Dom Burz - Ian R. MacLeod - ebook

Dom Burz ebook

Ian R MacLeod

4,2

Opis

Mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty rok Wieku Światła. Alice Meynell, wykorzystując wszystkie talenty pięknej kobiety oraz parę innych, bardziej tajemniczych, wywalczyła sobie tytuł arcycechmistrzyni Cechu Telegrafistów. Czyniła to wszystko z myślą o własnym rodzie – jednak jej jedyny syn, Ralph, od dzieciństwa cierpi na suchoty. Nie potrafią ich wyleczyć żadne znane Europie lekarstwa, zaklęcia, ani zabiegi. W desperacji zawozi go do Invercombe na zachodnim wybrzeżu Anglii. Ma nadzieję, że Ralphowi pomoże ruch i czyste morskie powietrze. Lecz naprawdę pokłada mroczniejszą nadzieję w leżącej nieopodal, na odludziu, znanej niewielu krainie odmieńców: Einfell. Mieszka tam człowiek, który niegdyś ją kochał; teraz potwornie odmieniony przez magię. Alice odwiedza go i dobija targu o życie syna. Ralph, ozdrowiały i nie mający o niczym pojęcia, jest gotów do podjęcia swych obowiązków. Jednak pewna rzecz przemawia doń jeszcze silniej – cud miłości, w objęciach Marion Price, pokojówki w Invercombe. Podczas gdy kochankowie planują wspólną przyszłość, knowania Alice grożą nie tylko rozdzieleniem Marion i Ralpha, lecz także zakończeniem całego Wieku Światła...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
3
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I

Część I

1

1

Arcy­cech­mi­strzyni Alice Mey­nell jechała z synem do Inver­combe i była naj­zu­peł­niej pewna, że wie­zie go na miej­sce śmierci. Nie, nie stra­ciła nadziei – nadziei wciąż się zawzię­cie trzy­mała – ale przez lata cho­roby Ral­pha odkryła w zwy­kłych sło­wach odcie­nie zna­czeń, któ­rych ist­nie­nia wcze­śniej ledwo się domy­ślała.

Wyglą­dała z okna pociągu, który wyta­czał się z Bri­stolu. Był chłodny szary pora­nek, wciąż obrze­żony nocą, Ralph dygo­tał pod kocami, usta miał sine. Naj­pierw jechali noc­nym pocią­giem z Lon­dynu, a teraz ów z wyglądu porządny, lecz lodo­waty w środku samo­chód wiózł ich wzdłuż wewnętrz­nych podwó­rzy pobły­sku­ją­cych tan­detą mia­sta, które zawsze było jej bar­dziej obce niż choćby naj­dal­sze rubieże kon­ty­nentu. Tram­waje poru­szały z szu­mem pałą­kami skła­da­ją­cymi nad uli­cami swe końce jak roz­mo­dlone dło­nie. A te budynki! Festony kora­lo­wego kamie­nia hodo­wa­nego i muto­wa­nego przez mistrzów budow­la­nych przy­po­mi­nały jej ule­pione z mąki i wody masz­kary z cia­sta. Wszystko się zakrzy­wiało, skrę­cało, różowe i błę­kitne, jakby na­dal rosło – niczym eks­plo­zja w żłobku. Jakże róż­niło się od upo­rząd­ko­wa­nej siatki Nor­th­cen­tral! W ele­gant­szych dziel­ni­cach wokół tamy Cli­fton fan­ta­styczne domy powoli budziły się do życia, a wśród gasną­cych z pobły­skiem latarń chod­ni­kami do pracy śpie­szyli słu­żący. Wtem, tak rap­tow­nie, jak to się ni­gdy nie zda­rza w Lon­dy­nie, zna­leźli się wśród pustych pól.

Ralph pierw­szy raz widział Bri­stol i ledwo zdą­żył nań spoj­rzeć. Mimo że mia­sto leżało nie­opo­dal celu ich podróży, Alice się zasta­na­wiała, czy jej syn kie­dy­kol­wiek jesz­cze je zoba­czy; ostat­nio takie myśli budził w niej nie­mal każdy nowy widok. Wzdry­gnęła się. Zegar, przy­śpie­szony i roz­go­rącz­ko­wany jak jego puls, tykał przez cały czas. Lon­dyn, potem Bri­stol, teraz ten roz­fa­lo­wany kra­jo­braz, oświe­tlane lam­pami pociągu, nie­tknięte jesz­cze świ­tem bez­listne szpa­lery krze­wów.

Przed­tem, jesz­cze przed­tem… Baden, potem Paryż, jakaś miej­sco­wość w górach. Gabi­nety leka­rzy. Blask fio­lek. Błysk bino­kli. Wyszep­ty­wane na próżno zaklę­cia. W jej wyobraźni mie­siące i pra­co­kresy zle­wały się nie­kiedy w jedną długą chwilę, roz­po­czy­na­jącą się let­nim popo­łu­dniem na lon­dyń­skich Wzgó­rzach Lataw­co­wych – był to Dzień Motyla; już ni­gdy w to święto nie poczuła się tak jak wtedy – gdy Ralph pod­biegł do niej, zaczął kasz­leć, a wśród kro­pe­lek śliny na jego dłoni dostrze­gła krwawe punk­ciki. Odtąd wyglą­dało to jak nie­prze­rwana ucieczka, czas spę­dzany w licz­nych naprawdę pięk­nych i cie­ka­wych miej­sco­wo­ściach wyda­wał się jedy­nie prze­rwą na zła­pa­nie odde­chu przed kolej­nym bie­giem. Znu­ży­łoby to nawet zdrowe dziecko – ona też cza­sem czuła się znu­żona. I wszystko po to, by się dowie­dzieć, że takie słowa jak „nadzieja” dają się dzie­lić na nie­skoń­czone odcie­nie i niu­anse, coraz słab­sze, aż tracą zna­cze­nie. Teraz jed­nak, wyjeż­dża­jąc z doliny, gdy wscho­dzące słońce nie­spo­dzie­wa­nie wysu­nęło się zza ściany sza­rych chmur i zakrę­ciło strzęp­kami mgły, zmie­rzali do Inver­combe, które będzie ich ostat­nim bastio­nem.

Ralph oddy­chał teraz regu­lar­niej. Słońce oświe­tlało mu twarz i Alice dostrze­gła lśniący w świe­tle nowego dnia gęst­nie­jący puch na jego policz­kach. Choć cho­roba nie pozwo­liła mu na nor­malne dzie­ciń­stwo, już sta­wał się męż­czy­zną.

Wyczu­wa­jąc zmianę w jej spoj­rze­niu, odwró­cił się ku niej. Na gór­nej war­dze miał kro­pelki potu.

– Długo się tam jedzie?

– Nie wiem, skar­bie. Ni­gdy tam nie byłam.

– Powiedz jesz­cze raz. Jak to się nazywa?

– Inver­combe.

Ski­nął głową i znów zapa­trzył się w okno. Na szy­bie pul­so­wała mgiełka odde­chu z jego ust.

– Więc tak wygląda Zachód.

Alice uśmiech­nęła się i ujęła syna za rękę, gorącą i lekką. Teraz, skoro słońce już naprawdę wstało, zaczęła sobie przy­po­mi­nać, jak piękny, nawet w póź­no­zi­mowy pora­nek, potrafi być kra­jo­braz Zachodu. Wzgó­rza wysu­wały się jedno zza dru­giego – czy za któ­rymś kolej­nym ukaże się morze? Nie­zbyt znała zachod­nie zie­mie. Nic ponad mia­steczka o fasa­dach z mel­litu, gdzie w mło­do­ści bez­czyn­nie tra­wiła popo­łu­dnia, sie­dząc na walizce i cze­ka­jąc na pociąg. Ralph wyda­wał się jed­nak zado­wo­lony, patrzył na drogę bie­gnącą w dół zbo­czem ku rzece i dale­kim wzgó­rzom Walii. Lon­dyn, kilka spę­dzo­nych tam dni, gęsta mgła i nie­koń­cząca się bie­ga­nina zacie­rały się już w pamięci. Tak, Inver­combe wyda­wało się odpo­wied­nie, ze wszyst­kich tyle­kroć wyli­cza­nych w myślach powo­dów, a poza tym coraz bar­dziej czuła, że to miej­sce nie­ja­sno, acz zna­cząco prze­ma­wia do niej.

– Naprawdę nie masz poję­cia, jak tam jest? – mruk­nął Ralph.

– Nie, ale…

Ralph odwró­cił się z powro­tem do niej i razem wyskan­do­wali zda­nie, które wypo­wia­dali zawsze, gdy przy­by­wali w jakieś nowe miej­sce:

– Zaraz się okaże…

***

Drzewa się roz­stą­piły, uka­zu­jąc wysoki zewnętrzny mur z małą stró­żówką i długą wewnętrzną aleję, dalej po pra­wej za par­kiem prze­świ­ty­wał jakby zame­czek czy ruina, a jesz­cze dalej poro­śnięta niby­li­pami i zimo­zie­le­nią zie­mia wzno­siła się ku przy­sa­dzi­stej latarni mor­skiej. A nie, to jest zapewne wia­tro­ster.

Alice zro­biła roze­zna­nie i wie­działa, że Inver­combe ist­nieje od bar­dzo dawna. Ów nad­mor­ski przy­czó­łek u ujścia Severn zapewne ufor­ty­fi­ko­wali już Rzy­mia­nie i z pew­no­ścią stał tu mały zamek, który złu­piły woj­ska Crom­wella. Potem nad­szedł czas, gdy angiel­ski kra­jo­braz raz jesz­cze spły­nął krwią, po tym, jak samotny obse­sjo­nat Joshua Wag­staffe wyeks­tra­ho­wał ze zbie­ra­nych przez całe życie kamieni nie­znaną dotąd sub­stan­cję. Nazwał ją ete­rem, od pią­tej formy mate­rii, któ­rej domy­ślał się Pla­ton; jej poszu­ki­wa­nie nie­ba­wem stało się obse­sją Wieku. Eter nakła­nia zboże do rodze­nia wiel­kich jak cebrzyki kło­sów na zie­miach, które dotąd rodziły głów­nie plewy. Eter spra­wia, że kręcą się zamar­z­nięte osie. Eter pozwala nagi­nać mate­rię świata. A przede wszyst­kim eter sta­nowi potęgę, a cechy rze­miosł rozu­miały to naj­le­piej i w swych wal­kach z kró­lem i Kościo­łem użyły go, jakby od zawsze do nich nale­żał.

Po krwa­wej rzezi tak zwa­nych wojen zjed­no­cze­nio­wych, u zara­nia pierw­szego z Wie­ków Prze­my­słu, Inver­combe odbu­do­wano, już nie jako zamek, lecz ele­gancką, prze­sy­coną nowym bogac­twem i moż­li­wo­ściami eteru rezy­den­cję na tym chwiej­nym pła­sko­wyżu; praw­dziwy kamienny klej­not. Przez poko­le­nia zamiesz­ki­wała ją rodzina Musco­ates, dopóki ich gwiazda nie przy­ga­sła, kiedy dom stał się czę­ścią ugody upa­dło­ścio­wej i prze­szedł pod wła­da­nie Wyso­kich Cechów. Stał się zale­d­wie jedną z wielu inwe­sty­cji, jed­nym z wielu udzia­łów prze­cho­dzą­cych mimo­cho­dem z testa­mentu do testa­mentu, z mał­żeń­stwa do mał­żeń­stwa, aż wresz­cie pod koniec Trze­ciego Wieku dostał się Cechowi Tele­gra­fi­stów, choć wąt­pliwe, by kie­dy­kol­wiek postała tam noga któ­re­goś z arcy­cech­mi­strzów. Nie­mniej losy rezy­den­cji mean­dro­wały dalej i zna­le­ziono dla niej uży­tek: ośro­dek roz­woju tech­no­lo­gii, która miała się stać cudem i rogiem obfi­to­ści obec­nego Wieku. Oczysz­czono stary kanał młyń­ski i posta­wiono nad nim gene­ra­tor zaopa­tru­jący Inver­combe w elek­trycz­ność. Potem zain­sta­lo­wano nowo­cze­sną jak na ten czas maszynę obli­cze­niową, a na skraju posia­dło­ści wznie­siono małą, ale sprawną sta­cję nadaw­czą. Pro­wa­dzone tam prace zro­dziły nowy rodzaj elek­trycz­nego tele­grafu, który nie potrze­bo­wał już wykwa­li­fi­ko­wa­nych tele­gra­fi­stów łączą­cych się umy­słami – dzięki niemu zwy­kli cechowi, o ile byli dosta­tecz­nie bogaci, mogli po pro­stu roz­ma­wiać tak, jakby sie­dzieli twa­rzą w twarz. Ten wielki wyna­la­zek, nazwany tele­fo­nem, odmie­nił obli­cze świata. Jed­nakże Inver­combe raz jesz­cze zna­la­zło się w cie­niu sławy i ludz­kiej pamięci. Salony, porzu­cone w cha­osie wień­czą­cym ostatni z Wie­ków Prze­my­słu, dry­fo­wały przez histo­rię, aż wresz­cie zostały nadane w doży­wot­nią dzier­żawę pew­nemu star­szemu mistrzowi, nie­ja­kiemu Ade­mu­sowi Isum­bar­dowi Por­ret­towi.

***

Inver­combe było wów­czas na wpół zruj­no­wane i poważ­nie zagro­żone przez fale pod­my­wa­jące klif pod jego fun­da­men­tami, ale star­szy mistrz Por­rett ener­gicz­nie zabrał się do remontu. Alice widziała stu­let­nie doku­menty świad­czące o odbu­do­wie dachu, napra­wie gene­ra­to­rów, rekon­struk­cji tara­sów, zało­że­niu od nowa wielu ogro­dów. Star­szy mistrz Por­rett posta­rał się nawet nadać brzyd­kiej sta­cji nadaw­czej kształt imi­ta­cji zam­ko­wych ruin, by nie psuć kra­jo­brazu. Według Alice zakres tych robót był dziw­nie duży jak na zale­d­wie doży­wot­niego dzier­żawcę – ale naj­nie­zwy­klej­szą z prze­ró­bek Por­retta było wznie­sie­nie wia­tro­steru, któ­rego ceglaną wieżę z mosiężną kopułą widzieli teraz, sto­jącą jak przy­sa­dzi­sta latar­nia mor­ska na połu­dnio­wym zbo­czu wzgó­rza, ponad kana­łem. Mistrzo­wie żeglugi dzięki takim urzą­dze­niom potra­fili lepiej wyko­rzy­sty­wać siłę wia­tru, ale pomysł, by posa­dzić je na lądzie i ste­ro­wać kli­ma­tem całej doliny, uznała za nie­zwy­kle wręcz ambitny.

Samo­chód zatrzy­mał się z szur­go­tem na pół­ko­li­stej połaci omsza­łego żwiru. Alice wpraw­nym okiem osoby przy­zwy­cza­jo­nej do wizyt w nie­zna­nych miej­scach otak­so­wała wyso­kie okna i kominy, ele­ganc­kie zwień­cze­nia, mister­nie wyryte na szy­bach wzory. Dom był ład­niej­szy, niż sobie wyobra­żała.

