Wieki światła - Ian R. MacLeod - ebook

Wieki światła ebook

Ian R MacLeod

3,4

Opis

Najwybitniejsze dzieło nowego nurtu New Weird. Powieść inspirowana m.in. „Klubem Pickwicka” rozgrywa się w XIX w. w industrialnej Anglii w środowisku lewicowego proletariatu.

Ian MacLeod pokazuje wpływ magii na rewolucję industrialną i na proces demokratyzacji systemu władzy. Tylko że MacLeod odrzuca wszystkie ograniczenia konwencji gatunku i sprowadza swoją magię do postaci eteru – kopaliny wydobywanej z ziemi jak kolejny surowiec naturalny. Wszelkie mechanizmy zmian społeczno-ekonomiczno-politycznych poddane są wpływom wynikającym z posiadania, i nieposiadania tego surowca. System załamuje się, gdy złoża się wyczerpują i na moment znowu podlega prawom Historii, aż do odkrycia nowych źródeł eteru. Magia powraca i wszystko ponownie zamiera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (9 ocen)
1
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Całkiem niezła

Nie wiem, jak tę książkę ocenić. W zasadzie jest ciekawa. Jest też ucztą dla wyobraźni. Jednocześnie - moim zdaniem - ma zbyt polityczną wymowę. Zbyt nachalną polityczną wymowę. Wątek skorumpowanego starego i wszechwładnego systemu oraz rozterki związane z wywołaniem rewolucji. Wszystko to wydało mi się wtórne i wiele już razy przerobione. Tutaj jedynym novum jest fantastyczny świat oraz podział na dość nietypowe "klasy" społeczne. Jak kończą się rewolucje, lub przynajmniej jak skończyła się większość z nich, każdy chyba dobrze wie. Hasło mówiące, że rewolucja pożera własne dzieci także jest powszechnie znane. Zmienia się wszystko, a jednocześnie nie zmienia się nic. a Chociaż właśnie w tym miejscu można by dopatrywać się iskierki nadziei, bo może jednak, mimo tego, że nowe zamieniło się w stare i przyjęło jego formę, może mimo tego coś się jednak zmieniło. Może ta wielka rewolucja znosząca w pył stary porządek, wywołała choć jedną małą pozytywną zmianę. Być może to właśnie dla tej...
11
CybirbV

Z braku laku…

Morał wydaje się bić czytelnika po gębie. Widzimy, że jest to krytyka przemysłu i tego w jaki sposób człowiek doprowadził do zanieczyszczenia środowiska za pomocą eteru, który jest u MacLeoda czymś w rodzaju naszych węgla czy ropy tylko z właściwościami magicznymi. Mało tutaj subtelności, co chwila autor sypie komentarzami, które mają nas utrwalić w przekonaniu, że świat, jaki nam pokazuje jest pełen smutku, cierpienia i społecznych nierówności. Wolałabym jednak, żeby nie było mi to wbijane łopatą do głowy. Nie przypadł mi też do gustu sposób pisania MacLeoda – kwiecisty, ale brakuje mu jednak jakiegoś polotu. Wymienia dużo szczegółów, a przy tym historia nie posuwa się za bardzo do przodu. Nie widzę też, by za wszystkim kryła się jakaś nieodgadniona tajemnica, sprawiająca że chce się tę opowieść zgłębiać. Słowotwórstwo autora, jakkolwiek wyszukane, pełni bardziej funkcję synonimów (odmieniec, to po prostu społeczny wyrzutek, a wspomniany już eter to surowiec zatruwający środowisko it...
00
biegunka

Nie oderwiesz się od lektury

genialna
00

Popularność




Część I

Część I

Wielki mistrz cechowy

Cały czas mam ją przed oczyma. W naj­uboż­szych dziel­ni­cach Lon­dynu. Pod nowymi, żela­znymi mostami, po któ­rych mkną tram­waje, a niżej, tam gdzie Tamiza prze­cze­suje pal­cami błoto, płyną promy. Widzę ją tam, gdzie koń­czą się nawet naj­bar­dziej obskurne rudery Easter­lies, któ­rych nie znaj­dzie się na żad­nej mapie. Od nich, roją­cych się od much i smo­czow­szy, latem cuch­ną­cych miej­skimi ście­kami, zimą posza­rza­łych od smogu i lodu, odwra­cają się ple­cami nawet naj­brud­niej­sze fabryki.

Wła­śnie tam, wśród ruder i wysy­pisk, wyobra­żam sobie mojego odmieńca.

Mam ją przed oczyma, odda­la­jąc się uli­cami od mojego ele­ganc­kiego domu w pół­noc­nym śród­mie­ściu. Widzę ją, kiedy się dener­wuję, kiedy nie mogę się sku­pić, kiedy teraź­niej­szość wydaje mi się kru­cha i ulotna. Gdy mijam wyso­kie domy wokół Hyde. Gdy mijam ele­ganc­kie cech­mi­strzy­nie wypro­wa­dza­jące psy, które, na chu­dych nóż­kach, z nie­lot­nymi skrzy­deł­kami, okryte gadzimi łuskami lub omszone tęczo­wym futer­kiem, w ogóle mi nie przy­po­mi­nają psów. Gdy prze­cho­dzę obok ogrom­nych skle­pów na Oxford Road, nie­sa­mo­wi­tych drzew Parku West­min­ster­skiego, wśród któ­rych jak papie­rowe łódki dry­fują dzie­cięce wózki i para­solki, przez Che­ap­side, gdzie ulice zwę­żają się i ciem­nieją, podob­nie jak kur­czy się i ciem­nieje niebo nad nimi, w miarę zapa­da­ją­cego zmroku okry­wa­jąc cie­niem dachy i kominy. Cler­ken­well i Hounds­fleet. Whi­te­cha­pel i Ashing­ton. Tu pach­nie gumą i psami, teraz już brzyd­kimi i pospo­li­tymi. Sły­chać ich szcze­ka­nie. Nie można tego jesz­cze nazwać dziel­nicą ubó­stwa i hańby, choć widać sporą róż­nicę w porów­na­niu z oko­licą, w któ­rej zaczą­łem wędrówkę. W tej czę­ści Easter­lies wciąż jed­nak miesz­kają cech­mi­strzo­wie, a nie bez­ce­chowi par­ta­cze. Mają pracę, którą zawdzię­czają swemu cechowi; mają nale­ży­cie ume­blo­wane domy.

Wresz­cie, gdy Che­ap­side już dawno zmie­niła się w Doxy Street, daleko za pętlą tram­wa­jową na Step­ney, błot­ni­ste ulice zaczy­nają falo­wać, a domy ster­czą wzdłuż nich jak szczer­bate uzę­bie­nie. Tu nie ośmiela się zamiesz­kać żaden cechowy rze­mieśl­nik. Zer­kam na ludzi pośpiesz­nie podą­ża­ją­cych ulicą, w kra­jo­bra­zie wyglą­da­ją­cym, jakby dło­nie olbrzyma ści­snęły go jak har­mo­nię – kobiety oku­tane brud­nymi sza­lami, męż­czyźni owiani piwiar­nia­nym odo­rem, dzieci blade, zwinne i nie­uchwyt­nie groźne. Czy od tego zaczyna się praw­dziwa nędza?

Na moje dłu­gie wędrówki chyba zawsze wybie­ram sobie pochmurne dni, późne popo­łu­dnia, skwarne, mar­twe let­nie wie­czory czy zimowe nie­dziele. A przy­naj­mniej, kiedy tylko oddalę się od jasnego śród­mie­ścia, dzień wła­śnie taki się staje. Kolejne war­stwy lon­dyń­skiego dymu i mroku odda­lają mnie od porząd­nych dziel­nic. Więk­szość cech­mi­strzów zre­zy­gno­wa­łaby już z dal­szej wędrówki, nawet gdyby nagły kaprys kazał im dojść aż tutaj. Patrząc na twa­rze o nie­okre­ślo­nym wieku, zer­ka­jące z ukosa, pod­glą­da­jące mnie przez szcze­liny mię­dzy cegłami, czuję, że powi­nie­nem zacząć się bać. Jed­nakże tu też miesz­kają ludzie; i sam tu żyłem, choć było to w innym Wieku. Idę więc dalej, wzdłuż wyso­kich murów doków Tide­smeet, gdzie nie­gdyś prze­pra­co­wa­łem szczę­śliwe lato. Tupot dzieci uci­cha. Podobne gar­gul­com twa­rze już mnie nie obser­wują. Ktoś odziany tak jak ja – prak­tycz­nie i skrom­nie, w ciemny płaszcz oraz wyso­kie buty, któ­rym nie­straszne błoto – mimo woli bije w oczy bogac­twem, ktoś taki z pew­no­ścią ma pie­nią­dze. Ale prze­cież nie miałby ich przy sobie, prawda? Wyobra­żam sobie, że coś takiego poszep­tują mię­dzy sobą szare jak duchy dzie­ciaki w zauł­kach. I to na pewno jest wielki mistrz cechowy. Kon­se­kwen­cje, jakie spa­dłyby na nich ze strony bez­li­to­snej poli­cji, spra­wiają, że mor­der­stwo i rabu­nek wydają się bez sensu. Nie mam ani laski z ukry­tym ostrzem, ani pałki, żad­nej widocz­nej broni, nawet para­sola od desz­czu, któ­rym grozi zacią­gnięte niebo, ale czy zaczai się na mnie tam dalej, gdzie domy marsz­czą brwi…? Kto wie, jakie tajemne cechowe zaklę­cia mogę mieć w zana­drzu?

Zato­piony w myślach, zagu­biony, choć jed­no­cze­śnie pewien swego, podą­żam cuch­ną­cymi uli­cami nie­na­ga­by­wany przez nikogo. Mógł­bym dostać się na miej­sce ina­czej, omi­ja­jąc pery­fe­rie Easter­lies, jed­nak muszę przy­znać, że mam wobec tej dziel­nicy dług. Na River­side, na wałach, wzdłuż kej cze­kają prze­woź­nicy, cze­kają małe promy, które za dys­kretną, acz nie­małą opłatą zabiorą cię tutaj. Ale ich ładu­nek to na ogół pijani męż­czyźni, któ­rzy o pół­nocy wyta­czają się z klu­bów i domów cecho­wych, by ode­tchnąć cięż­kim od dymu powie­trzem, zapo­mnieć o domach, ocze­ku­ją­cych żonach, a nawet zamtu­zach i domach snów, wybrać inny spo­sób na zakoń­cze­nie dnia. Idą w dół, nad brzeg stę­chłej Tamizy, gdzie cech­mi­strzo­wie w czar­nych pele­ry­nach i cylin­drach tar­gują się i rzu­cają wyzwi­skami, aż w końcu gra­molą się jak wsta­wione nie­to­pe­rze na prze­cie­ka­jące pokłady pro­mów.

Chyba wszyst­kie dziel­nice nędzy spo­wija ta atmos­fera ocze­ki­wa­nia, ale tutaj szcze­gól­nie się to czuje, domy coraz bar­dziej mar­nieją, aż w pew­nym nie­okre­ślo­nym momen­cie, przy­po­mi­na­ją­cym nagły zwrot akcji we śnie, w ogóle prze­stają być domami, stają się nie­chluj­nymi szo­pami z kra­dzio­nej cegły, tek­tury i cementu. Przy­wo­dzą na myśl deko­ra­cje do sztuki teatral­nej, któ­rej praw­dziwy sens, mimo wszystko, na­dal mi umyka. A ich miesz­kańcy, nie­na­le­żący do cechu i zwani przez nas par­ta­czami, znaj­dują się w porów­na­niu ze mną tak głę­boko na dnie studni for­tuny, że aż mnie zaska­kuje, kiedy sły­szę echo ich gło­sów. Mówią wpraw­dzie zdła­wio­nym, ale na­dal angiel­skim. W ten szary, mroczny i senny dzień wzbu­dzam tu nie­skry­wane zain­te­re­so­wa­nie. Naj­dziw­niej­sze, że dzie­ciaki, teraz jesz­cze młod­sze, z łagod­nymi oczyma szcze­nia­ków w bie­le­ją­cych jak kość twa­rzach, pod­bie­gają do mnie i pro­po­nują mi… pie­nią­dze. Naprawdę widzę pie­nią­dze w wycią­gnię­tych wątłych palusz­kach. Mnó­stwo poły­sku­ją­cych pen­só­wek, ćwierćpen­só­wek i fun­tów.

– Pan weź­mie, pro­szę pana. Pens w zamian za pensa…

– Porząd­nie zro­bione, naj­lep­sze czary… – dodaje nieco star­sza wspól­niczka, dziew­czynka o wło­sach tak prze­rze­dzo­nych przez par­chy, że prze­świeca mię­dzy nimi goła skóra. Wyciąga ku mnie w swych gołę­bich łap­kach coś, co wygląda jak garść dia­men­tów. – Wytrzy­mają cały Wiek. Wytrzy­mają do końca życia…

Kiedy wyczu­wają moje waha­nie, zbiera się ich wię­cej; woń zgni­li­zny się wzmaga. Bły­ska­jąc biał­kami, uno­szą na mnie wzrok. Ubrane są w strzępy sta­rych zasłon, plan­dek z barek, wor­ków, a także w posza­rzałe fal­bany ze sta­rych koszul, przy­po­mi­na­jące kłęby brud­nej mor­skiej piany. Groźbę zasadzki, groźbę noża mogę znieść, ale taka pro­sta pro­po­zy­cja… Oczy­wi­ście monety zaraz bledną. Stają się lek­kie, rzad­kie, ziar­ni­ste, gdy tylko wezmę któ­rąś w dłoń, by się jej przyj­rzeć. Dzieci przy­glą­dają się temu bez słowa skargi.

Cie­kawe, kto się jesz­cze łapie na tę sztuczkę. Czy nocni goście są aż tak pijani, a może aż tak zde­spe­ro­wani? Ale i sam ule­gam. Wybie­ram dziecko, które było na tyle bystre, by stwo­rzyć coś bar­dziej war­to­ścio­wego z wyglądu – nie pie­nią­dze i kamie­nie, lecz pomięte świa­dec­twa cechowe, obli­ga­cje i weksle. Chwy­tam papiery, w dotyku przy­po­mi­na­jące zimową mgłę, zgnia­tam je w pię­ści, a w zamian rzu­cam wszyst­kie zna­le­zione w kie­szeni monety. Ruszam dalej, ciska­jąc jesz­cze tro­chę monet za sie­bie.

W tej oko­licy Tamiza w ogóle nie przy­po­mina rzeki, którą znam. Brzeg jest pła­ski, a woda lśni, opły­wa­jąc zde­wa­sto­wane nabrzeże. Jeśli się zasta­no­wić, jest dziw­nie czy­sta, a jed­no­cze­śnie czarna – i z wyglądu twarda – jak pole­ro­wany gagat. Promy, dale­kie drobne kształty na cyno­wym tle wie­czor­nego nieba, nie odwa­żają się zapu­ścić w tutej­sze prądy. Należą do innego świata, razem z lśnią­cymi dzi­wo­ża­rem wzgó­rzami Krańca Świata. Dzie­ciaki już gdzieś znik­nęły. Zbli­żam się teraz do upstrzo­nego śmie­ciami prze­smyku odle­głego od wszyst­kiego oprócz rzeki. Ota­czają mnie inne dźwięki, a mewy kołują i wzno­szą się w dziw­nej ciszy. Tutaj, jak powie­dzia­łaby ni­gdy nie­za­pi­sana histo­ria, zako­twi­czone mię­dzy wysy­pi­skami a odpły­wami ście­ków, ocie­nione kukuł­czym blusz­czem strze­lają w niebo ruiny nie­do­koń­czo­nego mostu kole­jo­wego, który w poprzed­nim Wieku usi­ło­wał prze­do­stać się przez rzekę do Rope­walk Reach. Most wciąż unosi się nad zwa­łami miej­skich śmieci niczym prze­krzy­wiona korona. Urywa się w miej­scu, gdzie dru­gie przę­sło kotwi­czy w rzece, wyma­chu­jąc bel­kami jak tonący owad. Idę w cie­niu żeber mostu, wspi­nam się na beto­nowe pira­midy i pełne cecho­wych zna­ków mosiężne zie­lon­kawe tuleje. Tu wid­nieje tar­cza her­bowa budow­ni­czego, pordze­wiała i obro­śnięta mał­żami, choć wciąż leciutko żarząca się ete­rową wolą spraw­czą. Ręka­wica nurka. Kółko od bloczka. I wszel­kie śmie­cie, jakie nanio­sła rzeka: puszki, zelówki butów, węgo­rze lin i pre­zer­wa­tyw, pstro­kate mozaiki z kafli i rur.

