Wariatka - Joanna Jodełka - ebook + audiobook

Wariatka ebook i audiobook

Joanna Jodełka

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pisarka Joanna stara się wrócić do siebie po ciężkich przeżyciach związanych ze śmiercią męża. Ale ponura rzeczywistość szpitala psychiatrycznego tylko pogłębia jej fatalny stan. Otumanioną lekami, zrezygnowaną kobietę wyrywa z apatii dopiero egzemplarz książki, który przynosi jej tajemniczy młody mężczyzna. To pierwsza powieść Joanny, nigdy dotąd niewydana, a zainspirowana niewyjaśnioną sprawą sprzed dziesięciu lat – zniknięciem Justyny Lenart, młodej żony i matki. Joanna jest zaniepokojona: nie dość, że nie wie, kto wydał jej powieść, to jeszcze nie rozumie, dlaczego występującym w niej postaciom przywrócono autentyczne imiona i nazwiska. Co gorsza, ma wrażenie, że ktoś próbuje ją zabić. Czy dlatego, że historia, przetworzona w jej wyobraźni w literacką fikcję, po latach niebezpiecznie zbliżyła się do prawdy, wprowadzając ferment w życie bohaterów książki? Pisarka postanawia rozwikłać zagadkę i na własne życzenie opuszcza szpital. Gra okazuje się niebezpieczna, rozpoczyna się wyścig z czasem.

Nowa powieść sensacyjna autorki „Kamyka" i uhonorowanej Nagrodą Wielkiego Kalibru „Polichromii" nawiązuje do niektórych wątków wcześniejszej „Kryminalistki”, choć może też z powodzeniem stanowić samodzielną lekturę. Joanna Jodełka jest świetną obserwatorką ludzkich zachowań i wyróżnia się niebanalnym poczuciem humoru.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 19 min

Lektor: Weronika Nockowska

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrystynaMeinert

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra czyta się jednym tchem
00

Popularność




WydawcyGrażyna Woźniak Joanna Laprus-Mikulska

Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk

RedakcjaMirosław Grabowski

KorektaEwa Grabowska Jadwiga Piller

Copyright © by Joanna Jodełka, 2016 Copyright © for this edition by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2016

Świat Książki Warszawa 2016

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

ŁamanieJoanna Duchnowska

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-8031-182-4

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
egz. autora

Spójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?!

Cisza!

Nie słychać mojego krzyku? Nie dziwię się. Nie otwieram ust.

Tylko ty, który to czytasz, wiesz, że wykrzykuję to całą sobą.

Tymi wykrzyknikami mogłabym zabić... gdyby tylko udało się je naostrzyć.

Ale o co? Jest tylko ten odrapany stół i dwa krzesła. Wszystko solidne, zespawane – tak, by nie dało się wykręcić ani jednej śrubki. Nie dziwię się. Mogłabym którąś wydłubać, a potem wbić w oko temu grubasowi, co obserwuje nas zza szyby.

Z rękami założonymi na piersi. Ze znudzeniem... Nie spuszcza z nas wzroku – ten babochłop. Jest tępy i ta tępota to jego tarcza.

Ale właśnie tylko ono – to coś na pograniczu, co nie może się zdecydować, czy być babą z fiutem, czy facetem z cycami – nie ufa mi.

Ono jedno w całym tym szpitalu. Nie uśmiecha się do mnie. Nie współczuje. Nie jest przychylne.

Obserwuje tylko. Bez przerwy.

Nie martw się, nic ci nie zrobię... Nie chce mi się.

Moje ciało waży tonę. Jak pomnik. Tors jest z mosiądzu, a ręce i nogi z ołowiu. Myśli też mam metalowe. Wolno płyną. Gęste jak rtęć. W gardle stop tego wszystkiego.

Patrz więc sobie do woli. Na mnie i na tego, który siedzi naprzeciwko mnie.

Ma naiwną twarz. Przesuwa po niej otwartą dłonią od czoła w dół, zaciskając palce na brodzie. Jakby chciał coś zetrzeć...

Kłopot chce zetrzeć. Powiedziałabym mu... nie uda ci się. Ale nie chce mi się otwierać ust.

Nie zareagowałam, gdy się przedstawił. Nie zainteresował mnie, ani sobą, ani nazwiskiem, ani niczym. Plótł coś trzy po trzy. O czymś, co było mi obojętne. O niczym.

Odwracał przy tym głowę i wzrok.

Brzydził się mnie.

Wzruszyłabym ramionami, gdyby mi się chciało. Ale mi się nie chce. Za ciężka jestem.

I wiem, jak wyglądam.

Śmierdzę.

Nie chce mi się myć. Czuję wokół siebie kwaśny pot. I ten smród mi nie przeszkadza. Otula mnie. Chroni przed wszystkimi, którzy chcą się do mnie zbliżyć. Pasuje mi.

Tak samo jak włosy. Grubymi, tłustymi strąkami opadają na twarz pełną czerwonych plam i rozdrapanych pryszczy. W kącikach ust pieni się ślina. Później ją przełknę.

Wysuwam tylko głowę na długiej szyi zza przygarbionych pleców. Niczym żółw ze skorupy.

Mam puste oczy.

Zastygła. Otępiała. Krzywo wygięta jestem... Ale nie przeceniaj się, chłopczyku o naiwnej twarzy!

Już myślę sobie. Powoli, ale myślę sobie, że gdyby tylko chciało mi się kiwnąć palcem... małym palcem... nie oderwałbyś ode mnie wzroku. A jeśli uruchomiłabym całą rękę, byłbyś marionetką, podrygującą, gdy tylko czubkiem języka oblizałabym usta.

Ale nie chce mi się tego palca przesunąć nawet o milimetr. Języka też nie.

– To ja już pójdę – mówi w końcu chłopiec.

To idź – mówię, nie mówiąc nic. Patrzę tylko, jak wstaje i zawraca w pół drogi.

– Zostawię książkę – dodaje przepraszającym głosem. Zostawia. I idzie przepraszającym chodem.

Idź – myślę.

I bezwiednie poruszam otępiałymi oczami. Patrzę na książkę.

Książkę?

Z moim nazwiskiem na okładce. Napisaną dawno temu... Pierwszą. Nigdy nieopublikowaną. Przecież.

Moje rozcapierzone palce suną po stole w jej kierunku. Myśli też mam poruszone.

Spójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?! – teraz to krzyczę.

Moje ciało wrzeszczy bezgłośnie... Ale naiwny chłopiec tego nie słyszy. Odchodzi niepocieszony. Z opuszczoną głową. Z zaciśniętymi pięściami w kieszeniach.

Z niczym.

Nie martw się. Jeszcze cię pocieszę...

Myślę sobie znowu. I tą myślą popycham rękę, by się przesunęła... i jeszcze raz to poczuła! Tę doskonałą chropowatość stu pięćdziesięciu papierowych kartek.

Jedna na drugiej! Jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej... jedna na drugiej... jedna na drugiej... jedna na drugiej...

Drżę w bezruchu.

I tylko ten tępy grubas zza szyby coś widzi. Opuszcza złożone na piersi ręce. I robi krok w kierunku drzwi. Patrzy na mnie i na moją książkę.

Nie martw się. Nie zjem jej! – syczę jak kobra. Z zaciśniętymi ustami.

Tylko sobie na nią patrzę...

I wiem już dlaczego...

Powoli to wiem.

Wiem, dlaczego ktoś chce mnie zabić...

– Chcę laptop... Będę grzeczna – mówię najcichszym z szeptów.

I dostaję.

I teraz piszę. I chcę, żebyś to przeczytał. Ty!

Nie! NIE CHCĘ – żądam!

Będziesz moim świadkiem.

– Zaczynaj...

Jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej.

* * *

Joanna bardzo długo gładziła palcami klawisze. Przesuwała po nich opuszkami delikatnie i powoli, jakby chciała przywitać każdy z osobna. Nawet te nigdy nieużywane. Te z nawiasami kwadratowymi i klamerkami. I ten z apostrofem. I kilka innych, których przeznaczenia nie poznała. I nie zamierzała poznać, bo nie były jej do niczego potrzebne. Nie oderwała wzroku nawet wtedy, gdy koleżanka z sąsiedniego łóżka zaczęła szturchać ją w ramię. Nie reagowała, choć tamtej się nie znudziło. Nie była dzieckiem, więc nie było też nadziei, że się znudzi. Poza tym tacy zazwyczaj się nie nudzili, a już na pewno nie powtarzalnością ruchów czy słów – wprost przeciwnie. Ta powtarzalność dłubania, rwania, skubania, monotonnego wypowiadania w kółko tych samych wyrazów oddziaływała na nich uspokajająco – czyli zupełnie odwrotnie niż na tych, którzy nie byli pacjentami.

Joanna o tym wiedziała. I to jej nie przeszkadzało. A nawet odpowiadała jej ta rytmiczność zaczepek. Mogła przecież krzyknąć na namolną sąsiadkę albo przestraszyć ją tak, by uciekła w kąt łóżka, zakryła oczy kołdrą i nie wyjrzała spod niej przez dwa dni – ale jej się nie chciało. Nie tym razem.

Tym razem postanowiła być grzeczna i posłuszna. Jeść zupę do końca i brać leki, jakie jej przyniosą. Udawało się. Większość patrzyła na nią życzliwie lub uśmiechała się z pobłażaniem, widząc, jak przykłada do piersi darowany laptop. Myśleli, że świadczy to o powolnym dochodzeniu do zdrowia. Widzieli w tym przejaw aktywności. Mylili się... Przynajmniej częściowo.

Nie chodziło tylko o urządzenie, które było jej przypisane. Jak atrybut świętej. Bez którego czuła się niekompletna i bezwartościowa. Pisała przecież książki. O czym wiedział każdy, począwszy od ordynatora, przez pacjentów, na sprzątaczce skończywszy. Chodziło o coś znacznie ważniejszego. O życie! I nie o zwykły powrót do zdrowia, ale o życie w sensie zwyczajnym. Biologicznym. Być albo nie być. Zwykłe, regularne wdechy i wydechy. Które ktoś mógł przerwać.

Była pewna, że jest w niebezpieczeństwie. I była pewna jeszcze jednego – tutaj nikt jej w to nie uwierzy!

To przeświadczenie zakiełkowało jeszcze przed wizytą chłopaka, który przyniósł jej książkę. Tyle że wcześniej nie mogła tego, co się wokół działo, poskładać w sensowną całość. Oplatała ją masa szczegółów i zdarzeń, na które nie reagowała. Były jak porozrzucane płytki w scrabble’u. Można było ułożyć z nich słowa – UWAŻAJ albo ZAGROŻENIE, albo nawet ŚMIERĆ. Miała wszystkie litery przed oczami. Dobrze punktowane! Ale co z tego, skoro same litery znaczenia nie mają, a kolejności nie potrafiła im nadać... Poza tym nie obchodziło jej ani to, ani cokolwiek innego.

A zaczęło obchodzić dopiero, gdy zobaczyła książkę. Ze swoim nazwiskiem na okładce. Z postacią odwróconej tyłem dziewczyny. Wysokiej, z jasnymi, długimi włosami, w czerwonej sukience z chińskiego jedwabiu... Rozpoznała ją.

