Siostry Raj. Żony Gniewu - Joanna Jodełka - ebook

Siostry Raj. Żony Gniewu ebook

Joanna Jodełka

4,5

Opis

Siostry Raj na tropie mordercy z krzyżackiego zamku. Zapraszamy do Gniewu!

Siostry Raj, Tycjana - konserwatorka zabytków, i Angelina – charakteryzatorka, znowu wplątują się w kryminalną intrygę. Tym razem pojawiają się w Gniewie i trafiają w sam środek planu zdjęciowego. Historyczna sceneria krzyżackiego zamku i niezwykła opowieść o wielkiej miłości Sobieskiego do Marysieńki stają się tłem wyrafinowanej zbrodni.

Film miał opowiadać o miłości jak z bajki – choć ta wydarzyła się naprawdę, jednak trup w sali tortur gniewskiego zamku, choć wygląda jak część scenografii, jest prawdziwy. Podejrzani są wszyscy: wojujące z sobą aktorki, ambitny reżyser, wszechmocny producent, a nawet garderobiana i konsultant historyczny. Siostry Raj muszą działać, bo kręci się tam zupełnie inny, morderczy scenariusz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (23 oceny)
13
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gransza

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Joanna Jodełka zdaje się wyrastać na godną następczynię Joanny Chmielewskiej jednak w zupełnie własnym stylu. Tylko tak dalej.
10
Maria_Jasionowska

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałam się „podróży” do Gniewu. Szczególnie wzruszyła mnie historia szewcowej oparta na faktach. Lubię przyjeżdżać na zamek, następna podróż będzie dzięki tej książce jeszcze ciekawsza
00
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

To moja pierwsza, przeczytana książka tej autorki z siostrami Raj, jako głównymi postaciami. Zamierzam przeczytać inne pozycje tej autorki.
00
mimix86

Nie oderwiesz się od lektury

aż zapragnęłam odwiedzićmiasto Gniew, ciekawość rozbudziła we mnie ta książka, w sam raz na jeden wieczór
00

Popularność




GNIEW NIE ZASY­PIA.

Przy­naj­mniej tak pomy­ślała Szew­cowa, pod­no­sząc głowę. W małym oknie, które opie­rało się o bruk chod­nika, widziała prze­cho­dzące nogi. W tę i we w tę. W tę i we w tę. Nic dziw­nego, noc była let­nia i przy­jemna. Na rynku cią­gle jesz­cze krę­ciło się sporo ludzi, a każdy na swój spo­sób. Zakap­tu­rzona mło­dzież jak zwy­kle, szu­ra­jąc wiel­kimi spor­to­wymi bucio­rami, w któ­rych nie­jed­no­krot­nie pod­kle­jała pode­szwy. Adi­dasy kosz­to­wały tyle, że pode­szwa powinna ani drgnąć. Ale cóż…, wes­tchnęła, patrząc na drew­niany paty­czek zanu­rzony w sło­iku z kle­jem. Ten, który teraz miała, był niby naj­lep­szy na rynku, żół­tawy, gęsty, pra­wie bez­za­pa­chowy, ale gdzie mu tam do tego różo­wego, tego sprzed dwu­dzie­stu lat! Zapach miał taki, że nie­je­den zacią­gał się głę­boko, gdy tylko otwo­rzył drzwi zakładu szew­skiego. I to z jakim zado­wo­le­niem! Każdy z zamknię­tymi oczami mógł powie­dzieć, że jest u szewca. A jak ten klej kleił… Posma­ro­wać, zosta­wić na noc i jakby kto chciał, toby nie ode­rwał. Taki był mocny. A teraz… Bez­na­dziejny, jak te buty. Wzru­szyła ramio­nami, odło­żyła paty­czek i zakrę­ciła słoik. A te fleki… Popa­trzyła w górę, na stu­ka­jące za oknem szpilki. Prze­cież kie­dyś też spa­ce­ro­wały po bruku. Też się ście­rały, ale żeby tak! Jesz­cze dwa okrą­że­nia po rynku, trzy razy do kościoła i znowu do niej tra­fią. Tak samo jak san­dały popy­cha­ją­cej wózek dziew­czyny. Paski się zaraz poodry­wają… poprują… powy­łażą… Szew­cowa poki­wała głową, raz po raz zer­ka­jąc na chod­nik.

Nie pamię­tała, kiedy miała tyle roboty, a do tak późna pra­co­wać nie mogła. Pokrę­ciła się na sie­dząco, poprze­cią­gała, aż krze­sło zatrzesz­czało. Krę­go­słup na sta­rość bolał i noga doku­czała, ale do renty doro­bić trzeba, a poza tym co ma sama w domu sie­dzieć. Przy­naj­mniej na ludzi popa­trzy, pogada tro­chę, posłu­cha. Dobrze, że umie te buty napra­wiać, choć prze­cież się ni­gdy nie uczyła. To mąż był szew­cem, a ona szew­cową, żoną szewca. Ale przez lata się napa­trzyła, jak się zeluje, fle­kuje, zszywa cho­lewki, pole­ruje pode­szwy. Nie raz, nie dwa z mężem. A i za niego buty repe­ro­wała. Po jego śmierci sama w zakła­dzie urzę­do­wała. Cią­gle jako Szew­cowa. Ludzie się jej kła­niali na ulicy, bo pra­wie każdy coś u niej napra­wiał i prę­dzej czy póź­niej schod­kami do warsz­tatu scho­dził. Łatwo było tra­fić. Szyld się nie zmie­nił od dzie­się­cio­leci, kartka „Zaraz wra­cam” ta sama od dwu­dzie­stu lat, a stara dobra szew­ska sin­gerka zszy­wała buty pew­nie od dobrych stu lat. Popa­trzyła z czu­ło­ścią na maszynę. Ona też sta­ruszka, potra­fiła już kapry­sić. Cza­sami dobrze szyła, cza­sami nie. Ostat­nio, jak igła się zła­mała i wpa­dła do środka, to zaczęła nitki plą­tać, ale dzięki ludz­kiej pomocy i to dało się napra­wić. Bo co tu się może popsuć, jak pedał działa, koło się kręci, jedy­nie igły nowe, więc nie tak dobre jak kie­dyś. Maszyna chyba też ich nie lubi.

