2 miliony za Grunwald - Joanna Jodełka - ebook
NOWOŚĆ

2 miliony za Grunwald ebook

Joanna Jodełka

0,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Pasjonująca powieść o wojennych losach „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki

Gdy w 1939 roku wybucha II wojna światowa, jednym ze zbrodniczych założeń hitlerowców jest zniszczenie polskiej kultury, a nie ma nic bardziej symbolicznego niż legendarny obraz ukazujący klęskę niemieckiego Zakonu Krzyżackiego. Za wskazanie miejsca ukrycia płótna władze III Rzeszy wyznaczają nagrodę w wysokości 2 milionów marek. 

Rozpoczyna się więc śmiertelnie niebezpieczna gra. Ludzie pragnący zniszczyć obraz staną przeciw tym, którzy są gotowi zaryzykować życie, by go ocalić. 

„2 miliony za Grunwald” to powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Obraz ostatecznie udało się uratować i dziś możemy go podziwiać w Muzeum Narodowym w Warszawie. A jak dotrwał do naszych czasów? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w tej fascynującej historii. 

Joanna Jodełka, życiowo związana z Poznaniem, ukończyła studia na wydziale historii sztuki UAM i ma na swoim koncie kilkanaście powieści. W 2010 roku jej kryminał „Polichromia” został uhonorowany Nagrodą Wielkiego Kalibru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: 2 mi­liony za Grun­wald

Fragment

Co­py­ri­ght © Jo­anna Jo­dełka, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Pau­lina Tom­czyk

Ko­rekta: Marta Do­brecka

ISBN 978-91-8076-930-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

2 mi­liony za Grun­wald to po­wieść hi­sto­ryczna, w któ­rej praw­dziwe wy­da­rze­nia i au­ten­tyczne po­sta­cie mie­szają się z fik­cją li­te­racką. Wszyst­kie dia­logi i opisy w książce zo­stały wy­my­ślone przez au­torkę. Za­wiłe losy ob­razu Bi­twa pod Grun­wal­dem Jana Ma­tejki pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej przed­sta­wione zo­stały zgod­nie z re­la­cjami świad­ków i opi­sa­nymi wy­pad­kami.

Mar­kowi

60 lat wcze­śniej

Wrze­sień 1878 roku

Kra­wiec spoj­rzał w górę.

– Pan po­zwoli, że tak za­py­tam. Po któ­rej stro­nie pan nosi sza­belkę?

Da­wid Ro­sen­blum, ban­kier z ulicy Dłu­giej w War­sza­wie, po­pa­trzył na czło­wieka, który klę­czał przy jego no­gach. Kiw­nął głową na prawo i wró­cił do li­cze­nia. Do­da­wał w my­ślach rządki cyfr, lekko tylko po­ru­sza­jąc ustami. Wszystko już nie­mal zdą­żyło się zsu­mo­wać, gdy z ulicy do­bie­gły ja­kieś krzyki. Sta­rał się je zi­gno­ro­wać, lecz w końcu wrzawa stała się tak gło­śna, że po­psuła ob­li­cze­nia i uciekł mu z głowy pra­wie uzy­skany wy­nik. Po­iry­to­wany mach­nął ręką w kie­runku swego ku­zyna.

Młody Ka­mil Fa­ber za­re­ago­wał na­tych­miast. Do tej pory sie­dział przy mniej­szym biurku i se­gre­go­wał po ci­chu po­ranną prasę, czuj­nym okiem ob­ser­wu­jąc wuja. Pa­trzył na niego ni­czym mu­zyk na dy­ry­genta, go­towy na każde jego ski­nie­nie. Te­raz szybko odło­żył prze­glą­daną ga­zetę, zdjął ma­leń­kie, okrą­głe oku­lary i ru­szył w kie­runku okna. Od­gar­nął ostroż­nie liść wiel­kiej palmy i od­sło­nił za­słonkę.

– Co tam się dzieje? – za­py­tał znie­cier­pli­wiony Da­wid Ro­sen­blum. Sam nie mógł się ru­szyć, bo owi­jał go po­na­kłu­wany szpil­kami roz­cięty ka­wał prąż­ko­wa­nego ma­te­riału. Na od­po­wiedź cze­kał rów­nież stary kra­wiec, który za­stygł z rząd­kiem trzy­ma­nych w ustach szpi­lek.

Gwar na­si­lał się z każdą se­kundą.

– Nie wiem. Coś jak kar­na­wał? – po­wie­dział Fa­ber, wi­dząc od­święt­nie ubrane ko­biety z kwia­tami w rę­kach i dzieci w ma­ry­nar­skich mun­dur­kach.

– We wrze­śniu?

– No, to może ja­kaś wojna. Cie­szą się – do­dał, a Da­wid Ro­sen­blum mocno zmarsz­czył łyse czoło. Nie szył mun­du­rów dla woj­ska, po­wstań też nie lu­bił i nie był tym za­in­te­re­so­wany. Ka­mil Fa­ber otwo­rzył okno i mocno się wy­chy­lił. Krzyki były co­raz gło­śniej­sze, choć cią­gle nie­wy­raźne.

– Ob­dzie­rają ko­goś ze skóry? – nie­cier­pli­wił się kra­wiec.

– Ra­czej ko­nie kradną – od­po­wie­dział mu Fa­ber i się ro­ze­śmiał.

– I co w tym śmiesz­nego? – Wzbu­rzony ban­kier krę­cił głową. Miał wy­star­cza­jąco dużo po­wo­dów do nie­za­do­wo­le­nia. Za­wie­wało zim­nym po­wie­trzem, drę­twiała mu noga, a z ubo­giego ku­zyna, zda­wało się, nie bę­dzie żad­nego więk­szego po­żytku.

Chło­pak roz­ło­żył ręce.

– Bo ko­nie z po­wozu wy­przę­żone i lu­dzie dy­szle cią­gną.

Kra­wiec nie wy­trzy­mał. Zo­sta­wił sto­ją­cego w roz­kroku ban­kiera i pod­biegł do okna.

– A…! Ktoś sss­sławny przy­je­chał – wy­sy­czał pół­gęb­kiem, przy­trzy­mu­jąc zę­bami po­upy­chane w ustach szpilki. – Kwiaty pod koła rzuss­sają.

W ha­ła­śli­wym tłu­mie dał się roz­po­znać je­den tu­balny okrzyk: „Mi­strzu, mi­strzu! My cię na rę­kach za­nie­siemy! Choćby na pole samo”.

Ban­kier szcze­rze się zdzi­wił.

– Ale po co chcą jesz­cze w pole za­wlec? Ko­nie już prze­cież za­brali?

– To Ma­tejko! To Ma­tejko! – krzyk­nął kra­wiec już na całe gar­dło, nie zwra­ca­jąc uwagi na wy­pa­da­jące z ust szpilki. – Ma­tejko! – do­dał, skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy. Bła­gal­nym wzro­kiem spoj­rzał na ban­kiera, też chciał zbiec na dół. Pra­wie ru­szył w kie­runku drzwi, ale po­wstrzy­mał go kar­cący wzrok klienta.

– Do­syć tego! Za­mknij okno, bo zimno.

Da­wid Ro­sen­blum nie za­mie­rzał już dłu­żej ster­czeć na środku ga­bi­netu, po­na­kłu­wany ni­czym jeż.

Ka­mil Fa­ber wró­cił na fo­tel przy biurku. Wziął do ręki nie­dawno odło­żone ga­zety.

– A ten Ma­tejko to kto? – za­py­tał ban­kier po chwili.

– Ma­larz prze­cież – szybko od­po­wie­dział kra­wiec.

Da­wid Ro­sen­blum po­ki­wał z wa­ha­niem głową. Zda­wało mu się, że już sły­szał to na­zwi­sko. Sztuka nie­zbyt go jed­nak in­te­re­so­wała. Nie mu­siał go znać.

– Po­lak? – upew­nił się.

– Po­lak! – wy­krzyk­nął kra­wiec z en­tu­zja­zmem. – Wielki Po­lak! – do­dał, wkła­da­jąc z po­wro­tem szpilki do ust.

– Syn Cze­cha i Niemki z domu Ross­berg – spro­sto­wał Ka­mil Fa­ber, a wuj po raz pierw­szy po­pa­trzył na niego z uzna­niem, któ­rego na­wet nie sta­rał się ukryć.

– Cie­kawe to. – Po­ki­wał głową.

– Tak… Tak. – Ka­mil Fa­ber wziął szybko ga­zety do ręki. – Wszy­scy o nim pi­szą. I „Echo”, i „No­winy”, i „Ku­rier War­szaw­ski”, na pół strony.

– Czy­taj! – roz­ka­zał wuj.

– „Już w czwar­tek gruch­nęła wieść, że Mistrz Jan Ma­tejko pro­jek­tuje po­dróż do Prus Kró­lew­skich. Wy­biera się na pola grun­waldz­kie, gdyż pra­gnie uwiecz­nić na płót­nie sławne zwy­cię­stwo Ja­giełły nad Krzy­ża­kami. Po­dró­żuje wraz z mał­żonką i córką. W War­sza­wie za­trzyma się na kilka dni. Już wia­domo, że od­bę­dzie kilka pro­szo­nych obia­dów. Za­sią­dzie przy jed­nym stole z Jej Wy­so­ko­ścią Księżną Mał­go­rzatą z Or­le­anu Czar­to­ry­ską, Jej Wy­so­ko­ścią Księż­niczką Bianką, księ­ciem Ada­mem z sy­nami Paw­łem i Iwo­nem, hra­biną Kra­siń­ską, hra­biną”…

– Fi­gura! – skwi­to­wał Ro­sen­blum.

– Dwa me­dale złote na wy­sta­wie w Pa­ryżu. Za Rej­tana, za Ka­za­nie Skargi – do­po­wie­dział Ka­mil Fa­ber. Już nie czy­tał tego z ga­zety. – I Le­gia Ho­no­rowa, fran­cu­ska, za ca­ło­kształt. Jego ob­razy zjeź­dziły całą Eu­ropę. Sam ce­sarz Au­strii Fran­ci­szek ku­pił jego dzieło…

– Za ile?

– Tego nie wiem. – Na to wuj się skrzy­wił. – Ale wiem, że Mau­rycy Po­tocki dał tylko dzie­sięć ty­sięcy zło­tych reń­skich za Skargę. Ale to było parę lat temu. Jesz­cze przed me­da­lami. Te­raz to on co naj­mniej po­troił war­tość. A jesz­cze do­chód z bi­le­tów. W Wied­niu, Pesz­cie, Pe­ters­burgu…

– Co ty po­wiesz? – Da­wid Ro­sen­blum sam nie wie­dział, co zdzi­wiło go bar­dziej. To, że chło­pak na czymś się jed­nak znał, czy tak szybki wzrost war­to­ści.

– Co naj­mniej… – pod­kre­ślił Ka­mil Fa­ber z dumą w gło­sie. Chciał do­dać coś jesz­cze, ale wuj tylko ski­nął ręką na znak, że nie chce go da­lej słu­chać. Chło­pak kar­nie spu­ścił głowę i wró­cił do prze­glą­da­nia ga­zet, za­kre­śla­jąc in­for­ma­cje sprze­da­żowe. Wkrótce sta­ran­nie zło­żył pa­piery i za­brał się do ko­re­spon­den­cji.

– Zaj­miesz się tym! – roz­ka­zał znie­na­cka Da­wid Ro­sen­blum. Jego głos za­brzmiał tak sta­now­czo, że chło­pak po­de­rwał się na równe nogi. – Sprawdź, za ile ten bę­dzie.

– Co?

– Ten ob­raz. – Mach­nął ręką w kie­runku okna.

– Jaki ob­raz?

– Ta… bi­twa – wy­ja­śnił Da­wid Ro­sen­blum i za­sy­czał z bólu. – Pod Grun­wal­dem! – do­dał, wyj­mu­jąc z uda szpilkę wbitą tam przez onie­mia­łego krawca.

Nie­cały mie­siąc póź­niej Da­wid Ro­sen­blum w to­wa­rzy­stwie ku­zyna był już w Kra­ko­wie przy ulicy Flo­riań­skiej, w pra­cowni mi­strza Jana. Dolne pię­tra ka­mie­nicy zaj­mo­wało miesz­ka­nie. Na górę wpro­wa­dziła ich słu­żąca. Sam Ma­tejko miał się za chwilę po­ja­wić. Cze­kali nie­całe dzie­sięć mi­nut, gdy usły­szeli do­mow­ni­ków. Na dole za­wo­dziły bie­ga­jące dzieci i zda­wało się, że krzy­czała także mał­żonka ma­la­rza.

Da­wid Ro­sen­blum chwi­lowo się tym nie in­te­re­so­wał. Sta­nął wła­śnie przed ob­ra­zem i za­marł. Sta­rał się ukryć wła­sne emo­cje. Za­mie­rzał wy­dać nie wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć ty­sięcy zło­tych reń­skich, a te­raz uwa­żał, że i czter­dzie­ści warto za to dać. Wiel­kie płótno na po­tęż­nych szta­lu­gach zaj­mo­wało całą ścianę, a i tak boki nie były na­cią­gnięte, bo nie mie­ściło się w pra­cowni. Nie zmie­ści­łoby się też w żad­nym ze zna­nych Ro­sen­blu­mowi miesz­kań, na­wet tych naj­bar­dziej oka­za­łych. Mo­gło mieć pra­wie dzie­sięć me­trów dłu­go­ści i pięć wy­so­ko­ści. Zda­wał so­bie sprawę, że to po­więk­szało ewen­tu­alne koszty trans­portu, ale też efekt był spek­ta­ku­larny. We­dług jego ob­li­czeń, a my­lił się rzadko, wy­da­tek zwróci się z sa­mych bi­le­tów. Za­mie­rzał za­pre­zen­to­wać je przede wszyst­kim w War­sza­wie, a po­tem w Mo­skwie, Pe­ters­burgu, Wied­niu, Pa­ryżu i gdzie­kol­wiek jesz­cze, gdzie są gma­chy mo­gące po­mie­ścić ob­raz tej wiel­ko­ści.

Tłumy cią­gną na ta­kie po­kazy, je­żeli ukoń­czony ob­raz ma do­brą prasę. Ten miał do­brą, za­nim urósł len na płótno, na któ­rym go na­ma­lo­wano. Trudno o lep­szy roz­głos, roz­my­ślał Ro­sen­blum, przy­gła­dza­jąc włosy na gło­wie.