I ten tytuł... Zaginęłaś czy ktoś cię zabił, Justyno? – wytłoczony, lakierowany, lśniący. Długo pocierała go palcami, porządkując chaos w głowie. I chaos na całym świecie. Łączyła mozolnie strzępy pamięci, splatała myśl z myślą, szczegół ze szczegółem i wiązała ze sobą fakty. Z początku nieskładnie, a potem już każdego dnia coraz sprawniej, aż pojawił się obraz sytuacji. Właściwie ledwo utkany zarys, ale wystarczający, by przypuszczać, że wkrótce coś się wydarzy. Nie przeraziło jej to. Raczej zaciekawiło.

Ciekawość sprawiła, że myślała o tym intensywnie. Przez cały czas... Ale nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie poruszając oczami. Ostrożnie. Najostrożniej, jak się da. Tak, by nikt nie zauważył. Jeden błąd już popełniła. Więcej nie mogła.

Tego też była pewna. I dostała potwierdzenie już pierwszej nocy po tym, jak zobaczyła tę książkę. Wtedy zaatakowała ją Nikola.

Nikola, dwudziestotrzyletnia niegroźna schizofreniczka, usiadła na niej, gdy spała.

Była gruba i ciężka. Już samo to wystarczyłoby, żeby zadusić ją na śmierć. Joanna zdołała tylko otworzyć usta, ale nie mogła ani zaczerpnąć oddechu, ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku prócz charczenia. Wielkie pośladki w kraciastej piżamie rozlały się po jej klatce piersiowej i zaczęły ją miażdżyć. Jakby tego było mało, Nikola wpychała jej w otwarte usta róg poduszki, i to tak, jakby zamierzała wepchnąć ją do gardła. Całą.

Joanna miała wrażenie, że oczy wypłyną jej na wierzch. Widziała rozczochrane włosy Nikoli. Nadęte policzki. Zaciekłe usta. Wiedziała, że ta nie przestanie. Nigdy. Poczuła ból w rozrywanych ustach i w końcu zemdlała. Gdy otworzyła oczy, miała zarzyganą koszulę. Czuła ból w klatce piersiowej i obolałych wargach. Kilka osób trzymało szarpiącą się Nikolę, która nim dostała zastrzyk, wykrzyczała, że musi ją zabić... „bo ona grzebie laserem w jej głowie... bo chce zmienić jej kod genetyczny”.

Gdyby Joanna nie zwymiotowała, sama dostałaby coś na uspokojenie i być może nic nie obudziłoby jej intuicji i nie kazało włączyć logiki. Pielęgniarki nie chciały, żeby odpłynęła, dopóki się nie przebierze i nie przemyje twarzy. Miała więc czas. Niewiele, lecz to wystarczyło, żeby zastanowić się nad tym, co powiedziała Nikola.

Dziewczyna była chora, ale i głupia sama z siebie. Joanna słyszała ją wcześniej i była przekonana, że nie skończyła nawet podstawówki. Zapewne jedynym obco brzmiącym wyrazem, jaki znała, było jej imię, a i z tego chyba nie zdawała sobie sprawy. Jakim więc cudem mogła mówić o laserach i kodach genetycznych? Prawdopodobnie zrozumiała jedynie to, że ktoś jej grzebie w głowie. Skoro można grzebać w śmietniku, można i w głowie. I tym kimś jest Joanna. Niedziwne, że się zdenerwowała. Każdy by się zdenerwował! A ona zwyczajnie chciała być zdrowa. Dowiedziała się, kto psuje jej mózg, i postanowiła usunąć przyczynę. To było proste, więc Joanna zaczęła zastanawiać się nad czymś innym. Kto jej to wmówił? I kto ją do tego przekonał? Kto odstawił jej leki? Dziewczyna powtórzyła słowo „genetyczny” dwa razy, trzeci raz nie dała rady, bo było za długie. I nim całkiem odleciała, mówiła już tylko: „Ona mi dłubie... Ona mi tym grzebie! Psuje! Miesza mi! Dlatego mnie boli. Dlatego!”.

Psychiatra, który pełnił nocny dyżur, zbadał Joannę i początkowo był bardzo przejęty jej stanem. Sprawdzał każde żebro. Zlecił jeszcze prześwietlenie, żeby się upewnić, czy któreś nie jest pęknięte. I uśmiechał się do niej pogodnie, dopóki nie zaczęła mówić mu o swoich podejrzeniach. Przestał się uśmiechać i patrzył na nią kontrolującym wzrokiem. Odchylił się i słuchał, podpierając ręką głowę. Próbowała go przekonać, że grozi jej niebezpieczeństwo, że Nikola sama tego nie wymyśliła, bo za tępa... że ktoś podsunął jej taką myśl. I ona się obawia, że ten ktoś będzie chciał to powtórzyć... Bardzo się obawia. Gdy to mówiła, zaczął notować. I w końcu przejmował się bardziej tym, co sam pisze, niż tym, co ona mówi. Przestała się do niego odzywać, a wtedy zapytał, czy sama jej nie sprowokowała. Zdziwiła się.

– Niby jak?

– Nie wiem... Może pokazałaś jej piorunochron i powiedziałaś, że co noc wtykasz go przez nos do jej głowy, żeby miała zaburzenia...

– A wszystko po to, bym się obrzygała, tak?! Nie chciało mi się wtykać palców do gardła, więc poprosiłam, żeby wepchnęła tam poduszkę?

Miała dosyć. Wtedy on zaczął szeptać coś na ucho pielęgniarce. Joanna usłyszała nazwy kilku leków, które należy jej podać, i ucieszyła się, że nie zdążyła powiedzieć nic o książce. Poddała się. Zmieniła taktykę.

Oni też.

Na tę noc sala z wieloosobowej zmieniła się na jednoosobową, a okrągłe tabletki na owalne. Pielęgniarka, patrząc na Joannę, głośno westchnęła. I wyciągnęła pojemniczek.

– Asiu, nie rób problemów – powiedziała bez przekonania, podając jej lekarstwa.

Joanna często odmawiała, gdy częstowano ją proszkami, w których nie wiedziała, co jest. Ale teraz postanowiła zachowywać się inaczej, więc pielęgniarka nie kryła zdziwienia, widząc, jak pacjentka potulnie bierze tabletki, wkłada do ust, a potem prosi o coś do popicia. Pogładziła ją nawet po włosach i uśmiechnęła się do niej.

Joanna głośno przełknęła, czując w ustach gorzki smak.

– Jeszcze jedna – powiedziała pielęgniarka, dając jej kolejną, prawie płaską tabletkę.

Pacjentka włożyła ją do ust. Znowu przełknęła.

– Mogę dostać swoją powieść? – zapytała, miętoląc w rękach róg nocnej koszuli.

– Jest już późno. Jutro poczytasz. Za chwilę będziesz spać. – Pielęgniarka ruszyła w kierunku drzwi.

To się jeszcze okaże – pomyślała Joanna, włożyła palec do ust i wyciągnęła pigułkę.

Siostra zatrzymała się w drzwiach. Nic nie mówiła, więc Joanna wepchnęła dwa palce drugiej ręki głęboko do gardła.

– Dobrze już. Zaraz ci przyniosę. – Pielęgniarka westchnęła znużona i wyszła z sali. Wróciła po chwili i znowu głośno wzdychając, podała Joannie książkę. – A teraz będziesz już grzeczna? – zapytała.

Joanna przytaknęła. Chyba niezbyt wyraźnie, bo tamta z niedowierzaniem pokręciła głową.

Nie miała pojęcia, że w tym momencie Joanna przyrzekła sobie, że będzie grzeczna. Przecież nie jest już dzieckiem i wie, jak to się robi! Włożyła z powrotem tabletkę do ust. Przełknęła i uczciwie pokazała gardło.

Musi być grzeczna, bo inaczej ktoś ją zabije – pomyślała, wyciągając język w kierunku zaglądającej do przełyku pielęgniarki.

Tylko kto?

Leżąc już w łóżku, otworzyła książkę na chybił trafił. Tu musi być odpowiedź! Strona dwudziesta czwarta, rozdział drugi...

– Odłóż ją już – poprosiła pielęgniarka. – Gaszę światło. Dobranoc.

Dzień był upalny... – zdążyła przeczytać Joanna, gdy w pokoju zapanowała ciemność.

Przytuliła książkę do piersi i mocno objęła ramionami. Nie potrzebowała światła, by wiedzieć, co tam jest napisane. Słowo po słowie. Pamiętała wszystkie. Tak dobrze, jak tylko można pamiętać pierwszą książkę. Czytała więc dalej. Dokładnie od tego momentu, w którym jej przerwano.

Dzień był upalny... Prokurator Michalina Donaj włożyła złote baletki...

* * *

Strona 24

Pasowały do dnia. Było słonecznie i ciepło. Jak na dziewiątą rano, nawet bardzo ciepło. W południe mogło być już tylko gorąco. Zaledwie o tym pomyślała, cofnęła się z korytarza do łazienki. I jeszcze raz uniosła rękę, oglądając i wąchając pachę. Skrzywiła się trochę, widząc czarne kropki kiełkujących włosów. Zgoliła je wieczorem, kiedy pluskała się dwie godziny w wannie. Ale widocznie niezbyt dokładnie albo żyletka była zbyt tępa. I tak pogratulowała sobie, że się nie pocięła. Pachy przecież zostawiła na koniec. Czyli gdzieś między trzecim a piątym kieliszkiem wina, kiedy to już nie klęła i nie płakała, tylko pociągała nosem, dogaszając papierosy pianą i obmyślając różne warianty zemsty na kolejnym dupku, który zszargał jej nerwy. Zasnęła, dokończywszy butelkę, tę, którą wyniosła z łazienki, i pociągnąwszy trochę z następnej. Miała wolne i do tego trzeba było jakoś się ukoić. Tak pomyślała, budząc się, ciągle zawinięta w biały, miejscami wilgotny jeszcze ręcznik. Był poplamiony winem, więc rzuciła go w kąt i zamieniła na turkusowy jedwabny szlafrok w chińskie wzorki. I tak zamierzała chodzić przynajmniej do wieczora. Dopóki nie zadzwonił telefon.

Nie odebrała cztery razy z rzędu. Na wyświetlaczu pojawiał się „Tomek Palant”. Nie miała ochoty z nim gadać. Tym bardziej że domyślała się, czego może chcieć. Znali się od lat. Z jednego liceum, z jednego roku, z tej samej aplikacji. Odebrała dopiero, gdy zaczął dzwonić z aparatu żony.

– Nie proś mnie o nic! – wrzasnęła do słuchawki. – Nie pójdę za ciebie do roboty. Nawet jeśli nie żyjesz!

– Misiu, Michaszku, Michalino... Tylko raz.

– Stary, chyba cię popierdoliło! Nie!

– Nie wygłupiaj się... Tytus pobił się w szkole. Dwa przednie zęby złamał...

– Bo miał za długie! Teraz będą w porządku – warknęła do telefonu i ociągając się, poszła w kierunku szafy. Zastanawiając się, co na siebie włoży, spojrzała jeszcze w okno. Słońce raziło w oczy.

– Zobaczysz, jak sama będziesz miała dzieci, wtedy...

