We wrześniu ściany krwawią - Carissa Orlando - ebook + audiobook + książka

We wrześniu ściany krwawią ebook i audiobook

Orlando Carissa

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ten dom, jak małżeństwo Margaret i Hala, ma swoje mroczne tajemnice.

Dla Margaret to dom marzeń. Piękny, wiktoriański, wyczekany. Przeprowadziła się do niego z mężem, Halem, kiedy Katherine, ich córka poszła do collegu. Nie wiedziała wtedy, że ten dom jest już zamieszkany. Większość ludzi by uciekła. Margaret nie należy do większości. Margaret zostaje. To jej miejsce. Po czterech latach Hal nie może już znieść towarzystwa. Odchodzi. Nie odpowiada na telefony. Ich córka - która nie ma pojęcia o tym, że dom jest nawiedzony – przyjeżdża, by odnaleźć ojca. Tylko że właśnie przyszedł wrzesień i znowu zaczęło się piekło. Ściany spływają krwią. Duchy byłych mieszkańców są coraz bardziej przerażające, a w piwnicy czai się prawdziwe niebezpieczeństwo.

Napijesz się herbatki? – proponuje Fredricka, duch służącej z głową rozpłataną uderzeniem siekiery.

Nie zapomnij oddychać w trakcie lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 388

Data ważności licencji: 4/23/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 49 min

Lektor: Stanisława Filip

Data ważności licencji: 4/23/2029

Oceny
4,0 (9 ocen)
4
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana_13

Nie oderwiesz się od lektury

"We wrześniu ściany krwawią" to swoisty miks gatunków. Połączenie horroru, thrillera spod gatunku domestic noir i psychologicznego, kryminału, paranormal i czarnej komedii. Autorka w doskonały sposób połączyła te wszystkie gatunki i stworzyła historię niepowtarzalną. Niewątpliwie czuć tu klimat np horroru z Amityville, Egzorcysty, Lśnienia a nawet Szóstego zmysłu. Historia Margaret i Hala jest jak podróż kolejką górską, początek jest powolny, ale z każdą chwilą nabiera tempa, po to aby znów zwolnić i na nowo rozkręcić, przez co nie brak tu adrenaliny, a finał wykracza poza wszelkie wyobrażenie. Piękno tej historii polega na tym, że jest w niej milion drobiazgów, detali tworzących składowe całej książki, i nawet jeśli trafią się momenty mniej lub bardziej zaskakujące, to inne zwalają z nóg. Nie zaprzeczę, iż były chwile gdy mój żołądek fikał salta z powodu tego co działo się w domu (lepiej nie jeść podczas czytania, zwłaszcza w końcowej fazie książki) a już na pewno czułam ten dresz...
10
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Miało być strasznie i klimatycznie,wyszło przynudzanie. Nie dokończyłam.
00



Tytuł oryginału: The September House

Projekt okładki: by Six Red Marbles

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja: Natalia Popławska (Lingventa)

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski, Bartosz Szpojda

Zdjęcie na okładce: © DC Studio/Shutterstock

Grafika w książce: Rawpixel.com/Freepik

© 2023 by Carissa Orlando

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Ewa Ziembińska

ISBN 978-83-287-3572-9

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Ta książka jest dedykowana zacnym ludziom z wydziału psychologii Uniwersytetu Karoliny Południowej, którzy zachęcali mnie do wydania czegoś, ale nie sprecyzowali czego.

PROLOG

To był nasz wymarzony dom. Wiedziałam o tym, od kiedy weszłam na posesję, żeby go obejrzeć. Jeśli mam być szczera – wiedziałam już wtedy, gdy zobaczyłam ogłoszenie w gazecie. Wizyta była formalnością. Kupiłabym ten dom bez oglądania.

Jednak naprawdę było co oglądać. W stylu wiktoriańskim, pomalowany na kobaltowo, ze schludnym, bielutkim wykończeniem i godną pozazdroszczenia werandą, otaczającą cały budynek. Podjazd był długi, podwórko rozległe, a całość sielankowo odosobniona, ze wszystkich stron osłonięta drzewami. I była tam wieżyczka – prawdziwa wieżyczka – dzięki której dom wyglądał, jakby czas stanął w miejscu, ale celowo. Zanim moje stopy dotknęły choćby kamyka na podjeździe, już wiedziałam, że to jest mój – nasz – dom.

Wcześniej właściwie nigdy nie miałam prawdziwego domu, nawet jako dziecko. Moja rodzina dość często się przeprowadzała, przenosiliśmy się z domu do mieszkania, z powrotem do domu, a nawet raz na jakiś czas do niedużej przyczepy. Wszystko zależało od tego, jak nam się układało i czy mój ojciec brał leki, czy nie. Im byłam starsza, tym częściej przyłapywałam się na marzeniach o czymś bardziej stałym, bardziej osadzonym – miejscu, gdzie mogła­bym zapuścić korzenie i stać się nienaruszalnym przedmiotem. Odejście z rodzinnego chaosu wydawało się krokiem w stronę tego marzenia, choć, z perspektywy czasu, oczekiwanie jakiejkolwiek stabilizacji po dwudziestce mogło świadczyć o pewnej naiwności. Wprawdzie nie miałam własnego domu, nie zapuściłam korzeni, ale znalaz­łam męża, co zdawało się wystarczające.

Hal rozumiał urok posiadania własnego domu, domowego ogniska. Jego rodzina też była do pewnego stopnia wędrowna, a odkąd Hal i ja wzięliśmy ślub, wspólnie snuliśmy fantazje o cudownym starym domu, najlepiej wiktoriańskim. Rozpływaliśmy się nad tą wizją: on, wystukujący na klawiaturze powieści w gabinecie wykończonym ciemnym drewnem, ja, malująca arcydzieła w skąpanej w słońcu pracowni, nasze dziecko bawiące się wesoło na podwórku, wśród bujnej zieleni. Meblowaliśmy ten dom antykami i organizowaliśmy wystawne przyjęcia, od niechcenia recytując historię każdego kąta naszym zachwyconym gościom. Może nawet trafilibyśmy do któregoś z magazynów, opisujących zabytkowe domy, pozowalibyśmy do fotografii w naszym luksusowym salonie, potem w głównej sypialni, i jeszcze w szklarni (oczywiście, że mielibyśmy szklarnię) – prawdziwa rozkładówka do fantazji trochę innego rodzaju. Co więcej, chcieliśmy domu – własnego gniazda – który należałby wyłącznie do nas. Miejsca, gdzie moglibyśmy żyć, zestarzeć się i umrzeć.

Oczywiście życie po ślubie nigdy nie toczy się w kierunku, który sobie wyobrażaliśmy. Hal miał trudności z wydaniem tego, co napisał, i musiał jakoś dorabiać – brał zlecenia jako wolny strzelec, klecił bzdurne artykuliki do lokalnej gazety i prowadził kilka godzin zajęć w dwuletnim colle­ge’u. Ja godziłam wychowywanie naszej córki, Katherine, z dorywczymi pracami – w handlu, jako asystentka administracyjna albo nauczycielka na zastępstwo. Malowałam, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na przybory plastyczne. Przemieszczaliśmy się, podobnie jak wcześniej nasze rodziny; przenosiliśmy się z domu do mieszkania, potem do domu, do innego mieszkania, stosownie do okoliczności – zawsze wynajem, nic na własność.

Ale po okresie pewnych trudności (bo która rodzina ich nie przeżywa?) wszystko zaczęło się układać, gdy Katherine podrosła i zbliżała się do późnej nastoletniości. Hal sprzedał kilka książek i dostawał za nie skromne, ale regularne tantiemy. Ja częściej malowałam i wystawiłam kilka obrazów w lokalnej galerii. Znaleźliśmy domek do wynajęcia, w przyzwoitym stanie, z właścicielem, który nie podnosił jakoś strasznie czynszu z upływem lat. Zadomowiliśmy się, urządziliśmy dom, tak jak nam się podobało, i przez jakiś czas mogło się prawie wydawać, że jest nasz. Prawie. Zanim Katherine wyjechała do college’u (pełne stypendium, moja zdolna dziewczynka), osiągnęliśmy stabilizację, ale odłożyliśmy marzenia o czymś na własność – starym i wiktoriańskim czy nie. To nic: byliśmy domem dla siebie nawzajem i to czasem w zupełności wystarczało. Harold, Margaret i Katherine Hartmanowie – wędrowne rodzinne trio.