Popra­wiła far­tuch, wzięła do ręki obcęgi i wycią­gnęła dwa gwoź­dzie wysta­jące z pode­szwy. Te buty zostawi na jutro. Dziś już i tak dużo zro­biła.

Na sta­rym kon­tu­arze stało kilka par do ode­bra­nia, jedne do zszy­cia i coś przy­nie­sione w tor­bie. Wszystko od fil­mow­ców. Ci już od trzech tygo­dni zacho­dzili. To pod­kleić, to roz­cią­gnąć, to napra­wić. Kama­sze, pan­to­felki, ofi­cerki, a wszystko to niby na jeden raz. Pode­szwa z tek­tury, skóra z pla­stiku, zamsz z mate­riału, wszystko się w pal­cach roz­ła­ziło. Naj­tań­sza tani­zna. Świat zwa­rio­wał.

– Po co robić buty na raz? – pytała Szew­cowa. – Chyba że do trumny?

Miła dziew­czyna z ekipy fil­mo­wej uśmie­chała się tylko i pro­siła:

– Pani Halino, na już, na teraz… nie­ważne, nie szko­dzi…

Słu­chała i krę­ciła głową, zasta­na­wia­jąc się, skąd dziew­czyna zna jej imię, pew­nie nie­któ­rzy na mie­ście nie pamię­tali i nazy­wali ją zwy­czaj­nie Szew­cową.

– Pani Halinko, niech się roz­klei… byle po zdję­ciach – powta­rzała roz­trze­pana dziew­czyna o wło­sach, któ­rych nie miała czasu porząd­nie roz­cze­sać, tylko zwi­jała je w potar­gany kok na czubku głowy. – Te pan­to­fle jutro mają zagrać, a potem nie będą potrzebne – powta­rzała, poka­zu­jąc na żółte kama­sze. – Te buciory, tylko dla dra­go­nów, w jed­nej sce­nie bitew­nej grają. Potem do wyrzu­ce­nia. Niech się roz­pa­dają, prze­cież i tak nikt w tym nie będzie cho­dził.

– Jo – przy­tak­nęła Szew­cowa, pro­ro­ku­jąc, że jak będzie padać, to i tej jed­nej sceny nie dadzą rady zagrać.

Ziew­nęła i uznała, że czas poczła­pać na górę do miesz­ka­nia. Poukła­dała na stole młotki, obcęgi, szy­dła, noże, nożyczki, szpi­lorki. Wszystko musiało być na swoim miej­scu. Spraw­dziła jesz­cze kie­sze­nie w far­tu­chu, czy cze­goś nie wynosi do domu, a póź­niej będzie szu­kać. Usta­wiła rów­niutko pary butów cze­ka­jące do odda­nia. Zaj­rzała jesz­cze do papie­ro­wej torby, choć zastrze­gła, że dopiero jutro zaj­mie się nowym pakun­kiem. Z cie­ka­wo­ścią pocią­gnęła za dłu­gie żółte cho­lewki. Raj­tary chyba, pomy­ślała, patrząc na sty­li­zo­wane ofi­cerki. Skrzy­wiła się, gdy tylko zoba­czyła roz­ła­żące się pode­szwy. Wsa­dziła rękę do buta i wycią­gnęła kilka dziw­nych zapi­nek. Ozdoby? Może kla­merki. Małe srebrne kwa­dra­ciki. Może cen­ty­metr na dwa? W środku tkwił czer­wony kamyk wci­śnięty w pira­midkę. Wysta­jący sto­żek ota­czała ple­cionka z wiją­cych się dru­ci­ków uda­ją­cych listki na gałąz­kach. Dookoła płatki. Ładne to, pomy­ślała. Pew­nie gdzieś do butów trzeba będzie przy­piąć. Wrzu­ciła z powro­tem do środka. Jedna z zapi­nek spa­dła na pod­łogę. Szew­cowa schy­liła się i pod­nio­sła, gdy do zakładu wpa­dła sąsiadka. Na szczę­ście dziurkę do paska może zro­bić od razu. Znowu usia­dła przy stole. Zapinkę przy­szpi­liła do far­tu­cha, zaraz odłoży na miej­sce. Wyjęła z szu­flady dziur­kacz, wyko­nała usługę na pocze­ka­niu i poszła na górę.

Rano, gdy scho­dziła do warsz­tatu, szu­ka­jąc klu­cza w kie­szeni far­tu­cha, oka­zało się, że nie jest potrzebny. Drzwi były otwarte, a stary zamek wisiał na jed­nej śrubce.

– Co jest!? – Zła­pała się za głowę, wcho­dząc do środka.

Buty były pozrzu­cane z pó­łek. Drew­niane pra­wi­dła walały się po pod­ło­dze. Młotki, obcęgi, szy­dła pospa­dały z prze­su­nię­tego pod ścianę stołu.

– Nic nie zgi­nęło? – zapy­tała sąsiadka z prze­ciw­le­głej pie­rzei rynku, która zaszła do warsz­tatu z samego rana. Z wra­że­nia utknęła w progu z parą różo­wych szpi­lek w ręku.

– A co by tu miało zgi­nąć? Stare radio? Stare buty? Stu­let­nia maszyna? – Szew­cowa zacho­dziła w głowę, sprzą­ta­jąc poroz­rzu­cane narzę­dzia. – Łobuzy pew­nie jakieś…

Minęła dobra godzina, nim się zorien­to­wała, że jed­nak cze­goś bra­kuje. Po żół­tych kama­szach z zapin­kami w środku została tylko papie­rowa torba.