– Nie zanosi się na to. Znowu... jeśli chcesz wiedzieć. – Wyciągnęła krótką, jasną, obcisłą sukienkę z mocno wyciętymi pachami.

– Wielkie mi halo – odpowiedział po chwili. – I tak był niższy od ciebie. A radca z niego jak...

– Daruj sobie! – weszła mu w słowo. – Jak się skupię na wyższych, to do końca życia będę za ciebie chodzić do roboty.

– Mówiłem, że pójdzie – usłyszała w telefonie tryumfujący głos.

Warknęła z wściekłości, że nie przetrzymała go dłużej. Poszło mu za łatwo. Choć dla obojga było jasne, że w końcu się zgodzi, że za dziesiątym razem odbierze, że się zwlecze, to i tak się wkurzyła.

– O co te żale? – jęknęła, bo już nie było sensu tego przeciągać, i otworzyła szufladę z biustonoszami. Będzie go trochę widać z głębokich wycięć, więc wybór nie był prosty.

– Samobój. Wyskoczył z okna. Masz niedaleko. Parkowa.

A, no to cielisty z czarną koronką, będzie się fajnie odznaczać – pomyślała. Centrum. Uda się kogoś wyciągnąć na obiad, a jak nie, to wyda całą wypłatę.

– Na co skoczył?! – wrzasnęła do słuchawki. Od tego mogło zależeć, ile czasu to zajmie.

– No nie, stara, gdyby na główkę, tobym cię nie prosił. Na nogi. Stopy mu pękły. Reszta cała. Nie potrwa długo.

– Jasne – westchnęła, patrząc na złote baletki.

– Wiesz... nie mam już czasu... – oświadczył uszczęśliwiony rozmówca.

– Spadaj. – Rzuciła telefon na poplamiony ręcznik, zsunęła z ramion szlafrok i weszła pod prysznic.

Zaparkowała tuż za samochodem policyjnym. Przed kamienicą ciągle było wpatrzone w trupa zbiegowisko. Gapie przepychali się, odciągali dzieci, wysuwali głowy. Jeden przez drugiego. Ale gdy tylko zatrzasnęła drzwi, jeden po drugim zaczęli odwracać się w jej kierunku. Trup od dłuższego czasu się nie ruszał, a ona tak. Mocnym, sprężystym krokiem. W obcisłej, połyskującej w słońcu sukience. Z rozwianym włosem... Rozstępowali się, gdy szła prosto przed siebie, nie rozglądając się na boki. Była do tego przyzwyczajona. Nie zbaczała z drogi w tłumie. Nigdy. Inni się odsuwali.

Nie było to trudne. Metr osiemdziesiąt wzrostu, z czego większość przypadała na nogi. Poza tym długie blond włosy. Mocno umalowane kocie oczy, które i tak znikały w konkurencji z szerokimi, wydętymi ustami, uszminkowanymi najczerwieńszą z czerwieni.

Z reguły rozmawiający z nią policjanci dopiero po kilku zdaniach orientowali się, z kim mają do czynienia, a sens jej słów pojmowali później, gdy już się prawie napatrzyli. Choć nigdy do końca. Zabawa zaczynała się od nowa, kiedy Michalina siadała, zakładając nogę na nogę, albo maleńką szczeliną ściśniętych w trąbkę ust wypuszczała chmurę dymu.

Nie inaczej było z dzielnicowym Andrzejem Bystrym, który długo drapał się po siwej głowie, nim zaczął składnie relacjonować przebieg zdarzeń.

Sześćdziesięcioletni mężczyzna z roztrzaskanymi kośćmi wystającymi z pękniętych, wbitych w ziemię stóp był lokalnym, podobno niegroźnym furiatem. Zbierał rupiecie i z reguły bełkotał coś pod nosem. Mówił niewyraźnie i bez sensu, więc nikt go zazwyczaj nie słuchał. Nie inaczej było, gdy stał na balkonie odrapanej kamienicy i wykrzykiwał niezrozumiałe zdania. Ktoś utrzymywał, że coś o pójściu do nieba, ale reszta nie była przekonana. Potem skoczył. Było kilkoro świadków. Nie odnotowano udziału osób trzecich. Tego wszyscy patrzący byli pewni. Świadkowie zostali przesłuchani i spisani. Lekarz pogotowia stwierdził zgon.

Słuchając o okolicznościach zajścia, prokurator Michalina Donaj wachlowała się torebką i rozmyślała o planach na resztę dnia. Tam, gdzie jest klimatyzacja... Najlepiej chłodnik i jakaś sałata. Może tylko z wątróbką na ciepło. W głowie sporządzała listę osób, które mogłyby zrobić sobie przerwę w pracy. Nie potrafiła tylko się zdecydować, czy ma ochotę żalić się na byłego, czy gadać o czymś zupełnie innym.

Sprawa, w której wyręczyła Tomka, nie była zbyt kłopotliwa ani szczególna. Papiery standardowe. Samobójca, jak zwykle. Bezużyteczne już ciało i nieregularna plama krwi na chodniku. Widok był całkiem przeciętny, więc za bardzo jej nie poruszył. Uważała, że ten temat ma przerobiony. A po samobójcy, który zderzył się z pociągiem, zakładała, że nic nie jest w stanie zrobić na niej wrażenia. Wtedy nie dość, że jedna połowa ciała była na przodzie składu, a druga na jego końcu, to jeszcze przez trzy godziny szukali w lesie głowy. Zresztą w pamięci zostało jej przede wszystkim to, że było cholernie zimno. Poza tym trup to trup. Uczestniczyła w wielu sekcjach zwłok i nigdy nie odwracała głowy, jak to robiło wielu jej kolegów. Raczej ją to umiarkowanie ciekawiło. Stała i patrzyła. Wychodząc, zapominała, odkładała w głowie na półkę z napisem „praca”.

Zamierzała jak najszybciej zakończyć oględziny i włączyć klimatyzację w samochodzie. Przeglądała właśnie listę kontaktów w telefonie, zastanawiając się, kogo wybrać, gdy dzielnicowy stanął obok i uparł się, żeby jeszcze przeszukać mieszkanie. Nie miała zbytniej ochoty na łażenie po zapyziałej norze, ale dzielnicowy, pracujący w tym rejonie od dawna, wspomniał coś o córce, którą ten człowiek kiedyś miał.

Michalina zastępowała Tomka i mogłaby się jakoś zmyć, jednak westchnęła tylko pod nosem i podreptała za policjantem po zbutwiałych drewnianych schodach na czwarte piętro kamienicy przy ulicy Parkowej...

* * *

Pamiętam ją dokładnie. Ją i te złote baletki, z których można było wyżymać krew.

Pamiętam wszystko dokładnie, mimo że od tego czasu minęło już prawie dziesięć lat.

Gdybyś ty, który to teraz czytasz, ją zobaczył, też byś zapamiętał.

Trzydziestoletnia, wysoka, seksowna, z szerokim, czerwonym uśmiechem i krótkim, ciętym językiem. Nie do zapomnienia. Gdy ktoś mi ją kiedyś przedstawił i powiedział, że jest prokuratorem, roześmiałam się. „Tak! Chyba z filmów Tarantina” – odparłam.

A jednak była to prawda.

Wtedy wpadłam na pomysł, że nadaje się do książki. Wtedy w ogóle wpadłam na pomysł napisania książki.

Patrzyłam na nią i myślałam. Postać literacka. Dokładnie cała. Dokładnie taka, jaka jest...

Z tym chudym, gnącym się na boki ciałem. Z tą strażacką czerwienią na ustach. Kolorowymi paznokciami targającymi plączące się, postrzępione, gęste blond włosy. Zawsze niebanalnie ubrana. Ciuchy wyszukane w second handach typu vintage. Z różnych epok i regionów. Lśniące, kolorowe. Z reguły obcisłe...

Miała świadomość swojego ciała i wrażenia, jakie robi na karkach, podstarzałych sędziach, policjantach, kobietach korpulentnych i tych w garsonkach.

Mówiła z niekłamaną otwartością...

– Popełniłeś przestępstwo? Cóż, przestępstwa się popełnia... Zobaczymy, co dalej... Jechałeś po pijaku? Złapali cię? No stary! Chyba wiesz, jak jest... Nie pierdol, że nie wiedziałeś...

Nic nie udawała, więc nie trzeba było wymyślać...

Tylko opisać... Jeden do jednego. Jak to się robi tylko raz.

Tylko w pierwszej książce.

Umówiłam się z nią miesiąc po tej sprawie. Jadła sałatę z wątróbką, popijała winem. I opowiadała. Szczegółowo. Ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Bo umiem słuchać. Nie przerywam. Nie oceniam. Tylko zapamiętuję.

Spotkałam się z nią jeszcze parę razy. Wypiłyśmy kilka butelek wina, może kilkanaście. Potem, gdy przestała być prokuratorem, też się widywałyśmy.

Ale już z tego, co mi powiedziała pierwszego dnia, zrobiłam wstęp. Narysowałam postać. Nakreśliłam dla niej tło, by szczegółowo przedstawić późniejsze wydarzenia.

Nie. Nie trzeba było zbyt wiele wymyślać.

Opisałam wtedy wszystko, czego się dowiedziałam o zaginięciu Justyny Lenart.

Wszystko i wszystkich. Wszystkich, z którymi rozmawiałam wtedy i potem. Jeden do jednego. Fakt po fakcie.

Zmieniłam tylko zakończenie!

Więc teraz zastanawiam się, co mi grozi. To, co było prawdą? Czy to, co wymyśliłam?

Fakty chcą mnie zabić czy wyobraźnia?! Rzeczy, które się wydarzyły, czy te, które wydarzyć się mogły.

Popsułam komuś szyki? Niechcący wyjawiłam prawdę? A może to zupełnie coś innego...

Jedno jest pewne: ta książka, odgrzebana po latach, dziś niesie zagrożenie.

Tylko że nikt mi w to nie uwierzy. Nie tu.

Tu potulnie łykam tabletki. Działają. Ale nikomu tego nie mówię.

A dopóki znowu mogę pisać, to piszę!

Może to jedno po mnie zostanie.

A ty czytaj dalej.

Idź po moich śladach. I błądź razem ze mną.

* * *

Joanna wcisnęła się w kąt łóżka i odwróciła laptop tak, by siadający przy niej lekarz nie widział ekranu. Psychiatra lekko się uśmiechał. Ale niewiele to znaczyło. Miał misiowaty wyraz twarzy i taką samą misiowatą minę. Z półuśmiechem, który wykroił mu się w pucułowatej twarzy na stałe, bez względu na nastrój. Pamiętała tylko, że ma na imię Bartłomiej. Idealnie dla kogoś, kto mógł się stoczyć ze zbocza i nie poczuć kamieni pod pulchnym, nalanym ciałem, które rozpychało się pod koszulą, rozciągając dziurki przy guzikach.

Przysunął krzesło do łóżka.

– Lepiej się dziś czujemy? – zapytał.

– My oboje? – Joanna nawet na niego nie spojrzała.

– O! – Uśmiechnął się szerzej, unosząc całe policzki. – To znaczy, że dobrze...

– Tak samo dobrze jak pan. – Tym razem wlepiła w niego wzrok, jak jaszczurka.