Gestem pole­ciła szo­fe­rowi, by pocze­kał, i zer­ka­jąc na zega­rek – była za pięt­na­ście ósma – pode­szła do fron­to­wych drzwi. Pocią­gnęła za dzwo­nek. Pra­co­kres czy dwa temu wysłała infor­ma­cję, że przy­jeż­dżają, ale, jak to miała w zwy­czaju, nie podała kon­kret­nej daty i godziny. Zwy­kle w takim momen­cie zza drzwi wyglą­dała prze­stra­szona twarz jakiejś na wpół odzia­nej poko­jówki. Odkąd wyszła za mąż za arcy­cech­mi­strza Toma Mey­nella, roz­po­częła małą, pry­watną kru­cjatę na rzecz nale­ży­tego zarzą­dza­nia wszyst­kimi posia­dło­ściami cechu. I dla­tego wła­śnie jej uwagę zwró­ciło Inver­combe, sto­sun­kowo nie­wielka rezy­den­cja, ale dłu­gie kolumny liczb pod tą nazwą wska­zy­wały, że chło­nie pie­nią­dze jak gąbka. Jak Alice wyja­śniono, koszty szły głów­nie na ów lądowy wia­tro­ster, zbyt potężny, by go bez ogrom­nych nakła­dów wyłą­czyć. Alice posta­no­wiła zacho­wać Inver­combe, choć sama nie potra­fiła okre­ślić dla­czego. A teraz stała u jego drzwi, Ralph marzł w samo­cho­dzie i nic się nie działo. Przez nagie drzewa prze­świ­ty­wała zie­lon­ka­wo­złota kopuła wia­tro­steru. Wes­tchnęła i przy­ci­snęła pal­cem drga­jącą powiekę pra­wego oka. Już miała drugi raz pocią­gnąć sznur dzwonka, gdy coś usły­szała, a raczej wyczuła za ple­cami czy­jąś obec­ność. Powoli odwró­ciła się, spo­dzie­wa­jąc się, że to złu­dze­nie wywo­łane zmę­cze­niem, i ujrzała dobrze zbu­do­waną Murzynkę.

– Pani arcy­cech­mi­strzyni, witamy w Inver­combe – powie­działa i dygnęła. – Nazy­wam się Cissy Dun­ning i jestem tu och­mi­strzy­nią…

2

2

Ralph był, jak zawsze, naj­waż­niej­szy. Zna­la­zła mu naj­lep­szy pokój o naj­lep­szym powie­trzu, ze stu­let­nimi, ale nie­mal nie­uży­wa­nymi meblami i ładną boaze­rią. Olbrzymi zie­lo­no­złoty mate­rac w łożu z bal­da­chi­mem nawet jej wydał się w miarę czy­sty, okna wycho­dziły na połu­dniowy zachód, a w kominku już trza­skał przy­zwo­ity ogień.

Wypa­trzyła wygodną sofę i kazała ją prze­nieść do pokoju Ral­pha, żeby mieć gdzie usiąść, a w razie koniecz­no­ści także spę­dzić noc. Wszystko trzeba było pospraw­dzać, poprze­su­wać, prze­wie­trzyć, pousta­wiać, poprze­glą­dać, powy­ja­śniać, poza­ła­twiać. To potrwa nie godziny, lecz dni całe. Och­mi­strzyni wyglą­dała jed­nak na kom­pe­tentną i nie dawała się wypro­wa­dzić z rów­no­wagi, mimo że była kobietą i Murzynką, a jej pod­władni, jak się zdaje, znali się na swej pracy, choć nie wyglą­dało na to, by ten cały wia­tro­ster w naj­drob­niej­szym stop­niu zmie­niał mroźną pogodę. No i ta wymowa! Te drobne niu­anse ich zacho­wa­nia, ich stro­jów, deli­katny, obcy posmak wody, który jej dziw­nie odpo­wia­dał, a nawet jakby wzbo­ga­cał smak her­baty. Nic wła­ści­wie nie było tutaj takie samo i Alice nie­mal wycze­ki­wała, kiedy w pozor­nej spraw­no­ści mecha­ni­zmu Inver­combe pojawi się jakaś luka, a wtedy ona łatwiej narzuci wła­sną dys­cy­plinę tym ludziom.

– No i…? Co sądzisz?

Sie­działa przy Ral­phie, na jego łóżku. Był późny ósm­kowy ranek, czwarty dzień ich pobytu tutaj; ogień mie­nił się deli­kat­nie. Speł­niono już chyba wszyst­kie jej zarzą­dze­nia doty­czące spraw codzien­nych i nie­zbęd­nych i zna­la­zła się w dziw­nej sytu­acji. Nie­wiele pozo­stało do doglą­da­nia. Na zewnątrz sza­rzał kolejny ponury dzień.

Ralph się uśmiech­nął. Pół­le­żał w łóżku, nie­mal cał­ko­wi­cie ubrany. Spał dobrze już trze­cią noc.

– Podoba mi się. Podoba mi się tutej­sze powie­trze. Kiedy pozwo­lisz mi się rozej­rzeć po wszyst­kim?

– Nie­ba­wem. – Roz­ra­do­wana ści­snęła go za rękę. – Ale nie możemy się śpie­szyć. Ledwo dwa pra­co­kresy temu… – Prze­klęte lon­dyń­skie powie­trze. Ralph mam­ro­czący, że palą go kości. Nieco tej sła­bo­ści prze­trwało aż do teraz. Pochy­liła się i uca­ło­wała go w poli­czek, czu­jąc pod war­gami mło­dzień­czy puch. Uśmiech­nęła się i wypro­sto­wała. – Spro­wa­dzę twoje książki.

Choć przy­było już wiele rze­czy, które na początku pole­ciła wysłać z Lon­dynu, pod­ręcz­niki, dzięki któ­rym doglą­dała edu­ka­cji Ral­pha, jesz­cze nie dotarły. Jed­nakże zmarły lata temu star­szy mistrz Por­rett swą zadzi­wia­jąco dobrze wypo­sa­żoną biblio­teką naj­wy­raź­niej wyszedł naprze­ciw jego potrze­bom. Książki były stare, lecz Alice, roz­ła­mu­jąc przy otwie­ra­niu ich dzie­wi­cze grzbiety, wywnio­sko­wała, że przez cały obecny Wiek nie­wiele istot­nego dodano do sumy ludz­kiej wie­dzy. Stu­dio­wa­nie pięk­nych, ręcz­nie kolo­ro­wa­nych rycin kwia­tów, zarówno natu­ral­nych, jak i ete­rowo mody­fi­ko­wa­nych, ich szcze­gó­ło­wych łaciń­skich opi­sów oraz kaska­do­wych ilu­stra­cji przed­sta­wia­ją­cych skały, na pewno przy­służy się Ral­phowi, kiedy wstąpi do Tele­gra­fi­stów i zacznie praw­dziwą pracę, choć Alice ni­gdy nie rozu­miała tej męskiej potrzeby kata­lo­go­wa­nia.

– Czemu się tak uśmie­chasz? – zapy­tał.

– Bo pla­nuję. Zasta­na­wiam się kiedy, a nie czy. Po pro­stu cie­szę się, że ty się cie­szysz.

Popa­trzył na nią podejrz­li­wie.

– O ile ty też jesteś szczę­śliwa. – Głos mu się zała­my­wał, to był niski, to wysoki.

– Ależ jestem.

Miej­scowy lekarz, nie­jaki Foot, zdą­żył już ją odwie­dzić ze swą wścib­ską mał­żonką, podob­nie wie­lebny wyż­szy mistrz Hum­phry Brown, pro­boszcz. W nie­dzielne poranki cho­dziła oczy­wi­ście do kościoła, jak każda sza­no­wana cech­mi­strzyni, ale przez lata usły­szała już zbyt wiele modlitw i pie­śni. Znała etapy, przez jakie prze­cho­dzą matki suchot­ni­ków. Ogromna udręka towa­rzy­sząca odkry­ciu cho­roby ustę­puje pra­gnie­niu poje­cha­nia wszę­dzie, uczy­nie­nia wszyst­kiego. Dopiero po latach poja­wia się prze­peł­niona poczu­ciem winy świa­do­mość, że w ten spo­sób tylko przy­spa­rza się dziecku cier­pie­nia. Natu­ral­nie zda­rza się, że suchoty ustę­pują, ale jedy­nymi zna­nymi spo­so­bami ich zła­go­dze­nia są wypo­czy­nek i świeże powie­trze. A ty dalej podró­żu­jesz, dalej się nie­po­ko­isz, dalej rzu­casz się w nie­stru­dzony pościg za naj­śwież­szym powie­trzem i naj­peł­niej­szym wypo­czyn­kiem. Okresy pogor­sze­nia i poprawy zdro­wia dziecka stają się gwiazdą, na którą orien­tuje się całe twoje życie. W miej­sco­wo­ściach uzdro­wi­sko­wych i sana­to­riach całej Europy widziała wiele przy­pad­ków, w któ­rych ten pościg trwał do śmierci dziecka albo zacho­ro­wa­nia matki. Jed­nakże impuls każący jechać do Inver­combe był jasny i nie­odwo­łalny. Nie czuła ani odro­biny zwy­kłych wąt­pli­wo­ści.

Pod­ło­żyła synowi dodat­kową poduszkę pod bota­niczną książkę i zosta­wiła go przy lek­tu­rze. Na kory­ta­rzu spoj­rzała na zega­rek. Już pra­wie połu­dnie. Daleko w Lon­dy­nie jej mąż Tom zapewne zmie­rza na lunch do swego klubu. W tym zadu­chu, podob­nym do lon­dyń­skiego powie­trza na zewnątrz, ale dzie­sięć razy gęst­szym, nad czer­wo­nym winem i obfi­tymi posił­kami, przy sno­oke­rze, wśród tych samych kiep­skich żar­tów i uśmie­chów wymie­nia­nych mię­dzy tymi samymi ludźmi na ich krze­słach z wyso­kimi opar­ciami, odby­wała się więk­szość praw­dzi­wej pracy Wyso­kich Cechów. Posta­no­wiła, że jesz­cze przed lun­chem zate­le­fo­nuje do niego. Ale naj­pierw musi dopro­wa­dzić się do porządku.

Na pode­ście skrę­ciła do swo­jego pokoju, poło­żo­nego pod kątem pro­stym do pokoju Ral­pha, z oknami wycho­dzą­cymi na bal­kon chwiej­nie zawie­szony nad wielką zatoką. Inver­combe miało wiele takich nie­spo­dzia­nek, zała­mu­ją­cych się pod dziw­nym kątem kory­ta­rzy i otwie­ra­ją­cych się znie­nacka wido­ków na ląd lub wodę. Po tej stro­nie domu morze było tak bli­sko, że nie można było znieść myśli o nie­ustan­nym pod­my­wa­niu fun­da­men­tów przez silny przy­bój, ale wszystko to dawało nie­za­prze­czal­nie przy­jemne uczu­cie. Zaczęła się nawet zasta­na­wiać, czy dziwny kom­fort, jaki tu czuje pomimo cią­głego chłodu na dwo­rze i nisko wiszą­cego sza­rego nieba, nie jest pierw­szym z obja­wów budzą­cego się wia­tro­steru. Przy­wi­tano ich tu tak spo­koj­nie: gdzie indziej nad­ska­ki­wano by im nie­zno­śnie, by potem ulo­ko­wać w cuch­ną­cych moczem łóż­kach. Wszel­kie podej­rze­nia, jakie żywiła w sto­sunku do Inver­combe, oka­zały się bez­pod­stawne.

Otwie­ra­jąc drzwi bal­ko­nowe, strzą­snęła z ramion zie­loną jedwabną suk­nię. Dotarły już pra­wie wszyst­kie jej kufry, ubra­nia roz­pa­ko­wano i wło­żono do szaf. Na sto­liku przy oknie stała, poły­sku­jąc od fal mor­skich, czarna skrzy­neczka z laki – gra­mo­fon. Zakrę­ciła jego tale­rzem, zdjęła kol­czyki i kro­kiem walca, raz-dwa-trzy, prze­mie­rzyła lśniącą pod­łogę. Dotknęła sta­lo­wych zam­ków kuferka, na jed­nym odde­chu wyszep­tała zwal­nia­jące je zaklę­cie. Dwa akcen­tu­jące muzykę szczęk­nię­cia – i jego boki roz­wi­nęły się, uka­zu­jąc aksa­mitną kry­jówkę. Był tam ole­jek z ber­ga­moty, z ogrza­nych słoń­cem soków drzew cytru­so­wych. Były przy­po­mi­na­jące wosk desty­laty z ambry, ziem rzad­kich, były zawie­ra­jące ołów. Podróże szko­dziły zawar­to­ści kuferka, tak jak dobremu winu, lecz Alice, odkrę­ca­jąc żłob­ko­wany słoik chłod­nego kremu i nakła­da­jąc go weł­nia­nym pusz­kiem na twarz, poczuła, że w Inver­combe wszystko się już powoli sta­bi­li­zuje. Aro­maty psz­cze­lego wosku, mig­da­łów, nutki wody róża­nej mie­szały się z zapa­chem szu­mią­cego morza, a ona, ubrana w halkę, obra­cała się w rytm muzyki, raz-dwa-trzy, przed wyso­kimi lustrami gar­de­roby.

Przyj­rzała się sobie z lewa i z prawa. Szczęka, szyja, pro­fil, pozba­wiona wieku twarz i figura kobiety wciąż stu­pro­cen­towo pięk­nej, choć może nie cał­kiem mło­dej. Stopy lekko stą­pają na pal­cach. Jędrne bio­dra i biust. Alice. Alice Mey­nell. Włosy, które zawsze były bar­dziej srebrne niż blond, wciąż mogła nosić dłu­gie i roz­pusz­czone. Wyso­kie, kla­syczne czoło. Sze­roko roz­sta­wione nie­bie­skie oczy. Jeden wielki szczę­śliwy traf. Ludz­kie ciało, nic wię­cej, roz­wie­szone na przy­pad­ko­wych kościach.

Nucąc, wycią­gnęła srebrną lampkę spi­ry­tu­sową, przy­tknęła świeczkę do jej knota i bia­łym płót­nem prze­tarła szklany kie­lich. Płyta potrza­ski­wała w ostat­nim rowku. Nasta­wiła ją jesz­cze raz, potem pod­grzała kie­lich deli­kat­nym cie­płem lampki, dodała olej­ków, parę kro­pel spi­ry­tusu, tynk­tur i bal­sa­mów oraz grec­kiego miodu. Zamie­szała łyżeczką z kości wie­lo­ry­biej, maź nabrała pie­ni­stej lek­ko­ści, czy­nią­cej ją bar­dziej chłonną na ostatni skład­nik – naj­czyst­szy z naj­czyst­szych eter. Alice, wciąż nucąc, tań­cząc, wycią­gnęła z tajem­nych cze­lu­ści kuferka maleńką fiolkę i wyszep­taw­szy zaklę­cie, które nasi­liło dzi­wo­blask, ści­snęła pipetę i unio­sła roz­ja­rzoną bute­leczkę ku ocze­ku­ją­cemu kie­lichowi. A teraz wyśpie­wała gło­sem podob­nym do dźwięku fletu główne wersy zaklę­cia – dźwięki nie­gdyś dopra­co­wane przez nią z zapa­łem naj­gor­liw­szego z paro­mi­strzów. Zatęt­niła ciem­ność. Skoń­czył się zaśpiew. Kro­pelka spa­dła. Elik­sir napeł­nił się ener­gią.

Alice usia­dła przy toa­letce i roz­ma­so­wała policzki. Potem umo­czyła końce pal­ców w mik­stu­rze i zaczęła wcie­rać ją w skórę twa­rzy, zawsze ruchem ku górze. Poczuła przy­jemne mro­wie­nie. Trzask, trzask – ode­zwał się gra­mo­fon na końcu płyty, dołą­cza­jąc do deli­kat­nego poszumu fal ude­rza­ją­cych o klif daleko w dole i całej życio­wej goni­twy, która przy­wio­dła ją do tej chwili, do tego zaklę­cia, do tego miej­sca. Roz­cią­gnęła wargi i mru­gnęła do lustra. Następ­nie popra­co­wała nad szyją i ramio­nami, wma­so­wała deli­kat­nie maść w ręce i rowek mię­dzy pier­siami, choć do ciała były inne czary.