Wcho­dzę w górę po łuku przę­sła, uwa­ża­jąc, by nie zaha­czyć płasz­czem o żadną z kolumn. Pode mną poja­wiają się kłębki mgły led­wie widoczne nad bystrą czarną wodą. Wiją się pomię­dzy fun­da­men­tami, przy­po­mi­nają ręce, nogi, twa­rze. Sam most wygląda, jakby rósł, belki i dźwi­gary wirują wokół mnie. Już tu kie­dyś byłem, wiem co nieco o tym, jak chro­nią się odmieńcy. Choć serce mi wali, a dło­nie się śli­zgają, nie przy­staję; i wkrótce po raz kolejny gra­molę się na pomost ogra­ni­czony jedy­nie wodą, zie­mią i moją roz­pacz­liwą potrzebą.

Nie­mal na moim pozio­mie, bli­sko miej­sca, gdzie balu­strada mostu rap­tow­nie się urywa, do przę­sła przy­cze­piona jest plą­ta­nina mar­twego metalu, szkła i wyrzu­co­nego przez rzekę drewna. Dalej leży cały Lon­dyn: życie, promy, piękne drzewa i ele­ganc­kie budowle. Wspi­nam się na plat­formę i przy­kuc­nięty prze­ci­skam się dru­cianą klatką gale­ryjki, w którą ktoś powty­kał odłamki szkła i por­ce­lany. Żeby ozdo­bić albo żeby gro­zić. Jeśli zwa­żyć, gdzie się zna­la­złem, powie­trze jest tu zadzi­wia­jąco świeże. Pach­nie przede wszyst­kim rdzą.

Odmie­niec, który zwie się Niana, mieszka w cie­niach na końcu tego tunelu i zawsze na mnie czeka w swoim przy­po­mi­na­ją­cym tipi lokum. Wstrząsa się, kiedy pod­cho­dzę, i przy­zywa mnie ręką wycią­gniętą spo­mię­dzy zwo­jów złach­ma­nio­nej sukni ślub­nej.

– Mistrz… – Widzi mnie w świe­tle miski z kra­dzio­nym dzi­wo­bla­skiem. Przy­siada w naj­dal­szym, naj­ciem­niej­szym kącie. – W końcu posta­no­wił pan przyjść…

Jej głos, choć brzmi tylko w mojej gło­wie, jest nijaki, bez­barwny, pozba­wiony into­na­cji.

Prze­dzie­ram się przez war­stwy wil­got­nych kur­tyn, nie­zręcz­nie uświa­da­mia­jąc sobie, jakich cudów two­rze­nia trzeba było doko­nać, by uwić sobie to wci­śnięte mię­dzy umie­ra­jące belki gniazdo. Prze­krzy­wione deski, o które się opie­ram, łapiąc oddech, były pew­nie nie­gdyś paletą pod ładu­nek, przy­tro­czoną do koły­szą­cego się pokładu parowca z Mórz Bore­al­nych. A ściana naprze­ciwko, usiana punk­ci­kami świa­tła wpa­da­ją­cego przez tysiące otwo­rów po nitach, z pew­no­ścią sta­no­wiła część jakiejś wiel­kiej maszyny. Z ete­rycz­nym bla­skiem mie­sza się blade świa­tło dzienne, wpa­da­jące przez zmęt­niałe oko sta­rego ilu­mi­na­tora, poprzez plą­ta­ninę szkla­nych rur, któ­rych zasto­so­wa­nie – prze­cież wciąż led­wie lizną­łem praw­dzi­wych cecho­wych tajem­nic – jest dla mnie cał­kiem nie­wia­dome. Pró­buję wyobra­zić sobie, co się dzieje na wysy­pi­skach, ile­kroć zie­mio­stwory wyrzucą jakiś cenny eks­po­nat, jakie walki toczą kłó­tliwe mewy, ner­wowe smo­czow­szy, pod­ska­ku­jące dzie­ciaki. I wszystko to o zła­many trzo­nek, worek wygo­to­wa­nych kości, urwany kawał żelaza, stare, pogru­cho­tane lampy…

Wzru­szam ramio­nami i uśmie­cham się do Niany, jak zawsze roz­darty mię­dzy zdu­mie­niem, cie­ka­wo­ścią a lito­ścią. Obok niej leży długa podu­cha z wyła­żą­cym wło­siem. Podzwa­niam zasłonką z wiszą­cych na sznur­kach zakrę­tek od bute­lek i sado­wię się na końcu, który wygląda na solid­niej­szy. Sta­lowa pod­łoga zakrzy­wia się, wisząc dzie­sięć metrów nad gładką wodą. Ludzie mojego stanu nie powinni sia­dać w taki spo­sób. Mimo to cie­szę się, że znów tu jestem. Czy czę­sto spo­ty­kam odmień­ców, czy rzadko, zawsze mam to doj­mu­jące uczu­cie, że zaraz odkryje się przede mną jakiś nad­zwy­czajny, dawno zapo­mniany sekret.

Teraz Niana wstaje, stopy ma jak zawsze bose i brudne. Prze­cha­dza się po tej norze, na pół dziecko, na pół sta­ru­cha, nucąc pod nosem i grze­biąc w sta­rych skrzyn­kach po her­ba­cie. Wyj­muje figurę sza­chową, bia­łego gońca wyrzeź­bio­nego z pożół­kłej kości sło­nio­wej, i unosi do ust.

– Niana, co robisz, kiedy nikogo tu nie ma?

Jej chi­chot świ­druje jak pisk owada.

– Ile razy wy, ludzie, musi­cie zadać to pyta­nie?

– Aż dosta­niemy odpo­wiedź.

– A jaką chce pan dostać? Pro­szę powie­dzieć, to ja takiej udzielę.

– To nie­praw­do­po­dobne, że jeste­śmy sobą nawza­jem zafa­scy­no­wani… – mru­czę.

– Co wła­ści­wie nas fascy­nuje, mistrzu? – Bawełna sukni ślub­nej chrzę­ści jak pia­sek, kiedy Niana przy­suwa się do mnie. – Chcę to zro­zu­mieć. Co chciałby pan wie­dzieć? Mogę speł­nić każde pana życze­nie – dodaje kokie­te­ryj­nie. Jej twarz to rzu­cony przez szkło cień twa­rzy. Oczy ma czar­niej­sze niż u ptaka. – To chyba nie jest kło­po­tliwa pro­po­zy­cja?

– I oczy­wi­ście niczego mi nie obie­casz?

– Natu­ral­nie. Obiet­nice są zbyt sta­now­cze. Zna pan zasady.

Wzdy­cham. Chciał­bym, żeby mnie tak nie trak­to­wała, chciał­bym poczuć na skó­rze jej oddech, a nie ową pustkę. Wyczuwa moje spię­cie, może nawet jest tym ura­żona. Wstaje i oddala się ode mnie. Jej roz­warte noz­drza zieją ciem­no­ścią, jak mówią kapłani.

– Masz coś dla mnie?

– Nie­wy­klu­czone, panie. Zależy, co pan jest gotów mi dać.

– Niana, ostat­nio mi mówi­łaś…

– Pro­szę wysi­lić wyobraź­nię, panie. Jest pan czło­wie­kiem boga­tym. Co zwy­kle pan rzuca na szalę?

Trudne pyta­nie. Zapewne potęgę mego cechu. Oraz siłę mej woli, umie­jęt­no­ści ciała i umy­słu, jakie dzięki niej naby­łem. A może cho­dzi jej o coś bar­dziej sub­tel­nego. Wpływy, które muszę mieć, skoro osią­gną­łem taką rangę. Myślę o let­nich ban­kie­tach i zimo­wych zgro­ma­dze­niach wokół sto­łów z pole­ro­wa­nego cedru kamien­nego, w wyło­żo­nych drew­nem salach; dys­kretny szmer gło­sów, brzęk krysz­ta­łów, potężne przy­pływy i odpływy wła­dzy, pie­nię­dzy, gdy czy­jeś zaufa­nie idzie o lep­sze z czy­jąś zdradą.

– Pro­szę, panie. Na pewno to coś, co się u pana naj­bar­dziej rzuca w oczy. Coś, co przy­ciąga do pana ludzi…

– …Chyba nie cho­dzi o moje spoj­rze­nie…

– Więc może pouda­wajmy przez chwilę zwy­kłych ludzi i doko­najmy tej wymiany? – cią­gnie, wcho­dząc mi w słowo. – Mistrzu, niech mi pan da tro­chę pie­nię­dzy.

Powstrzy­muję się od ścią­gnię­cia brwi. Niana jest jak dziecko. Dam jej pie­nią­dze, a ona ude­ko­ruje nimi tę norę, kupi za nie eter i będzie pokpi­wać ze mnie tak jak teraz…

– Pro­szę zapo­mnieć o swo­ich uprze­dze­niach – odpo­wiada, pra­wie nie poru­sza­jąc ustami. – My naprawdę nie jeste­śmy trol­lami. A już na pewno nie potwo­rami.

Wiercę się na poduszce, grze­bię po kie­sze­niach, aby poka­zać jej, że są puste. Wyma­cuję jed­nak coś chłod­nego. Przy­po­mi­nam sobie, wyj­muję, patrzę, jak roz­kwita na mej dłoni lek­kie niby mgła. Tan­det­nie wycza­ro­wany weksel, który dosta­łem od tej bied­nej dziew­czynki. Słowa i pie­czę­cie iskrzą się i bledną.

– Widzi pan?

Wyrywa mi z ręki papier i staje się bez­cie­le­sna jak wiatr, choć powie­trze ani drgnie. Potem odpływa, przy­ty­ka­jąc go do nosa, jakby to rze­czy­wi­ście był kwiat, wcią­ga­jąc powie­trze, jak robił to chyba każdy, wcze­śniej czy póź­niej, pró­bu­jąc spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście ist­nieje zapach bogac­twa, wła­dzy, aro­mat pie­nię­dzy. Zapach, który w isto­cie składa się z potu, dymu, otę­pia­ją­cego alko­holu i niczego wię­cej. Ten sam nie­świeży odór, któ­rym cuchną ubra­nia po balu, choćby w naje­le­gant­szym z domów.

Niana wchła­nia wszystko, co pozo­stało z nik­ną­cej mate­rii doku­mentu. Zaczyna się ściem­niać, popo­łu­dnie nasyca się mro­kiem, Niana też. Cha­rak­te­ry­styczny dzi­wo­blask bijący z mosięż­nej misy z ete­rem wzmaga się w odpo­wie­dzi, Niana zaś płyn­nie prze­suwa się mię­dzy wiszą­cymi pusz­kami, butel­kami i zasło­nami. Oba­wiam się jed­nak, że to wciąż jakiś odgry­wany przede mną żart. Przez nie­skromne roz­dar­cia i dziury w przed­wiecz­nej ślub­nej sukni widzę zie­jącą czarną pustkę. Boję się, że każe mi cze­kać bez końca.

– Wiem, panie, że mię­dzy nami zieje prze­paść, pustka. Ale pro­szę pomy­śleć o swoim dzi­siej­szym spa­ce­rze przez Easter­lies. Nie­ważne, czy pój­dzie się w dobrą, czy złą stronę, do wyma­rzo­nego miej­sca ni­gdy nie jest zbyt daleko. Kto wie, gdzie tak naprawdę koń­czy się ta gra­nica albo gdzie zaczyna? Pan jed­nak zauwa­żył zwy­kłych ludzi. Panu podobni czę­sto świa­do­mie ich igno­rują. Par­ta­cze z Easter­lies. Wie pan, jak otę­piali mogą się stać, mimo że ciało w ogóle im się nie zmie­nia… – Jej chi­chot dźwię­czy mi w czaszce. – Gdyby tylko pan mógł się zoba­czyć, w tej mrocz­nej pele­ry­nie, w ciem­nych butach, z dziu­rami zamiast oczu, obwi­słą szczęką, z noc­nym zapa­chem sta­ro­ści i śmierci, który trzyma się pana nawet teraz…

Przez mętny ilu­mi­na­tor już pra­wie nie wpada świa­tło. Cał­kiem jak­bym tu był sam, jeśli nie liczyć jej szeptu jak szmer morza. Nawet stara suk­nia ślubna zlała się z cie­niami. Niana, obło­czek mgły, zagląda do skrzynki po her­ba­cie. Kiedy wyciąga z niej grze­cho­czące oszczepy ze sta­rych kar­ni­szy, kłęby szmat i wió­rów, sta­ram się zapa­no­wać nad pod­nie­ce­niem, które zawsze ogar­nia mnie w takich momen­tach.

– Gdzieś tu było, na pewno… – mru­czy pro­za­icz­nie.

Bez­wied­nie wzdy­cham. Dziwne, ale w tej chwili chcę stąd uciec, pędzić uli­cami do mego ele­ganc­kiego domu na Lin­den Ave­nue, z powro­tem do roli wiel­kiego mistrza cecho­wego. To uczu­cie pozo­staje stłu­mione, w końcu cał­kiem zanika, gdy Niana pod­pływa ku mnie, lśni, zmie­nia się, jest wszyst­kimi stwo­rze­niami naraz, dzi­wami, które strach sobie wyobra­zić, uśmie­cha się coraz sze­rzej. Lepiej zostać tutaj – cze­kać, aż dokona się wymiana.

– Powiedz, Niano, nie tęskni ci się za…

– Zapa­chem świe­żej trawy na wio­snę, panie. Doty­kiem klej­no­tów z lodu na Boże Naro­dze­nie. Żukami poły­sku­ją­cymi jak bro­sze. Chmu­rami bez końca zmie­nia­ją­cymi ubra­nia. Bie­giem z górki, kiedy zaśmie­wasz się i nie możesz prze­stać. A ja zado­wa­lam się moją miseczką gwiazd. I cie­szę się, że tu przy­cho­dzi­cie – pan i panu podobni, nawet jeśli wasze drobne prośby, wasze życze­nia budzą we mnie litość. Dla­czego wy, cechowi, po wszyst­kim, co musi­cie przejść, chce­cie jesz­cze być nawie­dzani przez trolle, odmień­ców, pół­rze­czy­wi­ste wiedźmy, wam­piry, syreny stare jak Matu­za­lem?

– To nie tak. Ja nie chcę…

– A czego pan chce, mistrzu?

– Wie­dzieć…

– Obda­rzy­łam już pana, kiedy wzię­łam, co pan mi pro­po­no­wał. Zro­bi­łam wszystko, o co pan pro­sił. Teraz pana kolej. Aby wziąć, co mam, musi pan rów­nież coś dać.