Przez chwilę nie mógł znaleźć słów. Musiał się zastanowić, co ona ma na myśli.

Joanna opuściła głowę. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by określić stan doktora. Przytył trochę. Ciągle miał ślad po obrączce, która przez dwadzieścia lat musiała nieźle ściskać pulchny palec. Może nawet nie obyło się bez ślusarza. Przyzwyczajona do ucisku tkanka ciągle jeszcze się nie rozlazła, choć musiało już minąć trochę czasu. A więc opuchnięte palce, przekrwione policzki, zmierzwione włosy. Wszystko to nie świadczyło o dobrej nocy. Tym bardziej że współgrało z idealnie białymi gałkami ocznymi. Gdyby te były równie przekrwione, można byłoby powiedzieć, że pan doktor miał dyżur, chwyta go przeziębienie... i nie byłoby wtedy czego ukrywać. Ale on potraktował je chlorowodorkiem tetryzoliny. Rozjaśnił, zakraplając. I zrobił to parę razy. Bo były idealnie białe. Zbyt białe – ukrywał, że pije! Była już pewna, że doktor nie zaśnie, dopóki nieprzytomny nie zlegnie w pustym łóżku. A potem ledwo się z niego zwlecze. Automatycznie wykonując zestaw ruchów maskujących, by iść w świat i nie dać nic po sobie poznać.

Wiedziała to, ale nie zamierzała mu tego mówić. On – wprost przeciwnie, był wyjątkowo rozmowny.

– Podobno leki zaczynają działać? – zapytał, lecz Joanna nie przytaknęła. – Może w końcu udało się nam trafić. Może to nie lekoodporna depresja...

Nic wam by się nie udało, gdybym nie zechciała – pomyślała, ale nie powiedziała tego, tylko spojrzała w jego kierunku, szerzej otwierając oczy.

W świecie psychiatry znaczyło to tyle samo, co nawiązać kontakt i potwierdzić, więc uśmiechnął się dobrotliwie.

– Słyszałem też, że w końcu zgodziła się pani spotkać ze swoim adwokatem.

Dwa razy zwrot „w końcu”, w dwóch kolejnych zdaniach – pomyślała Joanna. Mówi o sobie – zaczęła mu stawiać swoją diagnozę. To on by chciał, żeby coś się wreszcie skończyło, żeby w końcu tak nie bolało, żeby w końcu sam mógł spotkać się z adwokatem. No tak... Rozwód. I nie jest na to gotowy... Byle wątroba ci wytrzymała – pożyczyła mu w duchu. Rzuć to świństwo. Masz tu cały arsenał lepszych specyfików. Dobrze pomieszane mogą uczynić cuda...

Tak myślała, ale powiedziała tylko:

– Dobrze jest w końcu uporządkować swoje sprawy... – I znowu na niego spojrzała.

– No tak... no tak... – wydukał, przecierając ręką zmarszczone czoło. – Damy mu znać. To dobry adwokat? – zapytał nieoczekiwanie dla siebie. Bo dla niej już nie.

– Dużo rozumie. – Zaśmiała się w głębi serca, pewna, że na jej twarzy nie było tego widać.

– To dobrze – powiedział niemal do siebie i zamyślił się na chwilę. Po czym jakby sam się tego zamyślenia przestraszył.

Patrzyła na niego kątem oka i widziała, jak się otrząsnął. Adwokat z reguły popycha sprawy do przodu, a on przecież chciał, żeby stały w miejscu.

– Słyszałem też, że spotkała się pani z księdzem. Dobra rozmowa? – zapytał, zmieniając temat.

Wzruszyła ramionami.

– Taka sobie – bąknęła pod nosem i odwróciła się.

– Znowu pani pisze. Mogę zobaczyć? – zapytał i bez pozwolenia przekręcił laptop w swoją stronę.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran.

– „Nędza nam z głodu oczka w rosole zamyka” – przeczytał i spojrzał raz jeszcze.

Nie odezwała się. I nie zamierzała niczego wyjaśniać.

– Czy nie dzieje się coś... – próbował zapytać.

– Nie... – szybko odparła Joanna. – Ale proponowałabym zwiększyć dawkę moich leków... – dodała, patrząc mu prosto w oczy.

* * *

Czy on... ten Bartłomiej psychiatra... myślał, że dam mu przeczytać to, co tutaj piszę?

Nie! To nie dla niego! Przecież.

Zresztą nie ucieszyłby się, gdyby przeczytał to, co o nim napisałam. No, raczej nie. Usiłuje ukrywać, że życie doskwiera mu nie mniej niż jego pacjentom.

Zresztą iluż to lekarzy trafia do psychiatryka po tym, jak zaprzyjaźnili się bardziej niż zawodowo z tramalem, dolarganem, niektórzy najodważniejsi nawet z fentanylem. Może, Bartłomieju, też jesteś na tej drodze, tylko jeszcze nie wiesz... Leczysz się wódą zamiast lekami. Słabo. Ja potrafię więcej.

Ale nic mu nie powiem, bo nie może poznać moich planów. Nie może poznać moich lęków. Bo nafaszeruje mnie lekami przeciwlękowymi. A to uśpi mnie i moją czujność. A ja muszę być ostrożna. I to bardzo!

Potrzebuję tylko większej ilości antydepresantów. Czuję już ich działanie i chcę poczuć jeszcze bardziej. Znowu!

Potrzebuję więcej tego leku. I to szybko. Niezwłocznie. Chcę... nie – muszę! Muszę pobudzić swoje neuroprzekaźniki. By znowu działały na podwyższonych obrotach i wysyłały poprawne informacje. By kodowały. By łączyły pozornie niepołączone niczym fakty. Muszę myśleć! Muszę słuchać. By w bełkocie kłamstw, które usłyszę, dostrzec prawdę. By zrozumieć, nie co ktoś mówi, tylko dlaczego akurat to. Już Talleyrand powiedział, że język wymyślono po to, by ludzie mogli ukrywać swoje myśli...

Zgadzam się z nim.

Dlatego muszę przyspieszyć, rozumieć więcej, by móc się obronić przed... do końca nie wiem czym. Ale się dowiem tylko wtedy, gdy mój mózg zacznie działać jak kiedyś.

Jak wtedy, gdy mnie tu nie było.

Przed ciężką depresją, która dopadła mnie po śmierci męża.

Anaesthesia dolorosa – tak to nazwali.

Znieczulenie bolesne. Poczucie obojętności wobec bliskich. Ogromne poczucie – mogłabym dodać. Brak emocji, i pozytywnych, i negatywnych. Ból psychiczny nie do opisania. Nic nie było we mnie. Człowieka nie było we mnie.

A jeśli w środku nie ma nic? To co może boleć? – na pewno chcesz zapytać.

Powiem ci! To „nic” boli najbardziej. Do niczego nie można tego porównać, bo „nic” nie ma, więc nie daje się porównywać!

Teraz już wiem, że to, co przyszło potem, to urojenia. Potworne urojenia.

Myślałam o sobie jak o grzesznicy, która popełniła karygodne uczynki. Myślałam, że zasługuję na potępienie. Na wszystko co najgorsze. Na skazanie. Na aresztowanie. Na więzienie. Wieczne. Do śmierci. Szukałam śmierci, by przestać czuć ten ból. Ból niczego...

Tak było przed elektrowstrząsami.

A teraz musiałam na chwilę oddać laptop. Lekarz Bartłomiej trochę zbyt się zainteresował wystukanym sto razy zdaniem. Nie oponowałam.

Babochłop powie mu, że powtarza to ciągle stara Zocha z wąsem, co patrzy na windę i myśli, że ta ją do nieba zabierze. Ta z pokoju numer 5. Ja mu ładnie potwierdzę, że zapisuję sobie zdania innych. Dlaczego sto razy? Na pamiątkę powtarzania. Poza tym tak się skupiam. Powiem mu to rzeczowo i logicznie.

Tak samo, jak rzeczowe i logiczne jest to zdanie: „Nędza nam z głodu oczka w rosole zamyka”. Może ma sens, a może nie. Zresztą po co szukać sensu, którego w niczym nie ma?

No po co?

Prawdziwy tekst ukryłam w pliku pod spodem. Wiedziałam, że będzie chciał mi zaglądać w ekran. To oczywiste. Chce poznać moje myśli, ale mu na to nie pozwolę! Tego tekstu też nigdy nie znajdzie. Nie dlatego, że umiem tak dobrze chować – a umiem – ale dlatego, że on nie będzie go szukał. Na tyle go poznałam, choć on nawet nie wiedział, że go uważnie obserwuję... I będę obserwować.

Tymczasem spotkam się z moim adwokatem. Kiedyś też przyjacielem. Musimy sobie coś wyjaśnić.

I jeszcze jedno – muszę stąd wyjść. Moja zupa miała dziś dziwny smak. Tym razem jej nie zjadłam.

Raz nie ambaras – jak powiedziała męskim głosem gruba pielęgniara.

Nie myśl, że się nie zastanawiam, czy to nie nawrót choroby. Czy to nie jakieś urojenia prześladowcze?

Może.

A jeśli nie?! Dlaczego właśnie teraz, gdy ukazała się ta powieść? Gdy przyniósł mi ją nie wiadomo kto... Z tym nie wiadomo kim też się spotkam!

Muszę to wszystko wyjaśnić.

Oddałam prawa do książki siedem lat temu. Na siedem lat. Byłam młoda, a ona była pierwsza. Cieszyłam się, że w ogóle ktoś chce ją wydać. Każdy by się cieszył, słysząc tyle zachwytów na swój temat. Po tym, jak żaden inny wydawca w ogóle się nie odezwał. Nie zaszczycił mnie nawet mejlem zwrotnym.

Podpisałam, co mi dali do podpisania. I to z uśmiechem od ucha do ucha!

Potem przyjaciel adwokat głośno się śmiał z mojej i ogólnie ludzkiej głupoty. Miał rację. Nic nie mogłam zrobić przez siedem lat. Kupili te prawa, nie wkładając w to pieniędzy, więc nic dziwnego, że potem nie zamierzali wydać. Niby stwierdzili, że nie rokuje. Raptem! Że trzeba poczekać na moment, w którym uznają, że się sprzeda. I to oni mają prawa do tego momentu – wyłącznie! Czekałam, wyjąc z bezsilności... A potem przestałam czekać i napisałam drugą. Umowę podpisywał za mnie adwokat. I ta się ukazała. Tak samo jak wszystkie kolejne.

Tamtą puściłam w niepamięć. Kolejne były lepsze. Tak myślałam.

Do teraz...

Kiedy trzymam ją w rękach i czytam o tych złotych baletkach, tak nasiąkniętych krwią, że można je było wyżymać... Myślę, że to całkiem niezłe...

Poza tym widziałam te baletki na własne oczy. Nigdy później nie byłam tak blisko opisywanych zdarzeń.

Do teraz.

No, może jeszcze raz.

Ale po kolei.

Tak przedstawiłam Michalinę i jej świat, o którym tyle wiedziałam...

* * *

Strona 27

Prokurator Michalina Donaj syknęła z bólu, gdy drzazga wbiła jej się w palec. Wiedziała, że nie powinna chwytać się futryny ani czegokolwiek w mieszkaniu, do którego weszła, ale zrobiła to odruchowo, potykając się w półmroku o jakiś żelazny rupieć leżący na podłodze w korytarzu. Nawet nie wiedziała, co to było, zachrzęściło tylko jakimiś zardzewiałymi sprężynami. Nie zamierzała się schylać i tego sprawdzać.