ROZDZIAŁ 1

Pierwsza była żona

BYWA I TAK, ŻE NIC NIE ZAPO­WIADA BURZY. Szcze­gól­nie latem, kiedy to nagle ni z tego, ni z owego zagrzmi, choć aura wydaje się pogodna i sło­neczna, a niebo błę­kitne i przej­rzy­ste. Grom z jasnego nieba potrafi szcze­rze zdzi­wić i spra­wić, że ludzie naj­pierw spo­glą­dają po sobie, a potem szybko ucie­kają każdy w swoim kie­runku, zdez­o­rien­to­wani nagłą zmianą warun­ków atmos­fe­rycz­nych. Wia­domo bowiem, co się wyda­rzy. Lukrowe obłoki roz­wieją się na wszyst­kie strony, słońce się schowa, jakby go w ogóle nie było, a wiatr będzie mie­szał z bło­tem wszystko, co zdoła unieść. A potem, jeśli burza nie przej­dzie bokiem, to nad­cią­gnie ocię­żały cumu­lo­nim­bus, wysmaga wichrem, zleje desz­czem albo nawet obije gra­dem zabłą­ka­nego prze­chod­nia. Lepiej więc zaszyć się gdzieś w bez­piecz­nym miej­scu i prze­cze­kać. A jak ktoś się nie zaszył…

Dla Tycjany Raj, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­niej kon­ser­wa­tor zabyt­ków gro­mem z jasnego nieba był dzwo­nek do drzwi. Aku­rat w wąskim gro­nie świę­to­wała na tara­sie wyjąt­kowo roman­tyczne zakoń­cze­nie zagma­twa­nej histo­rii, w któ­rej wszy­scy obecni w ogro­dzie brali udział. Histo­ria miała wątek kry­mi­nalny, ale doda­wał on tylko pikan­te­rii odgry­wa­nym na tra­wie teatral­nym scen­kom miło­snym. Nie zamie­rzała sobie prze­ry­wać, tym bar­dziej że coraz czę­ściej wychwy­ty­wała ukrad­kowe spoj­rze­nia Jaroty, byłego poli­cjanta i detek­tywa, który szczę­śli­wie przy­czy­nił się do roz­wią­za­nia sprawy. Nie był jej obo­jętny, nie ruszyła się więc z miej­sca, gdy roz­legł się gong. Drzwi otwo­rzyła Ange­lina Raj, jej młod­sza, przy­rod­nia sio­stra.

Gość, nawet nie­za­po­wie­dziany, nie byłby kimś szcze­gól­nym w willi przy placu Spi­skim. Ciotka Józe­fina, do któ­rej nale­żał par­ter domu, była prze­ko­nana, że to do niej dzwo­nią, już od ponad mie­siąca bowiem cze­kała na cykli­nia­rza. Dość szybko jed­nak oka­zało się, że to nie cykli­niarz, nie listo­nosz, nie rach­mistrz, tylko ktoś, czyją obec­ność zapa­mię­tuje się dość długo, a na pewno dłu­żej, niżby się chciało. Tycjana pamię­tała dokład­nie ten dzwo­nek, nie pamię­tała jed­nak, dla­czego w końcu posta­no­wiła pod­nieść się z krze­sła i spraw­dzić, kogo to przy­gnało na poznań­ski Sołacz.

– Stało się coś? – krzyk­nęła z końca kory­ta­rza.

– Tak – ledwo dosły­szała odpo­wiedź sio­stry i nie była pewna, czy to do niej, czy to strzęp roz­mowy.

Przy­spie­szyła kroku, ale to, co zoba­czyła, kazało jej się zatrzy­mać w poło­wie drogi i zacho­wać dystans. Ange­lina trzy­mała rękę na klamce; na jej widok odwró­ciła głowę i zasło­niła twarz wło­sami. W otwar­tych drzwiach stała kobieta, która dla odmiany przy­glą­dała się jej z nachalną cie­ka­wo­ścią, odgar­nia­jąc nie­dba­łym gestem falę rudych loków. Ubrana była w ele­gancki gar­ni­tur w kolo­rze kości sło­nio­wej. Sze­ro­kie spodnie, przy­trzy­my­wane cie­niut­kim pasecz­kiem ze złotą kla­merką, miały wyraźne kanty. Mary­narkę trzy­mała prze­wie­szoną przez ramię. Biała pół­prze­zro­czy­sta bluzka zapięta była tylko na dolne guziki. Z szyi spły­wał długi złoty łań­cuch zawią­zany w supeł na wyso­ko­ści pępka. Kobieta opie­rała się o futrynę, jakby pozo­wała do zdjęć, z nogą wysu­niętą do przodu i ręką na bio­drze. Spod dłu­gich spodni wysta­wały tylko złote paski san­da­łów na szpil­kach i czer­wone paznok­cie u stóp. Ten sam kolor lakieru miała na dłu­gich wypie­lę­gno­wa­nych paznok­ciach u rąk i ten sam odcień na inten­syw­nie poma­lo­wa­nych ustach. Mogła mieć około czter­dzie­stu lat, choć jej wiek był wyjąt­kowo trudny do okre­śle­nia.

– Nie przed­sta­wisz mnie? – rzu­ciła głę­bo­kim teatral­nym gło­sem.

Styl i poza paso­wa­łyby do epoki zło­tych lat Hol­ly­wood, gdyby nie twarz. O samej twa­rzy Tycjana nie­wiele mogła powie­dzieć, bo zda­wało się jej, że widziała już ją wie­lo­krot­nie. Takie same wydęte usta, napięte policzki i wyry­so­wane brwi. Do tego wszyst­kiego nie­praw­do­po­dob­nie dłu­gie rzęsy, jak na okład­kach kolo­ro­wych gazet. Sama była przy­zwy­cza­jona do sta­rych por­tre­tów, a nie do nowo­cze­snych ide­ałów urody. Od dłuż­szego czasu myślała, że nawet naj­bar­dziej słu­żal­czy i obyty w świe­cie kró­lew­ski por­tre­ci­sta nie odwa­żyłby się tak zmie­niać rysów twa­rzy, by przed­sta­wiana osoba była podobna dokład­nie do nikogo.

– Tu zie­mia! – Kobieta zama­chała pal­cem wska­zu­ją­cym tuż przed nosem Ange­liny. – Swoją drogą, popatrz – poka­zała złą­czone palce – zna­la­złam kolor naj­bar­dziej zbli­żony do kul­to­wego „vodka and caviar” – pochwa­liła się, macha­jąc ręką i wszyst­kimi pal­cami naraz. – To skan­dal, że prze­stali go pro­du­ko­wać. – Wes­tchnęła. – Ten nazywa się po pro­stu „chili w Chile”. Też ład­nie, choć to już nie to. – Wes­tchnęła tym razem prze­sad­nie gło­śno, przy­pa­tru­jąc się swo­jej dłoni. Ange­lina sta­rała się na nią nie patrzeć, więc kobieta odwró­ciła głowę i zwró­ciła się bez­po­śred­nio do Tycjany: – Wie pani, ja kocham słowa. Ni­gdy nie poma­lo­wa­ła­bym paznokci lakie­rem, któ­rego nazwa mi się nie podoba. A według pani jaki to kolor? – zapy­tała, wysu­wa­jąc roz­ca­pie­rzone palce w jej stronę.