Właściwie nawet już nie chcieliśmy niczego kupować. Bóg raczy wiedzieć, co mnie skłoniło do przejrzenia działu nieruchomości w gazecie, którą rzadko czytywałam, ale tam widniał ów dom w pełnej krasie. Wiktoriański, tak jak chcieliśmy. Niesamowicie stary. Niesamowicie piękny. I za cenę tak niską, że Hal trzy razy upewniał się co do niej w agencji nieruchomości, zanim w ogóle umówiliśmy się na oglądanie.

Dom potrzebował drobnych renowacji, to na pewno. Ale jak na miejsce, które pozostawało niezamieszkane od lat dziewięćdziesiątych, kiedy to z rąk ostatniego właściciela został bezceremonialnie przejęty przez bank, był w zaskakująco dobrym stanie. Miał prawie sto pięćdziesiąt lat, lecz zestarzał się z wdziękiem: sprawiał wrażenie szacownego i doświadczonego, a nie steranego i niszczejącego. Tu trochę pomalować, tam odświeżyć drewno i będzie jak nowy.

Kiedy agentka nieruchomości oprowadzała nas po domu, Hal i ja gapiliśmy się jak dzieci, pokazywaliśmy sobie, gdzie ustawimy meble, zaklepywaliśmy dla siebie pokoje. Hal wybrał okazały pokój na drugim piętrze, który miał zostać jego biurem. Agentka nie zdążyła jeszcze wejść za nami po schodach, a on już zdecydował, gdzie będzie stało biurko. Ja zagarnęłam oszkloną werandę na pracownię, gdy tylko zobaczyłam zdjęcie w ogłoszeniu, i już sobie wyobrażałam, jak będę tam malować w słoneczne popołudnia. No i oczywiście ustaliliśmy, że nasza sypialnia znajdzie się na górze, gdzie po obudzeniu będziemy mogli wyglądać przez zachwycające panoramiczne okno.

– Prawo zobowiązuje mnie, żebym państwa uprzedziła: w tym domu ktoś zmarł – oznajmiła agentka, wciąż zdyszana po wspinaczce na trzecią kondygnację, jednak na tyle przytomna, by nie użyć przypadkiem słowa „morderstwo”. – A właściwie zmarły dwie osoby. Pani domu i gosposia. Ale to było ponad sto lat temu.

Słuchaliśmy jednym uchem, zajęci wyobrażaniem sobie, jak będziemy popijać w łóżku poranną herbatę, wyglądając przez to okno.

– To było dawno temu – stwierdził Harold w rozmarzeniu.

– Owszem, dawno – zgodziła się agentka. – A ówczesny właściciel, mężczyzna, który… no wiedzą państwo. No więc wydaje się, że zapadł na coś w rodzaju psychozy. Później odebrał sobie życie. Naprawdę wyjątkowa sytuacja.

– Po tak starym domu można się właściwie spodziewać czegoś podobnego – uznałam, choć nawet nie słuchałam własnych słów, bo akurat zaglądałam do garderoby. Garderoby!

– A pozostałe zgony, do których tutaj doszło – ciągnęła agentka tak cicho, że ledwie było ją słychać – wydawały się mieć naturalne przyczyny.

Nie usłyszałam jej, bo Hal właśnie zawołał mnie do łazienki, i prawie się rozpłakałam na widok wanny na nóżkach. Agentka przyjęła brak dalszych pytań z naszej strony z widoczną ulgą i kontynuowaliśmy oglądanie.

Nie byłam zachwycona piwnicą – niewykończoną i pozbawioną okien, z klepiskiem zamiast podłogi i zapachem stęchlizny. Było w niej coś niewłaściwego, co przyprawiało mnie o gęsią skórkę, ale uznałam, że to pewnie przez chłód i słabe oświetlenie. Skomentowaliśmy między sobą, że trzeba będzie ją wykończyć, kiedy się wprowadzimy, położyć podłogę i zrobić coś ze światłem i tym smrodem. Już wtedy nasze plany na piwnicę nie wzbudzały w nas wiele entuzjazmu, a ja z ulgą zauważyłam, że nie będziemy musieli często tam schodzić – terma i piec znajdowały się w pomieszczeniu gospodarczym na tyłach domu, a skrzynka z bezpiecznikami – w kuchni. Nie spędziliśmy na dole dużo czasu i nie zorientowaliśmy się, że agentka została u szczytu schodów, zerkając na nas z dobrze oświetlonego korytarza. Potem zajrzeliśmy na podwórko i piwnica wyleciała nam z głowy.

Może gdyby któreś z nas zwróciło większą uwagę na horrory, które przez lata zdarzyło nam się oglądać, dotarłoby do nas, jacy jesteśmy nierozgarnięci, ale nie zwróciliśmy i nie dotarło. Za to kupiliśmy dom i uczciliśmy to szampanem (ja) oraz musującym sokiem jabłkowym (Hal). Nareszcie mieliśmy dom, który był nasz, tylko nasz. W którym mogliśmy żyć, zestarzeć się i umrzeć. Katherine była zaskoczona, ale uszczęśliwiona tymi wieściami, i obiecała, że nas odwiedzi, kiedy tylko będzie mogła się wyrwać z nowej, bardzo dobrze płatnej pracy i oderwać od nowej, bardzo ambitnej dziewczyny.

Krótko mówiąc, byliśmy w domu. Krótko mówiąc, trzeba byłoby nas odrywać od tego domu cholernym łomem. A przynamniej mnie. Jak się potem okazało, Hala o wiele łatwiej było wykwaterować.

Przez pierwsze kilka tygodni w nowym domu trwała sielanka. Ale wtedy, rzecz jasna, był dopiero maj.

JEDEN

Ściany domu znów krwawiły. Można było się tego spodziewać; wszak nadszedł już wrzesień. Krew nie byłaby taka zła, gdyby co noc nie towarzyszyły jej jęki, które pod koniec miesiąca, jak w zegarku, przechodziły w krzyk. Jęki zaczynały się około północy i nie ustawały prawie do szóstej rano, więc trudno było się wyspać. Ponieważ miesiąc dopiero się zaczynał, mogłam jeszcze przespać ten hałas, ale sen miałam przerywany i nieszczególnie spokojny.

Zanim Hal uciekł i zniknął nie wiadomo gdzie, miał zwyczaj rano się przeciągać i trzaskał mu przy tym chyba cały szkielet. Margaret, mawiał, starzejemy się.

Mów za siebie, odpowiadałam, ale miał rację. Czasem czułam się trochę jak nasz dom – okazały, lecz podniszczony, chwiejny pod naporem wiatru i wydający podejrzane dźwięki, gdy osiadał fundament. Wszystkie te jęki i krzyki we wrześniu z całą pewnością nie pomagały mi czuć się młodziej.

Krótko mówiąc, bynajmniej nie czekałam z niecierpliwością na koniec września i conocne krzyki. To miał być długi miesiąc. Ale tak to już jest.

Jeśli chodzi o krew, na początku ciekła na najwyższym piętrze – w głównej sypialni. Jeśli się nie myliłam, zaczynało się nad samym naszym łóżkiem. Było w tym coś niepokojącego: rano otwierasz oczy i pierwsze, co widzisz, to smuga gęstej czerwieni, ściekającej po twojej ładnej tapecie prosto na twoją głowę. To naprawdę ustawiało nastrój na resztę dnia. Potem wychodzisz na korytarz, a tam jeszcze więcej krwi sączy się ze szczelin w tapetach i powoli jak miód spływa na podłogę. Trudno się na to patrzyło przed śniadaniem.