Zatrzymała się, patrząc na dzielnicowego, który szedł przed nią, i zaklęła w duchu.

Jeszcze chwila, a będę śmierdzieć na kilometr – pomyślała, stojąc niczym strach na wróble z lekko uniesionymi rękami, by się nie spocić.

W mieszkaniu panował nie tyle zaduch, ile smród – stęchlizny, wilgoci, starego moczu i... Znała ten zapach, ale nie potrafiła go zidentyfikować. Coś cuchnęło, ale inaczej. Nie pasowało do miejsca. Nie zamierzała w to wnikać.

– Długo jeszcze?! – zawołała w kierunku dzielnicowego, który też się potknął o przewrócony taboret i od tego momentu posuwał się już znacznie wolniej. – Bo nogi mi się spociły – burknęła pod nosem i zaczęła przebierać palcami w butach. Najpierw zwyczajnie, trąc palcem o palec, lecz po chwili uniosła całą stopę i odkryła, że to nie stopa się spociła, tylko płócienne złocone baletki stały się wilgotne.

W co ja wdepnęłam? – pomyślała, podnosząc to jedną, to drugą nogę. Przyklejały się do starego linoleum.

– Co to, kurwa... – nie dokończyła, gdy rozległ się krzyk dzielnicowego.

– O Boże! O Matko Przenajświętsza!

– Co tam się stało?! – Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku policjanta, któremu zacięła się taśma na wzywaniu Boga nadaremnie.

– O Boże! O Jezu...

– Czekamy, aż zstąpi na ziemię, czy co?! – wrzasnęła, człapiąc w przyklejających się do podłogi butach. Przy jednym kroku prawie zsunęły jej się ze stóp.

– Odsuń się pan! – powiedziała, gdy w końcu stanęła za plecami dzielnicowego, który się nie ruszał, tarasując przejście.

Chyba jej nie słyszał.

Nie czekała i z całej siły walnęła go w ramię. Spojrzał na nią. Miał otwarte oczy i usta. Odepchnęła go i weszła krok dalej. Tym razem poczuła, i to wyraźnie, że coś prawie mlasnęło pod jej stopami. Ale nie zdążyła się przyjrzeć, co to takiego. Zastygła.

W pokoju było pełno krwi, porozrzucanych przedmiotów i poprzewracanych mebli. I plecy dziewczyny z wbitą w nie siekierą. Rozkraczone, bezwładne nogi leżały na podłodze, zbroczony tułów na wyliniałym tapczanie, z rękami pod głową, dziwnie skulony. Że ofiara była młoda, Michalina wiedziała od pierwszej sekundy, gdy tylko na nią spojrzała. Kolorowe, kwiaciaste, okrwawione dżinsy naciągnięte na niemały tyłek. Zza wpijającej się w ciało gumki wystawały cienkie paski stringów. Rozsypane włosy upaćkane były krwią, mimo to dało się dostrzec dwukolorowe różowawe pasemka. I na ramieniu tatuaż jakiegoś stwora, być może motyla, ale był ledwie widoczny, bo w połowie rozcięty. W to miejsce też musiała uderzyć siekiera, nim wbiła się w plecy. A wbiła się tak mocno, że ciągle sterczała pochylonym w powietrzu trzonkiem.

Michalina opuściła głowę i na moment przymknęła powieki, by się skupić i zebrać myśli.

– Dobra, może uda się zawrócić karetkę. Bez sensu. Wszystko jedno, jaka przyjedzie. I tak utknęłam – mruczała pod nosem, patrząc na swoje buty. – Kurwa – zaklęła i otworzyła szerzej oczy.

Dopiero teraz zobaczyła, w co wdepnęła. Baletki całe przesiąkły krwią. Widać było tylko złote obwódki wokół stóp. Musiała stanąć dokładnie tam, gdzie zabójca zdzielił ofiarę pierwszy raz. Tu dziewczyna uciekała...

– Dzwonimy po ekipę! – zdecydowała prokurator, przywołując siebie i osłupiałego dzielnicowego do porządku.

– Nigdy... nigdy wcześniej... nie widziałem czegoś takiego... – zaczął dzielnicowy. Głos wiązł mu w gardle i zanikał jak u chłopca przechodzącego mutację.

– A ja widziałam wczoraj przy śniadaniu – warknęła.

Potrzebowała pomocy i nie chciała się rozczulać. Poza tym, patrząc na policjanta, zaczęła się bać, czy ten za chwilę nie zejdzie na zawał.

– Panie! Trzeba to ogarnąć, samo się nie zrobi – dodała, patrząc mu w oczy.

Dzielnicowy wlepiał w nią wzrok, jakby nie docierały do niego jej słowa.

– Ona nie żyje – stwierdziła na głos to, co było już oczywiste. Ostrze tkwiło w plecach wbite po sam trzonek. – Niczego nie doty... – Nie zdążyła dokończyć, bo rozległ się dziwny pisk, który mógł wydać z siebie kot albo...

Nie patrząc pod nogi, zrobiła krok do przodu i przechyliła się tak, by spojrzeć na dziewczynę z boku.

I wtedy dostrzegła gołą stópkę wystającą spod zaciśniętych ramion.

– O kurwa! Ona trzyma dziecko! – wrzasnęła i rzuciła się w kierunku ciała.

* * *

Kiedy mi to opowiadała, też krzyknęła.

W sumie się nie dziwię. Taki widok robi wrażenie. Ja oglądałam tylko zdjęcia, a i tak musiałam zakrywać usta ręką.

Mały chłopiec nie przeżył.

Cud, że w ogóle jeszcze oddychał, gdy Michalina Donaj ściągała z niego zarąbaną matkę.

Przekrzywiła się, pokazując mi rękami, jak przerzuca ciężkie ciało, by z zaciśniętych ramion wydobyć niemowlę. Młoda matka obejmowała je najszczelniej, jak się dało. Musiała już wiedzieć, że sama nie przeżyje. Chciała je tylko ochronić przed atakiem rozszalałego dziadka. Dziecko miało siniak wokół kostki i ślad wgniecenia w części twarzowej czaszki, jak później stwierdzono. Nie można wykluczyć, że złapał je za nogę, by uderzyć jego głową o ścianę.

Jak siepacze Heroda niemowlęta w Betlejem. Może widział takie biblijne obrazki. Ja widziałam i często o nich myślę w radosne święta Bożego Narodzenia. Zastanawiam się, po co taka rzeź na początku historii. A może każda dobra historia musi się zacząć od porządnej masakry... Dzieciobójstwa na przykład.

– Siniało na moich rękach! – opisywała dalej Michalina Donaj głosem, w którym ciągle było mnóstwo czystej wściekłości. Na świat, na Tomka... że za niego tam pojechała, na dziecko... że nie umarło wcześniej, na karetkę... która, zdawało się, jechała wieki, na dzielnicowego, co stał bezradnie jak cipa i nie zrobił nic...

Choć nie wiadomo było, co miałby zrobić innego, niż stać i patrzeć na okrwawioną panią prokurator, okrwawione dziecko i siekierę, która, solidnie wbita, utrzymywała w dziwnej pozie odwrócone z trudem na bok ciało dziewczyny.

– Stara, mówię ci, jatka! – Michalina Donaj kręciła głową. – Musiałam pożyczyć worek na trupa, by go rozłożyć w samochodzie, zanim tam usiadłam. A i tak upaćkałam wszystko.

– A złote baletki? – zapytałam, ciągle wyobrażając sobie, jak brodzą we krwi.

– Wrzuciłam do pralki, razem z resztą ciuchów... ale nie przeżyły tego.

– Wyrzuciłaś? – Ciężko było mi ukryć rozczarowanie.

– Nie. Chyba. – Michalina się zamyśliła. – Skurczyły się w tym praniu i zostały plamy. Wyniosłam je na balkon... Chyba... Zresztą pewnie i tak bym ich nie nosiła. Tej kiecki też już nie włożyłam i nie włożę. Będzie mi przypominać tego świra.

Nie dziecko? Nie dziewczynę? Tylko świra?!

Bardzo mnie to wtedy zainteresowało. Z wrażenia dostałam wypieków. Pociągnęłam temat.

I wtedy dowiedziałam się, że Michalina Donaj najbardziej ze wszystkich nienawidzi świrów, psycholi, wszelkiej maści chorych wariatów. Nie ma dla nich żadnego usprawiedliwienia, nie zamierza im współczuć, tłumaczyć ich czy bronić!

Wtedy nie rozumiałam jeszcze dlaczego. Ale postanowiłam się dowiedzieć – za wszelką cenę.

– Chciałabym je zobaczyć – poprosiłam tego popołudnia, które przeciągnęło się do późnego wieczora.

– Co? – zapytała rzeczowo, bo na dłuższą chwilę zmieniłam temat, żeby trochę rozluźnić atmosferę.

– Te baletki – odpowiedziałam. – Są takie... takie wizualne... – wydukałam nieśmiało.

– Aha... – Zamyśliła się. – To chodźmy do mnie. Mam dobre wino. Nawet dwa dobre wina.

– Świetnie. – Ucieszyłam się tak, że chyba nawet klasnęłam w dłonie.

– Ale nie będziemy już gadać o tej sprawie?

– Nie – odpowiedziałam z szerokim uśmiechem.

Więcej nie było mi trzeba. Całą historię opisało kilka gazet. Połowa sąsiadów udzieliła wywiadu lokalnej telewizji. Większość słyszała, jak ojciec dziewczyny mówił o pójściu do nieba. I postanowił udać się tam w towarzystwie.

Zakwalifikowano to jako rozszerzone samobójstwo osoby niepoczytalnej. Najprawdopodobniej nie doszłoby do tragedii, gdyby dziewczyna nie wróciła do domu, z którego uciekła rok wcześniej. Ale wróciła, wyrzucona z dzieckiem przez „teściową”. Ta zrobiła to już pierwszego dnia, gdy jej syn wyjechał do pracy za granicę, uciekając przed kłócącymi się kobietami i płaczącym niemowlakiem. Tak przynajmniej utrzymywało kilka osób, które nie chciały pokazywać twarzy przed kamerą. „Teściowa” za to pokazywała się chętnie, trąc rękawem koszuli wielki, zapijaczony nos, smarcząc i szlochając głośno... że ją też mógł zabić, bo właśnie szła w odwiedziny do wnuka. Na dowód wymachiwała paczką pieluch. Za wszelką cenę starała się je wepchnąć przed obiektyw, jakby były dowodem w sprawie, ale telewizja nie mogła ich pokazać, bo miały logo. Dziewczyna podobno nie była zła ani głupia, chociaż utknęła gdzieś w gimnazjum. Teraz opiekowała się dzieckiem. Nie piła. Była na szczepieniach – jak utrzymywała pielęgniarka środowiskowa, która razem z opieką społeczną dołożyła wszelkich starań, żeby mieć tę rodzinę pod kontrolą ze względu na niepoczytalnego ojca. No, nie udało się...

– Cóż, laska miała do dupy życie i do dupy śmierć! – skwitowała pani prokurator.