Zro­bione. Uśmiech­nęła się sze­rzej do sie­bie, koń­cząc wize­ru­nek, który chciała zaser­wo­wać Tomowi, kiedy doń zate­le­fo­nuje. Odro­bina błę­kitu nad oczyma, kro­pla czerni na rzęsy, po czym wyczy­ściła akce­so­ria, zamknęła kufe­rek i wyszep­tała zda­nie unie­ru­cha­mia­jąca oba jego zamki. Czuła się odświe­żona pod każ­dym wzglę­dem. Magiczna toa­leta miała mnó­stwo zalet, mię­dzy innymi była lep­sza niż dobrze prze­spana noc. Alice z powro­tem zdjęła z wie­szaka zie­loną sukienkę i pocią­gnęła nosem – czy mate­riał wchło­nął odpo­wied­nią por­cję zapa­chu jej ciała? Przy potrza­ski­wa­niu gra­mo­fonu na­dal nuciła, jakby wtó­ro­wała pły­cie. Co nuciła? To prze­cież nie­bez­pieczne mru­czeć sobie coś nie­dbale pod­czas pracy z ete­rem – pokój, po któ­rym się rozej­rzała, wyglą­dał, jakby znie­ru­cho­miał na chwilę. Szum, trza­ski, odgłos fal. Jakby cały dom zaczął oddy­chać.

Zapo­mniała jesz­cze o kol­czy­kach. Pochy­liła się nad toa­letką, by wci­snąć w płatki uszu złote prę­ciki. Wtedy stało się coś strasz­nego. Kiedy tak przy­glą­dała się sobie, kiedy na jej twarz znów padł bystry wzrok nad­mor­skiego słońca, po raz pierw­szy w życiu zauwa­żyła, że jej dotąd ide­alny pod­bró­dek zaczyna po obu stro­nach obwi­sać.

***

Budka tele­fo­niczna pod naje­le­gant­szymi scho­dami w wewnętrz­nym hallu Inver­combe była małą kla­teczką z czer­wo­nego plu­szu. Zwień­cza­jący ją mosiężny dzwo­nek wyglą­dał, jakby mniej razy dzwo­nił, niż był pole­ro­wany. Budka miała wnę­trze przy­tulne, acz sta­ro­świec­kie. Sta­no­wiła ele­ment histo­rii tego domu, histo­rii eks­pe­ry­men­tów cechu. Alice zna­la­zła się przed lustrem, ale w łagod­nym, pada­ją­cym z góry bla­sku elek­trycz­nej żarówki pra­wie mogła sie­bie prze­ko­nać, że wcale nie widziała tego, co dostrze­gła na górze.

Żarówka przy­ga­sła. Alice, wci­ska­jąc wyłącz­nik i wybie­ra­jąc mosięż­nym kołecz­kiem numer klubu Toma, poczuła, jak urzą­dze­nie zna­jomo, z opo­rem ustę­puje. Prze­kaź­niki załą­czały się na kablach zako­pa­nych pod zie­mią, by nie psuć urody Inver­combe, i bie­gną­cych do tej cudacz­nej sta­cji nadaw­czej, by od niej skie­ro­wać się ku tęt­nią­cej, dud­nią­cej maszy­nie obli­cze­nio­wej w izbie roz­ra­chun­ko­wej. Spoj­rzała w lustro i dostrze­gła drgnię­cie, prze­rwę w rze­czy­wi­sto­ści. Jej twarz się roz­pły­nęła, potem zaś znik­nęło – czy raczej posze­rzyło się – i samo lustro, wypusz­cza­jąc z sie­bie gwar męskich gło­sów. Poczuła gry­zący dym cygar i usły­szała stłu­miony uliczny hałas Lon­dynu; por­tal był już w pełni otwarty.

Kel­ner z tam­tej budki nachy­lił się do niej, aby zapy­tać, z kim życzy sobie roz­ma­wiać; kiedy odcho­dził, poczuła powiew spo­wo­do­wany przez zamy­ka­jące się drzwi, potem usły­szała chi­chot nale­wa­nego drinka – aż wresz­cie przy­szedł jej mąż i usiadł w lustrze naprze­ciwko niej.

– Tak myśla­łam, kocha­nie, że zastanę cię w klu­bie.

– Znasz mnie. Punk­tu­alny jak w zegarku. – Czuć go było raczej potem niż wodą koloń­ską. Kra­wat, choć nie­wąt­pli­wie nie­dawno zawią­zany na nowo, miał już prze­krzy­wiony. – Jak Ralph? Przez cały pra­co­kres powta­rza­łem sobie, że brak wia­do­mo­ści to dobra wia­do­mość, a poza tym na pewno zabra­łaś ze sobą wystar­cza­jącą ilość rze­czy do tego… Jak to się nazywa? Inver­glade?

– Inver­combe. I nie wzię­łam pra­wie nic. – Alice figlar­nie udała obra­żoną, gdy Tom wpa­try­wał się w nią zna­jo­mym, peł­nym tęsk­noty wzro­kiem. Potrze­bo­wała jego spoj­rze­nia, zwłasz­cza po tym, co dostrze­gła na górze, w lustrze toa­letki. Ten cie­pły powiew jest lep­szy niż eter. – Ralph już się zado­mo­wił. A ja bar­dzo się cie­szę, że tu przy­je­cha­li­śmy, mimo że bar­dzo do cie­bie tęsk­nię.

– Tak krótko byłaś w Lon­dy­nie. I tak długo cię nie było. – Uśmiech Toma nie­mal zgasł.

– Wiesz prze­cież dla­czego. Musia­łam.

– No tak, no tak. I Ralph… Rozu­miem, że Lon­dyn to nie miej­sce dla niego.

Wpa­try­wał się w nią. Poru­szył ustami. Wokół jego oczu poja­wiły się zmarszczki. Miał gęste czarne włosy jak Ralph, jed­nak na czole zaczęły się cofać, a na skro­niach siwieć; poza tym jego pod­bró­dek był już z lekka obwi­sły wtedy, kiedy go poznała. Męż­czy­znom w ogóle łatwiej przy­cho­dzi ład­nie się zesta­rzeć.

– W każ­dym razie tęsk­ni­łem za tobą, kocha­nie.

Roz­sze­rzo­nymi noz­drzami chwy­tał jej zapach; jej zmy­sły pobu­dzał stłu­miony uliczny zgiełk i grze­chot prze­jeż­dża­ją­cego tram­waju, kiedy opo­wia­dała Tomowi o oso­bli­wo­ściach Inver­combe: o tym, że och­mi­strzyni jest kobietą i Murzynką; o wia­tro­ste­rze – że wciąż nie wie­rzyła w jego dzia­ła­nie; o dziw­nej wymo­wie tutej­szych miesz­kań­ców; i o Ral­phie, który dobrze sypiał, prze­gry­zał się przez zaska­ku­jąco bogatą biblio­tekę i nie mógł się już docze­kać wyj­ścia na zwie­dza­nie oko­licy.

– To brzmi wspa­niale. Jestem z was dumny. Powiedz Ral­phowi… Powiedz mu, że jestem z niego dumny. I że nie­długo będziemy dużo prze­by­wać razem. Alice, jest tyle rze­czy, któ­rymi chciał­bym się z nim podzie­lić.

– Ten czas był trudny dla nas obojga.

– Kiedy wyjeż­dża­łaś, byłaś taka smutna.

– Ale już nie jestem.

– A wyglą­dasz…

Alice, mimo że wcale nie pozwo­liła pod­bród­kowi obwi­snąć, unio­sła go jesz­cze wyżej.

– …prze­wspa­niale, kocha­nie.

Potem roz­ma­wiali o inte­re­sach, a wie­ści wcale nie były pomyślne. Pewien kon­trakt budow­lany prze­cią­gał się, rze­komo z powo­dów tech­nicz­nych. Tom był za uwzględ­nie­niem dodat­ko­wego czasu na zmiany w pro­jek­cie, Alice zaś była prze­ko­nana, że należy się z umowy wyco­fać i pozwać klienta do sądu.

– Czy nie za ostro?

– Musimy dzia­łać ostro. Prze­cież oni wobec naszego cechu zro­bi­liby tak samo.

Tom ski­nął głową. Wie­dział, że instynkty zbyt czę­sto pod­po­wia­dają mu ugo­dowe dzia­ła­nie, pole­gał więc na sile i radzie Alice. Potem się poże­gnali, jego obraz przy­gasł, lustro pociem­niało, poczuła – jak drzwi zatrza­sku­jące się od nie­wy­czu­wal­nego prze­ciągu – roz­łą­cza­jące się od Lon­dynu po Inver­combe kolejne prze­kaź­niki. Powinna już unieść wyłącz­nik, ale jesz­cze parę chwil posie­działa przed otwartą linią, a lustro znów wyglą­dało, jakby się roz­sze­rzyło. Patrząc w nie, czuła się pra­wie tak, jakby spa­dała. Była pewna, że przy odro­bi­nie wysiłku mogłaby wejść w tę prze­strzeń i popły­nąć wzdłuż linii jako coś bez­cie­le­snego, wycho­dząc gdzieś na dru­gim końcu. Od dawna bawiła się myślą o takim eks­pe­ry­men­cie, zawsze jed­nak odrzu­cała ją jako zbyt absur­dalną i nie­bez­pieczną. Ale jakież może być lep­sze miej­sce na takie doświad­cze­nie niż ten dom? – szep­nął do niej tele­fon. Prze­cież wła­śnie tutaj zaczęły się sztuczki z lustrami. Zwal­nia­jąc wyłącz­nik, usia­dła głę­biej w fotelu i obser­wo­wała, jak w szkle stop­niowo poja­wia się jej wła­sne odbi­cie. Uno­sząc dłoń, by dotknąć mięk­kiego pod­bródka, poczuła, że gra­wi­ta­cja, burząca góry i prze­ta­cza­jąca księ­życ po nie­bie, wyszar­puje ciało z jej twa­rzy.

***

Wyszła z budki, wło­żyła płaszcz i skie­ro­wała się do drzwi. Było zim­niej, niż się spo­dzie­wała. Owiana parą odde­chu prze­szła przez fron­towy dzie­dzi­niec, potem przez mostek nad przy­po­mi­na­jącą wąwóz dolinką rzeki Rid­dle, i ruszyła ścieżką wijącą się przez arbo­re­tum z drze­wami igla­stymi ku zapa­chowi dymu. Wia­tro­ster­nik Ayres, łysy, z krę­co­nym wąsem, odziany w ręka­wice, wlókł czarne, przy­po­mi­na­jące kukuł­cze ziele sploty cie­mier­nika, by cisnąć je w ogni­sko na pola­nie.

– Cią­gle muszę to wyry­wać, pro­szę pani! – zawo­łał, gdy ją dostrzegł. – Muszę też bagro­wać kanał, przy­naj­mniej dwa razy na wio­snę.

Roślina była brzydka, sino­fio­le­towa, pokryta tru­ją­cymi nie­bie­sko­czar­nymi jago­dami, pło­mie­nie strze­lały z niej z mokrym sykiem w górę. Alice, wspo­mniaw­szy swoją twarz, cof­nęła się.

– Pomy­śla­łam, że wstą­pię i zoba­czę, jak pana postępy przy wia­tro­ste­rze – powie­działa. – Prawdę mówiąc, mia­łam nadzieję, że już zoba­czymy jakieś efekty. Przez wzgląd na mojego syna…

Wia­tro­ster­nik Ayres zrzu­cił ręka­wice i otarł czoło. Popro­wa­dził ją w górę błot­ni­stą ścieżką wzdłuż wąwozu pod słu­pami wzno­szą­cymi się nad ste­rówką, potem otwo­rzył skrzy­piące żela­zne drzwi i wpro­wa­dził Alice w surowe, bursz­ty­nowe świa­tło wia­tro­steru.

– Długo pan tu pra­cuje?

– Dobre dwa­dzie­ścia lat.

– I ni­gdy naprawdę pan tego nie użył?

– No cóż… – Z namy­słem postu­kał w tar­czę paznok­ciem. – Widzi pani, on tak naprawdę ni­gdy nie był wyłą­czony. Na swój spo­sób działa cały czas. Przy­naj­mniej na biegu jało­wym. Maszyny dużo bar­dziej wolą robić to, do czego zostały stwo­rzone, niż nie robić nic.

Kiedy się uśmie­chał, pod­wi­jał mu się wąs. Pokle­pu­jąc porę­cze gale­ry­jek, gła­dząc żółte jak lwia sierść cegły, opro­wa­dził Alice po wszyst­kich pię­trach. Tu wzno­siła się główna maszyna wia­tro­steru, kar­miąca się ete­rem i elek­trycz­no­ścią, obro­śnięta pąklami prze­wo­dów. Ta budowla, stwier­dziła Alice, jest albo tęt­niącą życiem świą­ty­nią prze­my­słu, albo mon­stru­al­nym szwin­dlem. Ale przy­naj­mniej pano­wał tu wzo­rowy porzą­dek. Coraz wyżej i wyżej. Wresz­cie zna­leźli się na samej górze i przez kolejne żela­zne drzwi wyszli na ziąb zewnętrz­nej gale­rii, dużo wyżej niż drzewa Inver­combe. Wyso­kość robiła wra­że­nie, zwłasz­cza po stro­nie zbo­cza opa­da­ją­cego ku wirowi wody i bły­skowi koła wod­nego.

Kopuła wia­tro­steru, pobruż­dżona i popstrzona pla­mami, wyglą­dała jak powierzch­nia jesien­nego księ­życa.

– Można dotknąć?

– Lepiej nie, pro­szę pani.

Popa­trzyła przez czy­ste powie­trze nad wierz­choł­kami drzew i roze­śmiała się, bo poza sza­ro­ściami i cie­niami doliny Inver­combe cały świat zbie­lał. Pola wyglą­dały jak pry­zmy prze­ście­ra­deł, mia­steczka i domy jak zro­bione z papieru.

– No pro­szę, panie Ayres, spadł śnieg!

– A tu nic by pani nie zauwa­żyła, nie­praw­daż?

To prawda, nie spa­dło go dużo, ale dosyć, by odmie­nić kra­jo­braz. Niby-ruina – tele­fo­niczna sta­cja prze­kaź­ni­kowa – była bia­łym pała­cem. A tam, za chu­s­tecz­ko­wymi polami, wzno­siły się wzgó­rza Men­dip. Na pół­nocy ponuro żarzył się Bri­stol. Tam z kolei leżało Ein­fell – zgę­stek mgły zale­d­wie…

W Ein­fell, jak wie każde dziecko, miesz­kają odmieńcy, osoby znie­kształ­cone, zmory prze­my­słu, które padły ofiarą zbyt dłu­giego kon­taktu z ete­rem i prze­jęły nie­które cechy wyma­wia­nych zaklęć. W Wie­kach nieco mniej cywi­li­zo­wa­nych odmień­ców palono albo zaku­wano w łań­cu­chy, wię­żono i pro­wa­dzano po uli­cach jak cho­wań­ców albo per­sze­rony, a wszystko to pod auspi­cjami Cechu Zbie­ra­czy. Teraz jed­nak, w nowych cza­sach, krzy­wiono się na takie prak­tyki. W Ein­fell odmieńcy, trolle, cho­chliki – w zasa­dzie można by wybrać dowolną nazwę – żyły sobie po swo­jemu. A cechy zgod­nie przy­my­kały na to oko, ponie­waż sta­no­wiło to roz­wią­za­nie pro­blemu, leżało w ich inte­re­sie, a poza tym tak naj­ła­twiej było o nich zapo­mnieć.