Ponieważ wrzesień dopiero się zaczął, krew jeszcze nie dotarła do listew przypodłogowych. Ale mniej więcej za tydzień zacznie się zbierać na podłodze i spływać po schodach czerwonymi, krzepnącymi wodospadami. Pod koniec miesiąca trzeba będzie wykazać się zwinnością, żeby przejść korytarzem albo zejść po schodach i nie zostawiać wszędzie czerwonych śladów. Przez ostatnie kilka lat nabrałam wprawy w unikaniu krwi, ale nawet mnie zdarzały się potknięcia, zwłaszcza gdy krzyki osiągały apogeum. Niewyspanie naprawdę odbija się na sprawności motorycznej.

Kiedyś martwiłam się o ściany, brałam wiadro, mydło i szorowałam, aż bolały mnie ręce, tylko po to, żeby następnego dnia cała moja praca szła na marne. Pod koniec miesiąca było już tak źle, że mogłam przeciągnąć gąbką po szczelinie w tapecie i patrzeć, jak z otwartej rany, którą była ściana, wycieka świeży, czerwony kleks. Raz za razem. Tapeta jest zrujnowana, zamartwiałam się, ale nigdy nie była. Wszystko znikało w październiku. Więc teraz po prostu pozwalałam ścianom krwawić i cierpliwie czekałam.

Podczas pierwszego roku w domu Hal usiłował mnie przekonać, że krwawienie to tylko przeciek. Kleisty, czerwony przeciek. Trzymał się tego toku rozumowania znacznie dłużej, niż nakazywałaby logika. Kiedy krew lała się po schodach i Hal był prawie gotów przyznać, że może jednak to nie jest zwykły przeciek, nadszedł październik i krew znikła. Hal uznał, że problem został rozwiązany. Przypuszczam, że według niego to był odosobniony przypadek i nie zaświtało mu w głowie, że coś takiego może się powtarzać. Wydawał się zaskoczony, kiedy krew wróciła rok później, we wrześniu. Znowu ten przeciek, zastanawiał się na głos, chociaż nikt by się na to nie nabrał. Oczywiście wszystko zmieniło się po trzecim wrześniu i w kolejnym roku opinię Hala na temat krwawienia najlepiej podsumowywała jego nagła nieobecność. Przypuszczałam, że powinna była mnie niepokoić perspektywa spędzenia września samotnie. Ale przecież w tym domu nigdy nie byłam tak naprawdę sama, prawda?

Nie potrafiłabym wyjaśnić, dlaczego ściany krwawią. Ani tego, dlaczego w nocy słychać krzyki. Nie potrafiłabym wyjaśnić też, dlaczego wiele rzeczy dzieje się w tym domu. Przez lata opracowałam kilka roboczych teorii, czemu tak jest i czemu wrzesień tak strasznie wszystko utrudnia, ale każda była w najlepszym razie niedopracowana. W końcu trzeba przestać zadawać pytania, po prostu pogodzić się z tym, że jest, jak jest, i się dostosować. Więc kiedy obudziłam się pod zakrwawioną ścianą, półprzytomna z niedospania po kilku godzinach wysłuchiwania jęków, tylko pokiwałam głową i przeszłam nad tym do porządku dziennego.

Na ten dzień miałam tylko jeden plan: coś namalować. Doświadczenie nauczyło mnie, że z każdym kolejnym dniem miesiąca jest mi coraz trudniej skupić się na malowaniu, czy właściwie na czymkolwiek innym, przez to całe niewyspanie, krew, hałasy i poranione dzieci, które plączą się pod nogami. Dlatego chciałam od razu zafundować sobie jak najwięcej przyjemności, w nadziei, że dzięki temu jakoś przetrwam resztę miesiąca. Planowanie jest ważne. Więc rozstawiłam się w swojej pracowni na oszklonej werandzie, z czystym płótnem i wiarą w nadejście inspiracji. Jednak wkrótce okazało się, że mam przed sobą płótno całkowicie zamalowane na czerwono, co wydawało się niezbyt oryginalne, zważywszy na okoliczności.

Postukałam pędzlem w usta, wpatrując się w czerwone płótno i planując, co by tu zmienić. Miło byłoby wziąć się za scenę z natury – jakieś spokojne kwiatki, falujące drzewa – ale oczami duszy widziałam tylko dziecięcą buzię, okaleczoną i wrzeszczącą. Może jednak z malowania nic dziś nie będzie.

Między oczami szturchał mnie tępy ból – zapowiedź niemal nieustającej migreny, która będzie mnie nękała pod koniec miesiąca – więc westchnęłam i dałam sobie spokój. Odłożyłam pędzel, brudny i bezużyteczny, na sztalugi i wstałam. Herbata. Czas napić się herbaty.

Kiedy z pracowni szłam do salonu, usłyszałam, że na górze krząta się Fredricka, robiła coś w pokojach na pierwszym piętrze. Wiedziałam, że wszystkie drzwi w tamtym korytarzu są zamknięte (Co my w ogóle poczniemy z pięciopokojowym domem, Margaret?, zapytał mnie Hal, kiedy przeglądaliśmy ogłoszenie. Będziemy przyjmować gości, odpowiedziałam, w rzadkiej jak dla mnie chwili jasnowidzenia), ale wciąż dobiegały mnie hałasy z pokojów, inne od zwykłe­go harmidru, który od czasu do czasu dochodził zza za­mkniętych drzwi. Przesuwanie, szelesty – zmiana pościeli. Szuranie mebli przestawianych na podłodze w jednym pokoju, a potem lekki trzask z innego. Fredricka była dziś bardzo ożywiona.

Wrzesień odbijał się na Fredrice. Była bardziej zajęta, bardziej chaotyczna. Była nerwowa. Nie lubiła września, jak sama to kiedyś przyznała. Oglądała już ponad sto tych miesięcy, więc na pewno wiedziała, o czym mówi.

Jeśli chodzi o Fredrickę, rozładowywała tę wrześniową energię poprzez sprzątanie, układanie przedmiotów jeden na drugim i przestawianie mebli w bezsensowny sposób. Żadne z tych zajęć nie było konieczne, ale rozumiałam jej intencje. W obliczu Wielkiego Niekontrolowanego trzeba coś kontrolować. Zostawiłam ją w spokoju.

Zazwyczaj to Fredricka robiła herbatę, ale wszystko wskazywało na to, że ten obowiązek spadnie dziś na mnie. Zmarszczyłam brwi i pomyślałam, że zachowuję się jak rozpuszczone dziecko. Skarciłam się za tę roszczeniowość. Przecież zaparzenie herbaty nie jest szczególnie uciążliwe, a obecność Fredricki była uśmiechem losu, zważywszy na to, że jej nie zatrudniliśmy. Można powiedzieć, że dostaliśmy ją wraz z domem. Jednak człowiek ma swoje nawyki. Kiedy wyszłam z salonu i skręciłam do przedpokoju, usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie trzymamy herbatę w torebkach. Fredricka mogła ją przestawić. We wrześniu lubiła przestawiać i to nie dlatego, że chciała być pomocna. O ile wiedziałam, mogły być nawet wciśnięte za sedes.

Pochłonięta myślami drgnęłam, gdy usłyszałam za sobą głos.

– Herbaty, proszę pani? – zapytała Fredricka. Jednak najwyraźniej nie była aż tak roztargniona i ją zaparzyła.