– Kar­min – odpo­wie­działa Tycjana.

Kobieta popa­trzyła na nią, jakby nie do końca była zado­wo­lona z tak krót­kiej odpo­wie­dzi. Wyraź­nie cze­kała na wię­cej, ale Tycjana nie zamie­rzała nic już doda­wać. I tak się posta­rała. Dla niej, kon­ser­wa­tora zabyt­ków, kolory miały swoje nazwy, ale były to okre­śle­nia tech­niczne odno­szące się do kon­kret­nych barw i nie zasta­na­wiała się, czy to są ładne słowa. Oczy­wi­ście były też nazwy odcieni zwią­zane z mala­rzami, któ­rzy je sto­so­wali, jak zie­leń Vero­ne­sego, błę­kit Giotta, żół­cień van Gogha, ale koloru „vodka and caviar” nie znała. Przez dłuż­szą chwilę nikt nic nie mówił, w końcu kobieta znów teatral­nie wes­tchnęła, sygna­li­zu­jąc wyraźne znu­dze­nie.

– To Renata – burk­nęła po dłuż­szej chwili Ange­lina.

– Tylko tyle? – Nowo przy­była jęk­nęła, nady­ma­jąc czer­wone usta. – Ja już o pani co nieco wiem. Tatiana, tak?

– Tycjana – wark­nęła Ange­lina.

– Tatam! – wykrzyk­nęła trium­fal­nie Renata. – Czyli pra­wie pamię­ta­łam. Ale jak tak popa­trzeć, to pra­wie wcale nie jeste­ście podobne – stwier­dziła, przy­glą­da­jąc się to jed­nej, to dru­giej.

Rze­czy­wi­ście na pierw­szy rzut oka róż­niły się bar­dzo, cho­ciażby stro­jem, fry­zurą i wie­kiem. Ange­lina nosiła prze­waż­nie bajecz­nie kolo­rowe, zwiewne szmatki, Tycjana pro­ste, sztywne lniane koszule, z reguły w natu­ral­nych kolo­rach. Ange­lina miała teraz włosy dłu­gie, gra­na­towe z różo­wymi postrzę­pio­nymi koń­ców­kami. Tycjana zaś ni­gdy swo­ich nie ufar­bo­wała i spe­cjal­nie nie ukła­dała. Prze­waż­nie spi­nała je w kok, z któ­rego ucie­kały poje­dyn­cze, siwie­jące przy skro­niach kosmyki.

– Cho­ciaż… – zasta­na­wiała się Renata, prze­rzu­ca­jąc spoj­rze­nie z jed­nej twa­rzy na drugą. Tycjany to nie zdzi­wiło. Ange­lina była wyraź­nie młod­sza, ale twa­rze miały podobne, wystar­czyło się przy­pa­trzyć. – Tak… – Poki­wała głową. – Nosy macie podobne. Endżi, nie myśla­łaś, żeby go zope­ro­wać? Ta kulka na czubku ci nie prze­szka­dza? U cie­bie to wyraź­nie widać. – Ange­lina zmru­żyła oczy, jakby miała przed sobą jado­wi­tego gada. Ruda to zigno­ro­wała, zwró­ciła się w kie­runku Tycjany i wycią­gnąw­szy rękę, pra­wie chwy­ciła siwy kosmyk wło­sów przy jej skro­niach. Tycjana odsko­czyła. – Jesteś taka… – chrząk­nęła gło­śno – …taka natu­ralna. Skoro jeste­śmy na ty, to czy mogę zapy­tać… pach też nie golisz?

– Prze­sa­dzi­łaś! – krzyk­nęła Ange­lina, szar­piąc drzwi.

Chciała je zatrza­snąć, wypy­cha­jąc kobietę z kory­ta­rza, ale nie zdą­żyła. Renata była szyb­sza. Pocią­gnęła za rączkę sto­ją­cej za drzwiami walizki i prze­pchnęła ją, sku­tecz­nie tara­su­jąc zamknię­cie.

– Kim pani jest?! – zapy­tała zde­ner­wo­wana Tycjana, patrząc z prze­stra­chem na srebrną walizkę z małymi kółecz­kami, która utknęła na progu.

– Jak ją znisz­czysz, to mi odku­pisz! – wykrzyk­nęła intruzka, patrząc, jak Ange­lina pró­buje wypchnąć walizkę, przy­ci­ska­jąc ją drzwiami.

Zaczęła prze­cią­gać walizkę do środka, upusz­cza­jąc mary­narkę na zie­mię. Tycjana pod­nio­sła ją odru­chowo, bo prze­py­cha­jąc się w tę i we w tę zaraz by ją pode­ptały, i poło­żyła na krze­śle obok.

– Uspo­kój­cie się! – krzyk­nęła. Stara sto­larka mogła nie wytrzy­mać naporu dwóch szar­pią­cych się kobiet. – Uspo­kój­cie się! – powtó­rzyła, sły­sząc, jak oścież­nica trzesz­czy. – Znisz­czysz ciotce drzwi!

Zadzia­łało. Ange­lina dała za wygraną. Puściła i odsu­nęła się, głę­boko oddy­cha­jąc. Renata sko­rzy­stała z sytu­acji, wcią­gnęła swój bagaż, kuc­nęła i zaczęła wymow­nie wodzić paznok­ciem po rysie, która poja­wiła się na srebr­nej walizce.

– Nie można było mnie od razu zwy­czaj­nie zapro­sić? – zapy­tała z pre­ten­sją w gło­sie.

– Kim pani jest? – powtó­rzyła pyta­nie Tycjana.