Otóż to – typowe, śmie­chu warte targi z odmień­cem. Jestem na pustym moście, ponad bystrą rzeką, a Niana rysuje w powie­trzu sym­bole, któ­rych nie zna żaden cech­mistrz. Roz­le­wają się wokół mnie sre­brem. Zakwi­tają let­nią burzą. Czuję, jak sta­lowa budowla napręża się i rośnie, ruina mostu wraca do życia, któ­rego nie dane jej było zaznać przez upa­dek poprzed­niego Wieku, nabiera kształtu i olbrzy­mieje nad wodą. Całe mia­sto się prze­obraża, wysy­pi­ska śmieci zni­kają. Docho­dzi do tego napa­wa­jący dresz­czem pomruk zbli­ża­ją­cej się maszyny. Łosko­cze nad bel­kami i dźwi­ga­rami, sypiąc dym i iskry.

Niana przy­siada przede mną; głę­bo­kie otwory jej oczu widzę tuż przed twa­rzą. Mruga raz, drugi. Uśmie­cha się.

– Więc pro­szę mi powie­dzieć, mistrzu… – Jej palce wiją się wokół mnie jak dym. – Jak to było, że stał się pan czło­wie­kiem…

Część II

Część II

Robert Bor­rows

Roz­dział 1

1

To było naj­więk­sze roz­cza­ro­wa­nie mojego życia. W doj­rza­łym wieku ośmiu lat, w mroźny, jak zawsze, paź­dzier­ni­kowy pią­tek zabrano mi wszyst­kie marze­nia. Sta­łem potem u stóp scho­dów Miej­skiej Szkoły i patrzy­łem na kole­gów z klasy, wymie­nia­jąch piskliwe szczek­nię­cia ulgi i weso­ło­ści pośród dymu i mgły. Dla nas wszyst­kich był to dzień szcze­gólny, Dzień Próby. Na dowód tego wszy­scy mie­li­śmy na nad­garst­kach Znak, styg­mat, wzdęty krwa­wiący pęcherz jak po przy­pa­le­niu papie­ro­sem.

Parowy cią­gnik zagwiz­dał i poto­czył się, tur­ko­cząc na bruku cięż­kimi kołami. Twarz paro­mi­strza przy­po­mi­nała czarną maskę. Prze­jęte matki prze­py­chały się przez tłum, wykrzy­ku­jąc imiona swo­ich potom­ków. „Widzisz, nie mówi­łam, że nie ma się czego bać?”. Mojej matki jed­nak tu nie było. Cie­szy­łem się, że nie przy­szła, unik­ną­łem cało­wa­nia w czoło, czysz­cze­nia twa­rzy pośli­nio­nym pal­cem, emo­cjo­no­wa­nia się czymś, co prze­cież, jak nam w kółko powta­rzano, było zwy­kłe, nor­malne, powsze­dnie. Inne matki zaraz wdały się w plotki albo pobie­gły z powro­tem do pra­nia, dzieci zaś zbiły się we wro­gie gro­madki, przy­po­mi­na­jąc sobie cechy i patro­nów swo­ich ojców. Wymie­niono spoj­rze­nia, kuk­sańce, pchnięto tego i owego. Wie­dzia­łem, że zaraz sam się w to wmie­szam, więc odwró­ci­łem się i wsze­dłem na hałdę ziemi przed szkołą, skąd miał­bym dobry widok na cmen­tarz i dolinę, gdyby tylko nie prze­sła­niała ich mgła.

Pod­wi­ną­łem lewy rękaw. Była tutaj. Bli­zna, którą miał każdy, kto osią­gał mój wiek, wciąż świeże wspo­mnie­nie bólu. Bli­zna, która zosta­wała na całe życie, sta­no­wiąc nie­zma­zy­walny dowód peł­nego czło­wie­czeń­stwa. Znak Star­szych, jeśli wie­rzyć ojcu Fran­ci­sowi, był naj­wyż­szym boskim bło­go­sła­wień­stwem. Pier­ście­nie zaczer­wie­nio­nej skóry wokół niego wciąż lśniły drob­niut­kimi krysz­tał­kami maszy­no­wego lodu. Oczy­wi­ście ni­gdy się w pełni nie zagoi. I o to cho­dzi. Zawsze pozo­sta­nie leciutko lśniący strup, który można, dla swego rodzaju pocie­sze­nia, macać i badać w ciem­no­ści.

Cie­szy­łem się na przy­jazd trol­lo­wego, mimo że zwia­sto­wał cier­pie­nie. Naj­pierw roze­szły się plotki, że przy­bę­dzie. Póź­niej poja­wili się poli­cjanci – ich listy nazwisk w skó­rza­nych note­sach, tupot bucio­rów w zauł­kach, łomot pałek o drzwi. To… i plotki. Kale­kie dzieci ukrywa-ne w lochach i na stry­chach; sześć­dzie­się­cio­letni lub starsi paste­rze z Brown­he­ath, któ­rzy w jakiś spo­sób unik­nęli tego przez całe życie. Oraz trolle, odmieńcy – tak wielu, że można by spo­dzie­wać się kilku na każ­dym rogu ulicy, a nie tylko na obrze­żach marzeń sen­nych. Te opo­wie­ści poja­wiały się z taką samą regu­lar­no­ścią co pan trol­lowy, ale wtedy jesz­cze tego nie wie­dzia­łem.

Nazy­wał się zwy­czaj­nie, Tatlow, do tego był zale­d­wie zwy­kłym mistrzem Cechu Zbie­ra­czy. Aby zaro­bić w swój dziwny spo­sób na życie, musiał zjeź­dzić całe Brown­he­ath z torbą podróżną i małą maho­niową skrzy­neczką z narzę­dziami, bły­ska­jąc prze­pustką każ­dego wie­czoru w innym zajeź­dzie. Następ­nego ranka budził go tur­kot wozów, prze­su­wał pal­cem po pra­co­wi­cie spi­sa­nej liście spraw na dany dzień, aż w końcu, jak sobie wyobra­ża­łem, zatrzy­my­wał krótki, gruby paluch nad moim nazwi­skiem: Robert Bor­rows…

– Wejdź, chłop­cze. Co się tak gapisz? I zamknij te cho­lerne drzwi…

Posłu­cha­łem, wsze­dłem do gabi­netu dyrek­tora.

– I czemu się tak trzę­siesz? Chyba nie jest zimno?

W kominku trza­skał ogień. Czu­łem jego cie­pło na policzku.

– Nazwi­sko, chłop­cze? Adres…?

Oczy­wi­ście musiał już je znać. Wie­rzy­łem w mądrość cechów.

– No?

– Ro… Robert Bor­rows – wyją­ka­łem. – Bric­ky­ard Row trzy.

– Bor­rows… Bric­ky­ard Row. Przejdź na tę stronę biurka, dobrze?

Zro­bi­łem, co kazał trol­lowy. Zauwa­ży­łem, że spodnie miał wyświe­cone, pognie­cione, wypchane na kola­nach. Jego twarz też była błysz­cząca, pomarsz­czona, zno­szona.

– Kalec­twa? Oso­bliwe zacho­wa­nia? Czy wia­domo ci, byś ty lub kto­kol­wiek z two­jej rodziny był kie­dy­kol­wiek nara­żony na kon­takt z suro­wym ete­rem? Jakieś naro­śle, zna­miona?

Mia­łem na ciele kilka małych kro­pek i pie­przy­ków, o któ­rych chęt­nie bym mu powie­dział, lecz mistrz Tatlow odczy­ty­wał listę z wyświech­ta­nej kartki i już prze­szedł do następ­nego punktu. Otarł nos.

– No, chłop­cze, pod­wiń rękaw.

Moje palce zaczęły zma­gać się nie­zdar­nie z guzi­kiem pra­wego man­kietu, aż powstrzy­mało mnie wes­tchnie­nie trol­lo­wego. Czer­wie­niąc się jak burak, pod­wi­ną­łem lewy rękaw. Nad­gar­stek był chudy i blady jak obdarta z kory gałązka. Mistrz Tatlow odpiął pokrywę zszar­ga­nej skó­rza­nej torby, wycią­gnął mały słoik i zwi­tek waty. Kiedy ją zwil­żał, powie­trze wypeł­nił inten­sywny, ostry zapach.

Zdzi­wi­łem się, kiedy podał mi watkę.

– Potrzyj tym nad­gar­stek.

Sma­ru­jąc rękę, poczu­łem ogar­nia­jący mnie zimny powiew prze­zna­cze­nia. Tego się spo­dzie­wa­łem. Ale nie bolała, nawet skóra się nie zaczer­wie­niła. Uka­zał się jesz­cze biel­szy skra­wek skóry, z błę­kit­nymi żył­kami.

Mistrz Tatlow pozo­stał nie­wzru­szony.

– Wyrzuć to do kosza.

– Czy to…?

Źle mnie zro­zu­miał i uśmiech­nął się sztucz­nie.

– Pew­nie sły­sza­łeś od kole­gów, że Próba boli. Nie wierz w takie rze­czy. To musi przejść każdy. Nawet ja… – Wycią­gnął z tej samej skó­rza­nej torby następny pojem­ni­czek, mniej­szy. Przez chwilę wyda­wał się pusty, ale zaraz wypeł­nił go srebrny blask. Poczu­łem dziwne dźwię­cze­nie w uszach, ucisk za oczami. Teraz sło­iczek już mocno świe­cił cha­rak­te­ry­stycz­nym ete­rycz­nym dzi­wo­świa­tłem, jaskra­wym w pół­mroku, rzu­ca­ją­cym cie­nie w świe­tle. Gdy mistrz Tatlow roz­kła­dał urzą­dze­nie będące skrzy­żo­wa­niem bran­so­lety i koń­skiej uzdy, a potem wsu­nął mi je na rękę, zapa­dła taka cisza, że wyraź­niej niż kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem dud­nie­nie ete­ro­wych maszyn Bra­ce­bridge – szum, bum, szum, bum…

Pojem­ni­czek z ete­rem, kie­lich, miał gwint, który łączył się z mosiężną wypustką skó­rza­nej opa­ski na moim prze­gu­bie. Mistrz Tatlow mocno przy­trzy­mał mnie za ramię.

– No, chłop­cze, wiesz, co masz powie­dzieć?

Przez ostat­nie dwa pra­co­kresy nic innego nie ćwi­czy­li­śmy.

– Pan mój Bóg Naj­star­szy w swej Mocy przy­znał mi Bło­go­sła­wień­stwo, za które dzię­kuję Mu całym ser­cem i które czcić będę i uświę­cać swym tru­dem. Uro­czy­ście przy­rze­kam sza­cu­nek dla wszyst­kich cechów, a zwłasz­cza dla wła­snego cechu, cechu mojego ojca, jego ojca i wszyst­kich jego przod­ków. Nie będę mówił złego świa­dec­twa prze­ciwko mistrzom, u któ­rych pobie­ram nauki. Nie będę han­dlo­wał z demo­nami, odmień­cami, skrza­tami ani wiedź­mami. Będę chwa­lił Boga Naj­star­szego i wszyst­kie Jego dzieła. Będę świę­cił Jego imię w każdą nie­dzielę… i… i będę… i przyj­muję to zna­mię jako znak bło­go­sła­wień­stwa pły­ną­cego z nie­skoń­czo­nej Bożej miło­ści oraz jako styg­mat mojej ludz­kiej duszy.

Mistrz Tatlow, wciąż trzy­ma­jąc mnie za ramię, zakrę­cił kie­li­chem.

Przez chwilę nie działo się nic. Ale jego uwaga była tak sku­piona na mnie, że aż zatch­ną­łem się ze zdu­mie­nia. Jakby prze­bi­jał mnie lodo­waty gwóźdź. Pędził ku moim ustom krwa­wym, bole­snym ostrzem, szum, bum… A potem wszystko się uspo­ko­iło i znów sta­łem przed biur­kiem, twa­rzą w twarz z mistrzem Tatlo­wem, który bły­ska­wicz­nie szczęk­nął zaci­skami i zabrał z mojej ręki narzę­dzie tor­tur.

– No widzisz, wcale nie było tak źle, prawda? – mruk­nął. – Teraz jesteś taki sam jak my wszy­scy. Gotów wstą­pić do cechu ojca.

Wysze­dłem ze szkoły i ruszy­łem przez zimną, szybko gęst­nie­jącą jesienną mgłę, zatrzy­mu­jąc się tylko, by zer­k­nąć na spa­ty­no­wany pomnik Joshui Wash­staffe’a, Wiel­kiego Mistrza z Pain­swick, który, tak samo jak we wszyst­kich angiel­skich mia­stach, przed­sta­wiony był w nie­zde­cy­do­wa­nej pozie, w pół gestu. Nie, nie wini­łem go za odkry­cie eteru. Jeśli nie on, zro­biłby to ktoś inny, prawda? – myśla­łem sobie. A jeśli eteru nikt by nie odkrył, to jaki byłby świat? Podobno nawet Fran­cuzi z ogo­nami i kozio­ocy ludzie z Kitaju też mają swoje zaklę­cia i swoje cechy. Mgła wokół mnie zawi­ro­wała, prze­obra­ża­jąc ludzi w duchy, a drzewa i domy w wizje krain, któ­rych ni­gdy nie odwie­dzę. Kiedy dotar­łem na Bric­ky­ard Row, do domu, kop­nia­kiem otwo­rzy­łem kuchenne drzwi i wpa­dłem do środka, robiąc ślady na pod­ło­dze.

– A, jesteś… – Matka pole­ro­wała garnki szmatką nasą­czoną octem. – Zasta­na­wia­łam się, co to za rumor.

Opa­dłem na trój­nożny zydel koło pieca i ścią­gną­łem buty. Nagle poczu­łem złość na nią: że nie przy­szła przed szkołę, żeby mar­twić się o mnie.

– No i…? Pokaż!

Wycią­gną­łem rękę. Póź­niej na pewno będę ją jesz­cze poka­zy­wał ojcu i Beth. Rana, w porów­na­niu z tymi, które mie­wa­łem na kola­nach i łok­ciach była nie­wielka, a jed­nak matka oglą­dała ją dziw­nie długo. Wcze­śniej cały czas mówiła, że to wiele hałasu o nic, a teraz naprawdę była zain­te­re­so­wana. W pół­mroku naszej ciem­nej kuchni eter wciąż się żarzył. Wresz­cie matka wypro­sto­wała się, oparła dło­nie na zim­nej pły­cie pieca i wydała prze­cią­głe, zaska­ku­jące sap­nię­cie, jak wynu­rza­jący się pły­wak.

– Wiesz, to ważny krok. Teraz jesteś jak my wszy­scy.

– Kto my? – pisną­łem.

Matka znów się nade mną pochy­liła. Poło­żyła mi na kola­nach cie­płe, poczer­niałe dło­nie, aż w końcu unio­słem na nią wzrok. Uśmiech­nęła się do mnie tajem­ni­czo.

– Rober­cie, powi­nie­neś być zado­wo­lony, a nie roz­cza­ro­wany. To dowód, że…

– Że co?!

Krzy­cza­łem i byłem bli­ski pła­czu. Nor­mal­nie dostał­bym natych­miast klapsa i sie­dział przez długą godzinę na górze, zasta­na­wia­jąc się nad swoim zacho­wa­niem, ale dziś matka chyba rozu­miała, że to coś poważ­niej­szego i – mimo pozo­rów – nie tak cał­kiem bez­sen­sow­nego.

– Próba to część naszej toż­sa­mo­ści, w Anglii, w Bra­ce­bridge. Poka­zuje, że nada­jesz się na cecho­wego, tak jak twój ojciec. On jest cechowy, ja jestem panią cechową. To poka­zuje, że… – Już powoli odwra­cała ode mnie wzrok. Przy­ćmiony blask ognia za moimi ple­cami ryso­wał w jej tęczów­kach dwie czer­wone iskierki. – Poka­zuje, że… – Cof­nęła się tro­chę i otarła kącik ust wierz­chem dłoni, bo palce miała brudne od śnie­dzi. – Że dora­stasz.