Choć byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że Fredricka jest nieodłącznym elementem domu, z czasem uświadomiłam sobie, że cieszy mnie jej towarzystwo. Była w miarę życzliwa, a przynajmniej na tyle życzliwa, na ile cokolwiek w tym domu mogło takie być. Jednak jej widok zawsze szokował. Fredricka była wysoką kobietą i w pewnym sensie okazałą, jak sam dom – w dużym stopniu zdystansowaną i beznamiętną, nieskłonną do otwierania się i pokazywania, choćby przelotnie, co kryje się w środku. Oczywiście była też ta rana na jej głowie – ziejąca jak rozłupana dynia – gdzie ponad sto lat temu wbiła się siekiera. Rozcięcie zaczynało się tuż nad czołem i sięgało za prawą brew. W efekcie oko było zapadnięte, a źrenica przesunięta, nie taka, jak powinna być. Trzeba było przywyknąć do tego widoku.

Uśmiechnęłam się do niej.

– Poradzę sobie, jeśli jesteś zajęta.

– To żaden kłopot, proszę pani. – Z furkotem długiej sukienki Fredricka odpłynęła korytarzem, który biegł równolegle do schodów i prowadził do kuchni. Poszłam za nią.

Kuchnia była najbardziej słonecznym pomieszczeniem w całym budynku, otoczona oknami, ukazującymi zieleń, wśród której właśnie pojawiały się liście w żółtych i czerwonych barwach. Stanowiła dla mnie jedno z najbardziej urokliwych miejsc w domu – wyposażona w dwa duże piekarniki, lśniąco biały zlew i szeregi ozdobnych szafek (oryginalne drewno, wyobraźcie sobie). Okazało się, że panuje tu względny spokój, więc zwykle jadałam posiłki przy kuchennym stole zamiast we wspaniałej jadalni parę kroków dalej. Z niewiadomych powodów krew nigdy nie docierała do kuchni, więc to pomieszczenie bywało szczególnym schronieniem, kiedy wrzesień nabierał rozpędu. Całe szczęście. Widok krwi, plamiącej te nieskazitelne powierzchnie, choćby tylko chwilowo, złamałby mi serce. Przywykłam do oglądania jatki o kilka centymetrów od mojego jedzenia (w końcu to Fredricka przygotowywała większość posiłków), ale gdzieś trzeba postawić granicę.

Fredricka zajęła się czajnikiem: nalała wody i postawiła go na kuchence. Nie chciałam stać jak posąg i czekać, aż mnie obsłuży, więc podeszłam do piwnicznych drzwi, tuż obok kuchni, i sprawdziłam deski przybite do framugi. Niedawno je wymieniłam, ale i tak szarpnęłam każdą z osobna, żeby zbadać ich wytrzymałość. Cztery tkwiły mocno, ale jedna trochę się chybotała. Przyjrzałam się gwoździom – tak jak myślałam, poluzowały się. W ciągu roku, odkąd pojawiły się te deski, przekonałam się, że gwoździom się to czasem zdarza. Deski trzeba było koniecznie sprawdzać. Odnotowałam w myślach, że tę jedną niedługo trzeba będzie wymienić. Nic pilnego, ale takimi rzeczami lepiej zajmować się wcześniej niż później. Chwyciłam klamkę i pociągnęłam. Drzwi pozostały zamknięte, deski mocno je trzymały. Przesunęłam palcem po wąskim pęknięciu – powstałym niedawno – które wiło się od górnej krawędzi niemal do samej klamki. Było wyraźne, ale nie zagrażało spoistości drewna. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko było tak, jak powinno.

Zawróciłam do kuchni i zobaczyłam Eliasa, który zmaterializował się przy kuchence. Westchnęłam. Elias bywał troszkę uciążliwy.

Miał dziewięć czy dziesięć lat. Nigdy nie mogłam tego zapamiętać. Tak czy owak, był mizerny, a na głowie miał niesforną, ciemną czuprynę. Zawsze wyglądał tak samo – wychudzony i pusty; brudna koszula z białej bawełny wychodziła mu z ciemnych spodenek, a jedyna podkolanówka zwisała smętnie w okolicach kostki. Wpatrywał się we mnie oczami zasnutymi bielmem, z nadąsaną miną. W odróżnieniu od Fredricki nie miał żadnych widocznych ran, ale i tak był równie niepokojący. A może nawet bardziej. Nie mogłam z nim porozmawiać tak jak z Fredricką, choć Bóg jeden wie, że się starałam: próbowałam zadawać mu pytania i kazałam tupnąć raz na tak, a dwa razy na nie; starałam się go poprosić, żeby przesuwał wskaźnik na tablicy Ouija1; próbowałam nawet opowiadać bzdury o drugiej wojnie światowej, żeby go zdenerwować. I nic. Więc przykro mi to mówić, ale zaczęłam traktować go jak roślinę: relacjonowałam mu swoje życie, nie oczekując, że mi odpowie, czy choćby usłyszy. Chyba zapowiada się dziś na deszcz, Eliasie. Och, Eliasie, wygląda na to, że poczta się spóźnia. Chociaż i tak nie spodziewamy się niczego oprócz rachunków. A Elias tylko się gapił.

– Czy przygotować coś do jedzenia, proszę pani? – zapytała Fredricka, krzątając się wokół Eliasa, jakby wcale go tam nie było. Elias i Fredricka nie mieli ze sobą nic wspólnego i nigdy nie widziałam, żeby się porozumiewali. Przypuszczałam nawet, że Fredricka go nie widzi, dopóki pewnego dnia nie nazwała go „tym chłopcem”. Nie dało się ustalić, jak Elias mówił o Fredrice, ponieważ nigdy się nie odzywał, tylko od czasu do czasu wył.

– Może grzanki? – odpowiedziałam. Weszłam do spiżarni po chleb, zanim zdążyła go dopaść Fredricka. Mieliśmy elektryczny toster, lecz jej umiejętność posługiwania się technologią, rozpowszechnioną po jej śmierci, była co najwyżej wyrywkowa. Próbowałam ją uczyć korzystania z tostera i raz nawet użyła go z powodzeniem, ale wolała opiekać chleb nad ogniem na widelcu do grzanek, tak jak przywykła. Dla niej to była pamięć mięśniowa – po prostu robiła to, co zawsze. Rozumiałam ją i nawet czułam podobnie (czyż wszyscy nie mamy swoich nawyków?), ale cały proces ciągnął się niemiłosiernie, a ja byłam głodna. – Wydaje mi się, że mamy jeszcze trochę dżemu truskawkowego. – Wskazałam lodówkę. To powinno ją na chwilę zająć. Po niezliczonych miesiącach przekonywania Fre­dricki, że nie musi być naszą gosposią i może robić na tym świecie, co chce, przekonałam się, że jedyne, do czego Fredricka wydaje się zdolna, to praca, a ode mnie oczekuje tylko poleceń. Cóż, niech będzie i tak.

Kiedy przynosiłam ze spiżarni chleb i wyjmowałam talerz z szafki, Elias, nie mrugając, wodził za mną wzrokiem. Był jak Mona Lisa, z nieodgadnioną miną i tymi oczami, śledzącymi każdy mój krok. Początkowo było to niepokojące, ale człowiek przyzwyczaja się do niepokojących rzeczy.

Fredricka przetrząsała lodówkę.

– Istotnie, mamy dżem truskawkowy, proszę pani – potwierdziła. – Albo, jeśli pani woli, mamy też jeżynowy.

– Właściwie to jeżynowy brzmi dobrze. – Odwróciłam się i ruszyłam z chlebem w stronę tostera. Stał przed nim Elias, a jego puste oczy wpatrywały się w moje z pogardą. To był pewien problem.

– Przepraszam, Eliasie – powiedziałam. Elias nie odpowiedział i ani drgnął, ale tego przecież nie oczekiwałam. Omijając go, sięgnęłam do tostera. Kiedy moja ręka znalaz­ła się bliżej, twarz Eliasa z bladej zrobiła się czarna, jakby płonęła od bardzo, bardzo dawna. Jego mlecznobiałe oczy rozżarzyły się jak węgielki, a usta rozciągnęły w ziejącą paszczę, w której błysnęły kły, gdy rzucił się na moją rękę. Elias nie lubił, kiedy ktoś naruszał jego przestrzeń osobistą. Jednak miałam wprawę w tej grze, więc zręcznie upuściłam kromkę do tostera, wcisnęłam dźwigienkę i cofnęłam rękę w zaledwie kilka sekund, a kły Eliasa tylko mnie drasnęły. Lekkie zadrapanie, nawet nie krwawiło. Nawet nie trzeba było przemywać wodą utlenioną. Nie pierwszy raz starałam się przygotować posiłek, unikając przy tym kłów martwego dziecka, które chciało wyrządzić mi krzywdę.