Alice musnęła pal­cami drobną bli­znę Znaku po wewnętrz­nej stro­nie lewego prze­gubu, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak w Dniu Próby usta­wiła się ze wszyst­kimi dzie­cia­kami z podwórka w kolejce do zie­lo­nego fur­gonu. Dziwną chwilę, kiedy zna­la­zła się sama w tej szo­pie na kół­kach, cuch­ną­cej dymem faj­ko­wym i zatę­chłą pościelą, a cechowy kap­nął jej na lewy nad­gar­stek cze­goś świe­cą­cego – była wów­czas biedna, więc ni­gdy wcze­śniej tego nie widziała, ale nawet naj­więk­szy głu­pek wie­dział, że to się nazywa eter. I już. Boli cała ręka, zostaje roz­pa­lona bli­zna – ni­gdy się do końca nie zagoi – zwana Zna­kiem Star­szych. Wyso­kie cech­mi­strzy­nie, które póź­niej poznała, czę­sto deko­ro­wały swój Znak pomy­słowo skon­stru­owa­nymi bran­so­let­kami, u innych z cza­sem zaczy­nała ota­czać go obwódka brudu codzien­no­ści, ale naprawdę nie dawało się o nim zapo­mnieć. Jeśli bowiem nale­ży­cie się uwa­żało, cho­dziło do kościoła i robiło wszystko, co naka­zuje twój cech, oraz uni­kało tego, czego zabra­niał, Znak dowo­dził, że wciąż jesteś czło­wie­kiem. Ale co się działo za murami Ein­fell, wśród odmie­nio­nych, pozo­sta­wało tajem­nicą, choć Alice czę­ściej niż więk­szość ludzi mie­wała powody, by się nad tym zasta­na­wiać…

– Pra­wie każdy patrzy w tamtą stronę – powie­dział wia­tro­ster­nik Ayres, podą­ża­jąc za jej wzro­kiem. – Cho­ciaż nie za bar­dzo jest na co. Nie mia­łem z nimi żad­nych kon­tak­tów, ale sły­sza­łem, że ludzie cza­sami udają się do nich po pomoc – po lekar­stwa, wróżby. Wąt­pię, co prawda, żeby coś dosta­wali. Wszy­scy mówią, że to miej­sce to jedna zawie­dziona nadzieja…

***

Tego wie­czoru zja­dła kola­cję razem z Ral­phem w jego sypialni. Powie­trze było zmy­słowo cie­płe, cho­ciaż poza Inver­combe zie­mię skry­wał śnieg. Podzie­liła się z synem swym odkry­ciem, ta wie­dza pola­ty­wała mię­dzy nimi, kiedy roz­gry­wali par­tyjkę war­ca­bów. Jeśli się nie sku­piała, Ralph potra­fił teraz z nią wygrać. Sam zaś mógł jed­no­cze­śnie opo­wia­dać o swych naj­now­szych odkry­ciach na polu uko­cha­nych nauk. Mimo smut­nej prawdy o obwi­słym pod­bródku była nie­mal cał­ko­wi­cie szczę­śliwa. Przy­jem­nie sie­działo się razem z Ral­phem w tym sta­rym, dziw­nym domu dają­cym osłonę przed nocą i śnie­giem, jego słowa dry­fo­wały, stu­kały pionki war­ca­bów, a ona pozwa­lała sobie nawet na grzeszną myśl, że chcia­łaby zacho­wać go w tym sta­nie – uwię­zio­nego w wieży, jak jakie­goś stwora w baj­kach, które nie­gdyś tak lubił. Ale nie, nie: naprawdę chciała, żeby wyzdro­wiał i żył samo­dziel­nie. Teraz, kiedy się zna­leźli w Inver­combe, nawet tro­chę wie­rzyła, że to się może zda­rzyć.

Ralph zmę­czył się, dostał lek­kiej gorączki. Czu­jąc, że prze­lała na niego zbyt dużo swej ner­wo­wo­ści, popra­wiła mu poduszki, nalała kolejną por­cję tynk­tury i przy­glą­dała się ruchom jego jabłka Adama, kiedy prze­ły­kał. Potem odwró­cił się do niej, mając jesz­cze na ustach ciemny płyn, a w jego spoj­rze­niu poja­wiło się coś obcego.

Prze­gar­nęła ogień i przy­ga­siła świa­tła. Popra­wiła mu pościel, na czole poło­żyła zwil­żoną chustkę. Ale wciąż był nie­spo­kojny i leżał w dziw­nej pozie na podusz­kach. W takich chwi­lach był wzru­sza­jący. Alice, która bar­dziej niż zwy­kle pra­gnęła, by nocą dobrze wypo­cząć, się­gnęła po drew­niane pude­łeczko z cierp­ni­kami, wypo­le­ro­wa­nymi, pokry­tymi mister­nymi żył­kami. Od przy­jazdu tutaj sta­rała się ich nie uży­wać, dziś z pię­ciu róż­nych ich mocy się­gnęła po trze­cią z kolei.

Ralph zakasz­lał roz­dzie­ra­jąco. Prze­biegł wzro­kiem po jej twa­rzy. Nad­cho­dził kolejny spazm. Wci­snęła chłodny kamień w jego prawą dłoń. Szu­ka­jąc na prze­ście­ra­dle ostrze­gaw­czych śla­dów krwi, poczuła przy­pływ zim­nego potu. Tak wiele razy myślała: nie­chbym to była ja. Teraz ta sama myśl prze­mknęła jej przez głowę, gdy Ralph odzy­ski­wał oddech. W ciągu minuty zasnął – tak szybko dzia­łał cierp­nik.

Wła­ści­wie był to fał­szywy alarm. Sama się nad­mier­nie zde­ner­wo­wała. Wsta­jąc, zer­k­nęła na kanapę. Czy powinna spę­dzić tu noc? Ralph oddy­chał jed­nak regu­lar­nie, a jej obec­ność ode­brałby jako suge­stię, że znów mu się pogar­sza. A tym­cza­sem polep­szało mu się. Tak. Naprawdę… Uca­ło­wała go w poli­czek, wdy­cha­jąc już nie­za­prze­czal­nie męski zapach jego ciała, i zosta­wiła Ral­pha z jego snami.

Wró­ciw­szy do swego pokoju, uni­kała wzro­kiem lustra nad toa­letką. Zdjęła buty, potem żakiet i poło­żyła się na łóżku. Sły­szała odgłosy zapa­da­ją­cego w sen domu: niski głos Cissy Dun­ning, kroki poko­jó­wek, szepty na dobra­noc, zamy­ka­nie drzwi. Ralph dora­stał. Nie­ba­wem, jeśli wszystko pój­dzie tak, jak pozwala sobie cza­sami wie­rzyć, głos prze­sta­nie mu się zała­my­wać i jej syn zacznie mie­wać tęskne, spra­gnione, abs­trak­cyjne myśli o namięt­no­ści, jakie poja­wiają się u męż­czyzn w tym wieku, choć więk­szo­ści nie opusz­czają ni­gdy. Może nawet już się sam zaspo­ka­jał, choć wąt­piła w to; żyli zbyt bli­sko sie­bie, żeby cze­goś takiego nie dostrze­gła. Na pewno jed­nak doj­rze­wał, ona zaś, na mocy tych samych nie­ubła­ga­nych praw bez­e­te­ro­wej fizyki i natury – tak jakby nikt nie mógł zyskać bez czy­jejś straty – tra­ciła swą urodę.

Wspo­mniała, jak pierw­szy raz zdała sobie sprawę z jej potęgi, kiedy stary ogrod­nik zaczął darzyć ją szcze­gól­nymi wzglę­dami w sta­rym, wil­got­nym domu, w któ­rym się wycho­wała. „Z takim wyglą­dem musisz, dziew­czyno, uwa­żać” – tylko tyle powie­działa ciotka, kiedy przy­szła do niej, kule­jąc, w roz­dar­tej sukience. Ale przy­naj­mniej Alice zaczęła ina­czej przy­glą­dać się sobie w lustrze. Od zawsze wie­działa, że matka i ojciec byli atrak­cyjną parą, ale zada­jąc ciotce nie­spo­dzie­wane pyta­nia i wer­tu­jąc kolumny towa­rzy­skie sta­rych gazet, dowie­działa się, że on, Fred­die Bow­dly-Smart, zanim pojął za żonę Fay Giro­uard, był „słyn­nym kawa­le­rem”, że „grał do kilku bra­mek” (o jaki sport cho­dziło?), a Fay była aktorką, choć Alice nie rozu­miała wów­czas, co wynika z takiego okre­śle­nia, poza fak­tem, że los matki zależy od jej ciała, jej twa­rzy. Pobrali się, uro­dziła się Alice Bow­dly-Smart, a pew­nego pogod­nego poranka Fay i Fred­die zosta­wili ją w obję­ciach mamki, by wyru­szyć w rejs swym wytwor­nym nowym jach­tem. Mniej wię­cej po jed­nym pra­co­kre­sie fale wyrzu­ciły na brzeg ich ciała, po czym ją i pie­nią­dze rodzi­ców powie­rzono opiece nie­za­męż­nej ciotki.

Star­sza pani miała zarzą­dzać tymi fun­du­szami. Wyraźną wska­zówką umie­jęt­no­ści w tym wzglę­dzie był jed­nak roz­pacz­liwy stan jej domu, znie­do­łęż­niali słu­żący i wod­ni­ste jedze­nie. Cała posia­dłość, razem z dłu­gami, które chyba pocho­dziły z cza­sów mło­do­ści ciotki i jej zagi­nio­nego zalot­nika, sta­no­wiła lek­cję poglą­dową na temat upadku wyso­kiego rodu. Alice Bow­dly, zro­zu­miaw­szy po śmierci ciotki, że nic nie dzie­dzi­czy, i porzu­ciw­szy nazwi­sko Smart, opu­ściła dom i wypra­wiła się do dys­tyn­go­wa­nego mia­sta Lich­field, naj­da­lej, dokąd stać ją było na bilet trze­ciej klasy w jedną stronę. Tam, bły­snąw­szy uśmie­chem, mignąw­szy nogami, zdo­łała zna­leźć sobie lokum, choć nie­ba­wem odkryła, że sam uśmiech nie uchroni jej przed gło­dem. Ale się dosto­so­wała. Robiła, co było konieczne. Zacho­wa­nie obo­jęt­no­ści zawsze dobrze jej wycho­dziło, a zaro­bione pie­nią­dze i uzy­skane kon­takty rein­we­sto­wała w ele­gant­sze stroje i ele­gant­sze maniery, potem także w lep­sze miesz­ka­nie na sta­ro­miej­skim rynku.

Zaraz po dwu­dzie­stce, teraz jako piękna, w miarę zamożna kobieta, prze­nio­sła się do Dudley, owego rogu obfi­to­ści Midlan­dów. Tym razem udało jej się zamiesz­kać w naje­le­gant­szej dziel­nicy Tip­ton i cha­dzać na spa­cery do Castle Gar­dens. Bogaci syno­wie wyż­szych cech­mi­strzów wła­da­ją­cych miej­sco­wymi rzeź­niami zabie­rali ją na pik­niki, nauczyła się też dość przy­zwo­icie malo­wać akwa­re­lami i grać na for­te­pia­nie, odkryła w sobie upodo­ba­nie do lep­szych rze­czy, prze­je­chała się tu i tam, liznęła nieco fran­cu­skiego. Otrzy­mała nawet parę nie­zgor­szych pro­po­zy­cji mał­żeń­stwa, wszyst­kie jed­nak były nie dość dobre.

Nie­ba­wem dobie­gała trzy­dziestki, wciąż nie­usa­tys­fak­cjo­no­wana i wciąż piękna. Poje­chała więc pocią­giem do Lon­dynu, tym razem jako Alice Smart, i zrzu­ciła więk­szość z dzie­się­ciu lat, które już zaczy­nały jej cią­żyć. Osie­dla­jąc się w Nor­th­cen­tral, w małym, ale nie­by­wale dro­gim miesz­ka­niu z wido­kiem na zig­gu­ra­towe ogrody Parku West­min­ster­skiego, korzy­sta­jąc z pomocy usto­sun­ko­wa­nego wiel­kiego mistrza Cechu Elek­try­ków, który się w niej zako­chał, zyskała dostęp do wszel­kich nie­zbęd­nych krę­gów towa­rzy­skich. Posta­rała się odpo­wied­nio młodo ubie­rać i zacho­wy­wać, choć jak na swój wiek wyda­wała się doświad­czona. Dla męż­czyzn uosa­biała wszystko, czego bra­ko­wało innym dziew­czy­nom z towa­rzy­stwa. Naj­więk­szą z jej zdo­by­czy był arcy­cech­mistrz Tom Mey­nell; z przy­jem­no­ścią stwier­dziła, że nawet go lubi. Nie­mniej pod­czas mał­żeństw pomię­dzy Wyso­kimi Cechami doko­ny­wały się olbrzy­mie prze­su­nię­cia wła­dzy i mająt­ków, ona zaś miała do zaofe­ro­wa­nia tylko sie­bie. Tego lata, kiedy odrzu­ciła wiel­kiego mistrza Elek­try­ków, a Tom Mey­nell wresz­cie jej się oświad­czył, gwiazda Alice świe­ciła jasno jak ni­gdy, a ich ślub był wyda­rze­niem sezonu. Byli ze sobą szczę­śliwi. Uwiel­biała bogac­two, nie­zli­czone karety, samo­chody, słu­żą­cych, wiel­kie domy o nie­koń­czą­cych się kory­ta­rzach, traw­niki, jeziora… wszyst­kie teraz nale­żały do niej. Kochała także Toma, choć dziecko, któ­rego oboje pra­gnęli, nie chciało się począć. Zaży­wała elik­siry, radziła się dys­kret­nie leka­rzy, ale była dzie­sięć lat star­sza, niż myślał Tom, a jej ciało zawio­dło wła­śnie wtedy, gdy naj­bar­dziej go potrze­bo­wała. Wresz­cie, po paru fał­szy­wych alar­mach, zaszła w ciążę. Czuła się dumna, czuła się źle, poród potwier­dził jej naj­gor­sze obawy, ale dziecko miała ide­alne – no i był to syn. Takiego szczę­ścia nie zaznała ni­gdy przed­tem. Ralph Mey­nell uosa­biał wszystko, co w niej naj­lep­sze, a szcze­gól­nie zachwy­cał ją fakt, że on ni­gdy nie będzie musiał się tak jak ona zma­gać z losem.

W pew­nym sen­sie jej uroda powinna teraz stra­cić na zna­cze­niu. Kobie­tom z Wyso­kich Cechów wolno nieco oklap­nąć, kiedy staną się mat­kami, a od mężów ocze­kuje się, że dys­kret­nie spoj­rzą gdzie indziej. Ale nie Alice Mey­nell. Na­dal była uoso­bie­niem wdzięku. Odkryła też, że ma o wiele więk­szy niż Tom talent do cecho­wej poli­tyki. Po śmierci jego ojca stała się dla Toma jedyną pod­porą i wier­nym słu­cha­czem. Korzy­sta­jąc ze swych rau­tów, kon­tak­tów, uśmie­chu, czę­sto umiała prze­chy­lić szalę na korzyść jego cechu. Nie potra­fiła okre­ślić, kiedy zaczęła uży­wać eteru do pie­lę­gna­cji ciała – ten pro­ces był bar­dzo stop­niowy – ale ni­gdy nie miała wąt­pli­wo­ści, tak jak rzadko mie­wała je przez całe życie, że robi to co wła­ściwe, to co konieczne. Jej for­tuna, jej cech, jej syn i mąż, wszystko zale­żało od tego, czy pozo­sta­nie legen­darną, olśnie­wa­jącą pięk­no­ścią, arcy­cech­mi­strzy­nią Alice Mey­nell.