Od po­bytu Ma­tejki w War­sza­wie ka­zał so­bie za­kre­ślać każdy ar­ty­kuł na jego te­mat. I wie­dział, że na sa­mej tra­sie prze­jazdu lu­dzie cze­kali po kilka go­dzin na pe­ro­nach, by ob­sy­py­wać kwia­tami wa­gon, w któ­rym po­dró­żo­wał ma­larz. Do tej pory oglą­dali same klę­ski Po­la­ków, które ma­lo­wał, a te­raz mieli zo­ba­czyć try­umf. Wielką zwy­cię­ską bi­twę. Na tym ni­gdy nie można stra­cić. Warto dać i pięć­dzie­siąt, po­my­ślał. Pro­blem tylko, że ob­raz był nie­skoń­czony. Za­ma­lo­wana tylko środ­kowa par­tia. Pełno ja­kichś koni i jeźdź­ców. Reszta płótna po­kryta ja­ki­miś ma­lun­kami, kre­skami, po­gię­tymi li­niami. Nie mógł się w tym po­ła­pać, ale i szybko prze­stał się nad tym za­sta­na­wiać. My­ślał przede wszyst­kim, jak to do­brze ro­ze­grać.

Na­to­miast młody Ka­mil Fa­ber krę­cił się w kółko jak w amoku. Sza­mo­tał się za ple­cami wuja i nie wie­dział, czemu ma się przy­glą­dać. Pa­trzył jak onie­miały to na ob­raz, to na wszystko, co było wo­kół niego. W pra­cowni stały ma­ne­kiny z po­na­rzu­ca­nymi na nie gru­bymi, ha­fto­wa­nymi suk­nami. Na pół­kach, na skrzy­niach i na pod­ło­dze le­żały hełmy, szy­szaki, ha­la­bardy, sio­dła, łuki, mie­cze, pa­ła­sze, pan­ce­rze. Na sto­łach po­roz­kła­dane były szkice roz­sza­la­łych koni z uzdami bo­le­śnie wbi­ja­ją­cymi się w py­ski. Wy­glą­dały ni­czym be­stie. Oprócz tego ry­sunki ko­ści, cza­szek, głów. Obok płótna le­żały ma­ho­niowe pa­lety. Czy­ste i z po­na­kła­da­nymi far­bami. Cy­no­bry, ugry, zie­le­nie, błę­kity. Setki pędzli, sło­ików i tu­bek z far­bami i pig­men­tami. Od tego bo­gac­twa pra­wie krę­ciło mu się w gło­wie.

Sam ob­raz też go przy­gnia­tał swym ogro­mem. Ka­mil wło­żył roz­cza­pie­rzone palce obu rąk we włosy i z nie­do­wie­rza­niem krę­cił głową. Roz­po­znał zwy­cię­skiego wo­dza na ko­niu. Wy­glą­dał jak bóg wojny po­mię­dzy roz­sza­la­łym, wal­czą­cym kłę­bo­wi­skiem ludz­kim. Pra­wie skoń­czony był też wielki mistrz krzy­żacki w bia­łym płasz­czu z czar­nym krzy­żem. Miał miecz w rę­kach i śmierć w oczach. Wie­dział, że za­raz zgi­nie od to­pora, zmie­rza­ją­cego nie­uchron­nie w jego kie­runku, i włóczni skie­ro­wa­nej w sam śro­dek jego serca. A jesz­cze tyle tego bę­dzie, po­my­ślał Fa­ber, pa­trząc na ob­ry­so­wane wę­glem ko­lejne po­sta­cie ma­jące za­peł­nić pra­wie całą po­wierzch­nię gi­gan­tycz­nego płótna.

– Dnia nie wy­star­czy, żeby to obej­rzeć. – Nie wy­trzy­mał, po­wie­dział gło­śno i wes­tchnął.

– Ci­szej! – skar­cił go wuj. Ka­mil Fa­ber do­piero te­raz zo­ba­czył, że Ro­sen­blum stoi przy lekko uchy­lo­nych drzwiach i wsłu­chuje się w krzyki do­cho­dzące z dol­nego pię­tra. Wuj kiw­nął na niego ręką i przy­ło­żył pa­lec wska­zu­jący do ust.

– Ra­dzę ci, sprze­daj go! Na­wet nie myśl, że od­dasz go pań­stwu albo, co gor­sza, znowu po­da­ru­jesz ja­kie­muś księ­ciu! – usły­szał ko­biecy głos.

– Zor­ga­ni­zu­jemy zbiórkę…

– I bę­dziemy cze­kać trzy lata. A ja w tym cza­sie umrę!

– Prę­dzej ja umrę… – usły­szeli nie­znany so­bie głos męż­czy­zny. – To może być moje ostat­nie dzieło.

– Tym bar­dziej! – żach­nęła się ko­bieta. – Je­śli ty nie po­tra­fisz, to ja tam pójdę. Ta bi­twa mnie wy­koń­czy, i cie­bie też! Ma­luj ja­kieś mniej­sze ob­razy. To bar­dziej opła­calne. Ja­kieś por­trety. Byle nie mo­ich sio­strze­nic! Bo po­tnę.

– Idę na górę.

Da­wid Ro­sen­blum od­szedł szybko od drzwi. Po­pa­trzył jesz­cze raz na ob­raz, po czym usiadł przy ma­łym sto­liku. Od­su­nął le­żące na nim szkice, na­wet na nie nie pa­trząc. Z jed­nej kie­szeni wy­jął pióro, a z dru­giej ksią­żeczkę z we­kslami. Za­czął je wy­pi­sy­wać.

Sły­chać było po­wolne kroki na scho­dach. W końcu drzwi się otwo­rzyły.

Ban­kier wstał, a Ka­mil Fa­ber się wy­pro­sto­wał. Na­prze­ciwko nich sta­nął sam mistrz Jan Ma­tejko.

Ro­sen­blum pierw­szy po­dał rękę, tak­su­jąc ma­la­rza wzro­kiem. Prze­ra­ził się. Wi­dział przed sobą zmi­zer­nia­łego, ra­chi­tycz­nego czło­wieka, zmę­czo­nego i przed­wcze­śnie po­sta­rza­łego. Wła­ści­wie wy­glą­dał na ta­kiego, który ni­gdy młody nie był. Si­wie­jące włosy za­cze­sane do tyłu, oku­lary z gru­bymi szkłami, ko­ści­ste ręce, zgar­bione plecy, zie­mi­sta skóra. Stał do­kład­nie na tle pu­stej, nie­za­ma­lo­wa­nej po­łaci wiel­kiego ob­razu.

– Da­wid Ro­sen­blum – przed­sta­wił się.

– Jan Ma­tejko.

Ka­mil Fa­ber nie­śmiało wy­cią­gnął te­raz swoją dłoń. Stał, ale uwa­żał, że po­wi­nien klęk­nąć. Zda­wało mu się, że wi­dzi czło­wieka nie z tego świata i nie w ten świat wpa­trzo­nego. Był za­chwy­cony i nie mógł wyjść z po­dziwu, że czło­wiek tak wą­tłej po­stury może być ta­kim gi­gan­tem. Szkła w oku­la­rach miał dwa razy grub­sze od jego szkieł, a wy­ma­lo­wał tyle le­dwo wi­docz­nych szcze­gó­łów. Tyle bi­żu­te­rii, tyle atła­sów, tyle bły­sków w ro­ze­źlo­nych oczach. Pra­wie wi­dział go na tle jego wiel­kiego dzieła. Jak stoi na dra­bi­nie. Twa­rzą w twarz z prze­ra­żo­nym mi­strzem krzy­żac­kim, a wo­kół niego śmier­telny zgiełk bi­tewny… Nie po­tra­fił wy­mó­wić słowa. Stał jak słup z otwar­tymi ustami.

– Jan Ma­tejko – przed­sta­wił się ma­larz pierw­szy.

– Ka­mil Fa­ber – wy­du­kał po chwili.

– Z tych Fa­be­rów? – za­py­tał mistrz, po­ka­zu­jąc na sło­iczki z pig­men­tami.

– Kie­dyś tak – od­po­wie­dział mu chło­pak, ku zdzi­wie­niu wuja, który nie­zbyt in­te­re­so­wał się, na czym zu­bo­żał jego da­leki krewny. Sły­szał, że na far­bach, ale nie bar­dzo wie­dział ja­kich.

– To wie pan, że on cały czer­wie­nią wy­peł­niony. – Mistrz wy­raź­nie zwra­cał się do Ka­mila, pa­trzą­cego na niego roz­pło­mie­nio­nym wzro­kiem. – Cza­sami my­ślę, że wła­snej krwi tam do­kła­dam. Ten ob­raz wście­kli­zną jest ma­lo­wany…

– I po to tu je­ste­śmy, by temu za­ra­dzić – włą­czył się Da­wid Ro­sen­blum, uprze­dziw­szy ku­zyna, który już za­mie­rzał się ode­zwać. Nie chciał za­chwy­tów, chciał kon­kre­tów.

– Słu­cham? – zdzi­wił się Ma­tejko i pod­szedł do ma­łego pu­dełka. – Ach… tak. Prze­pra­szam. Żona moja… Mar­twi się, że ten ob­raz mnie wy­koń­czy – do­dał, wyj­mu­jąc pa­pie­rosa.

Da­wid Ro­sen­blum zmiął trzy­many we­ksel i za­czął wy­pi­sy­wać nowy.

– To po­winno ją uspo­koić – po­wie­dział ban­kier i wrę­czył wy­pi­sany wła­śnie świ­stek. – Dwa­dzie­ścia ty­sięcy te­raz… i niech bę­dzie dwa­dzie­ścia po skoń­cze­niu.

– Ale…

– Do­brze. Dwa­dzie­ścia pięć. I niech pan za­dba o sie­bie.

– Ja o sie­bie dbać nie mu­szę.

– Musi pan, bo nikt inny za pana tego nie skoń­czy – stwier­dził ban­kier rze­czowo, ze szcze­rym nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Mi­strzu, ten ob­raz musi po­wstać! – wtrą­cił się roz­e­mo­cjo­no­wany Ka­mil Fa­ber. – Cały na­ród na niego czeka. I ja – do­dał bła­gal­nym to­nem. Ma­tejko, który do tej pory miał po­sępną minę, roz­ch­mu­rzył się i uśmiech­nął na­wet.

– Nie tylko ten na­ród. Cała Eu­ropa – włą­czył się szybko ban­kier, wi­dząc zmianę na twa­rzy ma­la­rza. – Za­mie­rzam go po­ka­zać w każ­dym eu­ro­pej­skim mie­ście. Każdy bę­dzie chciał go zo­ba­czyć – po­wie­dział i po­ka­zał ręką na ob­raz. Wy­ce­lo­wał tak do­kład­nie w po­stać zwy­cię­skiego wo­jow­nika, że mu­siał do­dać: – Jego, tego… Jego zo­ba­czyć!

– To Wi­told. Wielki książę li­tew­ski…

– A więc w Wil­nie też go wy­sta­wimy!

– Oby. – Ma­larz się uśmiech­nął. – Kie­dyś…

– Pro­szę – po­wie­dział ban­kier, po­da­jąc ma­la­rzowi wy­pi­sany we­ksel.

– To zna­czy… Sprze­dany na pniu? – za­py­tał Ma­tejko, bio­rąc do ręki kartkę.

– Tak to się chyba mówi. Mam tylko je­den wa­ru­nek. Skoń­czony musi być w ciągu roku. Żad­nych in­nych zle­ceń ma pan nie przyj­mo­wać! – do­dał Ro­sen­blum ka­te­go­rycz­nie.

Ma­larz przez dłuż­szą chwilę się nie od­zy­wał. Po­ki­wał głową, po czym za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Może to i le­piej. Może tak skoń­czyć mi się go uda… – Za­du­mał się, pod­cho­dząc do ob­razu i gła­dząc ręką płótno.

– O to cho­dzi! – ocho­czo po­twier­dził Ro­sen­blum.

– A ja też mam wa­ru­nek, na­wet dwa – oży­wił się ma­larz. – Ma pan o niego dbać. Ła­two ta­kie płótno uszko­dzić. Nie chcę, żeby się po­ła­mał, za­mókł, zgnił gdzieś, nie wia­domo gdzie…

– Tym zaj­mie się on. – Ban­kier wska­zał na ku­zyna. Ma­tejko po­ki­wał głową, wi­dząc za­chwyt na twa­rzy chło­paka, który zu­peł­nie nie po­tra­fił się już opa­no­wać.

– Ży­cie za niego od­dam! – za­wo­łał Fa­ber, roz­kła­da­jąc ręce.

– Nikt ży­cia za moje ob­razy na szczę­ście nie daje – po­wie­dział mistrz, kle­piąc Ka­mila Fa­bera po ra­mie­niu. – Nie ma po­trzeby, choć już raz chcieli mi ob­raz znisz­czyć…

– Nie po­zwolę! Będę pil­no­wał!

– Ufam panu! I mam jesz­cze je­den wa­ru­nek – do­dał. – Musi być wy­sta­wiony w Ber­li­nie.

Za­pa­dła ci­sza.

– Niemcy nie będą chyba za­do­wo­leni – skwi­to­wał Da­wid Ro­sen­blum.

– Nie mu­szą być. Ważne, żeby im to po­ka­zać. Niech pa­mię­tają, jak się wojny nie­spra­wie­dliwe koń­czą. Jak mi sił wy­star­czy, to im jesz­cze hołd pru­ski wy­ma­luję – za­gro­ził ma­larz.

– Zgoda. Też go ku­pię – przy­tak­nął za­do­wo­lony Da­wid Ro­sen­blum. – A Bi­twa po­je­dzie do Ber­lina. Ob­ra­zowi taki roz­głos nie za­szko­dzi – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc rękę.

– Na pewno – po­twier­dził Ma­tejko, od­wza­jem­nia­jąc uścisk. Szybko pu­ścił dłoń ban­kiera i pod­biegł do okna. Otwo­rzył je na oścież. – Sły­szy­cie? Dzwon Zyg­munta bije. To do­bry znak!