Kiedy pozbawiłam Eliasa szansy usunięcia zębami fragmentu mojego ciała, wydał z siebie wrzask, który zabrzmiał jak dławiący się silnik odrzutowy. Zniknął wewnątrz siebie i w kuchni zapanowała cisza, nie licząc postukiwania słoików z dżemami, które Fredricka ustawiała za mną na blacie.

Większość bytów w tym domu zostawiała Hala w spokoju, wolały prześladować mnie zamiast jego, z powodów, których nigdy nie zrozumiałam do końca i które nie wydawały mi się sprawiedliwe. Elias był jedynym wyjątkiem – przejawiał własną wersję upodobania do Hala, troszkę bardziej brutalną niż upodobanie większości ludzi. Nie wiedziałam dlaczego, ale Elias szalenie lubił przebywać w pokoju, który Hal zajął na gabinet. Ciekawiło mnie, czy chłopiec kiedyś bawił się w tym pomieszczeniu, a może w nim umarł. Tak czy owak, Hal nie przepadał za Eliasem. Oczywiście rozumiałam jego punkt widzenia, ale nie pojmowałam, po co marnować tyle energii na nienawiść do czegoś, co w gruncie rzeczy przeważnie tylko się gapi i od czasu do czasu próbuje gryźć. Wystarczyło nie wchodzić w zasięg jego zębów – w sumie dość proste rozwiązanie.

Fredricka wyjęła moją grzankę z tostera i obficie posmarowała dżemem jeżynowym. Podała mi talerz i zajęła się herbatą, podczas gdy ja siedziałam przy kuchennym stole i żułam w zamyśleniu. Na samym początku, kiedy Hal i ja się tu wprowadziliśmy, widok rany w głowie Fredricki stanowił pewne wyzwanie – podczas posiłków i przy jedzeniu musiałam odwracać od niej wzrok. Jednak człowiek przyzwyczaja się do okropności i dziś mogłam na nią patrzeć bez mrugnięcia okiem – jedząc, zlizując dżem z palców i rozmyślając o reszcie dnia. Choć miałam bardzo niewiele do zrobienia, lubiłam układać sobie w myślach plan. Dni miały zwyczaj zlewać się ze sobą, szczególnie teraz, kiedy Hala już nie było. Dobrze było planować zajęcia, wykonywać zadania.

– Miałam nadzieję wyjść później na spacer – zagadnęłam Fredrickę między jednym kęsem grzanki a drugim – ale chyba zapowiada się na deszcz. Szkoda. Nie chcę tu siedzieć cały dzień jak jakiś leń.

– Jak mus to mus – oznajmiła Fredricka.

– Istotnie – zgodziłam się. – Może poćwiczę jogę. – Było to mało prawdopodobne, ale wypowiadając te słowa na głos, poczułam się produktywna, a Fredricka przecież nie miała zamiaru się ze mną kłócić. – Do końca miesiąca chyba wiele nie namaluję. W głowie mam tylko twarze dzieci i czerwień. Przerobiłam to już chyba ze sto razy. – Myślałam też o Halu, ale tego nie powiedziałam. Myślenie o Halu, czy to często, czy rzadko, nie miało wielkiego sensu.

Fredricka nie skomentowała mojej wątpliwej inspiracji. Postawiła przede mną filiżankę herbaty.

– Brzmi doskonale, proszę pani.

Podziękowałam jej i napiłam się herbaty. Usiłowałam też wymyślić sobie jakieś zajęcie na resztę dnia. Dni stawały się coraz nudniejsze. Rozmyte.

Fredricka przestąpiła niespokojnie z nogi na nogę.

– Jeśli pani się zgodzi, chciałabym wrócić do pracy na górze. Mam sporo łóżek do prześcielenia.

– Wiesz, że nie musisz zmieniać tej pościeli – przypomniałam, w pełni świadoma daremności swoich argumentów. Choć Fredricka nie musiała zmieniać pościeli, to w pewnym sensie musiała. Kierowała nią siła, której prawdopodobnie nie pojmę, dopóki sama nie umrę. Pamięć mięśniowa i tak dalej. – Nikt nie korzysta z tamtych łóżek.

– Bieliznę pościelową trzeba zmieniać, bo inaczej zacznie cuchnąć stęchlizną.

Nie było sensu się kłócić. Odprawiłam ją machnięciem ręki.

– W takim razie idź – zgodziłam się. – Dziękuję za herbatę.

– Nie ma za co, proszę pani. – Fredricka zawróciła i odpłynęła z kuchni. Przystanęła na chwilę, mijając mój telefon, który cicho ładował się na blacie. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie. – Zdaje się, proszę pani – skinieniem głowy wskazała telefon – że otrzymała pani wiadomość od córki.

Skoro Fredricka miała trudności z używaniem tostera, tym bardziej nie wiedziała, jak korzystać ze smartfona. Nigdy nie tknęła go nawet palcem, nawet we wrześniu, kiedy przekładała wszystko z miejsca na miejsce. Obsługa smartfona dalece wykraczała poza jej kompetencje technologiczne i przez większość czasu zachowywała się, jakby nie istniał, zupełnie tak samo jak wobec Eliasa. Jednak do pewnego stopnia rozumiała, w jaki sposób telefon łączy mnie ze światem, i posiadła niezwykłą zdolność wyczuwania, że przegapiłam jakąś wiadomość. Dawała mi znać, że mam do przeczytania albo odsłuchania wiadomości, o których nie wiedziałam.

Cholera.

– Dziękuję, Fredricko – powiedziałam, podchodząc do blatu po telefon. Zerknęłam na ekran. Jedno nieodebrane połączenie, jedna wiadomość nagrana na pocztę głosową oraz szereg esemesów, wszystko od Katherine.

Oddzwoń do mnie, napisała. A potem: Jak najszybciej. A potem: Naprawdę muszę z tobą porozmawiać o tacie.

Cholera, cholera, cholera. Robiła się coraz bardziej natarczywa. Kiedyś tylko pisała, co było o wiele łatwiej zignorować. Potem zaczęła dzwonić, czego trudniej było uniknąć. Teraz wydzwaniała prawie codziennie, a kolejny esemes sugerował, że sprawa robiła się coraz pilniejsza. Nie poddam się, oznajmiał. Przetrzymam cię. Będę musiała do niej zadzwonić i jakoś ją ugłaskać.

Telefon piknął mi w ręku. Kolejna wiadomość od Ka­th­erine, którą pewnie piekły uszy. Ignorujesz mnie.

Westchnęłam.

Mój palec zawisł nad ekranem i już miałam wcisnąć POŁĄCZ, ale podniosłam wzrok i zauważyłam drobną, szczupłą sylwetkę, unoszącą się bez słowa przy drzwiach do piwnicy, nie do końca widoczną, ale też nie niewidoczną. Dziewczynkę o ziemistej cerze, z pozlepianymi brudnymi włosami, zakrywającymi twarz. Miała na sobie sukienkę, która kiedyś mogła być niebieska, w malutkie białe kwiatki, ale teraz przybrała bardziej kolor stalowoszary, w porywach do czarnego. W pewnym momencie coś okropnego zrobiło się z jej czaszką. Jedna z gałek ocznych, już nie całkiem w stałej postaci, zwisała z oczodołu, kiedy mała się na mnie gapiła.