– A te wszyst­kie histo­rie, które mi opo­wia­da­łaś?

– To histo­rie na let­nie wie­czory. Wyj­rzyj przez okno, idzie zima.

***

A potem przy­szła nie­dziela i ojciec Fran­cis stał przed wej­ściem do kościoła Świę­tego Wil­freda, wita­jąc się z para­fia­nami i roz­da­jąc nam, obśli­nio­nym dzie­cia­kom, białe szarfy. Stło­czeni w przed­nich ław­kach posztur­chi­wa­li­śmy się łok­ciami i oglą­da­li­śmy nawza­jem swoje świeże rany. Przed nami stała, nie­chluj­nie wyrze­zana z mar­muru przez miej­sco­wego rze­mieśl­nika, figura Boga Naj­star­szego, naj­więk­szego mistrza wśród cech­mi­strzów. Spo­glą­dała w dół na nas. Gdy zaczęły się śpiewy, gapi­łem się na zło­cone skle­pie­nie i sceny przed­sta­wione na witra­żach. Znu­dzony Jerzy nie­chęt­nie zabi­jał smoka. Inni święci cier­pieli potworne tor­tury w imię swo­ich cechów.

Ojciec Fran­cis musiał wygła­szać to kaza­nie w każdy Dzień Próby, a jego mono­tonny głos pły­nął nad ław­kami, dobrze znany jak koły­sanka. I wtedy zaczął nas przy­wo­ły­wać do ołta­rza. Gdy przy­szła na mnie kolej, prze­ci­sną­łem się wzdłuż ławki, cudem nie zaha­czy­łem szarfą o kra­wędź ołta­rza, ale kiedy po raz pierw­szy trzy­ma­łem w dło­niach kie­lich z hym­nicz­nym winem, a ojciec recy­to­wał nie­biań­skie obiet­nice, myślami byłem daleko. Czu­łem na sobie wzrok wszyst­kich wier­nych i drże­nie ziemi pod sto­pami. Widzia­łem smugi, które usta innych dzie­cia­ków zosta­wiły na srebr­nym brzegu kie­licha. Zasta­na­wia­łem się, co by się stało, gdy­bym to wypluł. Jed­nakże wzdry­gną­łem się i prze­łkną­łem cierpki czer­wony płyn. I było dokład­nie tak, jak wszy­scy zawsze powta­rzali: ujrza­łem niebo, gdzie ist­nieje tylko jeden wielki cech i nie trzeba pra­co­wać, gdzie pociągi z czy­stego sre­bra pędzą przez nie­skoń­czone łany zbóż, a wśród chmur żeglują uskrzy­dlone statki. Zda­wa­łem sobie sprawę, jak łatwo uza­leż­nić się od cho­dze­nia do kościoła, ale nawet doświad­cza­jąc tych wizji, wie­dzia­łem, że wywo­łuje je domieszka eteru w winie.

Roz­dział 2

2

Uro­dzi­łem się jako Robert Bor­rows w Bra­ce­bridge, w hrab­stwie Brown­he­ath w zachod­nim York­shire, pew­nego póź­nego szóst­ko­wego popo­łu­dnia w sie­dem­dzie­sią­tym siód­mym roku trze­ciego Wieku Prze­my­słu, jako dru­gie dziecko i jedyny syn młod­szego mistrza w Niż­szym Cechu Ślu­sa­rzy. Bra­ce­bridge było wtedy śred­niej wiel­ko­ści mia­stem nad rzeką Withy. Pro­spe­ro­wało na swój spo­sób, dla podróż­nych z eks­pre­so­wych dyli­żan­sów, które mijały naszą sta­cję bez zatrzy­my­wa­nia, było zapewne nie­odróż­nialne od wielu innych prze­my­sło­wych miast pół­noc­nej Anglii. A jed­nak przy­naj­mniej pod jed­nym wzglę­dem było nie­zwy­kłe. Der­by­shire miało kopal­nie, Lan­ca­shire młyny, Dudley fabryki, a Oxford pro­fe­so­rów w powiew­nych pele­ry­nach, lecz w tym zakątku Anglii naszym życiem rzą­dził eter. Każ­dego, kto przy­by­wał wtedy do Bra­ce­bridge, ude­rzała jedna rzecz nie do prze­ocze­nia: dźwięk-niedź­więk prze­ni­ka­jący całe mia­sto. Prze­ni­kał wszyst­kich miesz­kań­ców, sta­wał się ryt­mem naszego życia.

Szum, bum, szum, bum…

Odgłos ete­ro­wych maszyn.

Koła wodne, które napę­dzały pierw­sze ete­rowe maszyny na Rain­har­row, już dawno stały bez­czynne; tłoki i pier­ście­nie rdze­wiały, zlew­nie były puste, okna maszy­nowni z powy­bi­ja­nymi szy­bami gapiły się na fabryki, które zajęły ich miej­sce. Dolinę zawsze wypeł­niały dym, hałas i łuna od pie­ców. W budyn­kach firmy Maw­din­gly & Clawt­son zarządcy krę­cili się jak der­wi­sze, syczały wie­lo­krążki, szczę­kały łań­cu­chy. Z Pokładu Maszy­no­wego wbi­jała się w zie­mię potężna pio­nowa oś, dłu­go­ści stu metrów, nie­ska­lana jak klej­not, choć gruba jak maszt żaglowca i dzie­sięć razy od niego cięż­sza. Krę­cąc się, prze­ka­zy­wała siłę napę­dową na Pokład Środ­kowy w dole, gdzie uszy i płuca robot­ni­ków stale ata­ko­wał basowy, sza­lony rytm potrój­nych ramion maszyn ete­ro­wych. I oni, i fabryka – a w ten czy inny spo­sób całe Bra­ce­bridge – ist­nieli po to, by im słu­żyć.

Roz­cho­dząc się pro­mie­ni­ście, trzy sta­lowo-gra­ni­towe tłoki z dud­nie­niem poru­szały się wte i wewte – szum, bum, szum, bum… – eks­tra­hu­jąc ze skały eter. Z tło­kami łączyły się cien­kie jak paję­czyna nici maszy­no­wego jedwa­biu wyno­szące sub­stan­cję na górę, gdzie ener­gia roz­pra­szała się w męt­nej wodzie pierw­szej z wielu kadzi stu­dzą­cych. Potem eter mie­szano, fil­tro­wano, na koniec gotowe fiolki pako­wano do wyło­żo­nych oło­wiem skrzyń i łado­wano na powolne pociągi jadące na wschód, zachód i pół­noc, a przede wszyst­kim na połu­dnie. Tam eter zosta­nie użyty na dzie­sięć tysięcy moż­li­wych spo­so­bów, z któ­rych, co zawsze mnie ude­rzało, wła­ści­wie nie korzy­stało samo Bra­ce­bridge.

Oczy­wi­ście mówiło się wtedy, że eter jest dla nas czymś natu­ral­nym, ale w Bra­ce­bridge dla nas czymś natu­ral­nym było to wydo­by­wa­nie eteru – łoskot żelaza, wycie syren zmia­no­wych, ciężki tupot bucio­rów, zgrzyt maszyn, sadza na suszą­cym się pra­niu, a ponad wszystko pod­ziemne dud­nie­nie maszyn. Ubi­jało mąkę w spi­żarni, prze­krzy­wiało kamie­nie posadzki w holu. Pękały od niego doniczki i wyszczer­biała się por­ce­lana. Kurz ukła­dał się w fali­ste wzory, a oka tłusz­czu w śmie­ta­nie tań­czyły tęczo­wymi wzo­rami. Por­ce­la­nowe pie­ski nad komin­kiem pota­jem­nie zamie­niały się miej­scami, aż w końcu spa­dały na pod­łogę. Szum, bum, szum, bum… Ten dźwięk mie­li­śmy we krwi. Nawet gdy opusz­cza­li­śmy Bra­ce­bridge, on zabie­rał się z nami.

***

Dom, w któ­rym miesz­ka­łem – trzeci z kolei wzdłuż Bric­ky­ard Row, tara­sowo opa­da­ją­cej w stronę przed­mieść, poprzez gęste brzo­zowe zagaj­niki, z wie­loma innymi ulicz­kami nazwa­nymi Row, Back czy też Way, pną­cymi się na wzgó­rze Coney Mound powy­żej – stał przez więk­szość trze­ciego Wieku Prze­my­słu, zanim wpro­wa­dzili się do niego moi rodzice. Bra­ce­bridge było wtedy na eta­pie gwał­tow­nego roz­ro­stu, a takie tara­sowo usta­wione domy, prze­dzie­lone podwór­kami, zauł­kami i bla­sza­nymi dachami zewnętrz­nych toa­let, uwa­żało się za naj­wy­daj­niej­szy spo­sób ulo­ko­wa­nia robot­ni­ków nie­zbęd­nych do obsługi nowych, pod­ziem­nych maszyn ete­ro­wych, które wła­śnie budo­wano, żeby dostać się do głęb­szych żył eteru. Poza moja klitką na górze były po dwa pokoje na par­te­rze i na pię­trze i mnó­stwo dziw­nych zaka­mar­ków, alków, kre­den­sów i powy­gi­na­nych prze­wo­dów komi­no­wych. Naj­waż­niej­sza była kuch­nia, z któ­rej cie­pło, dźwięki i zapa­chy uno­siły się na mój stry­szek. W niej z kolei naj­waż­niej­szy był czarny żela­zny piec. Ponad nim wisiały na ogół szmaty, buty zwią­zane sznu­ro­wa­dłami, pęki szał­wii i gałą­zek iwy, kawałki szynki i sło­niny, obwi­słe pęche­rze wod­nych jabłek, mokre płasz­cze i co tylko wyma­gało susze­nia. Z dru­giego, ciem­niej­szego kąta nie­chęt­nie popa­try­wał dębowy stół – rywal i pomniej­sze bóstwo.

Na pię­trze mie­li­śmy sypial­nię od frontu, gdzie spali rodzice, i pokój od tyłu, zaj­mo­wany przez Beth, moją star­szą sio­strę. Tył domu wycho­dził na pół­noc, wąskie okienka dawały widok tylko na ściany, śmiet­niki i zaułki. Ja naprawdę mia­łem szczę­ście, bo mogłem zająć pokoik na pod­da­szu od frontu. Moje wła­sne, oso­bi­ste tery­to­rium. Na Bric­ky­ard Row ludzie tło­czyli się cia­sno. Ściany były cien­kie, a przez cegły prze­ni­kały zapa­chy, dym, głosy. Gdzieś w oddali zawsze pła­kało dziecko, gdzie indziej krzy­czał męż­czy­zna albo szlo­chała kobieta.

Moi rodzice – tak jak wielu innych ludzi miesz­ka­ją­cych na sto­kach Coney Mound, w ści­śnię­tych dol­nych war­stwach wciąż góru­ją­cej nad Anglią nie­bo­tycz­nej hie­rar­chii kla­so­wej, powy­żej nie­szczę­snych, bez­ce­cho­wych par­ta­czy, ale nie­wiele ponad to – przez lata zma­gali się z pracą i życiem codzien­nym. Nad komin­kiem we fron­to­wym pokoju wisiało stare zdję­cie zro­bione w dniu ich ślubu. Było tak znisz­czone przez dym i wil­goć, że wyglą­dało, jakby byli pod wodą. I rze­czy­wi­ście wyda­wało się, że wstrzy­muje oddech, sztywno pozu­jąc w cie­niu brzozy obok kościoła Świę­tego Wil­freda. Ale to było dawno, zanim uro­dziła się Beth, zanim uro­dzi­łem się ja. Ojciec nie miał wtedy wąsów, a dziar­sko unie­siony łokieć i spo­sób, w jaki obej­mo­wał moją matkę, suge­ro­wał, że mają przed sobą cie­kawe życie. Matka nosiła wia­nek ze świe­tli­ków i piękną koron­kową suk­nię spły­wa­jącą na trawę pie­ni­stymi falami. Bar­dzo piękna para, nawet dla moich dzie­cię­cych oczu oboje wyglą­dali zbyt młodo, by brać ślub. Poznali się w fir­mie Maw­din­gly & Clawt­son, wiel­kiej kopalni eteru na Withy­brook Road. Matka prze­nio­sła się tutaj z pod­upa­da­ją­cej rodzin­nej farmy w Brown­he­ath, a ojciec wstą­pił, za przy­kła­dem swo­jego ojca, do Trze­ciego Niż­szego Oddziału Niż­szego Cechu Ślu­sa­rzy. Jeśli wie­rzyć matce, ich ścieżki skrzy­żo­wały się wiele razy, zanim w ogóle się zauwa­żyli, a w bar­dziej marzy­ciel­skiej wer­sji ojca spoj­rzeli sobie w oczy poprzez stół w malarni, gdzie on przy­szedł z jakąś sprawą, i natych­miast się zako­chali.

Choć brzmi to śmiesz­nie, na­dal wolę opo­wieść ojca. Widzę matkę wśród wielu innych mło­dych kobiet, w dłu­giej źle oświe­tlo­nej sali, pra­cu­jącą nad drob­nymi prze­kaź­ni­kami, zanu­rza­jącą pędzle w misecz­kach z ete­rem, włosy wysoko upięte, głowa opusz­czona. Wyma­lo­wuje linie i zwoje, które napeł­nią wolą spraw­czą cech­mi­strza jakieś narzę­dzie czy maszynę. Dla ojca, wpa­da­ją­cego tu wprost z hała­śli­wej odlewni po dru­giej stro­nie placu, musiał to być cie­ni­sty ogród. A matka była pod­ów­czas ładna, może nawet piękna, z poły­sku­ją­cymi ciem­nymi wło­sami, łagod­nymi nie­bie­skimi oczyma, białą cerą, drobną, zgrabną figurą i małymi, ner­wo­wymi dłońmi. Jeśli pomi­nąć konek­sje cechowe jej rodziny, pracę w malarni dostała zapewne dla­tego, że z wyglądu nada­wała się do takich pre­cy­zyj­nych zadań; naprawdę jed­nak była nie­zręczna, robiła szyb­kie, gwał­towne ruchy, o któ­rych jej umysł dowia­dy­wał się dopiero po fak­cie. W dzie­ciń­stwie Beth i ja nauczy­li­śmy się trzy­mać z daleka od jej ruchli­wych łokci. Ale i tak musiała błysz­czeć, w każ­dym sen­sie, pośród kapią­cych ete­rem zuży­tych pędzli, gdy dzień zmie­niał się w wie­czór.