– Nie będziemy już o tym rozmawiać – zapewniłam raz jeszcze, wstając od stołu w letnim ogródku. – Wystarczy.

Michalina Donaj ucieszyła się. Pewno nie miała lepszych planów na wieczór i byłam jakimś tam rozwiązaniem.

Chyba ją zaciekawiłam.

Ale ona mnie jeszcze bardziej.

Dlaczego tak bardzo nie ufasz świrom? Dlaczego właśnie to ruszyło cię najbardziej?

Nie spocznę, póki się nie dowiem.

Mnie musisz zaufać – postanowiłam sobie wtedy.

I udało się.

Dowiedziałam się, co się wcześniej stało, a to było znacznie ciekawsze. To też opisałam z detalami.

I tego chyba nie wybaczy mi nigdy.

Ale o tym za chwilę. Mam gościa.

* * *

Joanna patrzyła zza szyby na Artura Filca – ciągle jej adwokata. Czekał na nią przy stoliku w przeszklonym pomieszczeniu, w którym pacjenci mogli się spotykać z rodziną i gośćmi. Było otwarte dla wszystkich, ale akurat nikogo innego tam nie było. Ucieszyło ją to. Nim weszła, chwilę przyglądała się Arturowi. Schudł. Był opalony. Sprężysty. Miał na sobie sportowe ubranie. Joanna schyliła głowę, żeby zobaczyć jego buty. Do biegania. Właściwie cały wyglądał, jakby właśnie przybiegł i zamierzał pobiec gdzieś dalej. Miał czterdzieści parę lat i zawsze się odchudzał, ale nigdy nie osiągnął tak dobrych efektów jak teraz. Stracił jakąś pannę czy właśnie ją zdobywał – tego jeszcze nie wiedziała. Jedno i drugie mobilizowało go do działania. Nawet ją to zaciekawiło. Podeszła.

– Będę ojcem – powiedział sekundę po tym, jak pocałował ją w policzek. Właściwie tylko musnął, prawie go nie dotykając, i szybko usiadł po drugiej stronie stołu.

Nie zdziwiło jej to. Była jego przeciwieństwem. Blada, wychudzona, słaba i brzydka. Musiał tak pomyśleć, bo ledwie na nią spojrzał, nerwowo odwrócił wzrok i zaczął grzebać w portfelu.

Dlatego tak schudłeś – pomyślała Joanna. Tego nie zgadłam.

– Chcesz zobaczyć? – zapytał Artur i bez namysłu zaczął wyciągać zdjęcia USG.

– Nie. – Zatrzymała jego rękę.

– Rozumiem – westchnął, starając się ukryć zakłopotanie.

– Nic nie rozumiesz. – Popatrzyła mu prosto w oczy i przysunęła swoje krzesło bliżej stołu. Prawie docisnęła się do blatu.

– Sam też niewiele na tym widzę... kropki jakieś, tak tylko chciałem...

– Czy ty... – Nachyliła się ku niemu najbardziej, jak się da. – Czy ty, kurwa, nie wiesz, że poroniłam cztery razy? Wiesz, jaki to dla mnie dramat? – zapytała prawie szeptem, wysyczanym dokładnie w jego kierunku. – I przychodzisz tu do mnie, tu... i myślisz, że ucieszę się tą radosną nowiną? – kontynuowała, napawając się miną Artura, który nie wiedział, co powiedzieć, a to prawie nigdy mu się nie zdarzało.

– Nawet nie zapytałeś, jak się czuję. – Wyprostowała się, odsuwając krzesło od stołu. – Przyszedłeś się nade mną pastwić? Pokazując główkę i małą stópkę?!

Była zadowolona z efektu, jaki osiągnęła. Nigdy nie była w ciąży, lecz on o tym nie wiedział. Jej mąż nie żył, więc nie mógł potwierdzić ani zaprzeczyć. Znali się całe lata. Ale ludzie nie zawsze mówią o takich historiach i można to było zrozumieć.

Artur Filc zaniemówił, próbując przetrawić to, co właśnie usłyszał, i znaleźć odpowiednie słowa, bo posypał mu się plan. Joanna przypuszczała, że już wcześniej zaplanował, iż tak zacznie z nią rozmowę. Zapewne wielu ludzi rozczulała ta wiadomość, zwłaszcza że od lat unikał jakichkolwiek poważniejszych związków i często kpił z obłożonych pieluchami kolegów. Teraz musieli się na nim odgrywać, co on, jak widać, przyjmował z zadowoleniem.

Joannę też chciał zmiękczyć – bądź nie wiedział, jak się zachować – by zapewnić sobie więcej czasu na ocenę sytuacji. Źle to wykombinował i teraz ona zyskała przewagę.

– Przepraszam – odparł po dłuższej chwili.

O, dalej nie ma pojęcia, co powiedzieć – pomyślała.

– Skoro już wiem, co u ciebie... – odezwała się – to teraz zapytaj, co u mnie – zaproponowała już całkiem przyjaznym tonem.

Uspokoiło go to trochę. Tym bardziej że w ogóle mówiła. Gdy był tu ostatnio, nie odezwała się ani słowem, nawet na niego nie spojrzała.

– Chciałaś się ze mną spotkać – stwierdził.

Najwyraźniej postanowił przekazać jej inicjatywę.

– Tak. Bo chcę stąd wyjść – odpowiedziała, podpierając rękami brodę.

– Asiu... – Tym razem Artur się wyprostował. Teraz wiedział, co ma mówić. – Nie wiem, ile pamiętasz z naszej poprzedniej rozmowy, byłaś w bardzo złym stanie...

– Nie pamiętam nic. A jakie to ma znaczenie?

– Asiu. Ustaliliśmy...

– Ustaliłeś za mnie – poprawiła go.

– Być może. Ale chyba masz świadomość, że zrobiłem wszystko, co wydawało się najlepsze w tej sytuacji.

– Czyli zamknąłeś mnie tutaj?

– Tak było najlepiej.

– Chyba dla ciebie – odpowiedziała.

– Nie, dla ciebie – szybko zaprzeczył. – Byłaś w ciężkim stanie. Może nie wszystko pamiętasz, ale na pogrzebie Krzysztofa skakałaś po jego trumnie, zjadałaś kwiaty i śpiewałaś...

– Coś sobie przypominam – odparła beznamiętnym tonem. – Ludzie różnie przeżywają żałobę. Niektórzy teatralnie.

– Owszem, ale śledztwo w sprawie śmierci twojego męża nie zostało jeszcze zamknięte. Do tej pory nie udało się ciebie przesłuchać. I wydaje mi się, że im dłuższy pobyt w szpitalu, tym lepiej dla ciebie. Zdajesz sobie z tego sprawę?

– Zdaję sobie sprawę, że mój kochanek zabił mojego męża, a potem zaatakował również mnie.

– To jest jedna z wersji śledczych – odpowiedział Artur. Teraz był już w swoim żywiole.

– A jaka jest twoja? – zapytała Joanna.

– Wierzę tobie – powiedział szybko i stanowczo, ale jednocześnie potarł ręką usta.

Jednak ta rozmowa dużo go kosztuje – pomyślała. Z reguły nie popełniał takich błędów. Mówienie czegoś zupełnie innego, niż się myśli, jest częścią jego zawodu, był w tym dobry, a właśnie przed chwilą się zdradził. Nie tonem, lecz gestem. Już wiedziała, że Artur nie ma pewności, jak to wszystko wyglądało. Zastanawiał się nad tym setki razy, ale pewności nie miał.

Mało ją obchodziło, co on sobie myśli. Sama znała prawdę.

– Nie jestem aresztowana.

– Nie jesteś. I w stanie, w jakim byłaś, nie mogłaś składać zeznań. Teraz widzę, że najprawdopodobniej możesz, ale uważam, że byłoby to dla ciebie niekorzystne...

– Ale w stanie, w którym jestem obecnie, mogę dokonywać różnych czynności cywilnoprawnych, prawda? – zapytała i zobaczyła, jak Artur zaczyna wiercić się nerwowo. Po to przyszedł i na to czekał. Choć ton rozmowy go zaskoczył, wiedział, że nadszedł jej kluczowy moment. Przynajmniej dla niego.

Poprawiając się na krześle, odruchowo chwycił wciąż leżące na stole zdjęcia z ultrasonografu i zaczął przebierać po nich palcami.

O! Myśli o dziecku – wywnioskowała Joanna. Może już chce je zabezpieczyć. Brakuje mu pieniędzy? Może się boi, że jest za stary i w każdej chwili... A teraz ciąży na nim odpowiedzialność, jakiej wcześniej nie znał. Stąd ten sport, higiena życia... Biec szybko, jak najszybciej, żeby tylko zdążyć przed starością... Tym lepiej dla mnie – pogratulowała sobie w duchu.

Jej mąż przed śmiercią – właściwie na godziny przed śmiercią – podpisał akt notarialny dotyczący ziemi, która po odpowiednich przekształceniach mogłaby być warta kilka milionów złotych. Ale nie on wyłożył pieniądze. Miał być właścicielem przez jeden dzień, potem podpisałby kolejny akt sprzedaży, w którym nieruchomość trafiłaby w ręce właściwych osób – ale już nie żył. I tak ona stała się jedynym posiadaczem kilkunastu potencjalnie industrialnych hektarów. Dowiedziała się o tym po fakcie, między innymi od Artura, który obsługiwał tę operację od strony prawnej. Mógł też włożyć w to swoje pieniądze, ale tego nie była pewna, zresztą nie robiło to jej różnicy. Wszyscy oni myśleli, że pójdzie im gładko. W końcu mieli do czynienia z pisarką, która skończyła historię sztuki, to wiedzieli wszyscy z okładek jej książek. Ale mało kto wiedział, że dyplom zrobiła z wyceny nieruchomości, nie szkodzi, że zabytkowych. Taili przed nią fakty, ale i tak wiedziała, o co może w tym wszystkim chodzić i o co toczy się gra. Dosyć szybko się zorientowała. Rozegrałaby to na pewno doskonale. Ale okoliczności były nie do zniesienia i dlatego ich nie zniosła. Taka była diagnoza.

– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał w końcu Artur i chyba był zły na siebie, że nie przyszedł w garniturze. Jeśli nie obracał w rękach zdjęć, to nerwowo obciągał podkoszulek, który nie pasował do rzeczowej rozmowy.

– Najpierw stąd wyjdę.

– Możesz to zrobić sama. Sama podpisałaś zgodę na leczenie. Pamiętasz – stwierdził profesjonalnie.

Popełnił błąd.

Joanna się uśmiechnęła.

– Pamiętam i wiem. Każdy tutaj to wie. – Znowu przysunęła się do niego bliżej. – Ale nie chcę żadnych policyjnych przesłuchań. Na to nie jestem jeszcze dość zdrowa. Za wcześnie – dodała, a Artur chrząknął. – Więc mnie od nich wybronisz. Wystosujesz stosowne oświadczenia do stosownych organów, chyba nie muszę ci mówić, co masz robić. I będziesz mnie bronił do końca sprawy mojego męża. Aż nie będzie już żadnych wątpliwości, kto jest winny jego śmierci.