Jej uroda nie prze­mi­jała z upły­wem lat, prze­ciw­nie, nawet wytwor­niała. Ofi­cjal­nie Alice zbli­żyła się do trzy­dziestki, a Ralph wyrósł na chłopca bystrego, ener­gicz­nego, wraż­li­wego. Oczy­wi­ście tęsk­niła za cza­sami, kiedy był mały, i chęt­nie mia­łaby wię­cej dzieci. Zda­rzyło się nawet kilka fał­szy­wych alar­mów. Potem nastał ów upalny wie­czór na lon­dyń­skich Wzgó­rzach Lataw­co­wych. Ralph miał dzie­więć lat, a ona, czu­jąc, że już czas – naj­wyż­szy czas – nauczyć go pły­wać, wybrała się z nim na basen. Nie z tego powodu, że te uper­fu­mo­wane chlo­rem publiczne przy­bytki były ide­al­nym miej­scem, tylko dla­tego, że w base­nie dla dzieci było płytko i bez­piecz­nie. Tak jej się wyda­wało, choć Ralph sztywno stał w roz­iskrzo­nej wodzie wśród wrzesz­czą­cych, chla­pią­cych dzie­cia­ków i nie chciał ani zanur­ko­wać, ani nawet się głę­biej zanu­rzyć, a potem skar­żył się, że boli go w piersi. Gdy wyszli z basenu, bie­gał po pagór­ko­wa­tym parku jak uwol­niony wię­zień, ona zaś usia­dła pod drze­wem, aby utu­lić swe drobne roz­cza­ro­wa­nie. Pod­bie­gł­szy do niej, zaczął kasz­leć. Już miała mu przy­po­mnieć, że powi­nien użyć chu­s­teczki, gdy dostrze­gła połysk krwi na jego dłoni i cały świat runął w posa­dach. Tego samego lata odkryła także, że nie jest płodna. Ralph – jak to czę­sto powta­rzała w myślach, ale nie rozu­miała – Ralph był dla niej wszyst­kim.

Tak oto roz­po­częła erę poszu­ki­wań, choć nie pozwo­liła sobie prze­stać być Alice Mey­nell. Zewnętrz­nie wszystko wska­zy­wało, że jest kobietą w peł­nym roz­kwi­cie urody. W ele­ganc­kich cecho­wych domach musiała nawet ucie­kać się do comie­sięcz­nej farsy pla­mie­nia paru sztuk bie­li­zny krwią, wie­działa bowiem, że pod scho­dami rodzą się plotki, ale była Alice, Alice Mey­nell, i zadbała, by jej obec­ność zapa­mię­tano we wszyst­kich euro­pej­skich uzdro­wi­skach i kuror­tach, do jakich jeź­dziła z Ral­phem. Odkryła nawet, że odda­le­nie przy­daje jej dodat­ko­wego mitycz­nego poloru. A kiedy wra­cała do Lon­dynu, swe wyj­ścia na ban­kiety i bale pla­no­wała z woj­skową dokład­no­ścią. Poja­wić się tutaj. Nie poja­wić się tam. Bez­wstyd­nie flir­to­wać. Tak, stwier­dziła kła­dąc się do łóżka, teraz jest bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek konieczne pozo­sta­nie stu­pro­cen­tową Alice Mey­nell i poło­że­nie kres tym fałd­kom koja­rzą­cym się z okropną, obwi­słą twa­rzą jej kosz­mar­nej ciotki.

Inver­combe było ciche i spo­kojne. Lekko wzdry­ga­jąc się od chłodu pod­łogi, pode­szła do swego kuferka, wyszep­tała zaklę­cie zwal­nia­jące zamki i wycią­gnęła postrzę­piony, opuch­nięty notes. W elek­trycz­nym bla­sku lampy sto­ło­wej roz­po­starła na łóżku roz­darte, wyla­tu­jące, poza­gi­nane, popla­mione kartki – przy­po­mi­na­jące cechową księgę zaklęć, ale ukra­dzio­nych, poży­czo­nych, sko­pio­wa­nych czy zna­le­zio­nych, zdo­by­tych małym albo i dużym kosz­tem. Jej wła­sne, ele­gancko pochy­lone, zie­lone pismo mie­szało się ze zżół­kłymi bazgro­łami dawno zmar­łych ludzi, strzęp­kami zapi­sa­nymi macz­kiem, led­wie czy­tel­nymi zawi­ja­sami i frag­men­tami dziw­nych ilu­stra­cji.

Przez całą noc roz­wa­żała wąt­pli­wo­ści i nie­moż­li­wo­ści. Wyszep­ty­wała frag­menty zaklęć, wpra­wia­jące w trze­pot strony, czę­sto nasy­cone śla­do­wymi ilo­ściami eteru nanie­sio­nego przez odci­ski pal­ców i wycieki. Ach, gdyby tak wszyst­kie splo­tły się w jeden zacza­ro­wany lata­jący dywan, który uniósłby w dal ją, Ral­pha i ich kło­poty! Zamiast tego zado­wo­liła się jed­nak czymś z nie­kom­plet­nego lek­sy­konu, skrom­nym dodat­kiem do arse­nału uro­ków i zaklęć, który wypeł­niał jej kufe­rek i mógł, być może – nie, na pewno mógł, wiara jest zawsze ważna – prze­pę­dzić z jej pod­bródka te obsce­niczne fałdy. Dobrze się skła­dało, że zna­la­zła się teraz nad ujściem rzeki, w któ­rym wystę­po­wały silne pływy; lek­sy­kon zapew­nił ją, że tu można naprawdę zna­leźć to, czego poszu­kuje.

Zło­żyła notes, zamknęła kufe­rek, nacią­gnęła buty i w naj­cie­plej­szej pele­ry­nie ruszyła w dół scho­dów. Parę minut zaba­wiła w biblio­tece, prze­glą­da­jąc ręcz­nie kolo­ro­wane ilu­stra­cje małży i mię­cza­ków, aż doszła do hasła, które ją inte­re­so­wało, wydarła je i wyszła z ciem­nego domu bocz­nymi drzwiami.

Posia­dłość Inver­combe na­dal spo­wi­jał cień. Tylko wia­tro­ster chwy­cił już odro­binę świa­tła brza­sku i kiedy scho­dziła po tara­sach, któ­rych kamie­nie lśniły od osa­dza­ją­cego się na nich lodu, prze­bły­ski­wał pomię­dzy nagimi drze­wami. Z zie­lo­nej kępki cze­goś, co gdzie indziej byłoby zwy­kłą trawą, uniósł się dziw­nie przy­jemny aro­mat. Alice, wie­dziona impul­sem, pochy­liła się, by powa­chlo­wać pal­cami – rosa ska­pu­jąca z koniusz­ków źdźbeł sma­ko­wała inten­sywną sło­dy­czą. Tu, na skraju posia­dło­ści, poza wierz­bo­wym zagaj­ni­kiem i pła­skim tere­nem do gier i zabaw, zbie­gały się ścieżki z ogrodu, pro­wa­dząc przez bramę do mozai­ko­wej głębi sło­nego stawu napeł­nia­nego mor­ską wodą – jak się domy­ślała – przez pod­ziemne kanały, któ­rymi od strony zatoki Cla­rence Cove przy­pływ wdzie­rał się pod szczyt Dur­nock Head. Idąc ener­gicz­nie wokół wypię­trzo­nego cypla, odkryła, że co więk­sze skały nad Kana­łem Bri­stol­skim są opró­szone śnie­giem – w mgli­stym pół­mroku wyglą­dały jak lukro­wane baby. Był odpływ, na­dal pobły­ski­wały dale­kie świa­tełka na moście na Severn, na jego deli­kat­nych mac­kach przy­po­mi­na­ją­cych pły­nącą meduzę.

W pamięci miała czy­ste wyobra­że­nie poszu­ki­wa­nej muszli, nad­brzeżna rze­czy­wi­stość była jed­nak brudna, ośli­zła i śmier­dząca. Alice wyjęła z kie­szeni pele­ryny sta­lowy nożyk i zanu­rzyła dłoń w roz­le­wi­sku, które oka­zało się o wiele zim­niej­sze i głęb­sze, niż ocze­ki­wała. Zamo­czyła rękaw, ale wycią­gnęła pierw­sze ze stwo­rzeń i od razu, po prąż­kach na sko­ru­pie, poznała, że to nie Car­dium gly­ci­me­ris – mię­czak, któ­rego szu­kała. Wyrzu­ca­jąc go z powro­tem, pro­stu­jąc się i zasta­na­wia­jąc, jak naj­le­piej szu­kać dalej, zauwa­żyła, że po ska­łach ska­cze coś ciem­nego. Poczuła ukłu­cie stra­chu, kształt był jed­nak nie­wąt­pli­wie ludzki.

– Ej, ty! – krzyk­nęła, bo w kon­tak­tach z gmi­nem ważne było, aby natych­miast narzu­cić domi­na­cję. – Co tam robisz?

Postać się wypro­sto­wała. Miała w ręku coś jakby worek, za sobą cią­gnęła gra­bie. Nie zbli­żyła się, więc Alice musiała nara­zić kostki na szwank i przejść po zie­lon­ka­wych gła­zach.

– Jak się nazy­wasz? – Zacho­wała wynio­sły ton.

Postać po pro­stu się jej przy­glą­dała. Nosiła czapkę i stary, na oko prze­mo­czony do nitki kaftan. Co zaska­ku­jące, mimo ziąbu była boso. Chło­pak w wieku Ral­pha lub tro­chę młod­szy. Wyraź­nie biedny, może też nie­do­ro­zwi­nięty albo tylko ogra­ni­czony. Już miała dać sobie spo­kój z roz­mową, gdy stwo­rze­nie zamru­gało, obli­zało wargi i wypro­sto­wało się – oka­zało się pra­wie wzro­stu Alice – po czym prze­mó­wiło.

– Zbie­ram ser­cówki. Jestem Marion Price i to jest mój kawa­łek brzegu.

Czyli to dziew­czyna. Ani „pro­szę pani”, ani „pani”, ani dygnię­cia. No i ten „mój kawa­łek brzegu”, cał­kiem jakby była jego wła­ści­cielką.

– A ja jestem arcy­cech­mi­strzyni Alice Mey­nell. Miesz­kam w tym wiel­kim…

– Inver­combe.

A nawet prze­rywa. Alice jed­nak posta­no­wiła cią­gnąć roz­mowę i roz­ło­żyła plan­szę wydartą z książki o fau­nie mor­skiej.

– Taki. Będziesz mogła mi pomóc?

– Ostryga pacior­kowa. Prze­waż­nie je wyrzu­camy.

– Potrzebne mi coś takiego, spójrz. W książce nazwano je krwa­wymi per­łami.

– Tak? – Dziew­czyna z wybrzeża zasznu­ro­wała usta spierzch­nięte od wia­tru i chłodu, miała zaczer­wie­nione policzki, co przy­pa­dłoby do gustu nie­jed­nej cech­mi­strzyni. – Jeśli chce pani zro­bić z nich naszyj­nik, to się nie nadają. Są nie­trwałe, w sam raz dla dzieci do zabawy.

Tak jakby sama nie była jesz­cze dziec­kiem. Zanim jed­nak Alice zdą­żyła zapew­nić ją, że poszu­kuje krwa­wej perły wła­śnie dla jej kru­cho­ści, dziew­czyna z wybrzeża ska­kała już zyg­za­kiem po kamie­niach, które Alice poka­le­czy­łyby stopy do kości.

– A ty zbie­rasz małże?

– Ser­cówki. Gotu­jemy je i sprze­da­jemy na targu w Lut­trell, po trzy szy­lingi za kube­łek. Ale wodo­ro­sty zatrzy­mu­jemy sobie i robimy z nich chleb.

– Jecie wodo­ro­sty?!

– No pew­nie. – Dziew­czyna i kobieta przy­pa­try­wały się sobie ponad kałużą, nad którą klę­czały, obie rów­nie zdu­mione. – Ni­gdy pani nie pró­bo­wała chleba z wodo­ro­stów?

Alice uśmiech­nęła się i pokrę­ciła głową.

– Skąd jesteś? Tu jest w pobliżu wieś?

– Nazywa się Clyst. Nie­da­leko, za tym zało­mem cypla. Miesz­kam z matką i ojcem. Mam brata i… – Zawa­hała się. – Sio­strę.

Jej roz­gwiaź­dzi­ste palce poru­szały się pomię­dzy pasmami wodo­ro­stów i pul­su­ją­cymi pasz­czami ukwia­łów.

– I tak codzien­nie rano? Zbie­rasz ser­cówki?

– Nie codzien­nie. Tylko kiedy jest dosyć świa­tła i odpo­wiedni odpływ.

Co za życie! Mio­tani tam i z powro­tem wzdłuż ujścia rzeki, jak nie­sione prą­dem śmieci.

– Mam… – Dziew­czyna pod­wa­żyła kra­wędź muszli, unió­sł­szy ją wysoko w posi­nia­łych, pomarsz­czo­nych pal­cach. Istot­nie, Car­dium gly­ci­me­ris, ale po otwar­ciu szyb­kim ruchem krót­kiego sze­ro­kiego nożyka oka­zało się, że w środku nie ma perły.

– Twoja rodzina należy do cechu?

– No pew­nie. – Wędrówka pal­ców ustała na chwilę.

Alice zro­zu­miała. Tu, na Zacho­dzie, nawet nad­brzeżni zbie­ra­cze i budow­ni­czo­wie łódek z wikliny mieli się za cecho­wych. Mdłe świa­tło odbi­jało się od lodo­wa­tej wody i oświe­tlało twarz dziew­czyny, która przy pracy miała rysy cał­kiem nie­ru­chome, pełne głę­bo­kiego sku­pie­nia. Jej dziwny akcent, jej zwie­rzęcy spo­kój wydały się Alice przy­jem­nie uspo­ka­ja­jące. Życie stra­ciło jesz­cze parę ostryg pacior­ko­wych. Szum przy­pływu sta­wał się coraz gło­śniej­szy.

– Nie powin­ny­śmy już iść? Nie znaj­dziemy ich gdzieś wyżej?

– To naj­lep­sze miej­sce. Mamy jesz­cze parę minut.

Kolejna muszla, kolejna pusta pasz­cza. Wtem, gdy już ota­czały je pierw­sze strugi przy­pływu, dziew­czyna wydo­była z wody nieco więk­szą ostrygę. Szybko roz­dzie­lona uka­zała na swym żywym języku wil­gotny rubin. Dziew­czyna i arcy­cech­mi­strzyni zer­k­nęły na sie­bie trium­fal­nie.

– Jedna wystar­czy?

– Musi. – Przy­pływ zaszem­rał wokół nich. Dziew­czyna już się odwra­cała, się­gała po worek i gra­bie. – Nie! Zacze­kaj!

Alice miała dziwne prze­czu­cie, że ta dziew­czyna mogłaby wnieść coś nowego do funk­cjo­no­wa­nia Inver­combe. Naj­pew­niej tro­chę pia­sku w tryby, ale może wła­śnie tego było trzeba. Koniecz­ność radze­nia sobie z nową, nie­okrze­saną poko­jową będzie wystar­cza­jąco trud­nym wyzwa­niem dla och­mi­strzyni Dun­ning.

– Jak mówi­łaś? Ile dosta­jesz za kube­łek goto­wa­nych ser­có­wek?

– Trzy szy­lingi, jeżeli się poszczę­ści.

– A ile takich kubeł­ków trzeba, żeby zapeł­nić gar­nek?

– Ze dwa­na­ście.

– Przyjdź do pracy w Inver­combe, a dopil­nuję, żeby pła­cili ci dwa razy tyle.

Dziew­czyna z wybrzeża odło­żyła worek, wytarła dłoń o kaftan i wycią­gnęła ją. Alice, gdy przy­pływ zale­wał kałużę i pod­bie­gał im do stóp, była zbyt zasko­czona, by jej nie uści­snąć.

3

3

W nie­dzielny ranek och­mi­strzyni Dun­ning posłała po Marion Price. Marion, sto­jąc przed drzwiami jej kan­torka, na samym końcu niskiego, bie­lo­nego kory­ta­rza, popra­wiła nakroch­ma­lony biały cze­pek.

– Pro­szę! Sto­isz tam, prawda?

Weszła do małego, zagra­co­nego pokoju.

– Zamknij drzwi. Krze­sła są do sie­dze­nia, nie?