– Renata Świerszcz oczy­wi­ście! Nie zna mnie pani? – Tycjana pokrę­ciła głową. – Naprawdę? – zdzi­wiła się, pre­zen­tu­jąc w uśmie­chu dwa rzędy rów­niut­kich zębów, biel­szych od nie­jed­nej pasty. – Endżi o mnie nie mówiła? – dodała, pró­bu­jąc odgar­nąć potar­gane włosy.

– Nie przy­po­mi­nam sobie – wybą­kała Tycjana, patrząc na Ange­linę, która zamil­kła i wbiła wzrok w sufit, głę­boko oddy­cha­jąc.

Nie miała sobie co przy­po­mi­nać. O ist­nie­niu Ange­liny, swo­jej przy­rod­niej sio­stry, dowie­działa się cał­kiem nie­dawno. I to na pogrze­bie ich ojca. Oprócz tego, że jest cha­rak­te­ry­za­torką i lubi zmie­niać kolory wło­sów, wie­działa o niej nie­wiele. Tylko to, że jako nasto­latka miała kło­poty z pra­wem i wyrok w zawie­sze­niu. Miesz­kała z matką, ale ta gdzieś zni­kła. Kilka razy pytała o szcze­góły, lecz Ange­lina zby­wała ją, uni­ka­jąc odpo­wie­dzi. Tycjana sły­szała też, jak roz­ma­wia przez tele­fon z kimś bli­skim, ale to na pewno nie była ta kobieta, z którą szar­pała się w drzwiach.

– Cóż… – Renata Świerszcz prze­rwała ciszę. – Można mnie zba­no­wać na Face­bo­oku, wyrzu­cić z obser­wu­ją­cych, zablo­ko­wać w tele­fo­nie… – wyli­czała, prze­wra­ca­jąc oczami.

– Czyli jed­nak zauwa­ży­łaś, że nie mam cię wśród zna­jo­mych? – prze­rwała jej Ange­lina.

– O mnie nie da się tak łatwo zapo­mnieć.

– Mnie się udało – wark­nęła Ange­lina przez zaci­śnięte zęby.

– Lina, kim jest ta pani? – zapy­tała po raz kolejny Tycjana. Bez usta­le­nia, z kim ma do czy­nie­nia, nie miała poję­cia, jak się zacho­wać.

– Tatiana, nie musisz mi „panio­wać”. Możesz mi mówić Renata – stwier­dziła Renata, bły­snąw­szy paznok­ciami w kie­runku Tycjany.

– Tycjana – popra­wiła ją naj­uprzej­miej, jak potra­fiła.

– Też ład­nie. To naprawdę dziwne, że mnie nie pozna­jesz. Mniej­sza z tym. W sumie to jeste­śmy tak jakby nawet rodziną.

– Chyba sobie żar­tu­jesz – syk­nęła Ange­lina.

Tycjana o mało się nie udła­wiła wła­sną śliną. Kolejna sio­stra? Ledwo się do tej przy­zwy­cza­iła. Ale ta…

– Czy ja prze­sa­dzam? Ale skoro ty mnie nie chcesz przed­sta­wić, to może ja cię przed­sta­wię – stwier­dziła Renata, poka­zu­jąc paznok­ciem na Ange­linę. – Ona jest drugą byłą żoną mojego pierw­szego byłego męża – wyre­cy­to­wała z prze­sadną powagą, odgar­nia­jąc falę rudych wło­sów z ramion. Tycjana pró­bo­wała powtó­rzyć w myślach to, co usły­szała, ale nie było to łatwe. – Pro­ste, jak się chwilę pomy­śli. – Renata się zaśmiała. – Ja jestem pierw­szą byłą żoną…

– Przed­sta­wi­łaś się! Zado­wo­lona?! – wrza­snęła Ange­lina. – Możesz już sobie pójść! – zażą­dała i w tym momen­cie zoba­czyła leżącą na krze­śle mary­narkę. Wzięła ją i już chciała wrę­czyć Rena­cie, ale zmie­niła zda­nie. Obej­rzała ją uważ­nie.

– Oddaj! – syk­nęła Renata przez zaci­śnięte zęby.

– A to cie­kawe… – powie­działa Ange­lina, robiąc krok w tył i wycią­ga­jąc ukrytą za koł­nie­rzem metkę. – Dobry wybór… Sporo kosz­to­wała… Jaka szkoda – dodała, odry­wa­jąc plik małych ele­ganc­kich kar­te­czek. Zgnio­tła je w dłoni, rzu­ciła na pod­łogę i jesz­cze przy­dep­tała. Osten­ta­cyj­nie wrę­czyła mary­narkę wście­kłej Rena­cie.

– Mówi­łam ci! Nie wypro­sisz mnie tak łatwo. I radzę ci, nie rób tego. – Renata zmru­żyła oczy tak mocno, że rzęsy oparły się jej na policz­kach.

– Bo co?!

– Bo grozi mi nie­bez­pie­czeń­stwo – oświad­czyła Renata, o dziwo tym razem płacz­li­wym gło­sem.

– Wzru­szy­łaś mnie – prych­nęła Ange­lina. – Naprawdę głę­boko.

– A jak ci powiem, że nie tylko mi… – Renata pocią­gnęła nosem, odgar­nia­jąc z twa­rzy rudą falę.

– Co nie tylko ci?

– Nie tylko mi grozi nie­bez­pie­czeń­stwo… Coś się dzieje nie­do­brego, mało nie umar­łam… – Wes­tchnęła, jak zwy­kle, teatral­nie.

– Świat jakoś pogo­dzi się z taką tra­ge­dią – burk­nęła Ange­lina.

– Nie żar­tuj sobie.

– Wcale nie żar­tuję.

– Nie musisz mi wie­rzyć… – Renata prze­wró­ciła oczami i zatrzy­mała wzrok na sufi­cie. – Ale póź­niej to może być już bar­dzo za późno – dodała z filo­zo­ficz­nym zadę­ciem.