– Bo? – zapytał i było widać, że chce powiedzieć coś więcej, tylko się powstrzymuje, zaciskając palce obu rąk. Jednej na zdjęciach, drugiej pod stołem.

– Bo sprzedam tę ziemię komuś innemu. Albo przepiszę ją na jakąś organizację.

– Asiu – odparł z politowaniem w głosie. – Jestem w stanie podważyć i unieważnić każdą transakcję, której spróbujesz dokonać. Jesteś leczona psychiatrycznie, więc można to uczynić, kierując się twoim dobrem... – Rozparł się na krześle. – Procedura ubezwłasnowolnienia jest trudna, ale...

– Wiesz... – przerwała mu – rozmawiałam już z księdzem... Jeśli przepiszę to na Kościół... – Nie musiała kończyć. Z satysfakcją patrzyła, jak Artur niemal podrywa się z krzesła i jeszcze mocniej zaciska palce.

Chciał coś powiedzieć. Parę razy otwierał usta. Wstawał i siadał z powrotem. Raz obrócił się wokół własnej osi. A Joanna obserwowała go ze spokojem. Spod opuszczonych powiek. Śmiejąc się w duchu, że dla postronnych obserwatorów w tym momencie to on z ich dwojga byłby wariatem.

Wiedział doskonale, że z Kościołem nie wygra. Z każdą inną organizacją tak, ale nie z nimi. Mają dobrych prawników i jeszcze lepsze układy. Nigdy nie wyciągnie od nich tej ziemi. Ani nie podważy darowizny poczynionej przez osobę chorą, może grzeszną, która chciała pojednać się z Bogiem – ku Jego radości. Joanna to wiedziała i on też. Dlatego gdy znowu usiadł, nawet się uśmiechnęła, bo dla niej było już wystarczająco śmiesznie.

– I tak bym cię bronił, bo chcę wierzyć w to, że wszystko stało się... tak, jak to wyjaśniłaś – odparł po chwili, pocierając stół rozpostartymi palcami.

– Nie wątpię – odpowiedziała, patrząc, jak teraz dla odmiany drapie się po policzku.

– Asiu... teraz mówisz tak, a nie wiem, jak będziesz mówiła za chwilę. Wszyscy widzieliśmy już twoje... – szukał odpowiednich słów – twoje zmieniające się samopoczucie – dokończył.

– Ładnie powiedziane. – Pokiwała głową. – Więc podpiszę umowę przedwstępną, to cię uchroni przed Kościołem. Dostanę część pieniędzy, które mi obiecaliście, a resztę na koniec. Po sprawie. Możesz przedstawić mi jakieś techniczne szczegóły.

– Dobrze. Jeszcze to obgadamy... – obiecał osłupiały Artur.

Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Kiedy żył jej mąż, była zahukaną częścią związku, przynajmniej przez większość czasu. Ale teraz musiała sama walczyć o siebie. Wiedziała, że nikt jej nie pomoże. Przynajmniej na razie. To tak dziwiło Artura Filca.

– Oczywiście – potwierdziła Joanna. Miała jeszcze do niego kilka spraw, więc nie chciała, by zbyt szybko się zraził. – Ale wcześniej się dowiedz, co to za firma wydała moją nową książkę... – poprosiła.

– Napisałaś książkę? – zdziwił się Artur. – Nic nie wiedziałem – dodał uprzejmie, jakby się ciesząc, że na chwilę rozmowa zboczyła na neutralny grunt.

– Dawno temu, to była moja pierwsza... pamiętasz... i ukazała się właśnie teraz. Nie wiem, kto ją wydał. I na jakiej podstawie. Nie znam ich.

– To nie będzie trudne...

– Wiem, ale ja nie mam dostępu do internetu. Znajdź też dla mnie numer telefonu prokurator Michaliny Donaj. Muszę się z nią skontaktować.

– A po co ci numer prokuratora? – Znowu się zaniepokoił. – Jeśli mam cię bronić, nie możesz sama wykonywać żadnych...

– Wiem. Nie bój się. Nie o to chodzi. Ona występuje w mojej książce i ktoś zmienił jej nazwisko.

– To raczej dobrze, nie? – Artur odetchnął, bo wyraźnie mu się nie spodobało, że Joanna chce rozmawiać z prokuraturą.

– Zmienił na prawdziwe – powiedziała i zmarszczyła czoło. – U mnie tak nie było, w rękopisie miała zmyślone nazwisko, a w wydanej książce ma swoje własne.

– Mogło jej się to nie spodobać? – spytał zaciekawiony.

– Nawet bardzo – potwierdziła Joanna. – Dlatego muszę się dowiedzieć, kto przejął prawa do książki.

I dlaczego to zrobił – dodała już w myślach.

– Rozumiem – powiedział Artur i zaczął patrzeć na Joannę tak, jakby nagle sobie przypomniał, że ona umie mówić logicznie.

– Muszę ją przeprosić – oświadczyła.

Albo na nią uważać – pomyślała.

– Aha... – Artur kiwnął głową i wyciągnął telefon. – Michalina Donaj. Tak?

Kiedy pokornie zapisywał nazwisko, Joanna zaczęła obserwować szybę. Odbijał się w niej korytarz. Co najmniej od kilku dni starała się mówić niezbyt głośno i nie gestykulować. Nikt jej nie słuchał. Uważano, że jej stan poprawił się na tyle, że może sama się przemieszczać i spokojnie spotykać z innymi ludźmi. Nie chciała jednak, by ktokolwiek wiedział, że jest aż tak rozmowna i pobudzona, więc cały czas kontrolowała sytuację. Do tej pory nikt nie zwracał na nią uwagi, ale teraz wyraźnie zobaczyła w szybie sylwetkę grubej, męskiej pielęgniarki. Babochłop zatrzymał się i wyraźnie na nią patrzył.

– Jeszcze jedno – powiedziała cicho do Artura.

– Poczekaj, zapiszę. – Jego palec zawisł nad ekranem.

– Tego nie zapisuj.

– Czego? – Artur był trochę zaciekawiony, a trochę już podenerwowany.

– Załatwisz mi kokainę, amfetaminę, może być nawet dopalacz. I przyniesiesz jutro – dodała.

Wstała i odwróciła się, zostawiając go z otwartymi ustami.

Zrobiła to powoli. Ramiona miała cały czas opuszczone. Nim stanęła oko w oko z pielęgniarką, zdążyła nadać twarzy beznamiętny wyraz. I ruszyła do pokoju, powłócząc nogami. Krok za krokiem, jakby było jej wszystko jedno, dokąd idzie.

Udało się. Pielęgniarka przestała się jej przyglądać.

Za to Artur patrzył na nią cały czas. Widziała to kątem oka, gdy skręcała. Nawet się do niego lekko uśmiechnęła. I powiedziała bezgłośnie, poruszając ustami, bardzo wyraźnie – JUTRO.

* * *

Jutro zmienię sobie... samopoczucie.

Zaśmiałam się. Ale nikt tego nie widzi i nie może zobaczyć. Zrezygnowałam z mimiki. Staram się cały czas opuszczać dolną szczękę. Wyglądam wtedy tak głupio. Jakby i mózg mi zwiotczał.

I tak mam wyglądać!

Nie zdradzam się nawet przed otumanioną lekami sąsiadką. Ani na chwilę. Choć ta nie reaguje na mój widok, tylko rusza palcami i przekrzywioną na bok szyją.

Podobno była top modelką.

Wygrała jakiś konkurs, a potem uganiała się po wybiegach. Dwadzieścia razy w miesiącu, wciąż w samolocie. Wszystkie kontynenty i wszystkie strefy czasowe. Dookoła świata, w tę i we w tę. Ciągle w szpilkach, za małych, za ciasnych, nie do chodzenia. Na stopach otwarte, niegojące się rany. Zaklejała je, smarowała maściami, a potem jej się to znudziło i zaczęła te rany rozdrapywać. Do mięsa. Do kości.

Myślę, że chciała po prostu okuleć i zejść z wybiegu. No i zeszła – tutaj. Mówią, że sama chciała się dobić, tylko nie umiała strzelić sobie w łeb. Chyba jest miła, na pewno wie dużo o tabletkach. Na spanie i niespanie, na kłus i galop... chętnie bym o tym porozmawiała.

Ale nie zamierzam z nią gadać. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek się wygada.

A dopóki uda mi się zatrzymać stan mojego umysłu w tajemnicy, dopóty mam przewagę.

Wiem, że ktoś mnie tu jeszcze zaatakuje. Nie będzie się zbyt wysilał, sądząc, że jestem bezradna.

Nie odgadnie, że tylko tak mogę kontrolować to, co się wokół mnie dzieje.

Tutaj każdy może być moim wrogiem, chociaż większość wygląda łagodnie. Nie zwiodą mnie. Nikola też wyglądała łagodnie – a zmiażdżyłaby mnie swoimi pośladami.

Więc muszę myśleć, i to jeszcze szybciej niż teraz. Dopiero się rozpędzam.

Więc siedzę cicho.

Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek się wygada.

Michalina Donaj też tego nie wiedziała.

Widziała we mnie tylko pijącą wino koleżankę – błąd. Nie byłam jej koleżanką.

Nie jest się koleżanką, gdy się zachłannie słucha. Gdy na poczekaniu wymyśla się krótkie historie tylko po to, by zbudować więź opartą na rzekomo wspólnych doświadczeniach.

Mówiłam o zdradach, o facetach, o chorych związkach, o uwikłaniu.

– No nie, stara... u mnie to samo... – wzdychała Michalina i opowiadała swoje.

Z podkulonymi nogami, z brodą opartą na kolanach, w cudownie ciepłą, gwiaździstą noc. Na balkonie, gdzie kwitły gardenie. I obłędnie pachniały. W taką bezksiężycową noc, w jaką człowiek zdradza swoje najskrytsze tajemnice.

Z tym że moje były zmyślone.

Cóż... Miała rękę do kwiatów, nie do ludzi.

* * *

Strona 36

Tomasz Przekora – prokurator – czuł, że zrobił Michalinie świństwo. Nie do końca dlatego, że spotkało ją to, co spotkało – sama również mogła trafić na takie zdarzenie – ale dlatego, że ją okłamał. Syn wcale nie wybił sobie zębów, jedynie popsuł mu się komputer i zamierzali jechać kupić nowy. Sam się na to cieszył jak dziecko i nie mógł się doczekać chwili, gdy zacznie przebierać w procesorach. Żona miała wolne, więc mogła się zająć młodszym, paradując z wózkiem po innych działach hipermarketu. Dopiero po południu, trącając nogą wielkie pudło i obżerając się pizzą, powodowany przyzwoitością, a może lekkim znudzeniem nadmiarem rodziny, zadzwonił do firmy.

Słuchając tego, co się wydarzyło, poważniał z minuty na minutę. Pochylił głowę, przytknął aparat do ucha, a gdy podniósł wzrok, zobaczył swoje młodsze dziecko. Poderwał się na nogi tak raptownie, że przewrócił z hukiem krzesło. Chwila nieuwagi żony, a już mały włożył palce w sos pomidorowy, po czym rozmazał go po twarzy i ubraniu. Mógł wyglądać śmiesznie, ale nie jako tło toczącej się rozmowy.