Marion, pewna, że o jeden raz za dużo brzęk­nęła wia­drem albo nie­chcący zła­mała któ­ryś z nie­zli­czo­nych naka­zów i zaka­zów wiszą­cych w ram­kach na ścia­nach służ­bó­wek, posta­no­wiła przy­jąć zwol­nie­nie z Inver­combe z god­no­ścią i tak­tem. Rze­czy, które zawsze miała za oczy­wi­ste – jak oce­nia­nie każ­dego dnia po zapa­chu i kli­ma­cie poranka, prze­pla­ta­jące się sezo­nowo prace, połowy i przy­pływy – zaczęły już wyda­wać się dziwne i odle­głe. Tu, w tym domu, wszystko sta­wało na gło­wie, by każdy dzień był taki sam; ni­gdy jesz­cze nie jadła tak dobrze, ni­gdy nie miała tak cie­pło i ni­gdy nie zda­wała sobie sprawy, że jej byt jest tak mało ważny. Sta­rała się jed­nak zacho­wać sto­sow­nie poważny wyraz twa­rzy, pod­czas gdy och­mi­strzyni wzdy­chała, a jej mie­dziane, prze­ty­kane siwi­zną włosy pod­ska­ki­wały, kiedy krę­ciła głową.

– Moż­liwe, że byłam dla cie­bie tro­chę za ostra – powie­działa. – Natu­ral­nie nie ja pro­si­łam, żeby cię tu przy­jąć. Domy­ślam się, że ty też nie masz wiel­kiej ochoty pra­co­wać u nas.

– Sta­ra­łam się jak naj­le­piej, pro­szę pani. Przy­kro mi, że to się oka­zało za mało.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie. Nie wezwa­łam cię, żeby cię zwol­nić.

– Tak, pro­szę pani?

– Jesteś z wybrzeża, więc chyba ni­gdy nie myśla­łaś o spę­dze­niu życia w służ­bie. Dla mnie to było oczy­wi­ste od zawsze. Dun­nin­go­wie słu­żyli w wiel­kich rezy­den­cjach odkąd mój pra­pra­dzia­dek przy­był tutaj jako nie­wolny. Jesteś zdzi­wiona?

– Ni­gdy nie myśla­łam, pro­szę pani.

– Są jesz­cze ludzie, któ­rzy myślą, że my, Murzyni, nie powin­ni­śmy pra­co­wać jako cechowi. W mia­stach, na przy­kład Lon­dy­nie, nawet wygła­szają na ten temat kaza­nia z ambon. – Jej wydatne usta pocie­niały. – Wygląda na to, że jesteś dość bystra i zdolna. A ja potrze­buję każ­dej pary rąk, żeby ten dom jako tako dzia­łał…

Gdy och­mi­strzyni Dun­ning roz­pra­wiała o roz­ma­itych spra­wach Inver­combe, Marion błą­dziła wzro­kiem po pokoju. Ściany pokry­wały typowe hafto­wane poucze­nia – DOM PORZĄD­NIE PRO­WA­DZONY RZADKO TRO­SKI WYMAGA. NIE RÓB NIC PO ŁEB­KACH – a na biurku och­mi­strzyni pię­trzyły się notat­niki, suszki, kwity nie­na­dziane jesz­cze na szpi­ku­lec oraz przed­miot w kształ­cie ziarna fasoli, podobny do tych, jakie Marion zda­rzało się cza­sem znaj­do­wać pod­czas nad­brzeż­nych wędró­wek. Dzie­ciaki nazy­wały je fasol­kami, choć to oczy­wi­ście nie była fasola.

– Nie słu­chasz mnie!

– Co? Ach, prze­pra­szam, pro­szę pani, ja po pro­stu…

– Mniej­sza o to. Może któ­re­goś dnia awan­su­jesz na kucharkę lub och­mi­strzy­nię. Jeśli tylko tego chcesz… i jeśli nauczysz się mówić „słu­cham” zamiast „co”. – Uśmiech­nęła się. – Niech to zosta­nie mię­dzy nami: widzisz, arcy­cech­mi­strzyni i jej synek to dość dziwni ludzie. Przy­jeż­dżają tu zni­kąd, bez wła­snej służby, pra­wie bez uprze­dze­nia. Tyle pie­nię­dzy, wszyst­kie te podróże i co z tego mają?

Marion spró­bo­wała zasta­no­wić się nad tym dziw­nym pyta­niem. Fak­tycz­nie nie widziała arcy­cech­mi­strzyni od tam­tego spo­tka­nia nad morzem, a syna, który niby tu z nią miesz­kał, w ogóle.

– Wszystko?

– Dziew­czyno, nie ma co się wymą­drzać. – Och­mi­strzyni nawet nie pokrę­ciła głową. – Na pewno już sły­sza­łaś, że on jest ciężko chory. – Wes­tchnęła. – A to, swoją drogą… – Per­ło­wymi opusz­kami pal­ców dotknęła fasolki. – Na to się gapi­łaś, zamiast mnie słu­chać. Wiesz, co to jest?

Marion zaprze­czyła.

– To z Wysp Szczę­śli­wych. Takie nasiona spa­dają z palm i płyną aż tutaj przez całe Morze Bore­alne.

Marion dotknęła fasolki, myśląc o bia­łych pla­żach i jaskra­wych kwia­tach. Wyobra­żała sobie, że tak muszą się czuć cech­mi­strze, kiedy doty­kają licz­nych dziw­nych urzą­dzeń – chal­ce­do­nów, szep­to­ka­mieni, cierp­ni­ków, szpi­ne­to­wych kla­wi­szy maszyn kal­ku­lu­ją­cych, liczy­ka­my­ków…

– Parę warun­ków bez dys­ku­sji – dodała och­mi­strzyni. – Po pierw­sze, ten dom opiera się na wza­jem­nym sza­cunku i obo­wiąz­ko­wo­ści. Każ­dziu­teń­kie z tych opra­wio­nych przez kucha­rza przy­słów, a widzia­łam, że krzy­wisz się drwiąco na ich widok, każde z nich to sama prawda. Ocze­kuję, że w nie­dzielę moi pra­cow­nicy spę­dzają czas z rodziną.

– Nie mia­łam jesz­cze wol­nej nie­dzieli, pro­szę pani.

– No to już masz. Wil­kins za jakieś pół godziny wyjeż­dża fur­go­nem do Lut­trell. Posta­raj się zdą­żyć i włóż no swoją naj­lep­szą spód­nicę i zapa­skę… – Oczy och­mi­strzyni powę­dro­wały w górę i w dół. – Pamię­taj, że repre­zen­tu­jesz ten dom, ludzie będą patrzeć na cie­bie i wyobra­żać sobie, niech im Bóg wyba­czy, że jesteś naj­lep­szym, na co stać Inver­combe. A twoja rodzina na pewno się zasta­na­wia, jak ci tu idzie. Możesz więc wró­cić do Clyst i powie­dzieć sta­remu Bil­lowi Price’owi, że Cissy Dun­ning prze­syła pozdro­wie­nia i mówi, że radzisz sobie cał­kiem dobrze, cho­ciaż cza­sem trzeba cię tro­chę pogo­nić. Co, może nie?

– Tak, pro­szę pani. – Dyga­jąc, Marion zdała sobie sprawę, że nie zro­biła tego, kiedy wcho­dziła. – Dzię­kuję.

– Zaraz, jesz­cze jedno. – Och­mi­strzyni wysu­nęła dolną szu­fladę biurka, otwo­rzyła puszkę i wycią­gnęła brą­zową kopertę. – Dla cie­bie.

– Pro­szę pani?

– Na miłość boską, to prze­cież twoja wypłata!

***

Sie­dząc na tyle fur­gonu do woże­nia żyw­no­ści, w gro­ma­dzie pod­sta­jen­nych, pomoc­ni­ków ogrod­nika i młod­szych poko­jó­wek, Marion bar­dzo mar­zła. Droga poza posia­dło­ścią była pełna głę­bo­kich kałuż, a nagie drzewa ocie­kały wodą. W Inver­combe, nawet jeśli padało, to tak dys­kret­nie, że nie dało się zauwa­żyć. Dziew­czyna zer­k­nęła na wia­tro­ster. Wpraw­dzie wta­jem­ni­czono ją w fakt, że on może zmie­niać pogodę, ale odrzu­ciła to jako bajkę.

Wil­kins wysa­dził ją na pobo­czu, skąd udała się pro­sto nad morze. Czuła, jak popra­wia jej się nastrój po tym fiku­śnym domo­stwie, w któ­rym cią­gle coś trzeba było robić. Tutaj mogła sobie krzyk­nąć, zama­chać rękoma i wystra­szyła tylko mewy i rybo­łówki. Krzy­cząc, ska­cząc – zatrzy­mała się tylko po to, by zrzu­cić nowe buty i skar­pety, a potem zedrzeć z głowy cze­pek – popę­dziła przez pla­mi­ste, mar­z­nące błoto. To był odpływ kwa­dra­tu­rowy, szybki, zimny i silny; ucie­kał z sykiem, choć bie­gła ku niemu, a jed­nak wresz­cie zdo­łała zanu­rzyć stopy w wodzie – co za słodka, bez­tro­ska roz­kosz po uci­sku butów.

W skal­nych zale­wi­skach zaczęła szu­kać fasolki. Marne szanse, ale co tam; była prze­cież wytrawną poszu­ki­waczką. Zna­la­zła pen­sówki, pra­wie dobre mied­nice, obrę­cze od kry­no­lin, bro­sze, bryłki wyrzu­co­nego przez fale węgla, wyżło­bione kości, fan­ta­styczne kawałki maszyn, bru­nat­no­pur­pu­rowe zwały kukuł­czego wodo­ro­stu. Kie­dyś nad­pły­nęło ogromne, wło­chate ciel­sko zmy­tego z mostu na Severn gar­gulca, jed­nego z tych, co peł­zają po pod­nieb­nych bel­kach i bez końca malują je na czarno. Dziś jed­nak zna­la­zła tylko parę odłam­ków ład­nie oto­czo­nego szkła. Pro­stu­jąc się, czu­jąc, jak w kie­szeni spód­nicy ciąży koperta od och­mi­strzyni, przy­śpie­szyła kroku. Szła ku przy­gar­bio­nym, nie­re­gu­lar­nym dom­kom Clyst.

Domek Price’ów wyglą­dał spod przy­sa­dzi­stego dachu pokry­tego tro­chę dachów­kami, a tro­chę mchem. Marion weszła do środka, pochy­la­jąc się, żeby nie ude­rzyć głową w niską fra­mugę. Mateczka goto­wała pra­nie. Pod­no­siła je kopy­ścią, jakby spraw­dzała, czy już się ugo­to­wało. Rap­tem dostrze­gła Marion.

– Wie­dzia­łam! – wykrzyk­nęła, wyma­chu­jąc paru­ją­cym pod­ko­szul­kiem. – Wylali cię!

Nie od razu prze­ko­nała matkę, że naprawdę jesz­cze pra­cuje w Inver­combe. Potem mateczka zoba­czyła wiszące na jej szyi buty.

– A co zro­bi­łaś ze sta­rymi?

Marion wzru­szyła ramio­nami, przy­po­mi­na­jąc sobie, jaką minę miała kucharka, kiedy ciskała je do ognia.

– Trzy­mam je na bar­dziej mokre dni.

– Bar­dziej mokre? Nas pra­wie zalało!

– Ja i tak więk­szość czasu spę­dzam w domu.

– No pew­nie. Idź, zawo­łaj ojca, brata i sio­strę, dobrze?

Ludzie znad brzegu umieli roz­po­zna­wać się z daleka. Po spo­so­bie cho­dze­nia, swo­istym przy­gar­bia­niu się czy uty­ka­niu. Oto szła jej sio­stra Denise, cią­gnęła za sobą worek i ugi­nała się jakby z zasko­cze­niem i nie­sma­kiem. Dalej Owen jechał po bło­cie na drew­nia­nej włóce, odpy­cha­jąc się kijem. Marion zwi­nęła dło­nie w trąbkę i krzyk­nęła zawo­dząco.

Po pach­ną­cych rybą uści­skach i wyra­zach zdzi­wie­nia, jak ona wygląda, troje dzieci Price’ów zna­la­zło ojca nad małym stru­my­kiem, gdzie pole­ro­wał i nizał z powro­tem swe piękne spła­wiki z błę­kit­nego szkła, z któ­rych był tak dumny. Wokół Marion zdą­żyła się już zebrać gro­madka doro­słych i dzie­cia­ków. „Mają dużo złota do pole­ro­wa­nia?” – zapy­tał ktoś. „Nauczyli cię jakichś zaklęć? A ta och­mi­strzyni to naprawdę zbie­gła nie­wol­nica? Ile ci się udało zwę­dzić?”.

– Mamy szcze­gólny dzień – obwie­ścił tata, gdy wró­cili do domu.

Zapro­wa­dził Marion do spi­żarni i pod­niósł deski, odsła­nia­jąc dół, w któ­rym trzy­mał swój drobny import. Odkor­ko­waw­szy zębami jedną z brą­zo­wych bute­lek bez ety­kiet, przy­su­nął ją do nosa, by spraw­dzić, czy nie dostała się do niej mor­ska woda. Potem sie­dli przy stole, jedli obsma­żany chleb z wodo­ro­stów, śle­dzie i wszy­scy tro­chę sobie popili. Marion ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­żyła, jak szary jest ich chleb i jak zawzię­cie ojciec dłu­bie w zębach. Była pewna, że przy­służy się rodzi­nie, przyj­mu­jąc zaska­ku­jącą pro­po­zy­cję arcy­cech­mi­strzyni; powta­rzała sobie, że to po pro­stu praca jak każda, ale teraz wyglą­dało na to, że sam fakt słu­że­nia w wiel­kim domu sta­nowi toż­sa­mość, którą chcą ją nazna­czyć i domow­nicy, i wszy­scy w Clyst – a ona się z nią wcale nie iden­ty­fi­kuje.

– Jak tam, skar­bie…? – Poro­śniętą odci­skami dło­nią matka ści­snęła jej nad­gar­stek.

– Masz pustą szklankę, dziew­czyno. – Tata uniósł butelkę.

– Wszystko w porządku. A w ogóle to mówi­łam wam, że dosta­łam wypłatę?

– No, w takim razie… – Tata odsta­wił z brzę­kiem flaszkę i zatarł dło­nie.

Marion wie­działa, że pie­nią­dze należą się rodzi­nie. Jasne, faj­nie byłoby przejść się wzdłuż jedy­nego w Lut­trell pasażu porząd­nych skle­pów i kupić mamie nową chustkę, tacie cygaro w srebr­nej rurce, Denise jakieś per­fumy, a Owe­nowi kom­pas, któ­remu zawsze się przy­glą­dał, ale miała lep­szy pomysł. Wła­ści­wie to dla­tego tak łatwo i szybko zgo­dziła się na brzegu na ofertę cech­mi­strzyni. Koperta, kiedy ją wycią­gała i kła­dła na stole, wydała się rów­nie solidna i pewna, jak same pie­nią­dze.

– Myślę, że powin­ni­śmy za to zro­bić Sally porządny nagro­bek – obwie­ściła Marion.

Od razu poznała po ich minach, że ni­gdy o czymś takim nie myśleli.

– Wspa­niały pomysł – mruk­nęła mama, znowu ści­ska­jąc prze­gub Marion. – Po pro­stu, po pro­stu… wspa­niały.

– Tylko że wszystko jest już zała­twione – dodał ojciec, prze­ry­wa­jąc dłuż­sze mil­cze­nie.

– Co niby jest zała­twione? – Marion zdu­miała się szorst­ko­ścią we wła­snym gło­sie.

– Zapi­sa­li­śmy naszego Owena do Cechu Żegla­rzy, tak jak zawsze obie­cy­wa­łem!