Ange­lina chciała coś odpo­wie­dzieć, ale z tarasu wła­śnie przy­drep­tała ciotka Józe­fina. Na krót­kie dystanse, jak przej­ście przez kory­tarz, nie brała laski, trzy­ma­jąc się bli­sko ściany. Oczy­wi­ście z upo­rem twier­dziła, że ani laska, ani ściana nie są jej potrzebne. Przy Ange­li­nie czuła się mło­dziej. Świeżo poznana bra­ta­nica odmie­niła jej gar­de­robę i życie. Wyrzu­ciła sznury sta­rych korali, a zaopa­trzyła ją w mniej­sze lub więk­sze apaszki i szale i nie pozwa­lała się nudzić, ubar­wia­jąc życie pona­do­siem­dzie­się­cio­let­niej sta­ruszki.

– A to jed­nak nie cykli­niarz? – Ciotka wes­tchnęła i na widok Renaty odru­chowo popra­wiła cie­niut­kie włosy i rogi zawią­za­nej na szyi chustki. Przy­glą­dała się jej z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem i było już jasne, że rudej nie da się wypro­sić nie­po­strze­że­nie.

– Ale może ci zaraz wyfro­te­ro­wać pod­łogę, chcesz? – zapro­po­no­wała zre­zy­gno­wa­nym tonem Ange­lina.

– A pani to wła­ści­wie kim jest z zawodu? – Józe­fina zapy­tała Renatę.

Zagad­nięta wyprę­żyła się, nabrała powie­trza w płuca i unio­sła wysoko pod­bró­dek.

– Ja? Z zawodu? – powtó­rzyła pyta­nie, wbi­ja­jąc paznok­cie w kolo­rze „chili in Chile” we wła­sny dekolt. – Ja z zawodu jestem znaną aktorką – oświad­czyła, odgar­nia­jąc włosy zama­szy­stym gestem.

Tycjana otwo­rzyła usta ze zdzi­wie­nia. Ange­lina prze­łknęła ślinę.

– A to cie­kawe – odparła wyraź­nie zain­te­re­so­wana Józe­fina. – Jest u nas wła­śnie znana aktorka teatralna.

– Teatr! Nie, to nie dla mnie – uznała Renata. – Ja jestem uczu­lona na kurz. Boże, czy nikt tu seriali nie ogląda? – zapy­tała już z wyraźną pre­ten­sją w gło­sie. – „Aka­cjowy pen­sjo­nat”, to ja, Mirella. – Poka­zała paznok­ciem na sie­bie. – „Wichry miło­ści, czyli Kle­men­tyna”… – Roz­ło­żyła ręce. – „Domek na roz­drożu”… pani mece­nas Różal­ska – oświad­czyła, doty­ka­jąc skroni. – Wyli­czać dalej?

– Ach, tak – przy­tak­nęła Józe­fina, choć zapewne niczego sobie nie przy­po­mi­nała.

Jej mina roz­ba­wiła Tycjanę.

– Widzisz, Endżi, nie poznają mnie! Musisz coś z tym zro­bić! – Renata prze­cią­gnęła pal­cem po czole.

– Sama to sobie zro­bi­łaś. A ja nic nie muszę!

Odgłosy docho­dzące z kory­ta­rza przy­cią­gnęły rów­nież Jarotę, który praw­do­po­dob­nie szedł do łazienki, ale przy­sta­nął i zaczął się przy­słu­chi­wać oparty o ścianę. Sytu­acja wyraź­nie go roz­ba­wiła i zamie­rzał słu­chać dalej. Patrzył z ukosa i uśmie­chał się, prze­krzy­wia­jąc kącik ust. Wyglą­dał zawa­diacko. Był od Tycjany parę lat młod­szy, a w czar­nych wytar­tych dżin­sach i pod­ko­szulku z logo jakie­goś meta­lo­wego zespołu wyglą­dał jesz­cze mło­dziej.

– Pan też aktor? – zapy­tała Renata zacie­ka­wiona wido­kiem Jaroty, który prze­cze­sał pal­cami kudłate czarne włosy.

– Jak trzeba… – odparł z roz­ba­wie­niem, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Ma pan warunki – oświad­czyła Renata, mie­rząc go wzro­kiem z góry na dół. – Oczy­wi­ście jak na pol­skie wymogi. Na Zacho­dzie to trzeba mieć kratkę na brzu­chu, w Pol­sce brzuch w zupeł­no­ści wystar­czy.

Rze­czy­wi­ście czarna koszulka Jaroty była opięta w pasie, i to dosyć wyraź­nie. Tycja­nie wyda­wało się, że zasko­czony odru­chowo wcią­gnął brzuch.

– Czarne wyszczu­pla – pocie­szyła go Renata, macha­jąc pojed­naw­czo ręką.

Ange­lina, która do tej pory przy­słu­chi­wała się w lek­kim otę­pie­niu, nagle jakby oprzy­tom­niała i wyrwała Rena­cie Świerszcz walizkę z ręki.

– Na górę! – wrza­snęła i ruszyła w kie­runku scho­dów na pię­tro. Sły­chać było tylko kółka srebr­nej wali­zeczki obi­ja­jące się o kolejne stop­nie. – Idziesz czy nie! – dobie­gło z pół­pię­tra.

– Stę­sk­niła się za mną – stwier­dziła zado­wo­lona aktorka, zama­szy­stym gestem zarzu­ca­jąc mary­narkę na ramię. Odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła, nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi. – Kim jest ten kudłaty misiu? Twój nowy chło­pak? Ja też mam jed­nego… Młody… Wyspor­to­wany… Rekwi­zy­tor… Oczy­wi­ście to nic poważ­nego, bo to w końcu rekwi­zy­tor. Powie­dzia­ła­bym, że to ze względu na jego rekwi­zyt. Musisz wie­dzieć…

– Nie chcę tego wie­dzieć! – usły­szeli, jesz­cze nim drzwi na pię­trze zatrza­snęły się z hukiem. I to takim, że Józe­fina pod­sko­czyła z wra­że­nia.

– Co znowu? – zapy­tała onie­miała ciotka. – Kim ona wła­ści­wie jest?

– Nie wiem, jak ci to wyja­śnić – odparła Tycjana, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie, jak to szło… pierw­sza była żona dru­giego byłego męża… czy druga żona pierw­szego… byłego męża.