Pół­tora roku póź­niej Ka­mil Fa­ber obu­dził się w ho­te­lo­wym po­koju przy Ulm Strasse. Wy­jął spod po­duszki list od Kar­meli Ro­sen­blum. Nie mu­siał go czy­tać, treść znał na pa­mięć. Po­wą­chał go tylko. Pach­niał fioł­kami. Po­ca­ło­wał go i odło­żył na nocny sto­lik. Prze­cią­gnął się i zer­k­nął pod drzwi. Le­żała już tam po­ranna ber­liń­ska prasa. Wstał i szybko za­czął ją kart­ko­wać, szu­ka­jąc pierw­szych wra­żeń z za­pre­zen­to­wa­nej wła­śnie Bi­twy pod Grun­wal­dem. Wy­sta­wiono ją wczo­raj w Aka­de­mie Ge­bäude. Ze­brała wiele po­chleb­nych re­cen­zji. Mó­wiono, że to ob­raz wspa­niały i wy­jąt­kowy. Wiele osób roz­pły­wało się w za­chwy­tach, choć nie­któ­rzy jak zwy­kle byli bar­dziej po­wścią­gliwi. Na wszyst­kich jed­nak ro­bił ko­lo­salne wra­że­nie. Wi­dział to po twa­rzach zwie­dza­ją­cych. Tak samo było we wszyst­kich mia­stach, w któ­rych płótno było wy­sta­wiane. Nie­któ­rzy wpa­try­wali się w ob­raz po dwie go­dziny, na­wet wra­cali na drugi dzień. We fran­cu­skiej pra­sie prze­czy­tał, że to dzieło „zdu­miewa, ośle­pia i przy­ciąga”, że „jest dzi­kie i pełne fu­rii. He­ro­iczne i de­mo­niczne za­ra­zem”. W an­giel­skiej, że to: „Wiel­kie płótno przed­sta­wia­jące strasz­liwą walkę ry­ce­rzy teu­toń­skich i Po­la­ków, gdzie na­pięt­no­wana zo­stała po­li­tyka krwi i że­laza, sto­so­wana w zdo­by­tych kra­jach przez żoł­nie­rzy krzy­żac­kich!”. W ro­syj­skiej: „Co za dra­mat, co za siła!”. W Pol­sce pod­cho­dzili do ob­razu jak do oł­ta­rza.

Te­raz też nie mógł się do­cze­kać, ja­kie będą opi­nie. Od­na­lazł w końcu szu­kany na­głó­wek w „Ber­li­ner Frem­den­blatt” i za­czął czy­tać. Czy­tał kilka razy. Jesz­cze raz, od nowa i od nowa. Nie­jaki „Dr. O. von L.” pi­sał: „Jak ośmie­lono się taki ob­raz tu­taj wy­sta­wić!? To prze­jaw pol­skiej cho­rej me­lan­cho­lii i nie­zro­zu­mie­nia hi­sto­rii. To nie­godne, nie­praw­dziwe zu­chwal­stwo. Wielki mistrz za­konu nie­miec­kiego gi­nie z rąk ja­kie­goś kmie­cia z to­po­rem. To nie tylko nie­tak­tow­ność, to obe­lga! Taki ob­raz po­wstać nie po­wi­nien. Na­le­ża­łoby go znisz­czyć!”.

Za­sta­na­wiał się, czy wczo­raj po­znał ko­goś o ta­kich ini­cja­łach. Nie mógł so­bie jed­nak ni­kogo ta­kiego przy­po­mnieć. Na wszelki wy­pa­dek po­sta­no­wił szybko się ubrać i spraw­dzić, czy płótno jest bez­pieczne. Po chwili jed­nak się uspo­koił. Kto w dzi­siej­szych, cy­wi­li­zo­wa­nych cza­sach chciałby znisz­czyć ob­raz, po­my­ślał Ka­mil Fa­ber.

Jan Ma­tejko wy­wią­zał się z umowy. Wy­pa­la­jąc setki pa­pie­ro­sów, ży­wiąc się kawą. Tkwiąc z obo­lałą ręką w gó­rze, z no­sem przy płót­nie. W dusz­nej, ciem­nej pra­cowni, wśród krzy­ków, awan­tur i roz­pa­czy, ukoń­czył ob­raz. W rok od sprze­daży.

W do­sko­na­łym opi­sie Bi­twy pod Grun­wal­dem Sta­ni­sław Wit­kie­wicz, tylko pa­trząc, nie­mal sły­szał bi­tewne dźwięki: „po­tworny chrzęst zbroi, młó­co­nych ra­zami mie­czów i ce­pów, zgrzyt ze­śli­zgu­ją­cych się po stali ostrz, ryki wście­kło­ści, krzyki roz­ka­zów, wrzask trąb, char­cze­nie ko­na­nia, jęki bólu i zgrozy, kwik koni i nie wia­domo jesz­cze ja­kie od­głosy, wy­jące w ta­kich strasz­li­wych cy­klo­nach ludz­kich walk”. Wi­dział lu­dzi zwar­tych w śmier­tel­nym uści­sku, któ­rzy „na­dzie­wają się na ostrza ko­pii, pła­tają się na dwoje mie­czami, kłują no­żami, prują oszcze­pami, dła­wią się ar­ka­nami, miaż­dżą się ma­czu­gami”. Pi­sał o ko­niach, któ­rym udziela się to ludz­kie mor­der­cze sza­leń­stwo: „gryzą, tło­cząc się na sie­bie, gnio­tąc jeźdź­ców, tra­tu­jąc trupy, roz­gnia­ta­jąc ran­nych, chlu­piąc w ośli­zgłych krwią ka­łu­żach”.

To opis z sa­mego wnę­trza ob­razu. Walka tam cią­gle się to­czy.

Ale wi­dać też już po­ko­na­nych. Prze­ra­żo­nego ka­tow­skim mie­czem Ulri­cha von Jun­gin­gena, ucie­ka­ją­cego w po­pło­chu He­in­ri­cha von Plau­ena, chwy­co­nego ta­tar­skim ar­ka­nem Mar­kwarda von Sal­zba­cha. Wy­raź­nie też wia­domo, kto w tej woj­nie zwy­cięży. Po­ka­zana jest cała ple­jada okry­tych sławą, dziel­nych ry­ce­rzy: szar­żuje Za­wi­sza Czarny z Gar­bowa, wal­czy Zyn­dram z Masz­ko­wic, sie­cze mie­czem sławny Jan Ži­žka z Troc­nova i sza­leje na ko­niu try­um­fu­jący wielki książę li­tew­ski Wi­told.

Jan Ma­tejko, wielki Po­lak, syn Cze­cha i Niemki, chciał po­ka­zać naj­więk­szą bi­twę śre­dnio­wiecz­nej Eu­ropy. Gi­gan­tyczną psy­cho­ma­chię. Walkę do­bra ze złem. Wschodu z Za­cho­dem. Prawdy z fał­szem. Przed­sta­wić Pol­skę i Li­twę ob­ra­ca­jące w mia­zgę po­tęgę za­konu krzy­żac­kiego.

Ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­siąty ósmy rok, w któ­rym Jan Ma­tejko ukoń­czył Bi­twę pod Grun­wal­dem, był trud­nym ro­kiem dla ma­la­rza. Zo­stał co prawda za­szczyt­nym człon­kiem Ra­fa­elow­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Urbino, otrzy­mał złoty me­dal i wiel­kie wy­róż­nie­nie na pa­ry­skiej wy­sta­wie ma­lar­stwa, do­stał berło na Zamku Kró­lew­skim w Kra­ko­wie jako sym­bol pa­no­wa­nia w dzie­dzi­nie sztuki, lecz po­woli pod­upa­dał na zdro­wiu. Był to bo­wiem czas, w któ­rym zmarła jego ma­leńka có­reczka Re­gina. Le­dwo zdą­żył zro­bić szkic jej główki. Zma­gał się też ze zmien­nymi na­stro­jami żony. Jej cho­robę i trudny cha­rak­ter za­czną wkrótce le­czyć co­dzienną dawką mor­finy. Sam ma­larz cier­piał na usta­wiczne bóle w ło­patce od cią­głego ukła­da­nia ciała w nie­na­tu­ralne pozy, które przy­bie­rał, ma­lu­jąc swoje ol­brzymy. Cier­piał też na wrzody i wiele in­nych przy­pa­dło­ści. To wszystko mu­siało mu strasz­nie do­skwie­rać, bo w wieku czter­dzie­stu lat czę­sto mó­wił o śmierci i na­zy­wał ją „chwilą wy­zwo­lin”.

Cią­gle jed­nak ma­lo­wał. Za­mknięty ni­czym pu­stel­nik w świe­cie wła­snej wy­ob­raźni. Wiecz­nie po­śród kró­lów, ksią­żąt i ry­ce­rzy. Za­nu­rzony w hi­sto­rii. W cza­sach wiesz­czą­cych upa­dek i w chwi­lach chwały. Dla­czego? Bo wie­dział, że ob­raz może od­dzia­ły­wać na zbio­rową wy­ob­raź­nię. Wie­dział, że on jak nikt inny po­trafi wy­ra­zić wspólne lęki, pra­gnie­nia i na­dzieję. A przede wszyst­kim, co naj­waż­niej­sze, dać wiarę i przy­wró­cić god­ność.

Two­rzył dla współ­cze­snych so­bie i dla przy­szłych po­ko­leń.

I za­pewne na­wet w naj­czar­niej­szych snach nie mógł przy­pusz­czać, że za sześć­dzie­siąt lat po­lem bi­twy bę­dzie cały kraj. Sie­jące grozę czarne krzyże na bia­łym tle po­ja­wią się znowu. Tym ra­zem na skrzy­dłach Luft­waffe.

Wy­buch­nie druga wojna świa­towa.

Roz­pocz­nie się śmier­telna gra.

Po­ja­wią się lu­dzie, któ­rzy będą chcieli znisz­czyć ob­raz!

Będą za­bi­jać!

Będą szu­kać i ści­gać!

Wy­zna­czą na­grodę, jak za naj­więk­szego prze­stępcę!

Nie­któ­rzy po­święcą swoje ży­cie!

Dla ra­to­wa­nia płótna, dla ra­to­wa­nia Bi­twy, dla ra­to­wa­nia na­dziei!

To opo­wieść o nich i o cza­sach, w któ­rych żyli.

CZĘŚĆ I

Lu­blin, ma­rzec 1938 roku

Dziu­ra­wiec szedł ulicą Lu­bar­tow­ską. Dzień był cie­pły i sło­neczny, więc po­ru­szał się wolno, omia­ta­jąc wzro­kiem lu­dzi i ka­mie­nice. Ni­g­dzie się nie spie­szył i za­cho­wy­wał się ra­czej jak pan na wło­ściach, który lubi wie­dzieć, co się dzieje na jego ziemi. Miał trzy­dzie­ści lat, a od pięt­na­stego roku ży­cia był po­stra­chem ca­łej oko­licy. Bały się go dzieci, ko­biety i więk­szość męż­czyzn. Miał opi­nię ta­kiego, co no­żem po­słu­guje się znacz­nie le­piej niż wi­del­cem. Wy­glą­dem przy­po­mi­nał ma­łego niedź­wie­dzia i był przy tym wy­jąt­kowo sprawny. W dzie­ciń­stwie dzie­ciaki się śmiały, że matka pu­ściła się z cyr­kow­cem. Gdy do­rósł, nikt się już z niego nie śmiał, bo na­wet je­śli oj­ciec był z cyrku, to ra­czej atleta lub ja­kiś mistrz wagi cięż­kiej.

Dziu­ra­wiec sta­rał się pra­co­wać na swoją opi­nię, bo na sto­sowny wy­gląd za­pra­co­wał już we wcze­snej mło­do­ści. Miał kilka blizn na rę­kach, z cza­sów kiedy uczył się spraw­nie po­słu­gi­wać no­żem i nie za­wsze tra­fiał w stół, wbi­ja­jąc ostrze mię­dzy palce, i jedną dziurę w po­liczku, pa­miątkę po bójce z ko­lej­nym oj­czy­mem. Poza tym nie śmiał się z byle czego. Wła­ści­wie pra­wie wcale się nie śmiał, roz­glą­dał się tylko ze skwa­szoną miną i co ja­kiś czas uczył ko­goś re­spektu.

Te­raz zmie­rzał do swo­jej ulu­bio­nej bramy pod nu­me­rem 21. Chciał w niej tro­chę po­stać, wy­pa­lić gi­ta­nes’a, cze­ka­jąc na nie wia­domo kogo. Oparł się wła­śnie o mu­rek, wy­sta­wił dzio­batą twarz do słońca i o mały włos nie do­stał w głowę piłką uszytą ze szmat.

Piłka zo­sta­wiła brudny, mo­kry ślad na ścia­nie. Nie pa­dało od wielu dni, nie wie­dział więc, co wła­śnie ście­rał z twa­rzy. Śmier­działo si­kami. Uśmiech­nął się do sto­ją­cego parę me­trów da­lej ru­dego chło­paka i kiw­nął pal­cem, żeby mały pod­szedł i za­brał piłkę. Dzie­ciak nie wie­dział, co ma zro­bić. Oka­zał się jed­nak mało stra­chliwy i po­woli po­czął się zbli­żać. Od­waż­nego na­le­żało po­trak­to­wać jesz­cze kon­kret­niej. Gdy tylko sta­nął na wy­cią­gnię­cie ręki, Dziu­ra­wiec chwy­cił go za po­ła­taną ka­potę i za­mie­rzał so­lid­nie zdzie­lić, ale za­miótł je­dy­nie po­wie­trze przed jego twa­rzą. Dzie­ciak za­czął się wy­ry­wać tak roz­pacz­li­wie, że w końcu Dziu­raw­cowi zo­stał tylko łach w ręku. Biegł za chło­pa­kiem ka­wa­łek, ale le­ni­wie i nie­chęt­nie. Ci­snął brudną ka­potą na śro­dek po­dwórka.

– Za­pchlony gów­niarz – syk­nął i splu­nął przez zęby. Krzyk­nął jesz­cze to samo po ży­dow­sku, żeby tam­ten zro­zu­miał.

Ji­dysz znał nie go­rzej niż pol­ski. Wy­cho­wał się tu. A tu miesz­kało wię­cej Ży­dów niż Po­la­ków.

Gdy wró­cił na swoją ulicę, zo­ba­czył w bra­mie dwie ku­ca­jące dziew­czynki. Jedna pła­kała.

– Pło­dzą te ba­chory na wy­ścigi – prych­nął.

Po wyj­ściu z wię­zie­nia nie roz­po­zna­wał, czyje jest kogo. Więk­szość ży­dow­skiej, ale też tro­chę pol­skiej bie­doty ci­snęła się na gór­nych pię­trach. Jedne dzieci się ro­dziły, dru­gie umie­rały. Nie przy­zwy­cza­jał się. Od­pa­lał pa­pie­rosa, gdy po­de­szła do niego jedna z dziew­czy­nek. Pa­trzyła na niego wy­łu­pia­stymi ma­łymi oczami i gry­zła pa­znok­cie.

– A Raj­zle to Ba­ruch na strych za­cią­gnął – po­wie­działa, ob­gry­za­jąc pa­zno­kieć, i ucie­kła.