I tak oto moi rodzice spo­tkali się, zarę­czyli w Noc Świę­to­jań­ską, po czym mijały pra­co­kresy i lata. W moich naj­wcze­śniej­szych wspo­mnie­niach oboje wciąż są dużo za mło­dzi, by być rodzi­cami; i dużo za sta­rzy, bo matka ma przy­gar­bione plecy i siwe włosy. Oboje znu­żyło Bra­ce­bridge i potężne ciśnie­nie angiel­skiej hie­rar­chii cecho­wej. Ojciec miał nie­stały cha­rak­ter, skłonny do gniewu i sło­mia­nego zapału, do roz­po­czy­na­nia nowych przed­się­wzięć, inte­re­sów, które zaraz porzu­cał na rzecz cze­goś innego. Kiedy odkrył, że sztywne, tajne struk­tury Niż­szego Cechu Ślu­sa­rzy nie pozwolą mu na speł­nie­nie ambi­cji, zatra­cił ową ener­gię i inte­li­gen­cję, które zapewne przy­cią­gnęły matkę do niego. Pra­wie każ­dego dnia po dro­dze do domu z fabryki zacho­dził do „Bac­ton Arms” na jed­nego szyb­kiego, który łatwo prze­obra­żał się w kilka dużych piw, a w dzie­sią­tek, pół­dzielę i dni świą­teczne zata­czał się po ulicy, z rumo­rem wpa­dał do domu i chwiej­nie lazł na górę. Tam ze śmie­chem krą­żył wokół matki, leżą­cej w łóżku i sta­ra­ją­cej się nie zwra­cać uwagi, i żar­to­wał o tym, co któ­ryś kolega powie­dział albo zro­bił. W końcu tra­cił humor i wyco­fy­wał się na zydel przed piec, gdzie spę­dzał noc, gapiąc się na żar w pale­ni­sku i zio­nąc alko­ho­lem. W powsze­dnie wie­czory, spo­so­biąc się do łóżka, roz­ma­wiali ze sobą skrzek­nię­ciami, chrząk­nię­ciami, pomru­kami, jak dwie pustułki nawo­łu­jące się na bagnach – wszyst­kimi tymi zda­niami, któ­rych mał­żeń­stwa ni­gdy nie potrze­bują koń­czyć. Ojciec wie­szał spodnie za szelki na opar­ciu krze­sła, zie­wał, prze­cią­gał się i dra­pał przez pod­ko­szu­lek po piersi, zanim wgra­mo­lił się do pościeli.

Widzę ich teraz. Lampa naf­towa na komo­dzie, zabrana przez ojca z dołu, wciąż się żarzy. Matka nie kła­dzie się od razu, jesz­cze cho­dzi boso po domu, szar­pie i targa włosy wielką srebrną szczotką, potem prze­gląda się w wybla­kłym lustrze i na moment zamiera, jakby zdzi­wiona, że widzi sie­bie po dru­giej stro­nie. Ojciec trze­pie poduszkę, kła­dzie się i mru­czy. Matka odkłada szczotkę i zdej­muje z wie­szaka koszulę nocną, wkłada ją, strze­pu­jąc sza­rymi falami, zanim spod spodu wycią­gnie bie­li­znę. Wresz­cie gasi lampę i gra­moli się do łóżka.

I leżą tak, dwie syl­wetki do połowy przy­kryte ciem­nymi kocami i brze­mie­niem kolej­nego pra­co­wi­tego dnia, oni, któ­rzy kie­dyś trzy­mali się za ręce, wio­sną cho­dzili na spa­cery, ze śmie­chem cho­wali się pod estradą przed desz­czem. Zapa­dła cisza, na Bric­ky­ard Row zmę­czone rodziny śpią w kom­ple­cie, bez­pieczne w swych łóż­kach, gdy gwiazdy oświe­tlają dachy, a od strony podwó­rza wscho­dzi księ­życ w nowiu. Nie zaszczeka pies. Podwó­rza są puste. Ostatni pociąg dawno odje­chał. Gęsta, aż sycząca cisza opada śnież­nymi falami. A potem, gdy ojciec wes­tchnie, chrząk­nie i zacznie chra­pać, sły­szalny staje się głęb­szy dźwięk. Matka leży na wznak, nie­ru­chomo, lśnią­cymi w ciem­no­ści oczyma wpa­tru­jąc się w sufit. Pal­cem lewej ręki pociera bli­znę we wnę­trzu pra­wej dłoni, w rytm tego nie­skoń­czo­nego dud­nie­nia, przed któ­rym nie ma ucieczki.

Szum, bum, szum, bum…

Roz­dział 3

3

Przy­pusz­czam, że zawsze byłem tro­chę inni niż wszy­scy – albo wmó­wi­łem to sobie. Marzy­łem. Się­ga­łem wzro­kiem ponad dachy, liczy­łem gwiazdy, buja­łem w obło­kach.

Spójrz­cie tylko na mnie: mały Robert Bor­rows wędruje z matką przez Rain­har­row w jeden z tych nie­licz­nych dni robo­czych, kiedy nie było nic pil­niej­szego do zro­bie­nia. Wspi­nam się na poko­pal­niane rumo­wi­ska, by przy­siąść na samej górze, rwać listki i pohu­ki­wać jak sowa, pod­czas gdy ona zbiera polne kwiatki. Sie­dząc z ple­cami opar­tymi o jeden z usta­wio­nych w koło gła­zów, które umie­ścili w tym miej­scu ludzie podobni i nie­po­dobni do mnie, gła­zów pokry­tych teraz war­stwą sadzy i popstrzo­nych napi­sami, widzę roz­po­ście­ra­jące się pode mną pra­wie całe Brown­he­ath, wzno­szące się i opa­da­jące sza­ro­ściami i zie­le­niami, z mia­stecz­kami i lasami wyra­sta­ją­cymi tu i tam jak włosy na ciele, aż po szczyty gór Pen­nine. W pogodne let­nie dni jest tu cie­pło. W dole, o wiele bli­żej, widzę matkę. W czar­nym płasz­czu i czepku pochyla się pośród jeżyn.

Wresz­cie coś znaj­duje i woła mnie. Złażę na dół i razem przy­glą­damy się jakiejś maleń­kiej roślince, która wychy­nęła z sza­rej węglo­wej gleby. Schy­lamy się, wyry­wamy ją i zawi­jamy w strzęp gazety, zapew­nia­jąc się nawza­jem, że w domu będzie jej lepiej niż tutaj. Nazy­wamy ją miej­sco­wym mia­nem, któ­rego nie zaapro­bo­wałby żaden cechowy znawca obło­żony łaciń­skimi księ­gami. Dla nas jed­nak wystar­cza. Rdest, bylica, świe­tlik, wro­tycz – te nazwy w ustach mojej matki brzmią jak muzyka.

Zabie­ramy więc roślinkę do domu, wkła­damy do doniczki i co rano usta­wiamy w naj­sło­necz­niej­szym miej­scu na para­pe­cie, a wie­czo­rem zabie­ramy z powro­tem, by nie skrzyw­dziły jej przy­mrozki. Matka ugniata zie­mię pal­cami, pod­lewa ją i szep­cze list­kom zachę­ca­jące słowa. A potem, pew­nego ranka, budząc się, oprócz smrodu dymu, wil­goci i ludzi, czuję słaby, choć wyraźny, nie­znany zapach. Scho­dzę, poty­ka­jąc się, po scho­dach i widzę, że matka puszy się z dumy przed maleń­kim kwia­tusz­kiem, pod któ­rego cię­ża­rem ugina się łodyżka. Jego kolor jest czy­sty jak farby w pudełku, takich barw nie ma w Bra­ce­bridge chyba nic. Kwiaty ni­gdy nie prze­trwały długo, ale te poranki spę­dzone na zer­ka­niu co chwila na barwne płatki, na wdy­cha­niu aro­matu, od któ­rego aż bolało za oczami jak od bieli pierw­szego śniegu, te poranki były naprawdę nie­zwy­kłe.

Raz czy dwa razy pomy­liła się i wró­ci­li­śmy do domu z kukuł­cza­kiem. W Bra­ce­bridge pełno było takich chwa­stów, tak jak pełno było smo­czow­szy w fabry­kach i wiel­kosz­czu­rów w norach na brzegu rzeki, gdzie stały stare barki. Nawet dzie­ciaki wie­działy, że trzeba dokład­nie obej­rzeć krzaki, nim zacznie się zbie­rać maliny czy jeżyny, mogły bowiem spro­wa­dzić nocne kosz­mary. I nie wkła­dać nóg w czarno ubar­wione pokrzywy wykwi­ta­jące wzdłuż ście­żek nad zło­żami eteru, bo powo­do­wały wysypkę, która nie goiła się i krwa­wiła przez całe pra­co­kresy. Nasi ojco­wie wie­dzieli też, że trzeba wyry­wać pędy krwio­blusz­czu wyra­sta­ją­cego ze ście­ków, matki zaś ni­gdy nie zbie­rały grzy­bów rosną­cych na nad­rzecz­nych łąkach. Jed­nakże łatwo się było pomy­lić. Gałązka pro­stych żół­tych kwia­tów, przy­po­mi­na­ją­cych duże jaskry, pach­ną­cych słodko i śmie­tan­kowo, czy wyra­sta­jąca spo­mię­dzy paproci nie­wielka naparst­nica, choć już był koniec lata, gni­ją­cym odo­rem mogła prze­nik­nąć cały dom, jak zepsuta kapu­sta, a wyzie­wami znisz­czyć naj­lep­szy wazon lub popa­lić, jak kwas, półkę nad komin­kiem. Ale i tak wszyst­kie sta­ra­nia, owi­ja­nie w gazety, otwie­ra­nie okien, zno­sze­nie narze­kań ojca, były warte świeczki, owego poczu­cia nie­spo­dzianki, odkry­wa­nia cze­goś nowego, kiedy matka wołała mnie z pod­nóża hałdy, roz­dzie­la­jąc łodygi traw i ujmu­jąc w palce dosko­nały kwiat.

Wtedy tyle rze­czy było dla mnie tajem­nicą. Szkoła Miej­ska nie nauczyła mnie niczego poza czy­ta­niem i pisa­niem, co i tak już poka­zała mi matka, a cechowi, jak mój ojciec, zacho­wy­wali swe trudy i sekrety fachu dla sie­bie i swych kufli z piwem. Maw­din­gly & Clawt­son – to była nazwa, dźwięk, wra­że­nie i insty­tu­cja. Naszym prze­zna­cze­niem była fabryka. Eter był naszym bogiem. Cał­kiem jak­by­śmy wszy­scy pró­bo­wali odwró­cić wzrok od cze­goś istot­nego i poło­żyć się z głową na dud­nią­cej ziemi, usy­pia­jąc na całe życie, pełne nie­koń­czą­cego się trudu i roz­cza­ro­wa­nia.

Od czasu do czasu ryzy­ko­wa­łem kon­takt z kukuł­czymi pokrzy­wami i zer­ka­łem przez płot na odstoj­niki, w któ­rych eter kata­li­zo­wał się i wią­zał ze zwy­kłą mate­rią, gęst­nie­jąc aż do czerni w sło­neczne let­nie dni, nato­miast w zimowe świe­cąc łuną ku górze, jakby odwró­cił się fun­da­ment nieba. Nie­kiedy, czy to z nudów, czy z potrzeby ucieczki, scho­waw­szy się w kre­den­sie pod scho­dami, grze­ba­łem w szma­tach, które trzy­mała tam matka. Były to stare ubra­nia robo­cze ojca. Jesz­cze lawen­dowo pach­niały pastą do pole­ro­wa­nia. W niektó­rych, przy­cze­pione do szwów, lśniły czą­steczki pyłu ete­ro­wego, jak ślady kre­ślone na nie­bie przez maleń­kie rakiety. A każ­dej jesieni, jak w zegarku, zaraz po wizy­cie trol­lo­wego nauczy­ciele wyj­mo­wali skrzynkę, sta­wiali ją na kate­drze i wywo­ły­wali – bądź wycią­gali z ławki – któ­re­goś ucznia, by mógł (bo nie­mal nie­zmien­nie był to chło­piec) doświad­czyć praw­dzi­wej potęgi eteru.

– Kto odkrył eter, chłop­cze?

– Wielki Mistrz z Pain­swick, Joshua Wag­staffe, pro­szę pana.

– Kiedy?

– Na początku pierw­szego Wieku Prze­my­słu, pro­szę pana. W roku tysiąc sześć­set sie­dem­dzie­sią­tym ósmym według daw­nego świę­tego kalen­da­rza.

To jesz­cze było łatwe. Drew­niana skrzynka, stara, odra­pana, miała zamek ze sta­lo­wego sko­bla na sprę­ży­nie, nie­dawno wymie­nia­nego; blo­ko­wała go prze­cho­dząca z przodu przez otwór gra­we­ro­wana zasuwa, także na sprę­ży­nie. Gra­we­ru­nek, choć minia­tu­rowy, koja­rzył się z cechami, z tajem­nicą, z pracą i z praw­dzi­wym świa­tem doro­słych. Nie były to ani litery, ani rysunki, choć ich kształty przy­wo­dziły na myśl wiją­cych się tan­ce­rzy. Podobne hie­ro­glify widy­wało się na tablicz­kach maszyn, bel­kach mostów, a nawet, byle jak odbite, na cegłach wielu domów. Sym­bole były różne w każ­dym cechu, lecz ja zawsze odno­si­łem wra­że­nie, że sta­no­wią jeden nie­skoń­czony tekst, który pew­nego dnia będę umiał odczy­tać.

Tu, w kla­sie, owe tań­czące linie mówiły nam, że zasuwa jest nasą­czona mocą eteru. Kiedy ją wytwa­rzano pod wyso­kim skle­pie­niem fabryki w jakimś pół­noc­nym mie­ście, do gorą­cego metalu wpro­wa­dzono maleń­kie dro­biny tej sub­stan­cji. Potem, dzięki cecho­wym sekre­tom, metal został obro­biony, wykuty i odlany w kształt, który widzie­li­śmy przed sobą. Nało­żono na zasuwę ochronne zaklę­cie, podob­nie jak na sko­bel i przy­trzy­mu­jącą go sprę­żynę, a potem całość zapa­ko­wano w pudła, kar­tony i wysłano w świat. Jeden egzem­plarz wylą­do­wał na biurku mistrza Hink­tona w kla­sie C w Szkole Miej­skiej w Bra­ce­bridge.

Drę­twie­jąc, wier­cąc się i zie­wa­jąc w nie­zmien­nym szkol­nym zadu­chu, wszy­scy oczy­wi­ście myśle­li­śmy, że dosko­nale wiemy, co to jest eter. Byli­śmy w końcu synami i cór­kami cecho­wych i miesz­ka­li­śmy w Bra­ce­bridge, w cie­niu Rain­har­row, gdzie tyle tego się wydo­by­wało. Przez ławki czu­li­śmy głu­che, bole­sne dud­nie­nie maszyn. Ale eter jest nie­po­dobny do innych pier­wiast­ków i nie doty­czą go prawa fizyki. Jest nie­ważki i bar­dzo trudny do okieł­zna­nia. W postaci oczysz­czo­nej roz­świe­tla dzi­wo­bla­skiem ciem­ność, ale w jasnym świe­tle rzuca cień. Co naj­dziw­niej­sze i jed­no­cze­śnie naj­waż­niej­sze dla wszyst­kich gałęzi prze­my­słu i bytów ludz­kich, które pomaga utrzy­mać, eter reaguje na ludzką wolę. Cechowy, po wielu latach ter­mi­no­wa­nia, może za jego pomocą kon­tro­lo­wać pro­cesy prze­my­słowe w swym fachu. Wiel­kie maszyny parowe napę­dza­jące angiel­skie fabryki, prze­wo­żące pro­dukty mły­nów i kopalni, bez eteru by sta­nęły albo eks­plo­do­wały od wewnętrz­nego ciśnie­nia. Bez eteru zamil­kłyby prze­ty­ka­jące pola i lasy świe­cące dzi­wo­ża­rem tele­grafy prze­ka­zu­jące komu­ni­katy, które tele­gra­fi­ści prze­śpie­wują sobie nawza­jem z umy­słu do umy­słu. Bez eteru zawa­li­łyby się eks­tra­wa­ganc­kie budowle wiel­kich miast i mosty spi­na­jące brzegi rzek. Dzięki niemu można było wszystko zro­bić szyb­ciej, taniej, z gor­szych mate­ria­łów i – trzeba to przy­znać – czę­sto mniej sta­ran­nie, niż wyma­gają prawa natury. Kotły, które ina­czej by wybu­chły, tłoki, które by się zatarły, budynki, belki, łoży­ska, które by popę­kały i się roz­pa­dły, rodzą się w powie­trzu z napę­dza­nych ete­rem bąbli cecho­wych zaklęć. Dzięki ete­rowi Anglia się bogaci, cechy roz­kwi­tają, wyją zmia­nowe syreny, kominy plują dymem, boga­cze żyją w nie­wy­obra­żal­nie wyuz­da­nym luk­su­sie, a reszta nas pra­cuje, kłóci się i wal­czy o okru­chy, które zostały. Nawet inne kraje, zła­paw­szy się we wła­sne dzi­wo­ża­rowe macki eteru i śmie­chu warte mity o odkry­ciu go przez innego wiel­kiego mistrza niż angiel­ski, dymem i stu­kiem mło­tów speł­niają marze­nia o cecho­wym prze­my­śle, a dzi­kie zie­mie pozo­stają nie­zba­dane. Dzięki ete­rowi świat obraca się powol­nymi, mrocz­nymi wirami Wie­ków, ponad woj­nami i kon­flik­tami. Bez niego… ale to nie do pomy­śle­nia!