Tomasz zdążył wyobrazić sobie Michalinę całą we krwi zarąbanej kobiety i z dzieckiem na rękach, które podobno wyglądało, jakby się dopiero urodziło. Szybko zapłacił rachunek i zawiózł rodzinę do domu. Żona, widząc jego minę, nie protestowała zbyt długo, a uwagę starszego syna pochłaniała nowa zabawka.

Powiedział, że nie wie, o której wróci.

Bo rzeczywiście nie wiedział. Telefon Michaliny milczał. Tomasz dowiedział się, że była w prokuraturze. Zrobiła minimum, które należało zrobić. I podobno wyszła bez słowa. Nie chciała pomocy. Nie chciała, by ktokolwiek ją odwiózł. W zakrwawionych ciuchach wsiadła do samochodu.

Nie wiedział, co o tym myśleć. Była twarda. Twardsza niż niejeden z jego kolegów. Decydując się na pracę w prokuraturze, wiedziała, że często będzie się natykać na jakiegoś samobójcę. Było ich dwa razy więcej niż ofiar wypadków. Kilkanaście razy więcej niż ofiar zabójstw. Nie sposób było uniknąć samobójców. Jedenaście osób dziennie w całej Polsce, z tendencją wzrostową. Czyli u nich średnio co kilka dni. Zachowywała się tak, jakby jej to nie ruszało.

– Stary – mówiła – mam to przerobione! Ogarnęłam tę kuwetę. – I z obojętną miną klepała go po ramieniu.

Patrzył wtedy na nią i do końca nie wiedział, czy mówi prawdę. Może tak, a może nie. Ogarnęły go wątpliwości, gdy zaczęła przebąkiwać o zmianie pracy.

– Chłopie, tu to ja nie awansuję – wzdychała. – Ciepło tu, przytulnie, dobre godziny... ale wyżej nie zajdę. Czekać, aż zrobię mały skok tuż przed emeryturą... Stary, ja się tu nie chcę zestarzeć...

Wszystko, co mówiła, było logiczne, ale nie był pewny, czy chodzi tylko o to. Znali się od zawsze. Wiedział o niej więcej niż ktokolwiek inny. Wiedział, co jej się przydarzyło. I wiedział, gdzie jej szukać, kiedy nie zastał jej w mieszkaniu. Miał klucze. Podlewał kwiatki na balkonie, gdy wyjeżdżała na dłużej...

Nie czekał. Na pełnym gazie ruszył w kierunku najwyższego wieżowca na osiedlu. Było już późno. Uliczki zastawione były samochodami. Nie miał gdzie zaparkować. Zatarasował podjazd dla karetek i straży pożarnej i już nawet wysiadł z samochodu, ale szybko do niego wrócił. To był głupi pomysł. Zastawił śmietnik. I spoglądając w górę, pognał w kierunku pierwszej klatki schodowej. Było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć, więc nawet się nie zatrzymał. Czekając na windę, przypomniał sobie, jak stał w tym miejscu dziesięć lat wcześniej. Wtedy tupał, wtedy zastawiłby podjazd. Teraz czekał spokojnie, głęboko oddychając.

Wtedy myślał, że biegnie ratować jej życie. Teraz wiedział, że odpędza upiory. Wtedy przegonił jakąś staruszkę, która próbowała wsiąść z nim do windy. Teraz jechał sam, patrząc na migające przed oczami numery pięter. I zastanawiał się, co Michalina musiała wtedy czuć.

Sześcioletnia dziewczynka w kraciastej sukience i w kapelusiku chroniącym przed słońcem. Co czuła, trzymana za rękę przez matkę, która gładziła ją po głowie i uśmiechała się do niej? A potem z tym uśmiechem weszła na dach i próbowała pociągnąć ją za sobą. W dół.

– Polecimy, księżniczko – podobno mówiła do niej. – Będzie jak w bajkach, pamiętasz? Rozłożymy skrzydła...

– Ja nie mam skrzydeł... – odpowiedziała jej Michalina.

– Masz. Tylko musisz w nie uwierzyć... – zapewniała matka, omijając kominy wentylacyjne.

Dziewczynka miała tylko sześć lat, ale coś już jej nie pasowało. Na dachu było pięknie i mama pierwszy raz od dawna mówiła tak spokojnie, i była taka miła. I kupiła jej balon w kształcie motyla, który ona cały czas trzymała na wstążce obwiązanej wokół chudego nadgarstka. Dopóki nie weszła z matką na dach, myślała tylko o tym balonie. Gdy to opowiadała, opisała go bardzo dokładnie. Jego kolory i kształt. Mówiła, jak szły, a on powiewał nad ich głowami. Jak pilnowała, żeby jej nie uciekł. Wiedziała, że gdy go puści, on odfrunie. Zaczęła więc płakać, gdy matka odwiązała wstążeczkę i powiedziała:

– Patrz!

Ale nie puściła go od razu, bo Michalina zacisnęła piąstkę i z całych sił trzymała końcówkę wstążki. Nie trwało to jednak długo. Tyle sił nie miała. Szarpały się tylko chwilę. Balon poszybował.

– Patrz – powtórzyła matka, nie zwracając uwagi na jej szloch. – Zaraz polecimy za nim. Chcesz dogonić motyla? – zapytała, ale nie czekała na odpowiedź. Pociągnęła ją za rękę w kierunku krawędzi dachu.

– Ja nie mam skrzydeł! – płakała dziewczynka i im bliżej były końca dachu, tym bardziej się zapierała. O wszystko, co było po drodze. Wystający komin, drut, w końcu o gzyms.

Skąd wiedziała, że matka planuje się zabić razem z nią? Skąd wiedziała, że nie jest motylem... że umrze? Tego nie umiała powiedzieć. Pewnie dzieci wiedzą znacznie więcej, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Długo o tym rozmawiali. O tym i o genach. Może miała ich więcej po ojcu. Może słuchała, co mówi, choć nie wolno jej było tego słuchać. Może wybrała jedyną skuteczną broń, jaką w tamtej chwili mogła wybrać, i krzyknęła:

– Ty wariatko!

Matka spojrzała na nią i w tym spojrzeniu było coś... Michalina nie wiedziała co, ale to coś działało.

– Zostaw mnie, ty wariatko! – wrzasnęła jeszcze raz, jeszcze głośniej.

Wtedy matka puściła jej rękę. Michalina schowała się za jednym z małych wystających daszków, wychylając głowę.

– Jesteś taka sama jak twój ojciec – powiedziała matka i chwilę na nią patrzyła. Nie próbowała już jej gonić. Rozłożyła ręce.

Michalina mówiła, że nie pamięta, jak skoczyła. Pamiętała tylko krążącego nad jej głową motyla. I to, że włosy matki powiewały na wietrze.

I takie powiewające włosy zobaczył Tomasz Przekora na dachu szesnastopiętrowego wieżowca.

* * *

Nie powinnam była tego opisywać. To wszystko prywatna sprawa...

Cóż, w książkach pisze się o prywatnych sprawach. W książkach przecież pojawiają się prawdziwe historie. Ukryte pod płaszczykiem wymyślonej intrygi... żeby było jeszcze ciekawiej. A ja nie musiałam nic wymyślać. Po co poprawiać dobre?

To było dobre i wydarzyło się naprawdę. Więc to opisałam.

No... może nie powinnam... Ale zmieniłam nazwiska, miasto, kolor oczu, liczbę pięter wieżowca. W końcu to nie reportaż. Zresztą taka odważna nie byłam. Przynajmniej nie wtedy.

Dlaczego więc w książce, którą trzymam pod kołdrą, wszystkie dane są prawdziwe? Dlaczego wieżowiec ma szesnaście pięter – jak było naprawdę – a nie dwanaście, jak napisałam? Uznałam, że dwanaście wystarczy, żeby się zabić...

Komu zależało na faktach? Kto jeszcze znał tę historię? Po co to wszystko pozmieniał?

Chciał mi zaszkodzić? Mnie zbyt wiele rzeczy nie może zaszkodzić. A już na pewno nie rozgłos! A tym bardziej dywagacje na temat przekraczania granic... Byle nazwiska nie przekręcali, tak się mówi... przynajmniej o aktorach, politykach, pisarzach i całej tej bandzie, której nie chce się pracować w ustalonych godzinach.

Więc komu?

Michalinie Donaj? Nie jest już prokuratorem... Zresztą ta książka nie opowiada o niej. Ona tylko prowadzi swoją ostatnią sprawę – sprawę zaginięcia Justyny Lanert. Potrzebna mi była jako ciekawa pani prokurator. Z przeszłością, z traumami, z powikłanym życiem osobistym...

No, na pewno nie jest zadowolona z tego, co przeczytała. Choć może to jeszcze by przełknęła... Ale tego, co napisałam później... już chyba nie.

Bo opisałam w szczegółach historię, jaką mi opowiedziała pod koniec drugiej butelki. Trochę ją podpuściłam... a trochę to samo się z niej wylało...

Tomek rzeczywiście stanął na dachu tego wieżowca. Nawet zrobiło się jej miło, gdy ją tam znalazł. Była w lekkiej rozsypce i była z tym sama. A kiedy on przyszedł, mogła się już wykrzyczeć. Krzyczeć też trzeba mieć do kogo. Krzyczała więc – że nienawidzi świrów. Że nienawidzi wariatów. Że jak chcą się zabijać, to niech zabijają się sami! Niech nie uszczęśliwiają innych!

Krzyczała to, tłukąc pięściami w jego tors. Próbował ją objąć. Wyrywała się... Chciała uderzać dalej... Ale powstrzymał ją, ściskając za ramiona.

– Zrób to! Tylko mocno! – powiedziała, a on chyba już na to czekał. Od momentu, w którym wszedł na dach.

Wróciły wspomnienia sprzed dziesięciu lat. I sprzed pięciu też. Czuła, że mu stanął, gdy tylko pierwszy raz ją objął, krzyczącą, że nienawidzi popaprańców. Teraz już nie czekał. Zaciągnął ją w kierunku drzwi prowadzących na klatkę schodową. Zamknął je. Odwrócił ją i oparł, chwytając za włosy. Pociągnął mocno. Tak jak chciała. Aż poczuła dreszcze na całej szyi. Potem wpił się w tę szyję ustami i zaczął gryźć i całować. Drugą ręką podciągnął jej sukienkę i odgarnął majtki. Poluzował sobie pasek, rozpiął rozporek i wszedł w nią. I dalej ciągnął za włosy, wyginając jej szyję, a ona krzyczała: „Mocniej!”, tłukąc się o drzwi.

Potem jak zwykle siedzieli na ziemi tyłem do siebie, dysząc i opierając głowy o swoje ramiona. I nic nie mówili. I tak do następnego razu, może za parę lat.

W końcu byli kumplami – przynajmniej tak uważała Michalina.

Cóż... On też nie będzie zadowolony z tego, co napisałam. Ani jego żona... Gdzieś później wspomniałam, że seks z żoną nie za bardzo mu wychodził... Nie wiem, na której to może być stronie.

Poszukam kiedyś.

Teraz drzwi się otwierają. Modelka przyszła.

To ja wyjdę. Później będę miała gościa, zapowiedział się. Nie wiem kto to, nie zapytałam... Zrobię sobie niespodziankę. I później to opiszę.

* * *