Dziu­ra­wiec w pierw­szej chwili nie zro­zu­miał. W dru­giej był już przy wej­ściu. Po­ka­zał tylko pal­cem na schody, dwie dziew­czynki jed­no­cze­śnie kiw­nęły gło­wami. Wbie­gał. Po dwa, trzy stop­nie na­raz. Na za­krę­tach chwy­tał się po­rę­czy, nie­mal pró­bu­jąc się na niej pod­cią­gnąć. Byle szyb­ciej po­ko­ny­wać ko­lejne pię­tra. Po­ręcz trzesz­czała, jakby się miała za chwilę po­ła­mać. Po­trą­cił ślepą starą babę, która wła­śnie stała na scho­dach, ale na­wet się nie obej­rzał. Ział jak dzi­kie zwie­rzę, gdy do­biegł na strych. Szarp­nął za drzwi. Były za­mknięte. Rzu­cił się na nie bar­kiem. Raz nie wy­star­czyło, dwa było aż nadto. Prze­le­ciał przez nie. Zo­ba­czył małą dziew­czynkę z twa­rzą jak mała kuna ści­śnięta za gar­dło. Sie­działa okra­kiem na ta­bo­re­cie. Miała pod­wi­niętą su­kienkę. Na ziemi le­żały jej majtki. Ro­zej­rzał się. Stary, wy­soki ły­sie­lec, z do­kle­jo­nym tu­pe­tem i krót­kim wą­sem pod no­sem, pró­bo­wał scho­wać się za roz­wie­szone prze­ście­ra­dło. Było za krót­kie. Dziu­ra­wiec ru­szył w jego kie­runku. Ba­ruch rzu­cił się do ucieczki, ale Dziu­ra­wiec był szyb­szy. Do­padł go. Chwy­cił za kark jedną ręką. Drugą przy­ło­żył cen­tral­nie w nos. Czuł, jak go miaż­dży. Ale nie prze­stał. Wy­mie­rzył jesz­cze raz w brodę. Z roz­kwa­szo­nych ust wy­pa­dła sztuczna szczęka. Stary osu­nął się na zie­mię. Le­żał i krztu­sił się wła­sną krwią. Dziu­ra­wiec kop­nął go w brzuch. Ba­ruch jęk­nął i zwi­nął się w kłę­bek. Za­char­czał. Nie mógł chwy­cić po­wie­trza. Dziu­ra­wiec do­ło­żył mu jesz­cze raz. Ale już bez prze­ko­na­nia. Od­su­nął się i pa­trzył, dy­sząc. Gdy tro­chę się uspo­koił, zo­ba­czył pod swo­imi no­gami sztuczną szczękę. Roz­dep­tał ją bar­dzo do­kład­nie…

– Je­żeli zo­ba­czę, że wpra­wi­łeś so­bie nowe, za­biję cię. Jak zo­ba­czę cię na tej ulicy, też cię za­biję. Ro­zu­miesz?

W od­po­wie­dzi Ba­ruch za­char­czał.

– Zro­bił ci coś? – za­py­tał Dziu­ra­wiec dziew­czynkę, która nie­ru­chomo sie­działa na ta­bo­re­cie. Mo­gła mieć z osiem lat.

– Nie. – Po­krę­ciła głową. – Pan też chce zo­ba­czyć? – za­py­tała i trzę­są­cymi się rę­kami pod­nio­sła su­kienkę.

– Nie ma na co pa­trzeć – po­wie­dział Dziu­ra­wiec, od­wró­cił głowę i splu­nął za sie­bie. – Wsta­waj, za­pro­wa­dzę cię do domu – do­dał, prze­cho­dząc przez le­żące na ziemi drzwi.

– Ale niech pan nie mówi ro­dzi­com – jęk­nęła dziew­czynka.

– A dla­czego nie? – od­po­wie­dział i da­lej nie słu­chał. Za­pro­wa­dził ją do są­sied­niej ka­mie­nicy.

– Coś mi się za to na­leży – po­wie­dział matce, która wy­słu­chaw­szy go, z wra­że­nia usia­dła na ziemi. Dziew­czynka stała w ką­cie. Trójka in­nych ma­łych dzie­cia­ków sko­rzy­stała z oka­zji i za­częła ta­plać się w wiel­kiej ba­lii z brudną wodą, w któ­rej matka prała ja­kieś szmaty.

– Ale my nic nie mamy. Ko­mor­nik wszystko za­brał – po­wie­działa ko­bieta i po­ka­zała na mały po­kój, w któ­rym nic nie było. Nic oprócz zbi­tego z de­sek łóżka i me­bla z pó­łek przy­twier­dzo­nych do ściany.

– Dziew­czyna nie­zmar­no­wana. Niech pani prze­każe mę­żowi, że przyjdę ju­tro. I drzwi na strych niech wstawi – za­ko­mu­ni­ko­wał i wy­szedł.

Wró­cił do bramy i cze­kał na Ba­ru­cha. Za­mie­rzał go jesz­cze po­stra­szyć i wy­cią­gnąć ja­kieś pie­nią­dze. Wie­dział, że stary nie pój­dzie na po­li­cję, bo tam go kie­dyś jesz­cze bar­dziej po­bili. Jego matka miała sklep na Ka­pu­cyń­skiej. Nie­raz pła­ciła. Pła­kała, zło­rze­czyła, ale pła­ciła.

Dziu­ra­wiec oglą­dał wła­sną pięść i po­chla­paną krwią ko­szulę, gdy pod­szedł do niego Anioł.

– Ro­bota jest… Na mie­ście – za­wo­łał we­soło, marsz­cząc w uśmie­chu i tak już po­marsz­czoną, prze­pitą twarz. Co prawda jego blond loki prze­rze­dziły się już w po­ło­wie, ale i tak na­dal wy­glą­dał jak chło­piec, który chce coś zbroić. – Od Niemca… – do­dał, wkła­da­jąc ręce do kie­szeni i prze­stę­pu­jąc dum­nie z nogi na nogę. – A to­bie co? – za­py­tał, gdy w końcu przyj­rzał się Dziu­raw­cowi.

Nie mu­siał długo cze­kać na od­po­wiedź, bo z klatki scho­do­wej wy­ło­nił się sku­lony, okrwa­wiony czło­wiek.

– Mogę? – Po­ka­zał na Ba­ru­cha, który wy­szedł na ulicę i by w miarę pro­sto iść, mu­siał trzy­mać się ściany.

Dziu­ra­wiec ski­nął głową. Anioł ru­szył za nim. Lu­dzie roz­stę­po­wali się, zer­ka­jąc na prze­mian z cie­ka­wo­ścią i obrzy­dze­niem. Kilka osób za­trzy­mało się, przy­glą­da­jąc się z da­leka ran­nemu czło­wie­kowi.

– Co się panu stało? – za­py­tał Anioł, który do­padł go od tyłu. Ob­jął go i pod­trzy­mu­jąc w pa­sie, pró­bo­wał po­sta­wić do pionu. – Oj, Ba­ruch chyba znowu nie­grzeczny był? – za­py­tał, szep­cząc mu już pro­sto do ucha.

Po­bity spoj­rzał na niego z prze­ra­że­niem, za­trząsł się i zgięty wpół za­czął ucie­kać, co chwila się po­ty­ka­jąc.

– Wa­riat – sko­men­to­wał Anioł gło­śno, osten­ta­cyj­nie wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Chwilę pa­trzył za ucie­ka­ją­cym męż­czy­zną, po czym od­wró­cił się na pię­cie i po­gwiz­du­jąc, wró­cił do bramy. Tam za­czął prze­glą­dać skra­dziony przed chwilą port­fel. Ki­wa­jąc głową z za­do­wo­le­niem, wy­jął z ma­łej prze­gródki zwi­tek bank­no­tów. Więk­szość od­dał Dziu­raw­cowi.

– Sły­sza­łeś? Niemcy do Au­strii we­szli. Bę­dzie ja­kaś wojna? – za­py­tał Anioł i wpa­try­wał się w Dziu­rawca, jakby ten rze­czy­wi­ście znał od­po­wiedź.

– Nie ob­cho­dzi mnie to. – Dziu­ra­wiec wzru­szył ra­mio­nami, cho­wa­jąc pie­nią­dze do kie­szeni.

Wie­deń, ma­rzec 1938 roku

Ger­hard von Los­sow wsłu­chi­wał się w od­głos wła­snych kro­ków. Ma­sze­ro­wał ra­zem z pię­cioma in­nymi ofi­ce­rami SS ko­ry­ta­rzem pa­łacu przy Prinz-Eu­gen-Strasse. Woj­skowe ofi­cerki na mar­mu­ro­wej po­sadzce wy­stu­ki­wały równy rytm. Gło­śny i mocny. Ręce z ob­cią­gnię­tymi pal­cami po­ru­szały się sztywno. Pod­bró­dek miał unie­siony tak wy­soko, że wi­dział ko­niu­szek wła­snego nosa. Pa­trzył w je­den punkt przed sobą i tak szedł. Wszystko po to, by nie roz­glą­dać się na boki. By sprę­żyć ciało i umysł. By się nie spe­szyć i nie ośmie­szyć jak dwaj ofi­ce­ro­wie ge­stapo, któ­rzy po­ja­wili się tu przed nimi i któ­rym nie udało się aresz­to­wać Lo­uisa Na­tha­niela von Ro­th­schilda, bo… od­pra­wiła ich służba, mó­wiąc, że ba­ron nie przyj­muje dziś go­ści.

Jesz­cze go­dzinę wcze­śniej Ger­hard von Los­sow za­śmie­wał się z tego, obej­mu­jąc się ręką w pa­sie. Te­raz sku­piał się na tym, by za­cho­wać spo­kój. Nie było to ła­twe. Go­be­liny, dy­wany, lśniące kan­de­la­bry, wiel­kie zwier­cia­dła, ma­lo­wi­dła na ogrom­nych su­fi­tach, złote sztu­ka­te­rie, rzeźby z mar­muru i ko­ści sło­nio­wej. Ob­razy Hol­be­ina, Halsa i Wat­teau, i cała reszta in­nych, któ­rych nie zdą­żył roz­po­znać. Tylko te wi­szące na ko­ry­ta­rzu kosz­to­wały ma­ją­tek. Na wprost były drzwi. I on tam był! Lo­uis Na­tha­niel von Ro­th­schild. Naj­bo­gat­szy czło­wiek w Au­strii, może na­wet w ca­łej Eu­ro­pie. Głowa ro­dziny, do któ­rej na­le­żały fa­bryki, ko­pal­nie, stocz­nie, ko­lej, setki do­mów, ty­siące hek­ta­rów ziemi… i naj­więk­sza w Eu­ro­pie pry­watna ko­lek­cja dzieł sztuki.

Szli po niego.

Ger­hard von Los­sow po­czuł się ważny. Jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle. Miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, a już zmie­niał świat. Jak jego przod­ko­wie wal­czący w sze­re­gach ar­mii Nie­miec bądź Au­strii. A nic nie wska­zy­wało na to, że pój­dzie w ich ślady. Parę lat wcze­śniej opu­ścił Wie­deń z po­wodu ko­biety i skan­dalu. Zna­lazł się w Ber­li­nie i chciał zo­stać ak­to­rem. Mó­wiono mu, że wy­gląda jak młody ger­mań­ski bóg wojny. Po­stawny. Z kwa­dra­tową szczęką, blond wło­sami i oczami jak cha­bry.

Uśmie­chał się dwoma rzę­dami rów­niut­kich bia­łych zę­bów, pa­trzył z ukosa. Ko­biety do niego lgnęły, choć trak­to­wał je ob­ce­sowo, bo już żad­nej nie ufał. Męż­czyźni po­dzi­wiali go za non­sza­lancki styl by­cia i wy­wa­żoną aro­gan­cję, ty­pową dla do­brze uro­dzo­nej, wy­kształ­co­nej ary­sto­kra­cji. Z wy­glądu miał za­datki na amanta fil­mo­wego, lecz przed ka­merą za­cho­wy­wał się sztywno. Parę razy sta­ty­sto­wał. Więk­szość scen wy­cięto, prócz kilku wo­jen­nych. Jako woj­skowy pre­zen­to­wał się do­sko­nale, na­wet w tle. Przy­pad­kowo, dzięki zna­jo­mo­ści ze zna­nym ry­sow­ni­kiem, po­zo­wał na­wet do kilku pla­ka­tów re­kla­mo­wych Hugo Bossa. Naj­le­piej wy­glą­dał w czar­nym mun­du­rze SS. I już się z nim nie roz­stał. Re­kru­ta­cję do eli­tar­nych od­dzia­łów prze­szedł ce­lu­jąco. Miał do­bre po­cho­dze­nie i nie­na­gan­nie się pre­zen­to­wał. Świet­nie się czuł w tym mun­du­rze, a przy oka­zji zro­zu­miał, co było przy­czyną po­stę­pu­ją­cego od kilku po­ko­leń zu­bo­że­nia jego ro­dziny. Po­wszechny brak sza­cunku dla lep­szej rasy. I Ży­dzi.

Te­raz szedł po jed­nego z nich. Może naj­waż­niej­szego w jego ro­dzin­nym mie­ście. Uczest­nic­two w ak­cji za­wdzię­czał fo­to­gra­fowi, któ­rego po­znał jesz­cze w Ber­li­nie. Ów ro­bił tam zdję­cia dla sa­mego Go­eb­belsa, a tu, w Wied­niu, do­ku­men­to­wał go­rące przy­ję­cie Niem­ców przez wie­deń­czy­ków i waż­niej­sze mo­menty z roz­gry­wa­ją­cych się wy­da­rzeń. Ger­harda wy­pa­trzył sto­ją­cego za grupką Ży­dów. Wy­pro­sto­wany, dumny, za­do­wo­lony sta­no­wił re­we­la­cyjne tło dla po­krzy­wio­nych sta­rych dziad­ków za­pę­dzo­nych do po­ka­zo­wego my­cia ulic. Wy­cią­gnął go z grupy in­nych es­es­ma­nów i za­pro­po­no­wał mu wzię­cie udziału w aresz­to­wa­niu, które miał w pla­nach uwiecz­nić. Ger­hard nie od­mó­wił i wie­dział, że od tego, jak się za chwilę za­chowa, za­le­żeć może jego dal­sza ka­riera, a już na pewno to, o czym bę­dzie się mó­wić przez na­stęp­nych kilka dni. Wszę­dzie. A chciał być znany.

Drzwi do ja­dalni się otwo­rzyły. Wszedł jako trzeci i za­stygł. Pa­trzył tylko na ba­rona. Ten sie­dział przy wiel­kim stole, na któ­rym pysz­niło się we­nec­kie szkło i krysz­ta­łowe wazy, srebrne pa­tery, zło­cone sztućce, por­ce­la­nowa za­stawa. Przy­stojny, około pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna nie­znacz­nie tylko od­chy­lił się na krze­śle w ich kie­runku, prze­krę­cił głowę i przy­glą­dał się im z de­li­kat­nym pół­u­śmie­chem. Haupt­sturm­füh­rer Od­ilo Glo­boc­nik oznaj­miał ba­ro­nowi, po co przy­byli. Za­czął gło­śno i sta­now­czo wy­mie­niać, z czy­jego roz­kazu i na czyje po­le­ce­nie, ale z każ­dym ko­lej­nym sło­wem tra­cił pew­ność sie­bie. Był grubo cio­sany, na­wet z twa­rzy. Nad­ra­biał miną, ale sy­tu­acja pe­szyła go i prze­ra­stała. Gdy skoń­czył, za­pa­no­wała ci­sza.