ROZDZIAŁ 2

Niespodzianek ciąg dalszy

TAMTEGO WIE­CZORU Renata Świerszcz została na noc. Tycjana zde­rzyła się z nią w kuchni, nie­stety niczego już się od niej nie dowie­działa. Ange­lina naj­praw­do­po­dob­niej zmu­siła ją jakoś do mil­cze­nia, bo gdy Tycjana pró­bo­wała o coś zapy­tać, aktorka osten­ta­cyj­nie krę­ciła nie­wi­dzial­nym klu­czy­kiem wokół nabur­mu­szo­nych ust i dla uroz­ma­ice­nia uda­wała, że rzuca nim za plecy, po czym bez­rad­nie roz­kła­dała ręce, poka­zu­jąc na pokój Ange­liny. Tycja­nie nie pozo­stało nic innego, jak poszpe­rać w inter­ne­cie. Bez trudu odna­la­zła Renatę Świerszcz na licz­nych zdję­ciach ze ścia­nek. Na żad­nym nie przy­po­mi­nała kobiety, która przed chwilą szar­pała się z Liną, ale cza­sami przy­po­mi­nała tę, którą zoba­czyła w drzwiach. Potra­fiła wyglą­dać nie­zwy­kle ele­gancko i dostoj­nie, pozu­jąc na czer­wo­nym dywa­nie w towa­rzy­stwie jakie­goś nowego, z reguły młod­szego od sie­bie „gorą­cego romansu”, albo znacz­nie gorzej, idąc samot­nie z siatką zaku­pów z Bie­dronki, już jako ta „porzu­cona”. W tym cza­sie ozdo­biła swoją twa­rzą kilka okła­dek w roli sin­gielki, która wła­śnie odkryła war­tość samej sie­bie. Histo­rie zata­czały koło. Nazwi­sko jej pierw­szego męża, reży­sera, też nie­wiele Tycja­nie mówiło – Gerard Leja. Zna­la­zła go rów­nież bez trudu, ale poja­wiał się znacz­nie rza­dziej. Niski męż­czy­zna na każ­dym zdję­ciu miał cza­peczkę z dasz­kiem. Repre­zen­to­wały go jakieś tasiem­cowe seriale i kilka roman­sów. Ostat­nio z dwu­dzie­sto­let­nią gwiazdką, któ­rej się­gał do ramie­nia. Co prawda dziew­czyna bez krzty lito­ści stała na nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach, ale i tak był niski. O dru­giej żonie, czyli Ange­li­nie, nie było nic.

Zasta­na­wia­jąc się, czy Ange­lina wło­żyła do ślubu czó­łenka, skie­ro­wała się do łazienki. Odru­chowo spoj­rzała na drzwi do pokoju sio­stry. Były nie­do­mknięte. Zwol­niła kroku i szła na pal­cach. Usły­szała głos Ange­liny.

– …jeżeli się zgo­dzę! Powta­rzam, jeżeli! Ina­czej będę wyry­wać ci rzęsy. Jedną po dru­giej.

– Nie masz poję­cia, ile one mnie…

– Nie­ważne, ile kosz­to­wały. Jedną po dru­giej – powtó­rzyła Ange­lina.

Tycjana aż przy­sta­nęła z wra­że­nia, zapo­mi­na­jąc, że nie zwy­kła pod­słu­chi­wać.

– Zniosę ten ból. Ile razy mam ci mówić, że wystra­szy­łam się nie na żarty. Ktoś prze­cież chciał mnie zabić.

– Par­tacz – prych­nęła Ange­lina.

– Nie taki par­tacz, skoro udało mu się roz­pu­ścić tyle pigu­łek nasen­nych w małej butelce wody.

– Co ty nie powiesz! Dosko­nale wiem i pamię­tam, kto podał tej mło­dziut­kiej aktorce tabletki na roz­wol­nie­nie! Nikt cię nie chwy­cił za rękę, ale ja wiem, że to ty – syk­nęła Ange­lina.

– To nie ja! – gło­śno zapro­te­sto­wała Renata. – Poza tym nic się nie stało, tylko…

– Tylko ta dziew­czyna spę­dziła pięć godzin w toi toiu z kosz­marną bie­gunką. Toi toiu, który stał od kilku dni na pla­nie! Cała ekipa z niego korzy­stała.

– Stare dzieje – żach­nęła się Renata. – Poza tym powta­rzam, nic się nie stało. To tylko tabletki na roz­wol­nie­nie.

– Czy­sta przy­jem­ność! Omi­nęło ją kilka scen, które miała zagrać. Przy­po­mnij mi, kto ją zastą­pił. No, przy­po­mnij? Kto?!

– Nawet gdyby… to nie czu­jesz róż­nicy?! Pięć godzin w toa­le­cie to nie płu­ka­nie żołądka i kro­plówka całą noc. Nie masz poję­cia, co ja prze­ży­łam. – Renata zaczęła chli­pać. – Jakie to były nerwy. Jak nie wiesz, obu­dzi się czy nie. Całą noc patrzy­łam na tę rurkę…

– A jak to nie cho­dziło o cie­bie? Pomy­śla­łaś o tym?

– Wybacz. Wolę myśleć, że cho­dziło o mnie – usły­szała Tycjana, po czym nastą­piła chwila ciszy.

– I tu się z tobą zga­dzam. – Głos Ange­liny. – Rano wyjeż­dżamy. Idę do łazienki.

Tycjana ruszyła szybko, sunąc na pal­cach. Dotarła do łazienki, ale nie zdą­żyła już zamknąć drzwi. Ange­lina szarp­nęła za klamkę.

– Pod­słu­chi­wa­łaś? – zapy­tała.

Tycjana zro­biła się czer­wona jak burak. Widziała to dokład­nie w lustrze. Uda­wała, że bie­rze pastę i szczo­teczkę do ręki, ale jedno i dru­gie wypa­dło jej na pod­łogę.

– Tylko nie kłam, bo nie umiesz – prych­nęła Ange­lina.

– Lina, powiedz mi, co się dzieje. Może mi jed­nak coś wyja­śnisz? Mia­łaś męża? Ktoś chciał kogoś otruć? Jakoś ci pomóc?

– Wszystko w swoim cza­sie – odparła przy­rod­nia sio­stra i zaczęła pako­wać wielką torbę.

– Czyli kiedy?

– Jak przyj­dzie czas – stwier­dziła Ange­lina, prze­py­cha­jąc się od szafki do szafki.