***

– Nie jesteś zła, co? – zapy­tała Marion sio­stra, gdy się gra­mo­liły na niską antre­solę nad kuch­nią, gdzie obie spały.

– Wcale. – I to była prawda. Wyku­pie­nie Owe­nowi porząd­nego cze­lad­ni­ko­stwa było dla rodziny naj­lep­szą moż­liwą inwe­sty­cją. A o Sally już się tu nie roz­ma­wiało, choć ode­szła zale­d­wie rok temu.

– A ja będę praw­dziwą kraw­cową, mówi­łam ci? Nan Osborne obie­cała, że mnie nauczy, a potem, w przy­szłym roku, zała­twi, żebym poszła do tej cecho­wej aka­de­mii w Bri­stolu.

– Świetny pomysł – odparła Marion z roz­tar­gnie­niem, wysu­wa­jąc szu­fladę i znaj­du­jąc w niej rze­czy sio­stry.

– Roz­pu­ści­łaś się w tym Inver­combe, sika­jąc do por­ce­lany. Kto by pomy­ślał!

– To powin­naś być ty, Denise. Mogę jesz­cze spró­bo­wać szep­nąć słówko…

– Wyobra­żasz sobie, że latam ze szmatą i dygam?! Ale twoja bluzka to mi się naprawdę podoba… – Denise się przy­su­nęła. – Te zaszewki, co ją dopa­so­wują tutaj i tutaj. – Zazdro­śnie musnęła rękami pierś sio­stry.

– Poważ­nie? Myśla­łam, że jest po pro­stu za cia­sna.

Piękne błę­kitne oczy Denise przez chwilę wyra­żały zdu­mie­nie. Jej twarz, o ład­nych, wydat­nych kościach policz­ko­wych, zaru­mie­niona od rumu i prze­by­wa­nia na świe­żym powie­trzu, była obra­miona jasno­brą­zo­wymi lokami. Marion pomy­ślała, że to naj­pięk­niej­sza twarz, jaką w życiu widziała. Przy­naj­mniej do momentu, kiedy poznała nową arcy­cech­mi­strzy­nię Inver­combe.

– Nie­wiele jesz­cze wiesz o świe­cie, co, sio­strzyczko?

Ona tym­cza­sem zapo­mniała, czego wła­ści­wie szu­kała wśród swo­ich sta­rych rze­czy. Denise zresztą i tak przy­własz­czy­łaby to sobie albo wyrzu­ciła.

– Marion, jakieś resztki i guziki. Kawałki tasie­mek, na przy­kład takiej, jak ci się pruje u dołu sukni. Wia­domo, jak to jest w tych boga­tych domach, cią­gle wyrzu­cają coś, co może się jesz­cze przy­dać.

– Rozej­rzę się. – Cho­ciaż, jak gło­siła jedna z mądro­ści kucharki, POŻY­CZA­NIE Z DOMU TO ZWY­KŁA KRA­DZIEŻ.

– Ale przede wszyst­kim musisz mi zała­twić jedno… – Denise zro­biła zaska­ku­jąco poważną minę, przy­sia­da­jąc przy maleń­kim okienku i przy­zy­wa­jąc Marion do sie­bie. Otwo­rzyła usta i wetknęła do nich palce. – Zidziś?

Marion, mru­ga­jąc od ohyd­nego smrodu, zaj­rzała do środka. Trzo­nowce sio­stry były czarne jak smoła. Denise zawsze lubiła sło­dy­cze, szcze­gól­nie Kar­ta­cze Bolta, ogromne lan­dryny o war­stwach jak cebula, które zmie­niały kolor, gdy się je prze­gry­zało. Czer­woną war­stwę można było roz­sma­ro­wać na ustach i wyglą­dała jak szminka.

– Gdy­byś tak skom­bi­no­wała dla mnie tro­chę porząd­nej pasty do zębów – powie­działa Denise, prze­ły­ka­jąc ślinę. – No wiesz, takiego bia­łego cze­goś, co pach­nie lekar­stwami. To na pewno by pomo­gło. Przy­nie­siesz mi, co?

***

Marion zdała sobie sprawę, że jej powrót do Clyst zmie­nił dzi­siej­szy dzień w coś przy­po­mi­na­ją­cego te rodzinne nie­dziele, o któ­rych kie­dyś czy­tała w gaze­tach. Jej powrót albo rum. Bo mateczka drze­mała przed ogniem, tata nucił i krzą­tał się wokół, choć niczego kon­kret­nego nie robił, a Denise, zain­spi­ro­wana bluzką, coś z zapa­łem maj­stro­wała. Nawet zwy­kle pra­co­wity Owen sie­dział w otwar­tej przy­bu­dówce na odwró­co­nej bla­sza­nej balii i gapił się na przy­pływ.

– Gra­tu­la­cje – powie­działa.

Uniósł na nią wzrok.

– Mówisz to poważ­nie?

– No pew­nie. A teraz rusz się.

Zapa­dał już zmrok. Wła­ści­wie był jeden z tych dni, kiedy wcale nie robiło się naprawdę jasno – przy­naj­mniej poza Inver­combe. Na morzu żarzyły się klej­no­ci­kami i punk­ci­kami świa­tełka stat­ków. Fracht szedł do Bri­stolu albo wycho­dził stam­tąd na cały świat. Brat od zawsze marzył, żeby zostać mary­na­rzem na takim statku, pre­cy­zyj­nym jak urzą­dze­nia pokła­dowe.

– Już cię ini­cjo­wano?

– Nie, ale tata naprawdę pod­pi­sał papiery. Dają taką żółtą kopię, cały czas mówi, że powiesi to w ramce. Nie wiem, jak mam ci dzię­ko­wać.

– To nie z moich pie­nię­dzy. Tata oszczę­dzał od lat.

– No… – Owen zachi­cho­tał i pokrę­cił głową. – Przy­naj­mniej zawsze tak mówił.

Owen był pod każ­dym wzglę­dem naj­więk­szy w rodzi­nie; o sze­ro­kiej twa­rzy, rumia­nych policz­kach i ster­czą­cej szo­pie kasz­ta­no­wych wło­sów, skłonny do tycia nawet na ich kiep­skim jedze­niu. Trudno było go sobie wyobra­zić wbi­tego w mun­dur ze sznu­rami, epo­le­tami i mosięż­nymi guzi­kami, ale o swym nowym cechu mówił pod­eks­cy­to­wany i zapew­niał, że choć będzie chro­nił jego tajem­nice, ni­gdy nie zapo­mni o swych korze­niach.

– Naprawdę, sio­stra. Wie­rzysz mi? Rozu­miesz, ja się nie zmie­nię. Będę dalej jadł pasz­tet z węgo­rza i nie­na­wi­dził cho­ler­nych Pobor­ców Akcyzy. I dalej będę rzu­cać w fale kawałki chałki, żeby morze nie zapra­gnęło zbyt wielu dusz.

– Owen, jesteś moim bra­tem. Jesteś Price’em. Kiedy będę musiała ci o tym przy­po­mnieć, to wezmę wio­sło i walnę cię w łeb.

Miło się tak zaśmie­wać w ciem­no­ści, nawet kiedy grze­chot wia­tru w dachów­kach ustą­pił moc­niej­szemu szur­go­towi desz­czu.

***

– Posłu­chaj, skar­bie… – szep­nęła mama, przy­cią­ga­jąc Marion do sie­bie, gdy cała rodzinka zebrała się po ciemku, by ją poże­gnać. – Któ­re­goś dnia obsta­luje się dla Sally coś ład­nego.

Marion szła nad­brzeżną drogą, a deszcz zmie­niał się w deszcz ze śnie­giem. Wie­działa wpraw­dzie, że jest skrót pro­wa­dzący przez cypel pro­sto do furtki ogrodu Inver­combe, ale tam­tędy ni­gdy by nie poszła ani jako dziew­czyna znad brzegu, ani jako młod­sza poko­jowa. Drogą pły­nęła woda. Marion trzy­mała się jej kra­wę­dzi. Szła, od czasu do czasu prze­wra­ca­jąc się, aż dotarła do miej­sca, gdzie odcho­dziła mniej­sza dróżka wio­dąca do bramy i stró­żówki Inver­combe. Deszcz ze śnie­giem przez chwilę sil­niej niż przed­tem siekł poję­ku­jące drzewa, potem ustał jak za naci­śnię­ciem guzika.

4

4

Punkt dzie­siąta, cie­pły mar­cowy wie­czór w Inver­combe, dzie­więć­dzie­siąty dzie­wiąty rok Wieku Świa­tła; każdy kurant, dzwon i gong z osobna wypeł­niał sobą mil­cze­nie, aż w prze­cią­głych obcho­dach godziny zastę­po­wał go następny. Z początku ta nie­re­gu­lar­ność narzu­cała się Alice jako coś, co można by wyko­rzy­stać. Teraz nauczyła się nią delek­to­wać. Dzie­siąta rano. Wycią­gnęła z kuferka popla­mioną fio­le­tem papie­rową torbę i wsy­pała owoce cie­mier­nika do bia­łej, zdob­nej rytem retorty. Dzie­siąta rano. Mruk­nęła zaklę­cie i uśmiech­nęła się, patrząc, jak puchną i nabie­rają lśnią­cej, ape­tycz­nej, słod­kiej czer­wieni. Dzie­siąta rano. Wło­żyła ele­gancki oli­wi­nowy płaszcz, ostatni raz spraw­dziła w lustrze i uśmiech­nęła się na widok odzy­ska­nej jędr­no­ści pod­bródka.

A na zewnątrz, kiedy szła do Ral­pha na połu­dniowo-zachodni górny taras, gdzie lubił teraz sia­dy­wać, roz­ba­wił ją fakt, że cień rzu­cany przez zegar sło­neczny na cie­płą ścianę z czer­wo­nej cegły ponad głów­nym hal­lem poka­zy­wał zale­d­wie wpół do dzie­sią­tej.

***

Na dźwięk kro­ków matki Ralph prze­su­nął koli­sty obiek­tyw swego tele­skopu z kotłu­ją­cego się gorącz­kowo żywo­płotu, w któ­rym obser­wo­wał parze­nie się wró­bli, i sku­pił sokole spoj­rze­nie swego nowego nabytku – praw­dzi­wej mary­nar­skiej lunety, którą spre­zen­to­wał mu nie­dawno wia­tro­ster­nik Ayres – na posi­wia­łym pasemku wło­sów.

– Skar­bie, to nie­zbyt ład­nie patrzeć na ludzi tak, jakby byli przed­mio­tami.

– Nie? – Mru­ga­jąc, ode­rwał oko od oku­laru.

– No dobra, nie­ważne. – Matka przy­sia­dła na skraju leżaka, odgar­nia­jąc koce okry­wa­jące mu nogi. – Muszę zoba­czyć się z kimś w Bri­stolu.

Ralph ski­nął głową. Rze­czy­wi­stość poza biblio­teką i ogro­dami Inver­combe była cał­kiem inna. Pomy­ślał o ojcu, o zady­mio­nym lon­dyń­skim powie­trzu, które prze­do­sta­wało się razem z nim po linii, kiedy roz­ma­wiali przez tele­fon, i pod­dał się łasko­czą­cemu napły­wowi nowej fali kaszlu.

– Muszę iść. – Matka deli­kat­nie go uca­ło­wała. Nic się jej nie imało. Zawsze była tak młoda i świeża; wyglą­dała pięk­nie, idąc przez sło­neczny taras, gdzie roz­ro­śnięte głowy ogrom­nych dzwon­ków kiwały się na wie­trze, jakby chciały, ude­rza­jąc prę­ci­kami, zawtó­ro­wać biciu wszyst­kich zega­rów domo­stwa.

Pozo­sta­wiony samemu sobie, znów przy­ło­żył oko do lunety i jed­nym roz­ma­zu­ją­cym obraz ruchem prze­su­nął obiek­tyw przez pół doliny. Powie­trze było zadzi­wia­jąco przej­rzy­ste, a urzą­dze­nie, zapro­jek­to­wane i wypro­du­ko­wane według czy­stych zasad optyki, oka­zało się, jak pomy­ślał, wio­dąc wzro­kiem po zło­to­zie­lo­nych łody­gach świe­tli­ków i mlecz­nych kulach luniaka, chyba jedy­nym nie­na­ete­ry­zo­wa­nym przed­mio­tem w Inver­combe. Osią­gnął tutaj cał­kiem nowy stan jasno­ści umy­słu. Za to, oraz za poprawę zdro­wia, czuł wdzięcz­ność wobec Inver­combe. Począt­kowo było znu­żone jak on, wyda­wało się zale­d­wie koń­cem kolej­nej podróży i – jak zawsze – oka­zją do kolej­nych lek­tur, kolej­nych badań nauko­wych. Wie­dza, pew­ność, nauka od dawna były mu murem obron­nym przed gorączką, a także naj­pew­niej­szym dowo­dem, że świat – praw­dziwy świat, któ­rego poza roz­gar­dia­szem koców, wóz­ków inwa­lidz­kich, kufrów i dwor­ców kole­jo­wych widział tak mało – naprawdę ist­nieje.

Naj­pierw pocią­gnęły go mapy. Był podróż­ni­kiem, obry­so­wu­jąc podróże swoje i matki wzdłuż krop­ko­wa­nych gra­nic Europy, potem połaci afry­kań­skiego lądu, bia­łych gra­nic Lodo­wej Koły­ski, aż ogar­niał go nowy atak gorączki i niósł do terra inco­gnita kosz­maru. Potem zain­te­re­so­wał się przy­rodą. Zaczy­nał rozu­mieć, że wszystko w życiu jest czę­ścią jed­nej skom­pli­ko­wa­nej machiny. Płatki kwiatu miały zwią­zek z zapy­la­jącą kwiat psz­czołą miesz­ka­jącą w ulu pośród kształ­tów, jakie można było zaob­ser­wo­wać także w skal­nych krysz­ta­łach. Prze­wra­ca­jąc lśniące, cięż­kie stro­nice wiel­kich i kosz­tow­nych ksiąg, które kupo­wała mu matka, odgar­nia­jąc pół­przej­rzy­ste war­stwy ochron­nego per­ga­minu, by spoj­rzeć na pięk­nie poko­lo­ro­wane i opi­sane plan­sze, czę­sto czuł, że jakaś część jego duszy opu­ściła łóżko i spa­ce­ruje po cudow­nym ogro­dzie. Ta ucieczka do świata, w któ­rym wszystko dawało się opi­sać i wytłu­ma­czyć, była stu­pro­cen­to­wym prze­ci­wień­stwem gorącz­ko­wych maja­czeń. Ele­ment tego świata sta­no­wiła nawet cho­roba tra­wiąca jego ciało – a skoro tak, nie była ani wspa­niała, ani straszna, była po pro­stu fak­tem. Pier­wotna gruź­lica płuc: miesz­kała w moty­lich skrzy­dłach wypa­tro­szo­nych płuc swych ofiar.