– Zdaje się, że nie mogę od­mó­wić, skoro tyle waż­nych osób jed­no­cze­śnie mnie prosi – ode­zwał się po dłuż­szej chwili Lo­uis von Ro­th­schild. – Do­brze więc. Po­zwolą pa­no­wie, że skoń­czę po­si­łek – po­wie­dział i nie cze­kał na po­zwo­le­nie, tylko od­kroił na­stępny kęs. A po­tem wziął do ręki kie­li­szek.

– Mam roz­kaz…

– Ten rocz­nik szam­pana Bil­le­cart-Sal­mon piję przy szcze­gól­nych oka­zjach – mó­wił ba­ron, po­ka­zu­jąc na bu­telkę. – Za­mó­wi­łem go wcze­śniej. Cze­ka­łem. Jest tak do­sko­nały, że dał­bym się dla niego za­bić.

Ka­mer­dy­ner szybko na­lał szam­pana. Ba­ron po­pa­trzył na bą­belki. Spró­bo­wał, uśmiech­nął się i po­wró­cił do po­siłku.

Ofi­ce­ro­wie spoj­rzeli na sie­bie. Stali przy drzwiach, ob­ser­wo­wani przez prze­ra­żoną słu­żącą i na­dę­tego ka­mer­dy­nera, który wy­glą­dał tak, jakby chciał ich opluć.

Ger­hard von Los­sow pa­trzył na haupt­sturm­füh­rera Od­ila Glo­boc­nika, który był star­szy od niego stop­niem. Po­zor­nie wy­ga­dany, ale nie­zbyt by­stry. Nie wie­dział, co ma zro­bić. Niby ba­ron zgo­dził się pójść z nimi, te­raz jed­nak von Los­sow nie wy­trzy­mał. Pod­szedł i sta­nął przy krze­śle.

– Po­zwoli pan?

– Nie wiem komu i nie wiem, na co. Zdaje się, że się pan nie przed­sta­wił – po­wie­dział ba­ron.

– Ger­hard von Los­sow. Pro­szę mi wy­ba­czyć śmia­łość. Po­czu­łem się jak u sie­bie. Oczy­wi­ście tu, czyli w Wied­niu. Przy­by­łem do­słow­nie przed chwilą i…

– Zdaje się, że znam pań­ską ro­dzinę – prze­rwał mu ba­ron. – Ojca, a może na­wet dziadka. Jesz­cze z cza­sów Habs­bur­gów… – po­wie­dział, a Ger­hard po­czuł dumę i trudno było mu ją ukryć. Z jed­nej strony to niby nie za­szczyt być zna­nym wśród Ży­dów, z dru­giej mó­wił to sam Ro­th­schild. Ką­tem oka wi­dział miny po­zo­sta­łych ofi­ce­rów i był za­do­wo­lony.

– Z tego, co mi wia­domo, są ry­ce­rzami ho­no­ro­wymi? – kon­ty­nu­ował ba­ron.

– Tak – po­twier­dził von Los­sow.

Ro­th­schild ski­nął głową na ka­mer­dy­nera, ten pod­szedł i od­su­nął krze­sło. Ger­hard usiadł.

– Młody czło­wieku, pan, zdaje się, wy­brał inną drogę?

– Nie są­dzę. – Ger­hard uśmiech­nął się znacz­nie sze­rzej niż zwy­kle.

– Czy wie pan, w ja­kich oko­licz­no­ściach piję zwy­kle tego szam­pana? – za­py­tał spo­koj­nym gło­sem ba­ron. – Na sty­pach. A więc za Au­strię! – do­dał i wy­pił do dna.

Ger­hard von Los­sow wstał zbyt szybko. Lekko po­trzą­snął sto­łem. Opa­no­wał wście­kłość i drże­nie, wziął do ręki pu­sty kie­li­szek i cze­kał. Ka­mer­dy­ner spoj­rzał na ba­rona, ten ła­god­nie ski­nął głową. Po­lano mu szam­pana. Wy­pił łyk i wes­tchnął.

– Rze­czy­wi­ście. Jest do­sko­nały. – Do­pił resztę. Po­ki­wał głową, od­wra­ca­jąc się w kie­runku reszty ofi­ce­rów. – Przy­znaję. Można za niego za­bić – do­koń­czył po chwili, gło­śno i do­sad­nie.

Za ple­cami usły­szał po­mruki za­do­wo­le­nia. Za­pa­mię­tają to, po­my­ślał.

Ba­ron otarł usta ha­fto­waną ser­wetą i wstał od stołu.

– Pro­szę wziąć jedną bu­telkę dla ojca. Ode mnie.

– To mie­szanka kilku szcze­pów wi­no­gron. Nie gu­stu­jemy w mie­szan­kach – od­po­wie­dział mu Ger­hard.

Ba­ron się uśmiech­nął.

– Skoro tak… Czy mogę spy­tać, do­kąd się wy­bie­ram? – Ski­nął na sto­ją­cych przy drzwiach es­es­ma­nów.

– Na ra­zie ho­tel Me­tro­pol. Zdaje się, że jest tam już kanc­lerz Au­strii i przy­wódca so­cja­li­stów.

– Będę więc miał wy­jąt­kowo cie­kawe to­wa­rzy­stwo. Idźmy. – Ba­ron skie­ro­wał się do drzwi.

Haupt­sturm­füh­rer bez słowa od­wró­cił się i ru­szył przo­dem. Za nim po­dą­żał aresz­to­wany. Ofi­ce­ro­wie szli za nim. Ger­hard miał wyjść ostatni, ale za­trzy­mał się jesz­cze na chwilę.

Gdy tylko ba­ron wy­szedł z po­koju, ka­mer­dy­ner rzu­cił się w kie­runku drzwi. Słu­żąca za­częła ner­wowo sprzą­tać ze stołu. Von Los­sow wi­dział ją w lu­strze. Pa­trzył, jak się na­chyla. Była młoda i zgrabna. Wzięła ta­lerz, tacę i małą srebrną rzeź­bioną sol­niczkę. Już miał od­wró­cić głowę, gdy zo­ba­czył, jak sol­niczka znika w kie­szeni pod bia­łym far­tu­chem.

Za­częło się, po­my­ślał, roz­glą­da­jąc się po ja­dalni. Kilka for­tun z tego ma­jątku po­wsta­nie.

Po­now­nie spo­tkał słu­żącą przy drzwiach. Wszy­scy zdą­żyli opu­ścić pa­łac, on się cof­nął. Dziew­czyna chciała za­mknąć drzwi. Za­gro­dził jej przej­ście i za­trzy­mał ręką. Uśmiech­nął się do niej, a ona pa­trzyła cie­lę­cymi oczami. Po­pchnął ją na ścianę. Przy­su­nął się tak bli­sko, że sły­szał jej ury­wany, prze­stra­szony i pod­nie­cony od­dech. Wło­żył rękę pod far­tuch. Dziew­czyna znie­ru­cho­miała. Chwilę ba­dał, co miała pod spodem. Wy­jął sol­niczkę i cof­nął się.

– Piękna – stwier­dził, ob­ra­ca­jąc ją w rę­kach. Dwie małe sy­reny plu­ska­jące wśród fal, wo­kół nich del­finy. Ca­łość le­dwo więk­sza od pu­dełka za­pa­łek.

Dziew­czyna ucie­kła ze spusz­czoną głową. Za­wo­łał jed­nego z ge­sta­pow­ców ob­sta­wia­ją­cych drzwi. Po­ka­zał pal­cem na słu­żącą zni­ka­jącą w ko­ry­ta­rzu i ski­nął głową po­ro­zu­mie­waw­czo. Chwilę póź­niej do pa­łacu przy Prinz-Eu­gen-Strasse we­szła grupa fo­to­gra­fów, ar­chi­wi­stów i urzęd­ni­ków ma­ją­cych spi­sać cały ma­ją­tek Ro­th­schil­dów. Jed­nemu z nich wrę­czył sol­niczkę.

– My­ślę, że to wło­ski ba­rok – po­wie­dział i wy­szedł za­do­wo­lony.

Cały pa­łac był już oto­czony przez od­działy SS. Nikt obcy nie miał do niego wstępu. He­in­rich Him­m­ler nie za­mie­rzał wpu­ścić tu ni­kogo poza swo­imi for­ma­cjami. Sam oso­bi­ście tego do­pil­no­wał. Ger­hard za­sta­na­wiał się na­wet, czy Him­m­ler nie sie­dzi w jed­nym z czar­nych sa­mo­cho­dów za­par­ko­wa­nych wzdłuż ulicy i nie pa­trzy, jak wy­wożą ba­rona. Po chwili jed­nak więk­szość sa­mo­cho­dów od­je­chała. Od­je­chało też auto z Lo­uisem Na­tha­nie­lem von Ro­th­schil­dem. Ger­hard nie spo­dzie­wał się, że wszystko wy­da­rzy się tak szybko. Nie było haupt­sturm­füh­rera ani star­szych stop­niem ofi­ce­rów. Wie­czór mieli już wolny. Szu­kali te­raz miej­sca, by za­cząć świę­to­wać. Udzie­lił im kilku rad i po­że­gnał się. W ra­zie czego wie­dział, gdzie ich szu­kać. Byli niżsi stop­niem i uro­dze­niem. Nie tego dziś ocze­ki­wał. Poza tym miał spo­tka­nie z oj­cem. Po­sta­no­wił udać się na Sin­ger­strasse pie­szo.

Na uli­cach sza­lony tłum cie­szył się, wi­wa­to­wał. Dziew­czyny pod­bie­gały, ca­ło­wały go w po­liczki, roz­da­wały kwiaty. W jed­nym z okien, obok klatki z ka­nar­kiem, stał wy­sta­wiony od­bior­nik ra­diowy. Z gło­śni­ków do­bie­gał głos roz­en­tu­zja­zmo­wa­nego spi­kera:

– Czyż ist­nieją słowa, które mo­głyby opi­sać na­sze uczu­cia? Czyż serce i oczy są w sta­nie po­jąć en­tu­zjazm i ra­dość, że Füh­rer po tak dłu­giej nie­obec­no­ści znów jest w na­szej sto­licy?

Ger­hard von Los­sow na­brał po­wie­trza w płuca, po­czuł się tak, jakby ktoś mó­wił o nim. Słu­chał wraz z kil­koma prze­chod­niami.

– Nasz Hi­tler po­wró­cił do domu. Po­sta­rano się o przy­ję­cie wy­jąt­kowe. Tu, na Hal­den­platz, na Ringu i przed pa­ła­cem Habs­bur­gów, tak jak w Ber­li­nie wita go mo­rze głów, wznie­sio­nych rąk, sztan­da­rów i pro­por­ców…

Ger­hard von Los­sow uśmie­chał się sam do sie­bie. Po­de­szła do niego ja­kaś dziew­czyna, chciała się z nim umó­wić. Na­wet nie sta­rał się za­pa­mię­tać gdzie, choć twier­dząco ski­nął głową. Za­mie­rzał się prze­cież spo­tkać z oj­cem. Nie wi­dział się z nim kilka lat, ale ostat­nio wy­mie­nili parę war­to­ścio­wych li­stów. Oj­ciec nie po­chwa­lał drogi, którą wy­brał Ger­hard, ale też nie kry­ty­ko­wał. Na­zi­ści byli mu obo­jętni i jego zda­niem nie tak groźni jak ko­mu­ni­ści. Tych oj­ciec nie­na­wi­dził naj­bar­dziej. Za­równo on, jak i dzia­dek Otto von Los­sow zwią­zani byli z Nie­miec­kim Za­ko­nem Ry­cer­skim. Na­le­żeli do ma­ria­nów, ho­no­ro­wych ry­ce­rzy, tak samo jak reszta wyż­szej szlachty au­striac­kiej. Oj­ciec czę­sto wspo­mi­nał czasy, gdy ar­cy­książę Eu­ge­niusz Ho­hen­zol­lern był wiel­kim mi­strzem. W domu ni­czym re­li­kwie wi­siały płasz­cze z czar­nym krzy­żem za­kon­nym. Za­kła­dał je na szcze­gólne oka­zje i było to wiel­kie święto.

Na co dzień Georg von Los­sow pra­co­wał w ar­chi­wum za­konu, miesz­czą­cym się w jego sie­dzi­bie przy Sin­ger­strasse 7.

Ger­hard szedł do niego z bez­wied­nym uśmie­chem na twa­rzy. To miał być cu­do­wny dzień. Ale nie był.

War­szawa, ma­rzec 1938 roku

Sta­ni­sław Ej­smond zmie­rzał do składu ob­ra­zów Bu­rofa na No­wym Świe­cie. Pod pa­chą niósł ko­lejne swoje dzieła. Na jed­nym były mi­mozy, na dru­gim irysy. Żal mu się było z nimi roz­sta­wać, lecz ostat­nio miał dużo pracy przy wy­sta­wach i nie na­ma­lo­wał nic in­nego. Wła­ści­ciel składu wy­dzwa­niał, bo zima się prze­cią­gała i kwiaty były w ce­nie. Dał się więc na­mó­wić i ta­chał pod pa­chą opa­ko­wane w pa­pier i prze­wią­zane sznur­kiem płótna. Za­mie­rzał przejść na drugą stronę ulicy, jed­nak drogę blo­ko­wała mu gło­śna ma­ni­fe­sta­cja. Nie umiał się prze­py­chać, więc przy­sta­nął i pa­trzył. Pa­ra­do­wali człon­ko­wie Ligi Mor­skiej i Ko­lo­nial­nej, gło­śno śpie­wali „Aja­jaj, Ma­da­ga­skar. Afryka parna, skwarna, Afryka na wpół dzika jest! Tam drzewa bam­bu­sowe, orze­chy ko­ko­sowe, tam są dzi­kie stepy, tam mi bę­dzie le­piej. Aja­jaj, ja lu­bię dziki kraj”. Chcąc nie chcąc, przy­tu­py­wał lekko nogą, bo tak jak każdy znał ten szla­gier na pa­mięć. „Do­mek so­bie wy­bu­duję, łaź­nia musi być. Wszyst­kich czar­nych wy­szo­ruję, czy­stość musi być. Ka­wia­renkę jakże wy­bu­duję także, albo jest ko­lo­nia, albo nie ma jej”.

– W dzi­siej­szych cza­sach nowe te­reny to ko­niecz­ność – po­wie­dział ktoś obok.

– Mamy prze­lud­nie­nie – wy­ja­śniała ja­kaś pani w ka­pe­lu­siku z piór­kiem.

– Żą­damy za­mor­skich ko­lo­nii! – krzyk­nął ktoś z tłumu, po­wie­la­jąc ha­sło z wiel­kiego trans­pa­rentu nie­sio­nego na czole po­chodu.