Wszystko w tym domu się na mnie gapiło. Mali psotnicy urządzali mi bitwy na spojrzenia, sprawdzali, kto mrugnie pierwszy.

Angelica. To była Angelica. Pierwsza z wielu, którzy się pojawią, coś jak Paul Revere. Nadchodzą. Nie znałam imion wszystkich, ale znałam Angelicę.

– Cześć, Angelico – przywitałam się, odkładając telefon na blat. Tak, był już wrzesień, bez wątpienia. Dzieci przybywały we wrześniu, jedno po drugim.

Angelica nic nie powiedziała. Nigdy nic nie mówiła. Podniosła rączkę, cienką i powykręcaną jak gałąź drzewa, i wskazała umorusanym palcem drzwi do piwnicy.

Och, kiedyś dałam się na to nabrać. Podczas naszego pierwszego września w domu, kiedy wydawało mi się, że te zjawy są problemem, który powinnam rozwiązać, wyobrażałam sobie, że prawdziwa ze mnie Nancy Drew i szukałam wiatru w polu, podpuszczana przez tych psotników. Od tamtej pory zmądrzałam. Niektórych tajemnic nie trzeba wyjaśniać, wystarczy je znosić. Był to jeden z powodów, dla których drzwi do piwnicy były zabite deskami. To znaczy jeden z wielu powodów.

– Dobrze wiesz, że nie zamierzam tego robić, Angelico – oznajmiłam.

Angelica oczywiście milczała. Jej wyprostowany palec ani przez chwilę nie zadrżał.

– Miło cię znowu widzieć – powiedziałam, zmieniając temat. Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale mimo wszystko chciałam być uprzejma.

Nic. Palec dalej wskazywał drzwi.

– Cóż – podniosłam telefon z blatu; zaplanowałam, że zadzwonię do Katherine z pracowni – lepiej już pójdę. Sporo dziś do zrobienia.

Odwróciłam się i właśnie wychodziłam z kuchni, gdy za plecami usłyszałam cienki głosik.

– On jest na dole.

O. To było coś nowego.

Zawróciłam i spojrzałam na Angelicę.

– Och? – zdziwiłam się.

– On jest na dole – powtórzyła, a jej głos brzmiał jak zardzewiałe dzwonki wietrzne.

Angelica się nie odzywała – żaden z psotników się nie odzywał, nie licząc Fredricki. Jasne, wydawali dźwięki – na przykład szloch, zawodzenie, wycie, wrzask czy ten odgłos dławiącego się silnika odrzutowego u Eliasa – ale żadnych słów, żadnych pełnych zdań. Zastanawiałam się, co ją do tego skłoniło. Bardzo możliwe, że ja, bo zignorowałam jej wyciągnięty palec i odeszłam od piwnicy, zamiast do niej zejść, jak podczas tej farsy, w którą zmienił się poprzedni wrzesień. Kiedy Katherine była malutka i mówiłam jej, że nie może dostać ciastka przed obiadem, marudziła, płakała i tupała, bo wiedziała, że czasami, kiedy jestem zmęczona, ustąpię. Już wtedy potrafiła mnie przetrzymać. Jeśli tak miał wyglądać napad złości u Angeliki, poradzę sobie. Nie przetrzymałaby mnie tak jak Ka­therine. Stałam się silniejsza, a stawka była wyższa.

Lecz oczywiście Angelica miała rację. On był na dole, w piwnicy. Był tam, odkąd Hal i ja się wprowadziliśmy. Wyglądało na to, że mieszkał w piwnicy. Stąd deski.

Ciekawiło mnie, czy inni też będą mówić, kiedy się pojawią. W głębi duszy byłam zainteresowana obecnością kogoś, z kim mogłabym porozmawiać, ale oni raczej nie staną się mistrzami konwersacji.

– Wiem, Angelico – ucięłam. – Dzięki.

Odwróciłam się i poszłam do pracowni. Za sobą usłyszałam dźwięk: coś jakby rzężenie, które zmieniło się w przenikliwy krzyk, a potem nagle nastała cisza. Angelica zniknęła, przynajmniej na razie.

Katherine odebrała telefon po pierwszym sygnale.

– Co, do cholery? – rzuciła zamiast „Dzień dobry”. – Próbowałam się do ciebie dodzwonić od kilku tygodni.

– Dzień dobry – powiedziałam. – Jak się miewasz, kochanie?

– Jestem kurewsko zmartwiona – warknęła. – Mamo, nie mogę złapać taty.

– Nie wyrażaj się – upomniałam ją. Cholera.

Przysiadłam na starym krześle w kącie pracowni. Oprócz kuchni to było moje ulubione miejsce w domu i uznałam, że nadaje się do odbycia tej – prawdopodobnie nieprzyjemnej – rozmowy. Pomalowałam ściany na żółty, radosny kolor, który lśnił w promieniach słońca. Jednak dziś niebo było jednolitą ścianą szarości i żółć wydawała się nie na miejscu, drwiła ze mnie swoją radością, kiedy wszystko inne spowijał mrok. W zasadzie przelewała czarę goryczy.

– Mamo, mówię poważnie – ciągnęła Katherine. – Dzwonię do niego od tygodni i cały czas włącza się poczta głosowa. A teraz nawet nie mogę nagrać wiadomości, bo skrzynka jest pełna. Wiem, że nie lubi rozmawiać przez telefon, ale to nie jest normalne. Co się dzieje?

Odwlekałam tę rozmowę tak długo, jak mogłam. Miałam nadzieję, że uda mi się ją odłożyć aż do października, ale niestety wiedziałam, że to mało prawdopodobne. Nie było łatwo. Zanim Hal zniknął, Katherine dzwoniła co najmniej raz w tygodniu i choć zazwyczaj rozmawiała tylko ze mną, prawie zawsze chciała się szybko przywitać z ojcem. Katherine i Hal nigdy nie byli szczególnie blisko, ale Katherine czuła się – trochę wbrew sobie – zobowiązana do utrzymywania przynajmniej powierzchownej relacji z ojcem. Krótkie „cześć”, kiedy dzwoniła, mgliste zapewnienia, że życie zawodowe układa jej się świetnie, ogólnikowe pytania, co Hal sądzi na temat pogody. Tyle, żeby wystarczyło na przynajmniej trzy minuty rozmowy i najlepiej nie dłużej. Sprawiało to wrażenie listy spraw do załatwienia: porozmawiałam z ojcem, zaśmiałam się z jego żartów, nie wspomniałam o żadnych dawnych urazach. Minimum należytej staranności ze strony córki. Problem polegał na tym, że teraz nie mogłam jej zapewnić nawet tych trzech minut z Halem i wydawało się mało prawdopodobne, że Hal odezwie się z własnej woli.

– Mamo. – Jej głos był stanowczy. – Co się dzieje?

Utrzymywanie pozorów stawało się przez ostatnie kilka tygodni coraz trudniejsze. Na początku po zniknięciu Hala, kiedy Katherine chciała pomówić z ojcem, mogłam się wykręcić, tłumacząc, że nie ma go w domu albo że jest zajęty, bo pracuje nad powieścią i nie wolno mu przeszkadzać. Kiedyś nawet udałam, że do niego idę, i poszłam do jego gabinetu z telefonem w ręku.

– Hal – zaświergotałam w pustkę – Katherine chce się przywitać. – Przycisnęłam telefon do brzucha, z nadzieją, że stłumi mój głos i Katherine nie będzie się spodziewać odpowiedzi od Hala.

Stałam w milczeniu, wpatrując się w jego pusty gabinet, szacując, ile czasu zajęłaby jego odpowiedź, gdyby jakiejś udzielił, a potem uniosłam telefon z powrotem do ucha.

– Och, przepraszam, kochanie. Teraz nie może rozmawiać. Ale mówi „cześć” i że cię kocha.