– No, dalej – rzekł mistrz Hink­ton.

Rudo­włosy chło­pak zer­k­nął na zasuwę, potem na tablicę, gdzie wid­niał fone­tyczny zapis tego, co miał wypo­wie­dzieć, doty­ka­jąc zasuwy, choć tu nawet nor­malne litery alfa­betu wyglą­dały jak język z Księ­życa, do tego zapi­sany z błę­dami.

– Trzy­maj palec pośrodku, tuma­nie, bo sprę­żyna ci go utnie! I czym będziesz wtedy dłu­bał w nosie, co?

Ner­wowe chi­choty roz­nio­sły się po kla­sie.

– Śmiało. Jesz­cze będzie z cie­bie cech­maj­ster.

W końcu chło­pak spró­bo­wał. A może tylko odchrzą­ki­wał. Nic się nie stało. Zie­mia pod nami zadźwię­czała.

– Jesz­cze raz, tylko gło­śniej. Każdy cechowy, który jest coś wart, by to zaśpie­wał.

Chło­piec spró­bo­wał znowu. Gło­śny trzask i zamek się otwo­rzył.

– No, pod­nieś wieko. Zaj­rzyj do środka.

Mistrz Hink­ton miał swój dyżurny żart, pole­ga­jący na opusz­cze­niu wieka na głowę chłopca, który zaglą­dał do skrzynki. Teraz też to zro­bił.

– Pusta, prawda? Tak jak twoja głowa.

I wszy­scy zaśmia­li­śmy się z figla tego żało­snego dur­nia, mimo że go nie­na­wi­dzi­li­śmy.

***

– Spójrz na to.

Ojciec pod­wi­nął rękaw, by poka­zać mi splot tatu­ażu, znak jego ete­ro­wego fachu. Ojciec Matty’ego Brady’ego, miesz­ka­ją­cego nie­opo­dal, pra­co­wał przy wiel­kich samoz­syp­nych wago­nach do węgla i miał taki na całych ple­cach, jakby wąż zwi­nął się tam do snu. Na przed­mie­ściu była też cała ulica cech­mi­strzów, któ­rym z kciu­ków wysta­wały nie­bie­skawe naro­śle, jakby kolce meta­lo­wych róż. Nikt dokład­nie nie wie­dział, czym się zaj­mo­wali, poza tym, że pra­co­wali głę­boko w trze­wiach ziemi, bli­sko dud­nią­cych maszyn, byli dobrze opła­cani i nie żyli długo. Trak­to­wa­li­śmy te styg­maty – bli­zny, łuski, ozdobne siniaki, zwane przez nas zna­kami głowni – z lękiem, zawi­ścią, podzi­wem.

Wszy­scy mie­li­śmy poczu­cie, że gdzieś poza zasię­giem naszego zwy­czaj­nego życia czai się inność – jak zimny mrok kry­jący się za księ­ży­co­wym poły­skiem basenu z ete­rem. Bar­dziej niż zwol­nień z pracy, odcię­tych koń­czyn i cecho­wych sądów dys­cy­pli­nar­nych bali­śmy się, że nad­miar eteru zagoi Znak na naszych nad­garst­kach. Wtedy cze­kał cię straszny los. Sta­wa­łeś się trol­lem, odmień­cem. Oczy­wi­ście cechy zaję­łyby się tobą i twoją rodziną, tak jak zawsze dbały o swo­ich człon­ków, ale po cie­bie przy­by­wał ciem­no­zie­lony fur­gon trol­lo­wego i wywo­ził do Nor­thal­ler­ton, owego legen­dar­nego zakładu, gdzie trosz­czy­liby się o cie­bie – i wyko­rzy­sty­wali – do końca życia.

– Wczo­raj na Pokład Zachodni spro­wa­dzili jed­nego z tych trolli – oznaj­mił pew­nego wie­czoru ojciec przy her­ba­cie.

– Wiesz co… – Matka upu­ściła parę grosz­ków z widelca. – Nie powi­nie­neś uży­wać takich słów.

– A co za róż­nica? W każ­dym razie był to odmie­niec. Spro­wa­dzili go na pomoc, bo uszko­dzili młot dźwi­gniowy do tego stop­nia, że roz­har­to­wało się żelazo. Pró­bo­wali wszyst­kich zaklęć i na nic. Ale to typowe dla pre­se­rów, wie­cie. Z tego, co sły­sza­łem, na­dal nie działa.

– Udało ci się to zoba­czyć? – zapy­ta­łem.

– Nie. – Ojciec obra­cał w ustach zabłą­kany kawa­łek chrząstki. – Ale chłopcy z kuźni prę­tów przy­się­gali, że wyglą­dało jak meta­lowa jasz­czurka i że pozie­le­niał im chleb w kanap­kach.

– Frank, nie opo­wia­daj swo­jemu synowi takich rze­czy. To głu­pie zabo­bony. Poza tym, Rober­cie, to nie jest „to”. To są ludzie jak wszy­scy inni.

Ale nie byli ludźmi – w tym cała rzecz. Posza­rzała skóra, wyłu­pia­ste oczy, kolce jak u jeża, owe ofiary fabryk w naszej dzie­cię­cej wyobraźni nawie­dzały zimą ślepe zaułki mię­dzy domami.

„Idzie Kar­to­flarz, idzie Kar­to­flarz, Kar­to­flany Nos! Idzie Kar­to­flarz, la la la la la…” – krzy­cze­li­śmy.

Wła­śnie dla­tego że był odmień­cem, że uwa­ża­li­śmy go za odmieńca, my dzie­ciaki naśmie­wa­li­śmy się z niego bar­dziej niż z innych włó­czę­gów, bez­ce­cho­wych par­ta­czy, któ­rzy wędro­wali po Brown­he­ath, żebrząc, sprze­da­jąc bez­u­ży­teczne rupie­cie, cza­sem krad­nąc. Więk­szość z nich w ogóle nie była trol­lami. Byli kale­kami od uro­dze­nia lub na sku­tek wypadku, lub po pro­stu tro­chę pomy­leni. Ale Kar­to­flarz był prze­dziwną posta­cią. Ubie­rał się w łach­many z kap­tu­rem, cią­gnął za sobą mały wózek i poja­wiał się w Bra­ce­bridge tylko w siwe od dymu zimowe wie­czory. Naj­pierw wiatr pędzący ulicz­kami przy­no­sił skrzy­pie­nie kółek. A potem zja­wiał się on sam, wyła­niał z zapa­da­ją­cego zmierz­chu. Jego twarz w świe­tle ulicz­nych latarni była bar­dzo znisz­czona, a dło­nie miał jak roz­go­to­wane kieł­basy, tłu­ste, ropie­jące, jak popa­rzone. Kim­kol­wiek był wcze­śniej, teraz jego odmien­ność prze­kra­czała wszel­kie gra­nice.

Matka nale­żała do nie­licz­nych pań cecho­wych, które zosta­wiały tym nie­szczę­śni­kom jał­mużnę na progu. Stare buty, wygo­to­wane kości w papie­ro­wej tor­bie, czer­stwy chleb, okrawki boczku. Cza­sem, leżąc już w łóżku, sły­sza­łem skrzyp­nię­cie furtki i obser­wo­wa­łem przez maleń­kie okienko syl­wetkę czła­piącą ku drzwiom i wózek pozo­sta­wiony na chod­niku. A cza­sem – co nie­wia­ry­godne – ktoś otwie­rał mu drzwi. Leża­łem w ciem­no­ści i wyraź­nie sły­sza­łem cichutki szmer głosu matki oraz gar­dłowy pomruk, który mógł nale­żeć tylko do niego. Ran­kiem sama myśl, że Kar­to­flarz mógł wcho­dzić do naszego domu, wyda­wała się absur­dalna.

***

W spo­koj­niej­sze wie­czory nasłu­chi­wa­łem dobrze zna­nych odgło­sów krzą­ta­niny z dołu: trza­śnię­cia szu­flady, do któ­rej matka odło­żyła kuchenne noże, zgrzyt­nię­cia blocz­ków, gdy pod­cią­gała pod sufit suszarkę pełną ocie­ka­ją­cego pra­nia, stęk­nię­cia i skrzyp­nię­cia scho­dów, gdy szła na górę. Chwila ciszy. „Rober­cie, śpisz?”. Ni­gdy nie spa­łem. Kolejna pauza – matka zasta­na­wiała się, czy strome stop­nie pro­wa­dzące na mój stry­szek potrak­to­wać jak schody, czy jak dra­binę. Gdy w końcu wspi­nała się pod skos dachu, jej roz­pusz­czone włosy ota­czał obło­czek roz­pro­szo­nego świa­tła świecy. Przy­gar­biona pod niskim stro­pem, przy­tu­la­jąc się do mnie przez pofał­do­wane kapy i koce, łapała oddech.

– Dawno, dawno temu była sobie ładna dziew­czyna. Nazy­wała się Kop­ciu­szek. Miesz­kała sama w wiel­kim sta­rym domu, z maco­chą i trzema brzyd­kimi przy­rod­nimi sio­strami.

– Czyli nie była taka cał­kiem sama, prawda?

– Pocze­kaj, zoba­czysz…

I tak każ­dej nocy; mity i baśnie z całej Anglii prze­mie­szane z jej i moimi wyobra­że­niami. Opo­wia­dała mi histo­rie o zało­ży­cie­lach naszego cechu, te z nich, które wolno było poznać kobie­tom. A potem o Wieku Kró­lów, kiedy nie było cechów i wszyst­kie ludy bez­sen­sow­nie wal­czyły ze sobą, rzą­dzone z pała­ców złych monar­chów, któ­rych póź­niej spra­wie­dli­wie osą­dzi­li­śmy i ścię­li­śmy, o groź­nych rycer­zach zaku­tych w stal, o Artu­rze, sza­lo­nej kró­lo­wej Elż­bie­cie i Boadi­cei, co wal­czyła z Rzy­mia­nami. I zda­wało mi się, że jesz­cze wcze­śniej, przed Wie­kami Prze­my­słu, kiedy nauczono się wysy­sać z ziemi magię, nawet przed Wie­kiem Kró­lów cały świat wypeł­niały cuda więk­sze, niż mogłem sobie wyobra­zić. Wspa­niałe zwie­rzęta poja­wia­jące się jak spod ziemi, wynio­słe białe pałace, każde wzgó­rze poro­śnięte pięk­nymi rośli­nami…

– I wtedy Kop­ciusz­kowi uka­zała się Dobra Wróżka.

– Była odmień­cem?

Chwila przej­mu­ją­cej ciszy.

– Rober­cie, to tylko bajka.

– To opo­wiedz mi coś praw­dzi­wego. Opo­wiedz mi o Zło­to­bia­łej.

– Dobrze. Posłu­chaj…

Kiedy w moim poko­iku na pod­da­szu opo­wia­dała mi o Zło­to­bia­łej, zawsze robiła to z uśmie­chem i lek­kim waha­niem. Jak więk­szość klasy pra­cu­ją­cej, w głębi duszy czuła sym­pa­tię dla kobiety uro­dzo­nej na samym dole cecho­wej hie­rar­chii, która stała się tak potężna, że zagro­ziła, choćby na chwilę, wszech­wła­dzy cechów. Jed­nakże matka była także panią cechową i musiała odczu­wać pewne roz­dar­cie na myśl o tej kobie­cie. Zło­to­biała, któ­rej magia przy­cho­dziła rów­nie natu­ral­nie jak oddy­cha­nie, sta­nęła na czele powstań­ców i pode­szła z nimi pod mury Lon­dynu. Jeśli jed­nak wystar­cza­jąco długo wstrzy­my­wa­łem oddech, krzy­żu­jąc pod koł­drą palce rąk i wywi­ja­jąc palce nóg w moim wła­snym dzie­cin­nym zaklę­ciu, w końcu przy­jem­ność opo­wie­dze­nia cie­ka­wej histo­rii brała górę.

– Zło­to­biała… to nie było jej praw­dziwe imię. Ale nikt nie wie, jak się naprawdę nazy­wała, z któ­rej czę­ści Anglii przy­była, choć wiele miast chce zawłasz­czyć tę legendę. Nawet ci głupcy z Flin­ton, gdzie w ziemi leży tylko węgiel, a przy dro­dze wyra­sta potężna hałda żużlu, nawet oni zapew­niają, że uro­dziła się tam – uwie­rzył­byś w to? Ale słu­chaj dalej. Kiedy ludzie zauwa­żyli, że Zło­to­biała jest odmień­cem, miała szes­na­ście lat. Sama na pewno wie­działa to od dawna. Widzisz, z wyglądu była cał­kiem nor­malna, choć bar­dzo ładna, a w owych cza­sach nie było Dnia Próby…

Zło­to­biała ucie­kła więc do lasu, który w tam­tych cza­sach pokry­wał więk­szość naszego kraju. Tam roz­ma­wiała ze zwie­rzę­tami, bro­dziła przez stru­mie­nie i poznała oso­bli­wych ludzi, odmień­ców, sza­leń­ców, porzu­co­nych, oka­le­czo­nych, par­ta­czy wszel­kiej maści – w zasa­dzie wszyst­kich, któ­rym eter oraz cechy wyrzą­dziły krzywdę i wyrze­kły się ich. I tak, wędru­jąc pośród mgli­stych drzew, z początku nie­śmiała, potem potęż­nie­jąc i pięk­nie­jąc od wewnętrz­nego czaru, sku­piła wokół sie­bie boha­te­rów wszyst­kich legend. Robin Hooda, Lan­ce­lota i Panią Jeziora; Kró­lewnę Śnieżkę, Kop­ciuszka, Rasz­punkę, Króla Głup­ców i Zie­lo­nego Ryce­rza. Wszyst­kich.

Obie­cała swoim ludziom kró­le­stwo, które było jed­no­cze­śnie nowe i stare. W nie­któ­rych poda­niach nazywa się je Ava­lo­nem, inni mówią o Albio­nie, cho­ciaż to jest tylko inna nazwa naszego kraju. Ale w naj­lep­szych wer­sjach baśni, tych, które opo­wiada się tutaj, jest mowa o Ein­fell. Ein­fell leży tuż obok naszego świata, a Zło­to­bia­łej udało się je odwie­dzić, kiedy była mała. Wra­ca­jąc, zabrała ze sobą tro­chę jego bla­sku. Ein­fell pro­mie­niało z jej uśmie­chu i wła­śnie dla­tego ludzie się ku niej gar­nęli, by usły­szeć jej głos i poczuć jej wzrok, który był jak blask słońca…

Potem chcia­łem, by matka opo­wie­działa o kole­jach tak zwa­nego Bez­boż­nego Powsta­nia pod wodzą Zło­to­bia­łej – o tym, jak jej obdarta armia wędro­wała na połu­dnie, aż w końcu ujrzała mury Lon­dynu ze swego obozu na Wzgó­rzach Lataw­co­wych.