Wro­giem, przed któ­rym nale­żało się bro­nić, stał się więc chaos – bez­sens – a nie cho­roba. Ralph tro­pił go i zwal­czał z samo­lub­nym zapa­mię­ta­niem inwa­lidy. Nie­ba­wem uznał, że zbędna jest ręka Naj­wyż­szego nakrę­ca­jąca mecha­nizm powo­du­jący wszyst­kimi zda­rze­niami w przy­ro­dzie, odrzu­cił też biblijną ideę ogrodu raj­skiego, w któ­rym rze­komo ple­niły się wszyst­kie gatunki i rodzaje. Teraz raj ist­niał dlań jedy­nie jako cha­otyczny mit, cał­kiem nie­przy­sta­jący do Wieku Świa­tła, acz nieco trud­niej było wyzbyć się obrazu dwóch pierw­szych istot ludz­kich, pło­chli­wych jak fauny i odar­tych nawet ze swych figo­wych list­ków. Od czasu do czasu wciąż przy­ła­py­wał się na wpa­try­wa­niu w stare ryciny Adama i Ewy sto­ją­cych obok obsy­pa­nego owo­cami Drzewa Wia­do­mo­ści Dobrego i Złego. Oboje byli bez­włosi, co, jak wie­dział z zawo­alo­wa­nych wzmia­nek w dodat­kach i przy­pi­sach ksią­żek o fizjo­lo­gii, nie zda­rzało się doro­słym ludziom, choć ni­gdy dotąd nie zna­lazł żad­nych ilu­stra­cji, z któ­rymi mógłby nale­ży­cie porów­nać to, co się działo z jego cia­łem. Czę­sto mieli pępki, co, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, także było błę­dem, a Ewa – także piersi i sutki, które nie zawsze w pełni zakry­wała unie­sioną non­sza­lancko dło­nią. Cza­sami można było nawet doj­rzeć szcze­linę pomię­dzy jej nogami. Po odło­że­niu ksią­żek, zga­sze­niu świa­teł, kiedy ogień migo­tał w kominku, a jego ogar­niały słodka ciem­ność zaklęć i roz­le­wa­jące się po ciele lau­da­num, jej obraz czę­sto stał mu przed oczyma jak pełen wyrzutu duch utra­co­nej wiary. Cza­sem nawet przy­cho­dziła do łóżka i brała go w obję­cia – wtedy roz­koszny ucisk na pod­brzu­szu tar­ciem spro­wa­dzał ulgę.

Jed­nakże teraz, w Inver­combe, wszystko stało się jasne. Tutaj, mimo że wiele ksią­żek zgu­biło się pod­czas prze­no­sin, miał dostęp do biblio­teki jesz­cze więk­szej niż w Wal­cote, któ­rej półki były jak na jego gust zbyt wypchane powie­ściami i opra­wio­nymi rocz­ni­kami plot­kar­skich maga­zy­nów. W Inver­combe od razu wie­dział, otwie­ra­jąc pierw­szą z tutej­szych ksią­żek, o życiu pta­ków, że ni­gdy dotąd nikt jej nie otwie­rał, o czy­ta­niu nie mówiąc. Przy­wo­dziło mu to na myśl odle­głe czasy sprzed cho­roby, kiedy jako pierw­szy szedł po bia­łym i z pozoru nie­skoń­czo­nym śnież­nym polu. To prawda, książki w Inver­combe były nieco stare, Ralph rozu­miał jed­nak, że wie­dza się nie zmie­nia. Miał też dziwne poczu­cie – bar­dzo nie­nau­kowe, ale doda­jące otu­chy – że te książki cze­kały na niego, tak jak cze­kał cały dom. Widział, że i matkę eks­cy­to­wało Inver­combe, ze swą sta­ro­żytną maszyną obli­cze­niową, naj­wy­raź­niej wciąż dzia­ła­jącą gdzieś w trze­wiach domu, gdzie jesz­cze nie dotarł, z jej rolą w kształ­to­wa­niu się jego cechu, nawet z wia­tro­ste­rem do obrony przed co gor­szymi wybry­kami pogody. W pew­nym stop­niu leczył go sam pobyt tutaj. Cza­sami, ude­rze­nie serca za ude­rze­niem, oddech za odde­chem, strona za stroną, czuł, jak jego ciało – izo­lo­wane wysepki bólu – na nowo składa się w całość.

Zej­ście na dół do biblio­teki, bez pomocy, było cał­kiem jak pro­po­zy­cja zło­żona kró­lo­wej Iza­beli przez cech­mi­strza Kolumba, doty­cząca baśnio­wych kon­ty­nen­tów Thule. Gdy pierw­szy raz wypu­ścił się z sypialni w osza­ła­mia­jącą pustkę głów­nego tarasu na pół­pię­trze, tak samo jak on widział, jak zna­jome widoki cho­wają się za hory­zon­tem, zni­ka­jąc w bla­dym świe­tle poza zasię­giem wzroku. Dotar­cie dalej zajęło całe dni naprze­mien­nych wypa­dów i odwro­tów, które w jego pamięci zlały się w jedną nie­prze­rwaną podróż. Gdy tylko doszedł do zakrętu, z początku wyda­ją­cego się nie­osią­gal­nym, widział nowe prze­szkody, jakich nie prze­wi­dział żaden kar­to­graf. Jak podróż­nik na kra­wę­dzi świata, lądo­wał u skosu potęż­nych głów­nych scho­dów. Matka wyda­wała oczy­wi­ście pomruki dez­apro­baty, ale Kolumb sły­szał to samo od swej załogi. Ralph szedł coraz dalej, scho­dek za schod­kiem, aż wresz­cie, ponad pra­co­kres od pierw­szej wyprawy, sta­nął trium­fal­nie przed drzwiami biblio­teki, która była dokład­nie tak impo­nu­jąca, jak to sobie wyobra­żał.

Przez parę dni zado­wa­lało go samo sie­dze­nie tam, mię­dzy pię­trami nie­otwar­tych grzbie­tów ksią­żek. Stop­niowo jed­nak ogar­nął myślą i opa­no­wał to wspa­niałe pomiesz­cze­nie. Wsta­nie z łóżka, ubra­nie się, a potem przej­ście po arka­dach i zej­ście w dół scho­dami było dlań odpo­wied­ni­kiem dłu­giego spa­ceru po oko­licy. Cza­sem nawet matka pozwa­lała mu iść samemu, choć podej­rze­wał, że czai się gdzieś za rogiem, na wypa­dek gdyby miał nagły atak zawro­tów głowy. W Inver­combe, w tych szep­tach, grze cieni, zapa­chu sło­nego powie­trza, czuło się, że ktoś cię pod­gląda, ktoś cię śle­dzi.

Koli­ste spoj­rze­nie tele­skopu objęło doj­rze­wa­jące owoce w gaju cytru­so­wym. Ralph pra­wie czuł zapach rosną­cych poma­rań­czy i cytryn, które hołu­bił wia­tro­ster w naj­bar­dziej osło­nię­tej czę­ści ogrodu. Potem do góry. Cza­sami tak robił – niech sobie leci i gdzieś się zatrzyma. Na grząd­kach figlo­wały i skrzyły się kolo­rami kwiaty o nie­zwy­kłych zapa­chach i jaskra­wych bar­wach – czer­wone, białe, zie­lone, fio­le­towe, albo w żad­nym z tych kolo­rów i we wszyst­kich zmie­sza­nych razem. Kie­dyś nie­zbyt inte­re­so­wał się cudami sztuki ziel­mi­strzów, teraz jed­nak prze­peł­niała go nowa cie­ka­wość. W końcu finalny ich pro­dukt, obo­jętne, jak daleko odbiegł od przod­ków, musiał mieć swe korze­nie w jakiejś natu­ral­nie rosną­cej rośli­nie. Cedr kamienny musi mieć w sobie coś z sekwoi z Thule. Żół­cień pocho­dził zapewne od pospo­li­tej pie­truszki, a może i kopru mor­skiego. Potem były jesz­cze stwo­rze­nia, które przy­by­wały spe­cjal­nymi prze­sył­kami, zaplom­bo­wa­nymi i ostem­plo­wa­nymi napi­sami „Żywe zwie­rzęta. Do rąk wła­snych adre­sata” pro­sto z biur Wydziału Sta­wo­no­gów Cechu Zwierz­mi­strzów. Co pospo­lit­szym gatun­kom wystar­czały psz­czoły, muchy i osy, ale kiedy szło o szkar­łatne języczki ognio­ma­ków, trąbki świe­tli­ków czy owoce luniaka, zwy­kłe owady po pro­stu się nie nada­wały. Te gigan­tyczne wło­chate i zębate stwory, jaskrawo pasia­ste, o potęż­nych trąb­kach, nazy­wane były brzęcz­kami.

Omiótł obiek­ty­wem roz­ma­zane czubki drzew. Oto żywo­płot i jakaś trawa, na któ­rej wciąż lśni rosa. Potem coś nie­bie­sko-bia­łego. W paski. Zasta­na­wia­jąc się, co to za naete­ry­zo­wane cudo upo­lo­wał tym razem, wyostrzył obraz. Paski stały się wyraź­niej­sze, potem znik­nęły, potem znów poja­wiły się w polu widze­nia. Bawełna – widział jej splot. Deli­kat­nie prze­su­nął lunetę, dopóki nie ujrzał botka, potem rąbka spód­nicy… i z powro­tem tej samej pasia­stej bluzki.

Jedna z poko­jó­wek. Te nagłe ruchy, to roz­pro­sto­wy­wa­nie się fałdy na bluzce, spo­wo­do­wane były tym, że pochy­lała się i pro­sto­wała, roz­wie­sza­jąc pra­nie. Kawa­łek po kawałku, jedno koli­ste spoj­rze­nie za dru­gim, skom­ple­to­wał sobie jej obraz. Ciemne, pra­wie czarne włosy, lecz na słońcu pobły­sku­jące złoto. Były gęste i bujne, obcięte tuż poni­żej ramion; po powta­rza­ją­cym się bły­sku dłoni, któ­rymi je odgar­niała, domy­ślał się, że wola­łaby krót­sze. Twa­rzy nie widział – tylko krzy­wi­znę brody i cza­sem mał­żo­winę ucha, choć szybko z powro­tem zakry­wały ją włosy, ale przy­jem­nie było tak po pro­stu tę poko­jówkę obser­wo­wać. Rze­czy, które dźga­ją­cym ruchem umiesz­czała na sznu­rze, pozo­sta­wały białą mgłą, podej­rze­wał jed­nak, że dobrze byłoby się im przy­pa­trzeć, roz­po­znać ich naturę i krój, tak jak zapa­mię­tał krzy­żowy wzo­rek na szel­kach far­tu­cha i kształt poru­sza­ją­cych się pod nimi łopa­tek. Jed­nakże sku­pie­nie się na pra­niu ozna­czało, że dziew­czynę będzie widział nie­ostro. Gdy zaczął bić kolejny z zega­rów Inver­combe, Ralph poczuł, że coraz więk­sza część świa­do­mo­ści wydo­staje się z jego spo­wi­tego w koce ciała przez lunetę, sunąc po świetl­nym pro­mie­niu.

***

Ste­ward Dun­ning pozwa­lała jej teraz cho­dzić do domu nie tylko w nie­dziele, ale i w więk­szość poran­ków – na wcze­sne śnia­da­nie. Dzi­siaj Marion wstała przed czwartą, ubrała się i szybko wyszła z posia­dło­ści, ruszyła główną drogą, a potem brze­giem do rodzin­nego domku, gdzie Price’owie dopiero wsta­wali.

– O, jesteś. – Tak jakby po pro­stu zeszła z pię­terka. A potem: – Czy to nie dzi­siaj dzień wypłaty?

Pie­nią­dze w jej koper­tach jakby się kur­czyły. Owen potrze­bo­wał mun­duru ucznia, pod­ręcz­ni­ków, spe­cjal­nych piór, spe­cjal­nych tuszy – wszystko było spe­cjalne. Kom­pasy, jakie podzi­wiała na wysta­wach w Lut­trell, naj­wy­raź­niej nie nada­wały się dla praw­dzi­wego żegla­rza. Igła urzą­dze­nia, które w końcu zaku­pił, obra­cała się w obu­do­wie wiel­ko­ści mied­nicy, w któ­rej dałoby się wyką­pać dziecko. Nasy­cona zaklę­ciami, wyka­li­bro­wana, krę­ciła się jak żywa ryba. Denise także potrze­bo­wała pomocy finan­so­wej, aby utrzy­mać się u Nan Osborne. A Marion nie była w sta­nie zmu­sić się do zabra­nia gru­bej tubki Pasty Wybie­la­ją­cej Pil­tona z umy­walki w łazience dla służby.

Godzinę po śnia­da­niu, przed wyj­ściem do Izby Żeglar­skiej w Lut­trell, Owen miał się uczyć. Któ­re­goś z pierw­szych poran­ków spę­dzo­nych w domu Marion zastała go sie­dzą­cego w otwar­tej przy­bu­dówce. Przed świ­tem było przej­mu­jąco zimno i już miała mu powie­dzieć, że są w domu lep­sze miej­sca do pracy, gdy zauwa­żyła, że jego sze­roka twarz lśni od łez.

– Jestem bez­na­dziejny, Marion! Nie mogę nawet spa­mię­tać, która to ster­burta, a która bak­burta. Zobacz… – Uniósł kartkę, która wyglą­dała, jakby ocie­rał nią łzy. – To nawet nie jest po angiel­sku!

Marion wyjęła mu papier z rąk. Był to tekst zaklę­cia.

– Owen, ja nie powin­nam tego oglą­dać.

Tata wie­dział to i owo o nawi­ga­cji, chyba pod­ła­pał też parę zaklęć, ale na pewno prze­ra­ziłby się, gdyby Owen popro­sił go o pomoc. Pod­su­nęła kartkę pod migo­cącą lampę, pró­bo­wała wypo­wie­dzieć zapi­sane na niej słowa, odchrząk­nęła, spró­bo­wała jesz­cze raz. Tam­tego ranka i we wszyst­kie inne dni, kiedy och­mi­strzyni zro­zu­miała, nie pyta­jąc o nic, że obec­ność Marion w domu rodzin­nym jest ważna, znaj­do­wała w bała­ga­niar­skim worku Owena sto­sowne pod­ręcz­niki mówiące o Zda­niu, Kształ­cie i Składni, zada­wała sobie trud ich zro­zu­mie­nia, po czym wszystko mu jak naj­pro­ściej tłu­ma­czyła.

Przy­pływy nad­cho­dziły i odcho­dziły. Odfru­nęły zimu­jące ptaki. A Marion dowie­działa się nieco o korzy­sta­niu z map, wykre­śla­niu kur­sów, pocho­dze­niu słów takich jak „mar­spi­kiel” i „boja”. W końcu, gdy palce już im siniały, a książki pró­bo­wały odla­ty­wać, nauczył się i Owen. W szcze­gól­no­ści trzeba było uczyć się węzłów. Gdy ana­li­zo­wała skom­pli­ko­wane rysunki, usi­ło­wała zmu­sić, zakli­na­jąc go oczyma, jakiś stary, pokryty smołą kawa­łek sznura do zro­bie­nia sztuczki, a palce jej drżały, swę­działy i pokry­wały się bąblami, po czym poka­zy­wała to Owe­nowi tak, by zro­zu­miał. Były tam duże, ozdobne węzły jak osie gniazda, były węzły tak małe i deli­katne, że jubi­le­rzy zwią­zy­wali nimi sznury pereł. No i wresz­cie węzły wia­trowe, wyjąt­kowo uparte i trudne bez odpo­wied­niej dawki eteru – od nie­koń­czą­cych się zaklęć bolały gar­dła, tak jak palce od wią­za­nia; cza­sem jed­nak w jakiejś resztce liny pozo­stało jesz­cze dość eteru, by powie­trze wokół nich zgęst­niało, jakby prze­szło tam­tędy coś dużego i nie­wi­dzial­nego.

Takie roz­po­czy­na­nie każ­dego dnia było męczące, a potem cze­kała ją jesz­cze długa droga z powro­tem do Inver­combe, w pośpie­chu, żeby zdą­żyć na wspólną modli­twę z kucharką i poko­jów­kami. Nawet teraz, kiedy roz­wie­szała bie­li­znę – och­mi­strzyni nale­gała, żeby każda słu­żąca sama sobie prała – w gło­wie wciąż pola­ty­wały jej żeglar­skie zaklę­cia. Falu­jące prze­ście­ra­dła mogły być beza­nami i bram­slami, a pod­ko­szulka top­slem. Poczuła łasko­ta­nie na karku. Poczuła coś jak świa­tło, jak blask słońca wydo­by­wa­jący z ciała pot. Choć nie było to cał­kiem nie­przy­jemne, miała nie­mal pew­ność, że ktoś ją obser­wuje.

***