Tego dnia, kiedy pożegnałam się z Katherine, zostałam w gabinecie Hala, jakby on przez cały ten czas tam był. Jego biurko pokrywała cienka warstewka kurzu. Fredricka zwy­kle unikała tego pokoju – wolała schodzić Halowi z oczu, podobnie jak większość psotników – ale mogłam jej powiedzieć, że teraz może zająć się tym pomieszczeniem, jeśli chce. Odwróciłam się i stał przede mną Elias, gapiąc się na mnie tymi mlecznymi oczami, a jego twarz zaczynała czernieć. Byłam za blisko.

– Nie osądzaj mnie – powiedziałam.

W odpowiedzi kłapnął zębami.

Nie mogłam się wykręcać w nieskończoność, Katherine w końcu zaczęła się martwić. Podczas naszej poprzedniej rozmowy oznajmiła, że od jakiegoś czasu nie rozmawiała z Halem.

– Wiem, że jest zajęty – powiedziała – ale może mogłabyś mi go na chwilę dać, tylko się przywitam?

– Nie ma go – odpowiedziałam szybko. – Bardzo chętnie, ale…

– Przecież mówiłaś, że pracuje nad powieścią – wytknęła mi Katherine.

Cholera.

– Naprawdę? Och. Bo tak myślałam – plątałam się – ale okazuje się, że go nie ma. Mój błąd.

Katherine chyba nabrała podejrzeń, ale nie na tyle, żeby zrobić scenę, jeszcze nie.

– No dobrze, to możesz mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił, kiedy wróci? Chciałabym usłyszeć jego głos. – To ostatnie było kłamstwem, i to oczywistym.

– Jasne, kochanie. Tak zrobię.

Nie zrobiłam. Ja też umiałam kłamać.

To było ponad tydzień temu i podejrzenia Katherine urosły do poziomu gwarantującego awanturę.

– Mamo. – Jej głos brzmiał piskliwie. – Gdzie jest tata?

Wzięłam głęboki oddech, oparłam się o krzesło, jakby to mogło mnie przygotować na szturm, od którego dzieliły mnie zaledwie sekundy i powiedziałam, że zniknął.

– Zniknął? Jak to zniknął? – Szczerość, której Katherine tak się domagała, jednak nie wyszła jej na zdrowie. Mogłam jej powiedzieć, że tak będzie, ale nie posłuchałaby mnie.

– To znaczy, że już go tu nie ma.

Za oknem przeleciał spory ptak, tak blisko, że piórami niemal musnął szybę. Kolejny znak, że to już wrzesień. Hal i ja zawiesiliśmy karmniki dla ptaków, kiedy się tu wprowadziliśmy, ale wkrótce okazało się, że mamy podwórko usłane truchłami ptaków, które skręciły sobie kark po zderzeniu z oknami. Próbowaliśmy odsunąć karmniki i nakleić na szyby taśmę malarską, żeby je odstraszyć, ale szybko się przekonaliśmy, że nie myliły okien z otwartą przestrzenią, tylko celowo pędziły prosto w twardą fasadę domu. Samobójczo. Hal usiłował mi wmówić, że to normalne, że ptaki tak czasem robią, ale nawet on musiał przyznać, że częstotliwość tych samobójstw była niepokojąco wysoka. Więc zdjęliśmy karmniki. Nadal mieliśmy sporo martwych ptaków we wrześniu, ale mniej ptaków w ciągu roku oznaczało mniej zwłok do sprzątania, a to już coś.

– Wyprowadził się?

– Obawiam się, że tak, moja droga – odpowiedziałam, usiłując mówić spokojnie, ze względu na nas obie.

– Jezu Chryste, mamo, dlaczego mi nie powiedziałaś? Jak dawno odszedł?

Ciekawe pytanie, na które odpowiedź zależała od osobistej definicji „odejścia”. Można by pomyśleć, że odejście to zerojedynkowa czynność: ktoś jest, potem kogoś nie ma. Jednak doświadczenie podpowiada, że odchodzenie cechuje się pewną ciągłością, odbywa się etapami. Czy Hal odszedł, kiedy przestał sypiać razem ze mną w głównej sypialni, bo wolał zasypiać z głową na biurku? Czy odszedł, kiedy powiedział, że nie chce już mieszkać w tym domu, że nie obchodzi go, czy sprzedamy go z dużą stratą albo nawet nie sprzedamy wcale, że musi po prostu się stąd wyrwać? A może odszedł, kiedy raz w życiu mu się postawiłam i powiedziałam, że nie, nie sprzedamy, że ja się nigdzie nie wybieram, że to nasz dom? Czy też odszedł w któryś z tych dni, kiedy nie zamieniliśmy ani słowa, tylko krążyliśmy po domu, każde swoimi ścieżkami, jak zjawy podporządkowane własnej pamięci mięśniowej? Czy odszedł tego dnia, kiedy zniknął; tego dnia, kiedy zdecydował, że już dłużej nie wytrzyma, drzwi zamknęły się za nim powoli, ale opony taksówki toczyły się szybko po żwirowym podjeździe? (Na pewno rzucił: Jedź pan).

Znów głęboki oddech. Katherine to się nie spodoba.

– Mniej więcej miesiąc temu.

– Miesiąc? – moja córka już krzyczała. Odsunęłam telefon od ucha. – Nie ma go cały miesiąc? I nic mi nie powiedziałaś? Kurwa mać, co z tobą, mamo?

– Nie wyrażaj się.

– Dokąd pojechał? Gdzie on jest?

– Właściwie nie wiem. – Hal nie miał już żadnej rodziny ani żadnych przyjaciół w okolicy. Kiedy wychodził, wydawało się nawet, że nie ma sprecyzowanego planu. Równie dobrze mógł być w tym samym miejscu, które zajmował Elias, kiedy znikał wewnątrz siebie. Po prostu przepadł. – Wydaje mi się, że mógł pojechać do hotelu.

– Wydaje ci się? Na cały miesiąc?

– Nie jestem pewna, kochanie.

– Ale to nie wyjaśnia, dlaczego nie odbiera telefonów ode mnie. Dlaczego ignoruje mnie? – Przez chwilę Katherine znów wydawała się dzieckiem, pytającym, dlaczego nie może zjeść ciastka przed kolacją. – Jestem jego pieprzoną córką, do jasnej cholery.

– Nie wyrażaj się.

– Kontaktował się z tobą? W ogóle się do ciebie odezwał?

– Nie – odpowiedziałam. – Ani słowa. – To była prawda. Zamilkł. A ja nie protestowałam.

– Więc nie wygląda na to, że po prostu odszedł – orzek­ła Katherine piskliwym głosem, w którym brzmiała panika. – Wygląda na to, że zaginął.

Wydałam z siebie krótki pomruk cichej zgody. Pewnie można było i tak na to spojrzeć.

– Myślisz, że coś mu się stało, mamo?

Znów semantyka. To zależało od osobistej definicji słowa „stało”. Z pewnością niejedno mu się stało – nam obojgu – przez cały czas, kiedy tu mieszkaliśmy. Naprawdę straszne rzeczy. Zwłaszcza we wrześniu zeszłego roku. Jednak można było przypuszczać, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że odkąd Hal zniknął, stało mu się mniej rzeczy. Z pewnością nie przyszłoby mi do głowy, że mogłoby ich być więcej.

– Co masz na myśli?

– No – Katherine ostrożnie dobierała słowa – czy sądzisz, że wpakował się w jakieś kłopoty? No wiesz, jak… przedtem? – Nie rozwinęła tej myśli. Nie podzielała mojej niechęci do rozmów o przeszłości, lecz szanowała ją.

– Och. Nie, nie sądzę – uspokoiłam ją. – Ale to niewykluczone.

– I nie odezwał się do ciebie ani razu.

To nie było pytanie, ale i tak odpowiedziałam.

– Nie, kochanie. – Wyjęłam pędzel ze starego kubka i zaczęłam odrywać paznokciem zaschniętą farbę z rączki. Zastanawiałam się, ile z tej rozmowy będzie polegało na kręceniu się w kółko.