– Prze­strzeni do ży­cia! – wrza­snął ktoś z prze­chod­niów wprost za uchem Ej­smonda. – I rumu! Bo mi się pić chce!

Sta­ni­sław ob­ró­cił się i od­ru­chowo chybko cof­nął o dwa kroki od krzy­ka­cza. Był to wielki, pod­pity osi­łek ze zła­ma­nym no­sem. Uni­kał ta­kich osób. Ni­gdy się z ni­kim nie bił. Sam był drob­nej po­stury, od za­wsze no­sił okrą­głe oku­lary. Z rzad­kim wą­sem i przy­li­za­nymi blond wło­sami wy­glą­dał jak chło­piec z gim­na­zjum. Wszy­scy mó­wili do niego Staś, ewen­tu­al­nie Sta­szek, mimo że był już do­ro­słym męż­czy­zną.

– A pan coś taki de­li­katny?! – żach­nął się gbur. – Nie po­je­chał­byś pan na raj­ską wy­spę?! – krzyk­nął w kie­runku Ej­smonda.

– Tylko cie­bie tam nie wi­dzieli! – De­li­kwen­towi w kra­cia­stej ma­ry­narce to­wa­rzy­szyła dama w po­pla­mio­nej su­kience.

– Ale zo­ba­czą! – Wy­piął klatę krzy­kacz. – „Do Mu­rzynki się za­le­cam, to jest spo­sób mój! Bo ja lu­bię czarne z bia­łym, to jest ko­lor mój!”

– Ja ci za­raz dam ko­lor! – wrza­snęła tym ra­zem ko­bieta.

– „Od bia­łego ta­aatki i od cza­aaar­nej ma­aatki! Będą dzieci w kra­aaatki. I to bę­dzie raj!” Ałaa! – za­koń­czył zdzie­lony to­rebką po gło­wie. – Po­jadę! Bóg mi świad­kiem! Pierw­szym okrę­tem! Żą­damy ko­lo­nii! – wrzesz­czał da­lej, zni­ka­jąc w jed­nej z bram.

Ra­do­sna de­mon­stra­cja skrę­cała za róg. Trę­ba­cze znowu pod­jęli me­lo­dię, per­ku­si­sta mocno ude­rzył w wiel­kie ta­le­rze i za­częła się ko­lejna pio­senka. Tej Sta­ni­sław nie znał. Nie na­le­żał do Ligi, ale jak pra­wie mi­lion in­nych osób pre­nu­me­ro­wał mie­sięcz­nik „Mo­rze”. Dla za­miesz­cza­nych w nim zdjęć i pla­ka­tów, choć o po­dró­żach nie ma­rzył. Mi­nęło już osiem lat, od kiedy na za­ko­piań­skim za­krę­cie w wy­padku sa­mo­cho­do­wym zgi­nął jego star­szy brat. Matce zo­stał tylko on. Wi­dział, jak cała drży na samą wieść o tym, że syn ma gdzieś je­chać, na­wet po­cią­giem. Wes­tchnął więc gło­śno i za­czął roz­my­ślać nad wy­stawą pla­ka­tów Bolka Su­rałły-Gaj­du­cze­niego, którą miał wkrótce or­ga­ni­zo­wać. Sporo było wśród nich prac stwo­rzo­nych na za­mó­wie­nie Ligi Mor­skiej i Ko­lo­nial­nej. A więc znowu mo­rze… Tłum zrzedł i Sta­ni­sław Ej­smond spo­koj­nie prze­szedł na drugą stronę ulicy, za­sta­na­wia­jąc się, jak po­roz­wie­szać pla­katy. Miał kilka po­my­słów.

– Sta­siu! Sta­chu! Stasz­kuuu! – Ktoś za­czął krzy­czeć za jego ple­cami. Roz­po­znał zna­jomy głos, lecz od­wra­ca­jąc się, znów od­ru­chowo za­sło­nił się ob­ra­zami.

– Sta­siu! Jak ja się cie­szę! – Z za­trzy­ma­nej do­rożki pra­wie pod koła dru­giej wy­biegł Sta­ni­sław Mi­ku­licz-Ra­decki, wie­lo­letni dy­rek­tor ad­mi­ni­stra­cyjny war­szaw­skiej Za­chęty, i aż kla­snął w dło­nie z ucie­chy, zdą­ża­jąc w jego kie­runku. – Cóż za cu­do­wna no­wina! Ach, tylko się cie­szyć! Się cie­szyć!

Sta­ni­sław Ej­smond pa­trzył jak osłu­piały. Z re­guły za­pra­co­wany i za­tro­skany wszyst­kim do­okoła Mi­ku­licz te­raz pro­mie­niał. Wy­glą­dał, jakby miał wła­śnie po­pro­wa­dzić po­lo­neza. Roz­ło­żył ręce na boki i su­nął przez całą ulicę.

– Staszku, Sta­siu! Ty nie masz po­ję­cia. Ja wła­śnie by­łem w twoim domu. Matka mnie tu wy­słała. Mó­wiła, że do Bu­rofa idziesz. To ja co koń wy­sko­czy… Za tobą.

– Stało się coś? – za­py­tał Ej­smond. Zdjął oku­lary i za­czął ner­wowo prze­cie­rać szkiełka.

– Samo do­bre! Samo do­bre! – po­wie­dział Mi­ku­licz-Ra­decki, chwy­ta­jąc go rę­kami za ra­miona i po­trzą­sa­jąc nim ca­łym z ra­do­ści. – Ależ twój oj­ciec świę­tej pa­mięci by się cie­szył! Ależ by się cie­szył! – do­dał. Sta­ni­sław wie­dział, że przy­jaź­nili się z oj­cem, ale co zda­niem Mi­ku­li­cza tak by go ucie­szyło, nie wie­dział.

– Bę­dziesz wi­ce­pre­ze­sem Za­chęty! Ty! Wy­ob­raź so­bie! Wiem to! Pra­wie już pewne! – mó­wił, cały czas ra­do­śnie nim po­trzą­sa­jąc. – Ju­lia, twoja matka, się po­pła­kała. Nie dzi­wię się. Nie dzi­wię się! Sa­memu mi się chce pła­kać. Że ja tego do­cze­ka­łem. Sta­siu! Sta­chu! Staszku!

Sta­ni­sław Ej­smond przy­cią­gnął do piersi i przy­ci­snął dwa cią­gle trzy­mane w rę­kach ob­razy. I za­sło­nił się nimi niby tar­czą. Do tej pory był tylko za­stępcą członka Ko­mi­tetu Przy­ja­ciół Za­chęty. I nie li­czył, że to się w naj­bliż­szym cza­sie zmieni.

– Nie ma się czemu dzi­wić – cią­gnął Mi­ku­licz-Ra­decki. – Taka tra­dy­cja ro­dzinna. Oj­ciec był pre­ze­sem i ty nim bę­dziesz! Nie mo­gło być le­piej. Nie mo­gło być le­piej! Niech cię pierw­szy uści­snę – po­wie­dział i spró­bo­wał go ob­jąć, choć prze­szka­dzały mu ob­razy. – Zo­stawmy to. – Po­ka­zał pal­cem na płótna. – I je­dziemy do mnie. Mam tam kie­li­szek do­brego gru­ziń­skiego ko­niaku. Cze­kał na taką oka­zję. Sta­siu… Jak ja się cie­szę!

Ej­smond nie pa­mię­tał na­wet, komu zo­sta­wił mar­twe na­tury, bo wła­ści­ciela składu nie za­stał. Nie pa­mię­tał też drogi, mi­nęła szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał. Do­rożka gnała, a Mi­ku­licz-Ra­decki mó­wił przez cały czas i nie ukry­wa­jąc swo­ich emo­cji, co chwilę go ści­skał.

Przed gma­chem Za­chęty przy­sta­nęli. Staś Ej­smond pierw­szy raz po­pa­trzył na te mury ze stra­chem. Dy­rek­tor ad­mi­ni­stra­cyjny po­ka­zał sze­ro­kim ge­stem wej­ście.

– Pro­szę. Ty pierw­szy – po­wie­dział do­kład­nie w mo­men­cie, gdy otwo­rzyły się drzwi z dru­giej strony, a w nich, jak na za­wo­ła­nie, po­ja­wił się Bo­le­sław Su­rałło-Gaj­du­czeni z tek­tu­rową tubą pod pa­chą. Wy­glą­dał jak żyw­cem wy­jęty z pla­ka­tów, które ma­lo­wał. Więk­szość opie­wała mo­rze i wszel­kie sporty wodne. Sam był wy­so­kim, przy­stoj­nym, sma­głym bru­ne­tem, w ja­snej ma­ry­narce za­ci­śnię­tej pa­skiem. Zda­wało się, że wła­śnie opu­ścił po­kład ja­kie­goś an­giel­skiego ża­glowca i jesz­cze cią­gle owie­wała go ja­kaś bryza. Naj­pew­niej śród­ziem­no­mor­ska, o ile nie ka­ra­ib­ska.

– Wi­tam, pa­nie pre­ze­sie! – za­wo­łał od sa­mego progu. Znali się i lu­bili, mimo że Su­rałło z re­guły ma­lo­wał krzep­kich spor­tow­ców, a Ej­smond wiot­kie mi­mozy.

– Wie­ści szybko się roz­cho­dzą – szep­nął Mi­ku­licz-Ra­decki do ucha Sta­cha Ej­smonda.

– Czy pan pre­zes bę­dzie jesz­cze znał skrom­nego pla­ka­ci­stę? Czy po­może przy wy­sta­wie? Czy ban­kiety, przy­ję­cia i wir to­wa­rzy­ski nie wcią­gną nam gdzieś świeżo upie­czo­nego pre­zesa? – za­py­ty­wał Su­rałło, ma­sze­ru­jąc w jego kie­runku z wy­cią­gniętą ser­decz­nie ręką.

– Wi­ce­pre­zesa – po­pra­wił dy­rek­tor, przy­bie­ra­jąc po­ważną urzę­dową minę.

– Mogę? – za­py­tał Su­rałło, od­sta­wia­jąc tubę i roz­po­ście­ra­jąc ręce do uści­sku.

– No nie wiem – od­po­wie­dział Sta­ni­sław ze śmie­chem, ro­biąc krok w bok i uno­sząc pod­bró­dek wy­soko do góry. Obaj się ro­ze­śmiali, po czym Bo­le­sław Su­rałło-Gaj­du­czeni rzu­cił się w jego kie­runku, ob­jął go i za­krę­cił się z nim w kółko, pod­ska­ku­jąc na jed­nej no­dze.

– Pre­ze­sie…! – za­wo­łał.

– Wice…! – po­pra­wił go Ej­smond, nie­wpraw­nie wy­ry­wa­jąc się z uści­sku.

– Pa­no­wie! – skwi­to­wał scenkę trzy­ma­jący się z boku dy­rek­tor, który z jed­nej strony sam chęt­nie by się przy­łą­czył do pod­sko­ków, z dru­giej zaś uznał, że w po­bliżu tak sza­cow­nego gma­chu nie wy­pada za­cho­wy­wać się po szcze­niacku. – Pa­nie Bo­le­sła­wie! To nie przy­stoi! Praca dla sztuki to nie tylko przy­jem­no­ści. Ban­kiety i otwar­cia. Wszy­scy tak my­ślą, a to nie­prawda. To też obo­wiązki. Po­wie­rzono nam do­bra, które trzeba chro­nić! – Wy­cią­gnął wska­zu­jący pa­lec w kie­runku Ej­smonda. – Przy­po­mi­nam ci, Staszku! Twój oj­ciec przed wielką wojną mu­siał sam do Ro­sji Ma­tej­kow­ską Bi­twę pod Grun­wal­dem wy­wo­zić, żeby w nie­miec­kie ręce nie wpa­dła. O mały włos ży­cia przy tym nie stra­cił. Wiesz o tym – po­wie­dział po­waż­nym to­nem. – Prze­cież ci o tym opo­wia­dał.

– Nie raz – po­twier­dził Sta­ni­sław Ej­smond.

– Ale te­raz wojna nam nie grozi! Czasy się zmie­niły… – wtrą­cił roz­ba­wiony Su­rałło.

– Czasy są za­wsze ta­kie same – z po­ważną miną oświad­czył Mi­ku­licz. – Niemcy wkro­czyli wła­śnie do Au­strii…

– I po­do­bno za­bra­kło kwia­tów w kwia­ciar­niach, żeby nimi rzu­cać w na­jeźdź­ców…

– Tak, tak… Sły­sza­łem. – Mi­ku­licz po­dra­pał się po gło­wie. – A te­raz wra­cajmy do na­szych spraw. Sta­siu… – chrząk­nął. – Pa­nie Sta­ni­sła­wie, pierw­sze obo­wiązki.

– Ja­kie? – za­py­tał oszo­ło­miony tym wszyst­kim przy­szły wi­ce­pre­zes.

– Masz za­siąść w jury ko­mi­sji ar­ty­stycz­nej. Masz roz­strzy­gnąć kon­kurs na znaczki, który ogło­siła poczta. Z oka­zji dwu­dzie­stej rocz­nicy…

– O! Ciężka praca – wes­tchnął Su­rałło, kle­piąc Sta­ni­sława po ra­mie­niu. – Mam na­dzieję, że dasz radę. A tak już po­waż­nie, to współ­czuję bar­dzo… Tak wy­bie­rać, który zna­czek…

– Nie żar­tuj­cie so­bie, pa­no­wie – prze­rwał Mi­ku­licz-Ra­decki.

– To ja po­waż­nie za­py­tam. Do kiedy nad­syła się prace? Sta­siu, znamy się, czyż nie? – za­ga­dał Su­rałło, obej­mu­jąc Ej­smonda ra­mie­niem.

– Bo­le­sła­wie! – te­atral­nie obu­rzył się Ej­smond.

– Żar­to­wa­łem. Le­dwo się wy­ra­biam dla Ligi Ko­lo­nial­nej. Te­raz mam palmy ry­so­wać. W marcu… Od­bije mi – stwier­dził Su­rałło i zro­bił głu­pią minę, uda­jąc małpę. Za­śmiali się.

– Wejdźmy już do środka – roz­ka­zał dy­rek­tor, oba­wia­jąc się, że w końcu ktoś zo­ba­czy te wy­głupy.

– A sły­sze­li­ście to? Nasi na­ukowcy wró­cili z Ma­da­ga­skaru. Do­wie­dli tego, że świet­nie się tam przyj­mują po­mi­dory i tru­skawki… – cią­gnął Su­rałło.

Sta­ni­sław Ej­smond nie sły­szał. Ru­szył przo­dem i po­now­nie z prze­stra­chem spoj­rzał na gmach Za­chęty.