– Wtedy już poznała Sta­rzyka Jacka. On rów­nież był odmień­cem. Miał na rękach ślady tor­tur, dziury przy­po­mi­na­jące sęki, i zawsze ota­czała go ciem­ność. Jed­nak paso­wał do towa­rzy­stwa, które sku­piło się wokół Zło­to­bia­łej, więc chęt­nie go przy­jęła. Sta­rzyk Jack został jej gene­ra­łem, a zwy­cię­stwa w bitwach były jego zasługą…

Była to naj­krwaw­sza i naj­mrocz­niej­sza z histo­rii opo­wia­da­nych mi przez matkę. Zabra­kło w niej jed­nak osta­tecz­nej bitwy pod murami Lon­dynu, kiedy to Sta­rzyk Jack zdra­dził Zło­to­białą i oddał ją, skutą łań­cu­chami, w ręce cech­mi­strzów. W naszej opo­wie­ści Zło­to­biała ni­gdy nie spło­nęła na sto­sie na Cler­ken­well. Była to nato­miast pełna rado­ści podróż, obfi­tu­jąca we wspa­niałe przy­gody i nie­spo­dzianki, a uzdro­wie­nia i inne cuda zda­rzały się nie­mal przy każ­dym kamie­niu milo­wym. Wie­wiórki ska­kały z drzewa na drzewo, a ptaki śpie­wały ponad wspa­nia­łym pocho­dem Zło­to­bia­łej przez nie­skoń­czony las. Jego miękki pół­mrok był prze­ty­kany zło­tem i cie­niami. Już zaraz, za następ­nym zakrę­tem, a naj­póź­niej wie­czo­rem dojdą do miej­sca, które im obie­cała. Wcale nie był to Lon­dyn, nawet nie Anglia czy Albion, lecz Ein­fell…

Gdy mil­kły ostat­nie słowa baśni, matka sie­działa jesz­cze przez dłuż­szą chwilę, pal­cami lewej dłoni deli­kat­nie uci­ska­jąc małą szarą szramę we wnę­trzu pra­wej, którą cza­sem zauwa­ża­łem, lecz jej pocho­dze­nia ni­gdy mi nie wyja­wiła. Świeca filo­wała i bły­skała. Śpiewy i las powoli ble­dły. Gdzieś w oddali szcze­kał pies, pła­kało dziecko. Wiatr szep­tał w dachów­kach, deli­kat­nie falu­jąc paję­czy­nami na pod­da­szu. A z głę­bin pod mia­stem wzno­sił się ponad drewno i cegły Bric­ky­ard Row jesz­cze jeden dźwięk.

Szum, bum, szum, bum…

– Opo­wiedz mi coś jesz­cze.

Poca­ło­wała mnie w czoło i uci­szyła, kła­dąc palce na ustach. Ich czubki deli­kat­nie pach­niały dymem z kominka.

– Rober­cie, już dosyć cudów jak na jedną noc.

Ale ja ni­gdy nie mia­łem dosyć.

***

I nad­szedł czas świę­to­jań­skiego jar­marku na nad­rzecz­nych łąkach. Tego długo ocze­ki­wa­nego ranka sie­dzia­łem w par­nej kuchni przy stole, spo­glą­da­jąc na matkę uwi­ja­jącą się w far­tu­chu, zasta­na­wia­jąc się, czy naprawdę dotrzyma obiet­nicy i zabie­rze mnie tam, żebym mógł zoba­czyć praw­dzi­wego, żywego smoka. A potem wyszli­śmy na dwór, pod przy­mglone słońce, kro­czy­li­śmy po bruku i poko­na­li­śmy most z żywo­stali, któ­remu mia­sto zawdzię­czało nazwę – i dotar­li­śmy na łąkę. Był cichy dzie­sią­tek, przed pół­dzielą, tego dnia jar­mark miał roz­kwit­nąć w całej swej glo­rii. Stały tu poła­tane, wybla­kłe od słońca pasia­ste namioty. Węże rur maszy­no­wych wiły się mię­dzy kro­wimi plac­kami jak kawałki zgu­bio­nych jelit. Dobie­gały nas krzyki, stuk młot­ków. Wszę­dzie było pełno wozów. Maszyny, które będą napę­dzać karu­zele, nie­wiel­kie jak na stan­dardy Bra­ce­bridge, drze­mały, jałowo kle­ko­cąc i ledwo dymiąc, opusz­czone przez swo­ich mistrzów. Czuło się, że przy­szli­śmy za wcze­śnie, że nic jesz­cze nie jest gotowe. Czło­wiek w far­tu­chu jed­nak wziął od nas pie­nią­dze. Lewą ręką ści­ska­jąc dłoń matki, w pra­wej dzier­żąc lepką kulę anyż­ko­wego lizaka, ruszy­łem przez zwię­dłą trawę na poszu­ki­wa­nie smoka.

Sta­nę­li­śmy z matką przed sporą, pod­partą cegłami budą na skraju pola, wśród cier­ni­stych krza­ków, czu­jąc zapach gnoju i fajer­wer­ków. Ze ściółki z wil­got­nych gazet dziwne stwo­rze­nie spoj­rzało na nas przez drew­niane pręty. Jedno oko miało prze­sło­nięte srebr­nym biel­mem, ale dru­gim, zie­lo­no­zło­tym, ze szcze­liną źre­nicy jak u kozła, obser­wo­wało nas. Pasz­czą wydało ostry, trza­ska­jący dźwięk. Zęby miało popsute. Kiedy roz­po­starło przy­kur­czone kikuty skrzy­deł, zerwał się rój much, zaraz sia­da­jąc z powro­tem. Na skó­rze nie miało łusek, była szara, gdzie­nie­gdzie poro­śnięta kęp­kami ostrej szcze­ciny.

To miał być smok? Nie­po­cie­szony powlo­kłem się do domu. Ojciec jesz­cze nie wró­cił, a Beth była w szkole, dom wydał mi się pusty i zatę­chły, gdy matka zatrza­snęła za sobą drzwi. W moich ustach i sercu, z gorz­kim, smut­nym sma­kiem anyżku łączyło się odle­głe dud­nie­nie.

Szum, bum, szum, bum…

– No wiesz, Rober­cie, wcale nie było tak źle, prawda? Przy­naj­mniej zoba­czy­łeś smoka. Jutro nie dali­by­śmy rady prze­ci­snąć się przez tłum.

Wzru­szy­łem ramio­nami, wpa­tru­jąc się w rysy na bla­cie stołu. Nie wie­dzia­łem wów­czas, jak powstają takie stwory: że było to, na swój spo­sób, wiel­kie osią­gnię­cie jakie­goś zwierz­mi­strza – tak odmie­nić ciało kota, świni, psa czy kury, by nie dało się roz­po­znać, czym było pier­wot­nie. Czu­łem jed­nak, że kala się w ten spo­sób świat, bo pobudki, z jakich się to robi, są dokład­nym prze­ci­wień­stwem ogni­stego natchnie­nia, z któ­rego dawno temu, w miej­scu zwa­nym Ein­fell, powsta­wały wszel­kie stwo­rze­nia zro­dzone przez natu­ralną magię.

– Świat jest pełen nie­spo­dzia­nek. – Matka oparła się bio­drem o moje krze­sło, poło­żyła łok­cie na stole, pal­cami obry­so­wu­jąc sza­rawą bli­znę we wnę­trzu pra­wej dłoni. – Tylko że nie­które nie są… aż taką nie­spo­dzianką, jakiej byś się spo­dzie­wał.

Mijały noce, aż nade­szła jesień, kiedy wszy­scy cechowi Bra­ce­bridge para­do­wali z bęb­nami i pisz­czał­kami, w cylin­drach i szar­fach, a pomniej­sze domy cechowe otwie­rały swe podwoje, by dzieci mogły podzi­wiać wysa­dzane dro­gimi kamie­niami księgi i zdo­bione reli­kwia­rze. Potem od Coney Mound zawiał mroźny wiatr, ogo­ła­ca­jąc brzozy z liści i skłę­bia­jąc chmury nad Rain­har­row. Ja każ­dej nocy uśmie­cha­łem się do sie­bie, gdy matka, nie­zręcz­nie jak zwy­kle, rakiem, scho­dziła po dra­bince z mojego stryszku, z peł­ga­jącą, bled­nącą świecą w dłoni. Wszyst­kie marze­nia, nadzieje, nie­wy­ra­żalne słowa na­dal pozo­sta­wały ze mną. Wci­ska­łem palce stóp głę­biej w wygrzaną przez matką pościel i sta­ra­łem się zapo­mnieć o szu­mie wia­tru na Coney Mound i nie­usta­ją­cym baso­wym dud­nie­niu, liczą­cym mie­siące, pra­co­kresy i dni, aż w końcu poszy­bo­wa­łem mię­dzy księ­życ i gwiazdy, patrząc z góry na dymiące kominy mia­sta Bra­ce­bridge i nocny dzi­wo­blask kadzi stu­dzą­cych eter.

Stam­tąd, z kra­wę­dzi snu, na początku leciutko jak trawa muśnięta wia­trem, potem coraz szyb­ciej, z piskiem, z doliny zabie­rał mnie nocny eks­pres. Sta­łem na pomo­ście z paro­mi­strzem, doglą­da­jąc wiel­kiej loko­mo­tywy prze­la­tu­ją­cej przez nędzną sta­cyjkę naszego nędz­nego mia­steczka. Bra­ce­bridge – roz­ma­zane działki, wysy­pi­ska śmieci, pola, podwó­rza, domy, fabryki. Potem wzgó­rza, dzi­kie, odludne wzgó­rza z błęd­nymi ogni­kami, dziw­nymi odgło­sami i chłod­nym zapa­chem torfu i wrzosu ście­lą­cym się wzdłuż poły­sku­ją­cych ete­rem torów. Pociąg sunął pod kona­rami lasów, pędził przez Oxford i Slo­ugh, przez dymiące mia­sta prze­my­słowe, z tur­ko­tem prze­jeż­dżał przez potężne łuki ponad wiel­kimi rze­kami i nie­na­zwa­nymi roz­le­wi­skami, wagony poły­sku­jące bursz­ty­no­wymi kora­li­kami okien mijały łachy pia­sku, łodzie żaglowe, poro­śnięte sito­wiem mokra­dła. Zawo­ził mnie gdzieś daleko od Bra­ce­bridge, a jed­nak bli­żej jakiejś głęb­szej życio­wej prawdy, która zawsze mi się wymy­kała.

I pewien byłem, że prawda ta okaże się czymś wspa­nia­łym.

Roz­dział 4

4

– Rober­cie, wsta­waj!

Obu­dzi­łem się zesztyw­niały i zmar­z­nięty, w nie­wy­god­nej pozy­cji. Pozbie­ra­łem stare płasz­cze, które pozsu­wały się ze mnie, i unio­słem wzrok ku trój­kąt­nemu okienku pod­da­sza.

– Prę­dzej! – W kuchni zachro­bo­tała suszarka do ubrań. – Już późno!

Była to sama koń­cówka lata. Nie­równe szkło mego okienka po raz pierw­szy w tym roku pokryło się zamro­zem, białe wzory pul­so­wały i zmie­niały się od cie­pła mojego odde­chu. Wyplą­ta­łem ręce spod przy­kry­cia, żeby dotknąć szybki, nary­so­wa­łem na niej kółka. Pod brzo­zami prze­pły­wała znie­kształ­cona wer­sja mia­sta Bra­ce­bridge, przy­sło­nięta kłę­bami dymu i pary.

– Wycho­dzimy! – Matka stała teraz u pod­nóża scho­dów. – Nie zdą­żysz zjeść śnia­da­nia!

Hała­su­jąc, by poka­zać, że wstaję, nacią­gną­łem kra­cia­ste spodnie, koszulę i swe­ter. Przy­szło mi do głowy, że choć jest późno, matka pew­nie się spo­dziewa, że pójdę do szkoły. A więc dzi­siej­szy dzień był czymś nie­zna­nym, białą plamą na mapie. Sły­szało się to w samym tonie jej głosu.

Jedząc śnia­da­nie, przy­glą­da­łem się jej bystro przez kuchenny stół. Mie­li­śmy cały dom dla sie­bie – Beth już roz­da­wała uczniom tabliczki w szkole Har­man­thorpe, gdzie ter­mi­no­wała jako pomoc­nik nauczy­ciela, a ojciec był w pracy, w fabryce Maw­din­gly & Clawt­son. Matka miała pod far­tu­chem ciem­no­nie­bie­ską spód­nicę i świeżą białą bluzkę. Ina­czej, a może po pro­stu sta­ran­niej upięła włosy. Prze­sta­wiała i ukła­dała naczy­nia kuchenne, jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle spra­wia­jąc wra­że­nie, że myśli o czymś innym. Kiedy się krzą­tała, zauwa­ży­łem, że ostat­nio schu­dła, brzegi jej far­tu­cha sty­kały się na ple­cach.

– Dokąd idziemy?

– Daleko.

– A po co?

– Zoba­czysz.

Zsu­ną­łem się z krze­sła i posze­dłem do toa­lety. Niebo nad podwó­rzem miało nijaki szary kolor, a powie­trze sma­ko­wało mdło i pyli­ście. Zasiadł­szy na lodo­wa­tej desce, zaczą­łem stu­dio­wać strzępy gazet, odry­wa­jąc je jeden za dru­gim z gwoź­dzia, na któ­rym wisiały. Naj­bar­dziej podo­bały mi się kawałki tytu­łów. PRO­CES. CHWAŁA. TRA­GE­DIA. Mogłem uda­wać, że prze­po­wia­dają mój przy­szły los.

Gdy w końcu wró­ci­łem, matka cze­kała na mnie w przed­po­koju, już ubrana w płaszcz i buty, z para­solką prze­wie­szoną przez jedną rękę i wikli­no­wym koszy­kiem nakry­tym kra­cia­stą ser­wetą w dru­giej. Wes­tchnęła, kiedy mozo­li­łem się ze sznu­ro­wa­dłami, potem chwy­ciła mnie za rękę i wycią­gnęła na ulicę, piętą zamy­ka­jąc drzwi fron­towe.

Kiedy dzieci były w szkole, a męż­czyźni i kobiety w pracy, ulica Bric­ky­ard Row była nie­mal pusta. Rzed­nące kłębki mgły zbie­rały się wokół balu­strad i żywo­pło­tów, two­rząc mętną poświatę, w któ­rej nie­liczne biel­sze ściany i nowe dachówki lśniły jak naczy­nia w zle­wie. Wyle­niały szary koń gme­rał nosem w worku z obro­kiem. Otu­lona sza­lem stara kobieta sie­działa na schod­kach i robiła na dru­tach. Minął nas, pogwiz­du­jąc, przy­sa­dzi­sty komi­niarz, z nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem – obło­kiem sadzy. Nieco dalej przy dro­dze jacyś człon­ko­wie niż­szego cechu budo­wali tanie domy, o ścia­nach z poje­dyn­czej cegły, powszech­nych w oko­li­cach Coney Mound, swymi cecho­wymi gestami i szep­tami wią­żąc lichą zaprawę. Nawet w nieco lep­szych miej­scach Bra­ce­bridge nie miało czym błysz­czeć. Zimy tu były sro­gie, a lata krót­kie, zda­rzały się wichury, powo­dzie i susze. Mia­sto wyro­sło razem z potęgą cechów. Wielcy mistrzo­wie zna­leźli spo­sób, by doro­bić się na prą­dzie rzeki Withy, potem na węglu, parze i żela­zie, wresz­cie na dro­go­cen­nym ete­rze, któ­rego złoża kryły się pod wil­gotną, żół­tawą zie­mią Rain­har­row. Zatrud­nili bez­rol­nych chło­pów w hutach i fabry­kach, potem zmie­nili sta­ro­żytny sied­mio­dniowy tydzień o pogań­skich nazwach dni w nowo­cze­sny, dwu­na­sto­dniowy pra­co­kres, skła­da­jący się z dzie­się­ciu i pół dnia robo­czego i odro­biny czasu na odpo­czy­nek. Ale też zbudo­wali w Bra­ce­bridge nową wieżę z zega­rem, parę gospód, które ochrzcili swo­imi nazwi­skami i cią­gnęli z nich nie­złe zyski, oraz wielki i brzydki kościół Świę­tego Wil­freda, z któ­rego w nie­dzielę wycho­dzili wierni, pro­mie­nie­jąc wizjami hym­nicz­nego wina; reszta zaś odwie­dzała świą­ty­nię nie­czę­sto, z nie­ja­snym prze­czu­ciem cze­goś złego.