– Jezu, mamo, zachowujesz się, jakbyś miała to gdzieś – wypomniała mi Katherine. – Czy to cię w ogóle nie martwi? On zaginął.

– Oczywiście, że mnie martwi. – Patrzyłam, jak duży płatek farby zgrabnie odpryskuje od pędzla pod naciskiem mojego paznokcia. – Chyba miałam trochę czasu, żeby się z tym oswoić. – To również do pewnego stopnia było prawdą. Przez te kilka miesięcy, zanim odszedł, Hal był tak wycofany, że jego zniknięcie niewiele zmieniło. Jakby nie było go od zawsze. Poza tym, po co martwić się osobą, której już nie ma w domu, gdy znacznie więcej o wiele bardziej niepokojących osób w nim jest. A wrzesień się rozkręcał i liczba rezydentów, którymi należało się przejmować, miała jeszcze wzrosnąć.

Lecz Katherine – która przez lata nigdy specjalnie nie protestowała w obliczu naszych mętnych wymówek, kiedy tłumaczyliśmy, dlaczego nie możemy jej do nas zaprosić – nic nie wiedziała o liczbie niepokojących osób w domu, więc nie miałam zamiaru jej o tym opowiadać. Pojawiłyby się pytania. Obawy. Żądania, żebym się wyprowadziła. Albo, co gorsza, żądania, żeby Katherine przyjechała tutaj i na własne oczy zobaczyła tę grozę. Nie, nie ma mowy.

Katherine westchnęła. Zapadła cisza i przez jedną chwilę pomyślałam, że mogłabym zakończyć tę rozmowę.

– Dlaczego w ogóle odszedł? – zapytała.

Nie zniósłby kolejnego września.

– Naprawdę nie musimy w tym grzebać, moja droga. Miał swoje powody. Wiesz, jaki potrafił być. – Słyszałam w swo­im głosie lekceważenie i jeszcze zanim skończyłam mówić, wiedziałam, że ta odpowiedź nie będzie przekonująca.

– Tak, wiem, jaki potrafił być – warknęła Katherine. – I właśnie dlatego powinnaś bardziej się przestraszyć. I właśnie dlatego ja tak się boję. Serio, cały miesiąc bez kontaktu? Z tobą albo ze mną? Coś jest, kurwa, nie tak.

Otworzyłam usta, żeby znów skarcić Katherine za słownictwo, ale zanim moje myśli zmieniły się w dźwięk, Katherine wypaliła:

– Przyjeżdżam do was.

Nie, nie, nie.

– Nie, nie, nie – powiedziałam, odrobinę za szybko. – Naprawdę nie musisz się przejmować. Jestem pewna, że po prostu chce odreagować. A zanim obie się obejrzymy, wróci do domu. A kiedy wróci, obiecuję, że ty pierwsza…

– Przyjeżdżam – ucięła Katherine. – Ktoś musi się dowiedzieć, co się dzieje i gdzie on jest, a ty najwyraźniej masz to w dupie, więc zostaję tylko ja. I mam sporo urlopu do wykorzystania.

Pokręciłam głową, choć Katherine mnie nie widziała. Jej przyjazd na dłużej do tego domu – przyjazd na dłużej do domu po raz pierwszy, na dodatek, i to akurat we wrześniu – był najczarniejszym z czarnych scenariuszy. Wiedziałam, jak sobie radzić z wrześniami. Wiedziałam, kogo unikać i w jaki sposób. Katherine nie miała pojęcia. A dla nowicjuszki wrzesień mógł okazać się koszmarem. Takim koszmarem, że Hal – który z powodzeniem przetrwał dwa wrześnie i z mniejszym powodzeniem trzeci – wolał uciec niż stawić czoła czwartemu.

– Katherine, ja… mogę powiadomić policję. Zgłosić zaginięcie. – Słyszałam w swoim głosie desperackie nuty i miałam nadzieję, że ona nie. – Niech policja się tym zajmie. Poradzą sobie znacznie lepiej niż ty czy ja.

– Ale nie zgłosiłaś zaginięcia kilka tygodni temu i właśnie dlatego przyjeżdżam. – W tle usłyszałam klikanie. Pisała na klawiaturze. Katherine siedziała przy komputerze, prawdopodobnie na stronie z rezerwacjami lotów. Pociąg odjeżdżał ze stacji. Cholera.

Kiedy Katherine dowie się o psotnikach – albo, co gorsza, zetknie się z nimi twarzą w twarz – będzie miała swoje zdanie. Nie będzie zadowolona. Będzie chciała, żebym się wyprowadziła. Upór Katherine był dokładnie takim łomem, jaki mógł się okazać skuteczny w tym przedsięwzięciu, a tego nie chciałam. Tu był mój dom.

– Katherine, to nie jest dobry moment na przyjmowanie tutaj gości – protestowałam, gorączkowo szukając uzasadnienia bardziej wiarygodnego od prawdy. Może współczucie zadziała? – W domu jest straszny bałagan. Niewiele sprzątałam, odkąd twój ojciec odszedł. – A może pomogłaby logistyka? – Pokoje gościnne nie nadają się do niczego i w domu nie ma nic do jedzenia. – Albo niedogodność? – Mamy przeciekający dach, który od dawna chciałam naprawić.

Nic nie pomogło.

– Przyjeżdżam. – Znów stukanie klawiatury w tle. – Dziesiątego jest lot. Rezerwuję go.

Nie wiedziałam, co począć. Do dziesiątego wydarzenia staną się zauważalnie poważniejsze, a potem z każdym mijającym dniem będzie tylko gorzej. Angelica będzie miała przynajmniej jednego przyjaciela (może więcej), Fredricka będzie nieustannie wszystko przestawiać, wszędzie będzie krew, a krzyki… och, te krzyki. Za to Elias zostanie praktycznie taki sam. Zawsze to plus.

– Gdybyś mogła tylko zaczekać do października – teraz prawie błagałam – myślę, że zdążyłabym doprowadzić dom do porządku. – W październiku wszystko się uspokoi. Nie będzie krwi. Fredricka przestanie się krzątać. Angelica i jej mali przyjaciele znikną. W nocy znów będzie cicho. Jasne, psotnicy wciąż będą się kręcić tu i tam, ale wtedy o wiele łatwiej będzie utrzymać Katherine w bezpiecznej niewiedzy.

– Mamo, mam w dupie dom – oznajmiła Katherine, choć naprawdę, naprawdę nie powinna.

Znów klikanie.

– Zarezerwowany – powiedziała. – Przylecę dziesiątego dość późno, więc na noc zatrzymam się w hotelu przy lotnisku. Do ciebie przyjadę jedenastego.

No więc tak. Jedyny wynik tej rozmowy, którego za wszelką cenę chciałam uniknąć. Zacisnęłam powieki, zastanawiając się, co powiedzieć. Moje usta nie chciały współpracować, otworzyły się tylko bezradnie.

– Będę w kontakcie – oznajmiła Katherine. Teraz, kiedy dostała to, czego chciała, nie była zainteresowana dalszą rozmową. – Nie martw się, mamo, znajdziemy go – dodała po chwili namysłu, jakby próbowała przekonać nas obie, że robi to dla mnie, a nie dla siebie.

Nawet nie słuchałam swojej odpowiedzi i zanim się obejrzałam, siedziałam z milczącym telefonem na kolanach, wpatrując się w przestrzeń tępym wzrokiem. Nie miałam pewności, ale wyczuwałam, że Angelica znów stoi przed drzwiami do piwnicy i pokazuje palcem. Apatycznie wyjrzałam przez okno, ledwie rejestrując, że jakiś spory ptak rąbnął w szybę, skręcił kark i spadł na trawę – obłoczek krwi i pierza.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

PRZYPISY

1   Deska lub plansza z nadrukowanymi literami i znakami, służąca do porozumiewania się z duchami podczas seansu spirytystycznego (przyp. tłum.). [wróć]