W ma­łym po­koju na pod­da­szu trzy­dzie­sto­letni Wa­cław Bo­ra­tyń­ski po­od­su­wał wszyst­kie me­ble, które miał. Nie było tego dużo. Prze­su­nął łóżko, krze­sło, mały sto­lik z mi­ską, de­skę kre­ślar­ską. Wszystko pod ściany, tak by zro­bić jak naj­wię­cej miej­sca. Spie­szył się, bo przez nie­wiel­kie okno wpa­dały ostat­nie pro­mie­nie dzien­nego świa­tła. Na pod­ło­dze roz­ło­żył dzie­sięć ry­sun­ków. Na wszelki wy­pa­dek po­cho­wał wszyst­kie ołówki do szu­flady. Nie było już czasu na po­pra­wia­nie.

Chwy­cił się za głowę i wzdy­chał z prze­ję­ciem, pa­trząc na efekty kil­ku­mie­sięcz­nej pracy. Na­wet przed sobą bał się przy­znać, jak bar­dzo jest za­do­wo­lony. Na ziemi le­żały: Chro­bry wi­ta­jący ce­sa­rza Ot­tona III, Ka­zi­mierz Ja­giel­loń­czyk na tle mapy pol­skiej, ta­kiej „od mo­rza do mo­rza”, So­bie­ski pod Wied­niem, Zyg­munt Au­gust i unia lu­bel­ska, Kon­sty­tu­cja 3 maja… I to przed­sta­wie­nie, z któ­rego był naj­bar­dziej dumny – bi­twa pod Grun­wal­dem. Z Wła­dy­sła­wem Ja­giełłą na ko­niu po­nad po­ko­na­nymi Krzy­ża­kami. Naj­le­piej mu wy­szedł. Za­sta­na­wiał się, czy ten ry­su­nek wło­żyć na wierzch teczki, czy na sam spód. Jak bę­dzie le­piej?

Długo nad tym my­ślał. Przed snem roz­sz­nu­ro­wał teczkę i od­waż­nie prze­ło­żył go na po­czą­tek. Rano wy­cią­gnął wszystko i po­ukła­dał chro­no­lo­gicz­nie, zgod­nie z ko­lej­no­ścią wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych. Ubrał się od­święt­nie i ru­szył na plac Na­po­le­ona wprost do gma­chu Mi­ni­ster­stwa Poczt i Te­le­gra­fów. Przed sa­mym wej­ściem wy­cią­gnął ry­su­nek przed­sta­wia­jący bi­twę, wziął głę­boki od­dech i prze­ło­żył go jed­nak na wierzch.

Wie­deń, kwie­cień 1938 roku

He­in­rich Him­m­ler był wnie­bo­wzięty. W rę­kach trzy­mał ludzką czaszkę i ob­ra­cał ją w dło­niach. Co chwila po­ję­ki­wał i wzdy­chał z za­chwytu. Od­chy­lał ją do tyłu, za­glą­dał do środka przez pu­ste oczo­doły, gła­dził ręką po ko­ści po­ty­licz­nej, wo­dził pa­znok­ciem po zę­bach. W końcu chwy­cił ją obu­rącz i trzy­mał na wy­cią­gnię­tych przed sie­bie dło­niach. Jak tro­feum.

– Spójrz, Wolff – po­wie­dział do swo­jego ad­iu­tanta, nie od­ry­wa­jąc wzroku od czaszki. – Dzi­siaj przy­szła pocztą. Zna­le­ziona w Ty­be­cie. I to przez na­szą eks­pe­dy­cję! Patrz na te ko­ści. Na tę szczękę. Wy­so­kość czoła. Prze­cież to są nie­zbite do­wody na ist­nie­nie pra­sta­rej aryj­skiej rasy! – roz­pły­wał się. – To oczy­wi­ste, że kie­dyś pa­no­wa­li­śmy nad ca­łym świa­tem. Wi­dzisz to prze­cież? – spy­tał swego ad­iu­tanta Karla Wolffa, który cze­kał, sie­dząc na ka­na­pie w głębi po­koju ho­te­lo­wego za­adap­to­wa­nego na biuro po­lowe szefa SS.

– To oczy­wi­ste – po­twier­dził Wolff. – Cze­kają na te do­ku­menty.

– Znowu obo­wiązki.

He­in­rich Him­m­ler nie­chęt­nie odło­żył czaszkę, zdjął z nosa bi­no­kle i po­ło­żył je na ster­cie pod­pi­sa­nych pa­pie­rów. Pię­trzyła się pra­wie na trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Prze­cią­gnął się i za­czął roz­ma­so­wy­wać palce pra­wej ręki. Od­giął głowę do tyłu, roz­cią­ga­jąc szyję.

– A wra­ca­jąc do na­szych spraw… Po­wiedz mi jesz­cze raz, co ten młody po­wie­dział Ro­th­schil­dowi? – spy­tał.

– Że nie uznaje mie­sza­nek róż­nych szcze­pów, pije tylko jed­no­rodne ga­tun­kowo szam­pany…

– Do­brze po­wie­dziane. Sprawdź go.

Karl Wolff ski­nął głową. Zle­cił to już dużo wcze­śniej. Te­raz tylko cze­kał na ra­port.

– Czas na prze­rwę – za­de­cy­do­wał Him­m­ler, pa­trząc na pod­pi­sane do­ku­menty. Pod­pi­sy­wał już do­brą go­dzinę, a cią­gle miał pełno ro­boty. W Wied­niu wszystko to­czyło się znacz­nie le­piej, niż przy­pusz­czał. Wstał, prze­cią­gnął się po­now­nie, chwy­ta­jąc się rę­kami za wy­go­lony kark. Pod­szedł do lu­stra i po­krę­cił głową. Prze­je­chał znów ręką po karku i do­tknął wy­go­lo­nych skroni. Skrzy­wił się. No­wemu fry­zje­rowi, po­noć naj­lep­szemu w Wied­niu, trzę­sły się ręce. Wy­pa­trzył jesz­cze dwa za­cię­cia brzy­twą, tuż nad pra­wym uchem.

– Co my zro­bi­li­śmy z na­szym ber­liń­skim fry­zje­rem…? Nie pa­mię­tam, jak on się na­zy­wał?

– Vic­tor No­vak, bo­dajże – usły­szał.

– I co z nim? Był do­bry – za­py­tał Him­m­ler, gła­dząc pi­ra­midkę z przy­cię­tych pod no­sem wą­sów.

– Wdał się w bójkę w jed­nym z ber­liń­skich lo­kali. Z tego, co mi wia­domo, tra­fił do obozu.

– Za bójkę? – zdzi­wił się szef SS.

– W tym lo­kalu wszy­scy na­zy­wają go Ma­ria Elena, więc pew­nie za to – od­parł Wolff z uśmie­chem, a Him­m­ler skrzy­wił się z nie­sma­kiem, cią­gle prze­glą­da­jąc się w lu­strze.

Prze­krę­cił głowę tak mocno, że doj­rzał ko­lejną cienką czer­woną kre­skę za­krze­płej krwi. Więk­szość fry­zje­rów roz­ci­nała mu skórę wła­śnie w tym miej­scu albo na karku. Nie­na­wi­dził tego, chciał mieć ide­alny kształt czaszki. Poza tym jego wy­soko pod­go­loną fry­zurę na­śla­do­wała pra­wie cała nie­miecka mło­dzież. Był wzo­rem. Mu­siał wy­glą­dać nie­na­gan­nie!

– Sprawdź, czy chce się le­czyć. Je­śli tak, to chcę go wi­dzieć po po­wro­cie do Ber­lina, mam dla niego za­da­nie – po­wie­dział, ma­ca­jąc z nie­za­do­wo­le­niem po cien­kim roz­cię­ciu na skó­rze. Wy­pro­sto­wał się. Po­pra­wił pa­sek w spodniach i do­piął gu­zik ko­szuli. – Wiesz? Nie­długo do pa­łacu Ro­th­schilda przy Prinz-Eu­gen-Strasse wpro­wa­dzi się nowy lo­ka­tor.

– Kto? – za­in­te­re­so­wał się Wolff.

– Adolf Eich­mann. Zro­bimy tam Główny Urząd do spraw Emi­gra­cji Ży­dow­skiej. Nie są­dzisz, że to do­sko­nały po­mysł? – za­py­tał i aż za­trząsł się ze śmie­chu. Oczy za­mie­niły mu się w dwie cien­kie szparki, unio­sły się pu­cu­ło­wate po­liczki. Wy­glą­dał jak za­baw­nie chi­cho­czące zwie­rzątko, tro­chę przy­po­mi­na­jące bor­suka.

– Do­bry po­mysł – po­twier­dził ad­iu­tant, pod­cho­dząc do biurka z paczką. – On już się nimi zaj­mie. Będą się cie­szyć, jak im się uda wy­je­chać w skar­pet­kach. – A, i do­pil­nuje ma­jątku Ro­th­schilda. Po­do­bno samo ka­ta­lo­go­wa­nie zbio­rów po­trwa co naj­mniej rok.

– Nie wie­rzyli w nas – po­wie­dział Him­m­ler i znowu za­chi­cho­tał. – Göring jest wście­kły! Po­do­bno roz­bu­do­wuje swoją re­zy­den­cję, bo mu już ścian na ob­razy bra­kuje. My­ślał, że za­gar­nie więk­szość dla sie­bie – stwier­dził i z czu­ło­ścią po­kle­pał ręką pod­pi­sane pi­sma i de­krety. – Z tej wście­kło­ści ob­sta­wił gra­nice i chce cho­ciaż ob­ło­wić się tym, co Ży­dzi mają za­miar jesz­cze wy­wieźć. Ale by­li­śmy pierwsi i le­piej przy­go­to­wani. Stra­te­gia to pod­stawa. Do wy­ko­na­nia – za­koń­czył ofi­cjal­nym to­nem i po­ka­zał na pa­piery.

Karl Wolff wstał. Zde­cy­do­wa­nym, choć nie­spiesz­nym kro­kiem pod­szedł do biurka, wziął do­ku­menty i wy­niósł je do se­kre­ta­riatu. Tam młoda dziew­czyna prze­stała stu­kać na ma­szy­nie. Wo­dziła za nim wzro­kiem, uda­jąc, że zmie­nia pa­pier. Wie­dział o tym. Nie­spełna czter­dzie­sto­letni, przy­stojny, z nie­na­gan­nymi ma­nie­rami, kur­su­jący po­mię­dzy Him­m­le­rem a Hi­tle­rem, zde­cy­do­wa­nie po­do­bał się ko­bie­tom. Uśmiech­nął się do dziew­czyny i ski­nął głową w po­dzię­ko­wa­niu. Wy­pa­dły jej z ręki wszyst­kie kartki.

– Niech pani po­zwoli – po­wie­dział i schy­lił się, żeby jej po­móc. Za­czer­wie­niła się. Roz­ba­wiło go to.

Wró­cił do po­koju. Tam Him­m­ler znowu trzy­mał czaszkę w ręku.

– Patrz! Ide­alne pro­por­cje. Wszystko się zga­dza. Skarb z cza­sów zło­tej ery aryj­skiej…

– Rze­czy­wi­ście – po­twier­dził Wolff i po­ło­żył ko­lejne pa­piery na biurku. Nie za­mie­rzał te­raz prze­ry­wać sze­fowi.

– Po­myśl tylko – kon­ty­nu­ował Him­m­ler. – Gdyby tylko dawni, po­tężni Ario­wie nie spół­ko­wali z pół­ludźmi i ze zwie­rzę­tami, nie zbru­kali rasy… Trzeba to wszystko te­raz oczy­ścić! – Odło­żył czaszkę na biurko, usta­wia­jąc ją ni­czym dro­go­cenny skarb. – Trzeba dzia­łać bez chwili wy­tchnie­nia. Roz­pocz­niemy złotą erę w dzie­jach ludz­ko­ści. Stwo­rzymy nową re­li­gię!

– A wła­śnie… – prze­rwał mu Karl Wolff, spo­dzie­wa­jąc się dłu­giego wy­wodu. Za­mie­rzał jesz­cze po­roz­ma­wiać z se­kre­tarką, która pew­nie na­dal czer­wie­niła się za drzwiami, i spy­tać, co robi wie­czo­rem. – Co ro­bimy z za­ko­nem nie­miec­kim? – W Wied­niu przy Sin­ger­strasse 7 mie­ściła się ostat­nia główna sie­dziba Krzy­ża­ków. Śred­nio go to ob­cho­dziło, ale chciał już zmie­nić te­mat. Poza tym z za­ko­nem zwią­zany był oj­ciec von Los­sowa, a miał się nim za­in­te­re­so­wać i ze­brać in­for­ma­cje na jego te­mat. Oso­bi­ście wró­żył mu ka­rierę i za­mie­rzał go so­bie wy­cho­wać, je­śli bę­dzie się do tego nada­wał.

– Pod­pi­sa­łem już do­ku­ment o ich ka­sa­cji. – Him­m­ler wzru­szył ra­mio­nami. – Prze­my­śla­łem to, nie są mi po­trzebni. Krzy­żacy byli kie­dyś po­tęgą, po­tem znie­wie­ścieli! – tłu­ma­czył. – Przez tę ich prze­graną bi­twę na pięć­set lat za­mknięto nam drogę na wschód! Ale to się zmieni! Karl, my two­rzymy nowy za­kon. SS jest no­wym nie­miec­kim za­ko­nem – wy­krzyk­nął.

Wie­deń, kwiecień 1938 roku

Ger­hard von Los­sow nie wi­dział, jak do tego do­szło. Spóź­nił się, choć po­ja­wił się w samą porę, by zdą­żyć ura­to­wać ojca. Do­tarł na Sin­ger­strasse i już z da­leka wi­dział, że coś tam się dzieje. Przed nu­me­rem 7 stało już kilka sa­mo­cho­dów ge­stapo. Wej­ście do ko­ścioła i we­wnętrz­nych za­bu­do­wań było ob­sta­wione. Ni­kogo nie wpusz­czali. Przy­spie­szył kroku. Na ko­niec biegł, gdy zo­ba­czył ojca le­żą­cego na chod­niku. Jedni mó­wili, że ktoś go po­pchnął. Inni, że się szar­pał, gdy nie po­zwo­lono mu wejść do środka. Po­do­bno nikt mu nic nie zro­bił, sam za­chwiał się i upadł. Ger­hard nie wie­dział, co jest prawdą, nie do­cie­kał, i tak nie ro­zu­miał, co się stało. Nie miał po­ję­cia, że na­zi­ści za­mie­rzają zli­kwi­do­wać główną sie­dzibę za­konu. I cały za­kon, któ­rego tra­dy­cja się­gała śre­dnio­wie­cza. Prze­jęli bu­dynki i skar­biec. Nie po­zwo­lili ojcu wejść do ar­chi­wum. To rze­czy­wi­ście mo­gło go za­bić. Pra­co­wał tam od za­wsze. Tak samo jak jego oj­ciec, i oj­ciec jego ojca, i tak da­lej. Każdy był ho­no­ro­wym ry­ce­rzem za­konu. To mu­siał być dla ojca szok. Prze­cież wo­lał na­zi­stów od bez­boż­nych ko­mu­ni­stów. Ich się bał naj­bar­dziej, twier­dził, że to oni nie po­tra­fią usza­no­wać świę­to­ści. Niem­ców się nie oba­wiał, nie spo­dzie­wał się, że za­gro­dzą mu drogę i będą ka­zali so­bie pójść. Do­stał wy­lewu. Le­karz stwier­dził, że Ger­hard po­ja­wił się w ostat­niej chwili. Gdyby nie on, Georg von Los­sow mógłby już nie żyć. Nie mógł dłu­żej le­żeć na chod­niku. Za­kon­nicy ob­stą­pili go, ale bali się co­kol­wiek zro­bić. Ger­hard za­czął krzy­czeć. Po­mógł mun­dur i roz­ka­zu­jący ton, mimo że był niż­szy stop­niem od nad­zo­ru­ją­cego ak­cję ofi­cera. Spra­wił, że jed­nym z sa­mo­cho­dów od­wie­ziono ich do szpi­tala. Tam też wy­mógł, by na­tych­miast za­jęto się oj­cem. Spę­dził z nim dobę.