Tak więc w ów czwart­kowy pora­nek śpie­szy­li­śmy z matką do mia­sta. Wpraw­dzie marzy­łem o podró­żach na pomo­stach noc­nych pocią­gów, lecz miej­ska krzą­ta­nina na głów­nej ulicy na­dal mnie fascy­no­wała. W powie­trzu uno­sił się zapach gorą­cego chleba, gnoju, kapu­sty, błota. O miej­sce na bruku wal­czyły taczki, powozy, fur­gony konne i parowe, per­sze­rony i nie­skoń­czona liczba pie­szych. Góro­wała nad nimi pobie­lała od pta­sich odcho­dów sta­tua Wiel­kiego Mistrza z Pain­swick. Unie­sione prawe kolano posągu wypo­le­ro­wały ręce wielu ludzi pro­szą­cych o bło­go­sła­wień­stwo. A tutaj, dla tych, co mogli sobie na to pozwo­lić, pew­niej­sze spo­soby na zła­go­dze­nie życio­wych cier­pień. Na wysła­nej podusz­kami wysta­wie skle­po­wej spo­czy­wały nakra­piane cierp­niki, które cza­sem widy­wa­łem w artre­tycz­nych dło­niach sta­rych i boga­tych dam cecho­wych. Nie­koń­cząca się roz­kosz (jak sobie wów­czas wyobra­ża­łem), pły­nąca z gra­ni­to­wego jajka potrak­to­wa­nego ete­rem albo z cze­ko­lad w sąsied­niej witry­nie, ustro­jo­nych w pióra jak dzi­kusy z Thule. W zwy­kły dzień pocią­gnął­bym matkę za rękę, żeby zwol­niła, dziś jed­nak jej zde­cy­do­wana mina spra­wiła, że chło­ną­łem tyle wra­żeń, ile zdą­ży­łem, poty­ka­jąc się i roz­dzia­wia­jąc usta. Z góry patrzyło na nas Rain­har­row. Tutaj, gdzie ulice zbie­gały się, two­rząc cen­trum, stały domy cechowe lep­szych cechów, opa­trzone ich godłami jak gospody i ogro­dzone spi­cza­stymi, lśnią­cymi, czar­nymi par­kami. Zauwa­ży­łem, jak otwie­rają się jedne z wypo­le­ro­wa­nych drzwi i wycho­dzi z nich wysoki męż­czy­zna z obfi­tymi boko­bro­dami, wyglą­da­jący cał­kiem zwy­czaj­nie, jeśli nie liczyć brą­zo­wego gar­ni­turu jak spod igły. Kiedy spoj­rzał w dół, matka unio­sła ku niemu wzrok. Wydało mi się, że oboje drgnęli, roz­po­znaw­szy się nawza­jem.

Teraz scho­dzi­li­śmy w dół wśród fabryk i pla­ców, odda­la­jąc się od cen­trum. Mimo że wyszło słońce, powie­trze gęst­niało od smo­li­stego dymu. Czu­łem bli­skość maszyn ete­ro­wych pod zie­mią. Mija­li­śmy maga­zyny oraz odkryty plac, na któ­rym trzy­mano zie­mio­stwory. Matka wygrze­bała kawałki węgla z pobli­skiej hałdy i wsu­nęła je przez kraty. Pozna­czone bli­znami, podobne do kre­tów potwory unio­sły się na rdza­wych łapach przy­po­mi­na­ją­cych łopaty, poru­szyły ryjami i z zadzi­wia­jącą deli­kat­no­ścią pochło­nęły czarne orze­chy, zie­jąc cie­płym odde­chem jak z wnę­trza pieca.

Zbli­ża­li­śmy się do sta­cji kole­jo­wej, gdzie na nabrzeża wspi­nały się słupy tele­gra­ficzne. Dziś linie były obcią­żone, odci­na­jąc się dzi­wo­czer­nią od jaśnie­ją­cego nieba. Matka zaczęła stu­dio­wać wycią­gnięty z kie­szeni płasz­cza roz­kład jazdy, jed­no­cze­śnie obli­zu­jąc palce z pyłu węglo­wego, potem, jakby nie doszła do żad­nego wnio­sku, rap­tow­nie wepchnęła mnie do wyło­żo­nej ciemną boaze­rią pocze­kalni, peł­nej dłu­gich sze­re­gów pustych, cier­pli­wych ławek. Przez łuko­wate okienko widać było jasną salę pełną krzą­ta­niny. Matka zastu­kała w szybkę rączką para­solki. Się­ga­jąc oczyma do blatu, unio­słem wzrok, by podzi­wiać obfi­tość wło­sów w nosie mistrza z Cechu Kole­ja­rzy, który, prze­wer­to­waw­szy wiele stro­nic, wydał nam dwa grube dziur­ko­wane kar­to­niki pach­nące świe­żym atra­men­tem roz­ma­zu­ją­cym się przy dotyku; wyda­wało się, że kryją w sobie kwin­te­sen­cję sinej dali, choć domy­śla­łem się, że poje­dziemy pod­miej­skim pocią­giem na jakąś sta­cyjkę, o któ­rej mało kto sły­szał.

Wspię­li­śmy się na brzę­czącą, krętą żela­zną kładkę. Sta­cja kole­jowa Bra­ce­bridge była zaska­ku­jąco oka­zała, znak ambi­cji mia­sta, ambi­cji, która pozo­stała nie­speł­niona pomimo obfi­to­ści eteru. Usie­dli­śmy na ławce na ostat­nim pero­nie. Obok na bocz­nicy syczało kilka loko­mo­tyw. Słońce zaświe­ciło jaśniej. Gru­chały gołę­bie. Odstoj­niki z ete­rem lśniły czer­nią na hory­zon­cie, tuż powy­żej pierw­szej linii dachów. Puste szyny pusto poły­ski­wały. Matka postu­ki­wała koń­cem para­solki w płyty chod­nika. Stuk, puk, stuk, puk.

– Dokąd jedziemy?

– Zoba­czysz.

Wresz­cie zasy­czały druty, a sema­fory ski­nęły gło­wami. Na peron wto­czył się pociąg, trzy niskie drew­niane wagony zakle­ko­tały, na wprost nas zatrzy­mała się pcha­jąca je loko­mo­tywa. Poma­lo­wana na czer­wono, mała, pordze­wiała i stara, z syczą­cym, ledwo dyszą­cym kotłem, oszro­niona przy­po­mi­na­ją­cym sól maszy­no­wym lodem, krysz­tał­kami, które wydziela eter, kiedy wyczer­pie się jego moc. Bli­żej jej było do zło­mo­wi­ska niż fabryki i w niczym nie przy­po­mi­nała opły­wo­wych eks­pre­sów z mych snów. Baga­żowi zaczęli wyno­sić worki i wózki. Loko­mo­tywa czknęła i wzdry­gnęła się. Wspię­li­śmy się do pustego wagonu, usie­dli­śmy na twar­dych ław­kach. Gdy roz­legł się gwizd, a sta­cja w kłę­bach pary zaczęła odjeż­dżać, cały w środku zady­go­ta­łem. Był­bym szczę­śliwy, mogąc tak jechać bez końca, patrzeć, jak Bra­ce­bridge znika, ustę­pu­jąc miej­sca kol­cza­stym żywo­pło­tom. Patrzeć, jak zbo­cza uno­szą się, a matka spo­gląda w okno, wymy­ślać sobie coraz bar­dziej skom­pli­ko­wane wer­sje histo­rii, w któ­rej ucie­kamy razem przed jakimś bez­li­to­snym wro­giem, opusz­czamy mia­sto na zawsze.

Pola uprawne się prze­rze­dziły. Wzgó­rza uro­sły, były zwień­czone ska­li­stymi koro­nami, jak Rain­har­row. Scar­side, potem Fare­den i Hal­low­fell. Nasza podróż dopiero się roz­po­czy­nała… i wtem linia kole­jowa zwę­ziła się do jed­nego toru, pociąg zwol­nił, a widok za oknem prze­sło­niła zardze­wiała tablica z napi­sem TAT­TON HALT.

Kiedy sta­nę­li­śmy na pustym pero­nie, pociąg zasa­pał i ruszył w dolinę, wie­jąc mi chło­dem po nogach. Nad wzgó­rzami prze­su­wały się rzad­kie chmurki. Jedy­nym śla­dem ludz­kiej obec­no­ści była szem­rząca poje­dyn­cza linia tele­gra­ficzna idąca wzdłuż torów, zni­ka­jąca w oddali przy wyszczer­bio­nych ruinach sta­rego kamie­nio­łomu.

Nasze stopy zagrze­cho­tały na kamien­nej dróżce. Matka ruszyła szybko, wyma­chu­jąc ener­gicz­nie koszy­kiem i para­solką, ja wlo­kłem się z tyłu, nie­przy­zwy­cza­jony do tak roz­le­głego widoku, w któ­rym dale­kie góry nie­mal się nie prze­su­wały. Poza tym coś się zmie­niło, coś było nie tak. Nawet sama zie­mia wyda­wała się… Gdy łąka wygięła się w łuk, zmie­nia­jąc ścieżkę w coś w rodzaju osło­nię­tego parowu, zaczęło do mnie docie­rać, że zosta­wi­li­śmy za sobą dud­nie­nie ete­ro­wych maszyn. Tutaj, wśród olbrzy­mich gła­zów, dębów i ostro­krze­wów, roz­brzmie­wało tylko odle­głe wycie wia­tru. Gdy osło­niły nas zie­lone i złote gałę­zie, powie­trze stało się cie­plej­sze. Tchnęło przed­wieczną czy­sto­ścią – i oso­bli­wym bez­ma­szy­no­wym spo­ko­jem. W zaro­ślach lśniły poma­rań­czowe, czer­wone i złote jagody. Doszli­śmy do polany, gdzie nad rzeką gar­biły się wierzby. Matka roz­ście­liła pasia­sty ręcz­nik i usie­dli­śmy na nim, by zjeść. Odwi­ną­łem z per­ga­minu kanapki z jaj­kami i wdy­cha­łem ich swoj­ski zapach – kuchni i pusz­cza­nych bąków, potem się­gną­łem po eklery, spłasz­czone na dnie koszyka jak zepsute ostrygi, wydzie­la­jące bokami wani­liowy krem. Rzeka pobły­ski­wała. Matka przy­glą­dała się, jak jem.

Dalej szli­śmy wzdłuż wody. Za zakrę­tem, cały czas idąc po tej samej ścieżce, natra­fi­li­śmy na poro­śnięty mchem mur. Musiał mieć wie­le­set lat, obro­sły go już drzewa, prze­sła­nia­jąc u nasady plą­ta­niną liści. Rosły tu dęby i brzozy. Zbite masy ostro­krzewu. Rosły spóź­nione mle­cze, wro­tycz, brą­zowe pokrzywy i ostre kolce jeżyn z owo­cami przy­po­mi­na­ją­cymi owa­dzie oczy. Gdy skrę­ci­li­śmy wzdłuż krzy­wi­zny muru, las zgęst­niał i zro­biło się ciem­niej. Dotar­li­śmy do znisz­czo­nej, poro­śnię­tej blusz­czem stró­żówki i otwar­tej bramy z kutego żelaza. Przez zachwasz­czoną murawę prze­le­wały się cie­nie drzew. Zawa­ha­li­śmy się oboje. Mie­li­śmy poczu­cie, że nie wolno nam tu wcho­dzić. Unio­słem wzrok na matkę. Minę miała zde­cy­do­waną.

Ruszy­li­śmy więc i przed nami poja­wił się stary dom. Dym­niki ster­czały z komi­nów jak palce. Dachy zapa­dały się i wspi­nały. Okna lśniły dia­men­towo. Budy­nek był na wpół zruj­no­wany, ale czuło się, że jest na swoim miej­scu, jakby wyrósł z ziemi kamień po kamie­niu, a teraz z równą łatwo­ścią się w nią zapa­dał. Dopiero po chwili zauwa­ży­łem w nim coś bar­dzo dziw­nego. Wzdłuż pogar­bio­nych dachów bie­gły potężne stru­mie­nie i żyły bia­ła­wego krysz­tału, poły­sku­jąc w słońcu jak bańki mydlane. Na lewym skrzy­dle domu sub­stan­cja zbry­lała się i gro­ma­dziła w wiel­kie naro­śle, prze­le­wa­jące się przez okapy. Zbli­żyw­szy się, zauwa­ży­łem, że rów­nież wiele ścian i okien prze­sło­nię­tych jest tęczo­wym biel­mem, bia­łym z wierz­chu, lecz w głębi opa­li­zu­ją­cym czer­nią, wyra­sta­ją­cym w zwoje i ząb­ko­wane kształty przy­po­mi­na­jące szyszki. Oczy­wi­ście roz­po­zna­łem je – to był lód maszy­nowy, ten sam pro­dukt uboczny zuży­wa­ją­cego się eteru, który zauwa­ży­łem na kotle loko­mo­tywy. Ale w takiej ilo­ści jesz­cze go nie widzia­łem.

Wspię­li­śmy się do wej­ścia po wyszczer­bio­nych pół­ko­li­stych scho­dach, które zda­wały się wyjęte spod wła­dzy krysz­tał­ków. Matka zastu­kała. Powie­trze jakby drgnęło, choć ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. W końcu roz­legł się stłu­miony odgłos kro­ków i szczęk zamka. Osoba, która otwo­rzyła, mogła być w wieku mojej matki, była jed­nak niż­sza; nosiła zgrzebną szarą sukienkę i wiel­kie, okrą­głe oku­lary w srebr­nych opraw­kach. Przez chwilę, gdy się jej przy­glą­da­łem, wyda­wała się zwy­czajna. A potem, gdy zro­zu­mia­łem, że zwy­czajna nie jest, całe złu­dze­nie jej czło­wie­czeń­stwa zani­kło. Choć nie przy­po­mi­nała w niczym postaci z mojej wyobraźni, od razu wie­dzia­łem, że jest odmień­cem.

– Nie wiem, czy pani pamięta… – zaczęła matka.

– Oczy­wi­ście. Oczy­wi­ście. Mary… pani Bor­rows! Bar­dzo pro­szę wejść.

Pod wie­loma wzglę­dami była cał­kiem zwy­czajna; stara, chuda, ogo­rzała skóra. Nie­zbyt przy­po­mi­nała trolle i wiedźmy z moich noc­nych kosz­ma­rów i wyobra­żeń, a jed­no­cze­śnie miała w sobie coś, czego ni­gdy u nikogo nie widzia­łem. Ta aura, ta chu­dość, sta­rość i brą­zowa cera. To oraz wszystko inne, nie­na­zwane, nie­uświa­do­mione, upew­niało mnie, że jestem świad­kiem cze­goś wykra­cza­ją­cego poza cechy, poza moje życie, poza Bra­ce­bridge.