Te­raz przy­wiózł go do domu.

Na sza­fie cią­gle wi­siał płaszcz z czar­nym krzy­żem. Był od­pra­so­wany i cze­kał pew­nie na uro­czy­sto­ści lub spo­tka­nia, może na­wet z oka­zji przy­łą­cze­nia Au­strii do Rze­szy. Nie do­cze­kał się. Scho­wał go i przy­po­mniał so­bie, jak do­stał la­nie gru­bym pa­sem, kiedy za­ło­żył go po kry­jomu i z drew­nia­nym mie­czem w ręku ba­wił się w krzy­żowca. Od tam­tej pory do tej chwili nie ru­szał tego płasz­cza. Ale te­raz oj­ciec miał wy­lew.

Pie­lę­gnia­rze wy­szli. Dok­tor Koch miał się po­ja­wić nie­ba­wem.

– Po­dejdź, chyba chce ci coś po­wie­dzieć – za­wo­łała go Kri­sta, gdy wy­szła słu­żąca i zo­stali już cał­kiem sami. Kri­sta po śmierci matki kła­dła go do snu, po­tem tra­fiła do łóżka ojca. Cią­gle wy­glą­dała jak za­su­szona gu­wer­nantka, ale nie prze­szka­dzała mu. Do­brze się oj­cem opie­ko­wała.

– Do­brze? Tak? Nie? A te­raz? O tak? Tak? – py­tała, po­pra­wia­jąc po­du­chy, a Ger­hard nie mógł po­jąć, jak od­czy­tuje, czego chce oj­ciec. Beł­ko­tał. Miał spa­ra­li­żo­wane pół twa­rzy, z ką­cika ust ście­kała mu ślina, opa­dała lewa po­wieka. Był bez­bronny. Ta­kiego go nie znał.

Bał się, ale pod­szedł i usiadł przy łóżku. Wziął go za rękę. Była chłodna. Przy­krył go.

– Na­chyl się i patrz na usta. Z bli­ska ła­twiej zro­zu­mieć – za­su­ge­ro­wała Kri­sta. Sama wstała i Ger­hard się zbli­żył. Oj­ciec za­char­czał. Naj­pierw nie­wy­raź­nie, z wiel­kim tru­dem, ale usil­nie coś po­wta­rzał.

– Wy…o…śśśś…eee.

Po­tem co­raz wy­raź­niej. W końcu Ger­hard zro­zu­miał.

„Wy­noś się” – tak po­wie­dział.

Nie mógł się my­lić. Już to kie­dyś sły­szał. Wy­krzy­czane. Te­raz to też był krzyk, choć zwię­dłego ciała. Wstał i ob­cią­gnął mun­dur. Nie mógł zła­pać tchu. Oj­ciec za­mknął oczy. Jakby na znak, że za­koń­czył roz­mowę. Ger­hard od­szedł od łóżka. Od­wró­cił się. Zro­bił krok, ale się za­trzy­mał. Płaszcz znowu był na drzwiach od szafy.

– Chciał, żeby tu wi­siał – po­wie­działa Kri­sta, wi­dząc zdzi­wie­nie w oczach Ger­harda.

– Aha. – Po­ki­wał głową i za­gryzł usta. Ru­szył w kie­runku drzwi.

– Co ci po­wie­dział?

Ger­hard przy­sta­nął i od­wró­cił się.

– Po­wie­dział… że so­bie po­ra­dzi.

Przez na­stępne pięć go­dzin Ger­hard von Los­sow cho­dził uli­cami Wied­nia. Na­strój miał wi­siel­czy. Nie pa­so­wał do mia­sta, które pra­wie od mie­siąca trwało w kar­na­wa­ło­wym szale. Lu­dzie stro­ili się tak, jakby co dzień ogła­szano ja­kieś nowe święto. Stro­iły się też całe ulice. Ściany bu­dyn­ków ozdo­biono kil­ku­me­tro­wymi gir­lan­dami z li­ści i kwia­tów. Z da­chów i bal­ko­nów zwi­sały dłu­gie na kilka pię­ter na­zi­stow­skie flagi. Nad jezd­niami roz­pięto druty i po­przy­wie­szano do nich swa­styki, które bu­jały się na wie­trze. Wszystko to na cześć Adolfa Hi­tlera, który try­um­fal­nie wkro­czył do sto­licy. Choć Hi­tler wy­je­chał, at­mos­fera na­ro­do­wego pod­nie­ce­nia wcale nie mi­jała. Po­ja­wiły się ko­lejne trans­pa­renty, tym ra­zem z oka­zji re­fe­ren­dum. Wie­deń­czycy mieli się wy­po­wie­dzieć, czy chcą przy­łą­cze­nia do Rze­szy. Wszystko wska­zy­wało na to, że już się wy­po­wie­dzieli. W oknach tkwiły więk­sze lub mniej­sze por­trety Füh­rera. Słupy ob­wie­szono ha­słami. Wszyst­kie z po­par­ciem, wszyst­kie na „tak”. In­nych nie było. W tę i we w tę jeź­dziły sa­mo­chody po­okle­jane pla­ka­tami. Nic tylko: „Je­den na­ród! Je­den kraj! Je­den wódz!”. Te same ha­sła wy­krzy­ki­wano z gło­śni­ków. Po­wta­rzano w ra­diu. Pi­sano wiel­kimi li­te­rami w ga­ze­tach. Na­wet na kar­cie do re­fe­ren­dum kółko przy „tak” było wiel­kie i na sa­mym środku, „nie” było małe i z boku. Zresztą nie za­no­siło się na to, by kto­kol­wiek chciał je za­kre­ślić.

Chyba że oj­ciec, ale on nie mógł się ru­szać. I Ży­dzi, któ­rzy nic już nie mo­gli zro­bić, po­my­ślał Ger­hard, pa­trząc z cie­ka­wo­ścią na drzwi Café Rem­brandt.

My­ślał, że wa­łęsa się po Wied­niu bez celu, a do­tarł tam, gdzie wcale nie za­mie­rzał przy­cho­dzić. Znał to miej­sce do­sko­nale. W tej wła­śnie ka­wiarni po­znał Le­opol­dine. Pa­mię­tał to aż za do­brze. Ale po co tu przy­szedł? Nie dzwo­nił do niej od lat. Nie py­tał, co u niej sły­chać. Nie spraw­dzał, czy wy­sta­wiła ja­kieś nowe prace. Była mu obo­jętna. Jej męża też nie spo­tkał, choć był wy­soko po­sta­wio­nym au­striac­kim na­zi­stą.

Rem­brandt ma­larz był ulu­bień­cem hi­tle­row­ców, ale na pewno nie był nim wła­ści­ciel tej wie­deń­skiej ka­wiarni. Na wszyst­kich szy­bach białą farbą wy­ma­lo­wane były gwiazdy Da­wida. Na naj­więk­szym oknie wid­niał na­pis „Jude”, taki sam był na chod­niku przed wej­ściem. W środku nie świe­ciło się żadne świa­tło.

Pod­szedł, zer­k­nął przez okno. Zda­wało się, że wszystko jest po sta­remu. Te same krze­sła i sto­liki. W głębi pi­ko­wana, skó­rzana ka­napa, przy niej mała ława. Wra­cały wspo­mnie­nia.

– Pro­szę pana! – Ktoś szarp­nął go za rę­kaw mun­duru. Od­wi­nął się bez­wied­nie i za­mach­nął. Ma­łego, pię­cio-, może sze­ścio­let­niego chłopca od­rzu­ciło pra­wie na metr do tyłu. Upadł na chod­nik i za­czął pła­kać. Obok niego stał drugi, tro­chę star­szy, z wia­drem w ręku.

– Czego chce­cie?! – wark­nął von Los­sow, choć nie miał w pla­nach wy­ży­wać się na za­smar­ka­nych chłop­cach w krót­kich spoden­kach.

– Mama nam nie po­zwala… My­śle­li­śmy, że może pan…?

– Na co mam niby po­zwo­lić?!

– Bo inni mogą, a my nie, tak po­wie­działa mama. – Młod­szy pod­niósł się z chod­nika i oży­wił się. Prze­stał pła­kać i otarł rę­ka­wem nos.

– Co mogą? – za­py­tał Ger­hard. Na­wet tro­chę za­in­te­re­so­wany na­chy­lił się nad mal­cami.

Ten młod­szy zro­bił prze­bie­głą minę, po­ka­zał na okno, po­tem na wia­derko i przy­ło­żył pa­lec do ust.

W wia­drze było kil­ka­na­ście nie­ma­łych ka­mieni.

– Po­zwa­lam. – Ger­hard wzru­szył ra­mio­nami.

– Sły­sza­łeś! Ka­zał nam! – za­wo­łał ma­lec z ra­do­ścią i nie cze­ka­jąc, ci­snął pierw­szym ka­mie­niem w okno ka­wiarni Rem­brandt. Ten po­szy­bo­wał wprost w sam śro­dek gwiazdy Da­wida. Po trze­cim roz­trza­skana była już cała szyba. Ko­lejne tra­fiły w drzwi. Tam szyba nie wy­pa­dła, ale za to je­den z ka­mieni ude­rzył w klamkę. Drzwi się otwo­rzyły. Na otwarte drzwi szkoda było ka­mieni. Chłopcy prze­rzu­cili się na ko­lejne okna. Gdy skoń­czyły się ka­mie­nie, Ger­hard von Los­sow pod­szedł do otwar­tego na oścież wej­ścia.

– Pro­szę pana! Wszy­scy, co tu­taj cho­dzili, te­raz idą tam. – Chło­piec po­ka­zał na róg ulicy. – W lewo i ka­wa­łek da­lej. Tam­ten wła­ści­ciel ka­zał nam to mó­wić. Tam jest le­piej.

– Dzię­kuję, naj­pierw wejdę tu – od­po­wie­dział. Chciał przez chwilę po­pa­trzeć. Zo­ba­czyć, czy na sto­li­kach stoją te same po­piel­niczki z go­dłem Habs­bur­gów.

Wszedł. Za nim po­woli ru­szyli za­cie­ka­wieni chłopcy. Na pierw­szy rzut oka pra­wie nic się nie zmie­niło. Mi­nął słup przy drzwiach wej­ścio­wych. Spoj­rzał przed sie­bie i cof­nął się o krok. Na środku ka­wiarni na ży­ran­dolu wi­siał czło­wiek. Pod nim było prze­wró­cone krze­sło. Któ­ryś z wla­tu­ją­cych ka­mieni mu­siał go po­ru­szyć, bo ciało lekko się jesz­cze bu­jało. Wła­ści­cie­lowi nie spodo­bały się nowe czasy. Do­ko­nał wy­boru, po­my­ślał Ger­hard i wzru­szył ra­mio­nami. Sam też kie­dyś pró­bo­wał za­pleść taki sznur.

Od­wró­cił się. Chłopcy stali jak wryci.

– Trzeba było słu­chać mamy. – Ger­hard wzru­szył ra­mio­nami. Malcy ucie­kli z krzy­kiem. Sam też długo nie pa­trzył. Twarz była sina, ję­zyk wy­wa­lony na wierzch. Nie było na co pa­trzeć.

Wy­szedł. Ru­szył w kie­runku wska­za­nej przez chłop­ców ka­wiarni. Kilku ga­piów sto­ją­cych na chod­niku od­pro­wa­dziło go wzro­kiem, nie od­po­wie­dział im ani sło­wem. Pod­szedł tylko do prze­cho­dzą­cego obok pa­trolu po­li­cji. To ich sprawa. Sam chciał się na­pić. Po­woli za­pa­dał zmierzch.

Lo­kal był duży i wy­peł­niony ludźmi. Nie po­do­bał mu się. Ale po kilku sznap­sach za­częło być na­wet zno­śnie. I bar­man nie pa­trzył z wy­rzu­tem, nie pró­bo­wał też na­wią­zy­wać roz­mowy. Dwóm na­ga­bu­ją­cym go dziew­czy­nom bez zbęd­nych ce­re­gieli po­wie­dział, żeby szu­kały szczę­ścia gdzie in­dziej.

Scho­dziło się co­raz wię­cej lu­dzi. Parę osób roz­po­znał, przy­szło też kilku wy­so­kich rangą ofi­ce­rów, któ­rzy za­raz usie­dli w od­dziel­nej salce. Za­mie­rzał wyjść. Co­raz bar­dziej chwiał się na no­gach, mimo że od go­dziny pra­wie stał w miej­scu. Chciał za­pła­cić, gdy ktoś do­tknął jego ra­mie­nia.

– Za­bierz mnie stąd – usły­szał. Nie od­wró­cił się. Za­mó­wił jesz­cze jed­nego sznapsa i scho­wał pie­nią­dze. Przy­lgnęła do jego ple­ców. Wy­pił, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Odejdź – po­wie­dział w końcu. Była chuda, miała pra­wie prze­zro­czy­ste, lekko zie­lone tę­czówki ze źre­ni­cami nie więk­szymi niż główka szpilki. Bladą skórę. Do mocno po­ma­lo­wa­nych kar­mi­no­wo­czer­woną szminką ust przy­kle­iło się pa­semko czar­nych wło­sów. Była w jego ty­pie, ale dzi­siaj nie za­mie­rzał jej po­zna­wać.

– Gdzie­kol­wiek. Te­raz. Mój błę­kit­no­oki. – Nie pod­da­wała się.

Chwy­ciła twarz Ger­harda w obie dło­nie.

– Nie po­do­bam ci się?

– Odejdź – po­wtó­rzył.