– To dzie­ci­nada. Nie odpo­wia­daj mi tak – popro­siła, patrząc, jak sio­stra wrzuca do torby pro­stow­nicę, lokówkę, wałki, szczotki.

– Nie prze­sa­dzaj – odpa­ro­wała Ange­lina, zgar­nia­jąc jed­nym ruchem sto­jące na szafce spreje. Nie­które tra­fiły wprost do torby, inne potur­lały się po ziemi.

– Nie prze­sa­dzam! – ziry­to­wała się Tycjana. – Po pro­stu pytam.

– Nie pytasz, tylko pod­słu­chu­jesz – zare­pli­ko­wała Ange­lina, zbie­ra­jąc z pod­łogi lakiery. – Poza tym nie musimy wszyst­kiego o sobie wie­dzieć.

– Masz rację! Nie musimy! – Tycjana coraz bar­dziej pode­ner­wo­wana patrzyła na wrzu­cane do torby rze­czy. Mię­dzy innymi pas na bio­dra, za który wty­kała pędzle, pra­cu­jąc gdzieś w tere­nie. Do teatru, w któ­rym była cha­rak­te­ry­za­torką, Ange­lina tak się nie pako­wała.

– Oby­wa­łaś się beze mnie tyle lat, jakoś dasz radę.

– To ty tu przy­je­cha­łaś!

– Bo mia­łam sprawę do zała­twie­nia.

– Jaką sprawę?

– Nie pamię­tasz?

– Nie pamię­tam! Przy­po­mnij mi.

Syczały jak dwa węże, odgi­na­jąc ciała na prze­mian, bo nie mogły się prze­su­nąć, tkwiąc mię­dzy umy­walką a wanną. Raz napie­rała jedna, raz druga.

– Jesz­cze się nie zna­la­zła połowa mojego spadku!

– Teraz to naprawdę prze­sa­dzi­łaś! – oświad­czyła Tycjana. Chcąc przejść do wyj­ścia, potrą­ciła sto­jącą na pod­ło­dze torbę. Połowa upchnię­tych tam rze­czy się roz­sy­pała. Odru­chowo nachy­liła się, pró­bu­jąc zgar­nąć tur­la­jące się wałki, ale Ange­lina była szyb­sza.

– Obę­dzie się! – świ­snęło w powie­trzu.

Tycjana wyszła, trza­ska­jąc drzwiami. Tego też nie zwy­kła robić.

Nie mogła spać pół nocy. Co chwilę się budziła. Przy­po­mi­nała sobie, co usły­szała. Nie mogła uwie­rzyć, że po tym, ile razem prze­szły, Ange­lina wró­ciła do minia­tury, która zagi­nęła po pogrze­bie ich ojca. Mogła być kosz­towna, ale jakie to miało zna­cze­nie. Myślała, że się poznały, zamiesz­kały razem i mimo licz­nych spięć polu­biły, i to nawet bar­dzo… Prze­ra­ziła ją myśl, że może się mylić. Wymę­czona zasnęła nad ranem i śniły się jej dwie wal­czące z sobą kobry, które i tak zjadł ptak. Rudy, z lokami zamiast piór. Gdy się obu­dziła, w miesz­ka­niu było cicho. Wybie­gła z pokoju. Pusto. Wszyst­kie drzwi były pootwie­rane, nawet te do pokoju sio­stry. Wyj­rzała przez okno. Ange­lina pako­wała do swo­jego auta jakieś wiel­kie walizy i mniej­sze torby. Zbie­gła w piża­mie. Na dole stała Józe­fina, też nie miała poję­cia, o co cho­dzi. Wyszła w koszuli i kap­ciach z pusz­kiem. Pró­bo­wała się cze­goś dowie­dzieć, ale bez rezul­tatu. Być może Ange­lina nie była dla niej tak oschła, ale efekt był ten sam, czyli żaden. Zby­wała ciotkę tak samo. Mówiąc, że się ode­zwie. Obie patrzyły, jak kara­wan zapeł­nia się po brzegi. Józe­fina nie mia­łaby siły pomóc, a Tycjana nie chciała, stała z zaci­śnię­tymi zębami, cze­ka­jąc, aż Ange­lina się opa­mięta. Nie docze­kała się.

Ange­lina uści­skała ciotkę, szep­cząc jej coś do ucha, w kie­runku Tycjany zaś mach­nęła tylko ręką, ledwo patrząc w jej stronę. Tycjana ani drgnęła.

Za to Renata, która przy­szła ostat­nia, pró­bo­wała poże­gnać się wylew­nie, ale poga­niana nie miała na to zbyt­nich szans. Na odchodne zro­biła kilka teatral­nych min. Ukło­niła się prze­sad­nie i ruszyła w kie­runku auta. Obrzu­ciła samo­chód nie­chęt­nym spoj­rze­niem, po czym zamarła, orien­tu­jąc się, że stare auto swego czasu było ele­ganc­kim kara­wa­nem.

– Rusz się! – wark­nęła Ange­lina.

– Czy ja mam w nim sie­dzieć? – zapy­tała płacz­li­wym gło­sem Renata.

– Możesz się poło­żyć. Wypró­buj! Chcia­ła­bym zoba­czyć, jak się w nim nie ruszasz – odparła Ange­lina, nie reagu­jąc na jej pro­te­sty.

– Chcesz mnie pogrze­bać za życia?

– Marzę o tym!

Otwo­rzyła drzwi i bez cere­gieli wepchnęła Renatę do środka. Po chwili samo­chód, stary długi mer­ce­des, ruszył w dół ulicy.

– Titi? Myślisz, że ona wróci? – zapy­tała ciotka, pocią­ga­jąc nosem, gdy kara­wan zni­kał za zakrę­tem.

– Co ty? – zdzi­wiła się Tycjana. Mimo wszyst­kich myśli, które miała w gło­wie, takiej moż­li­wo­ści nie wzięła pod uwagę. Prze­ra­ziła się, ale po chwili prych­nęła osten­ta­cyj­nie. – Ma po co wró­cić – oświad­czyła, spoj­rzaw­szy na pię­tro willi. Prze­cież to masa spad­kowa, pomy­ślała.

– Tak. Oczy­wi­ście. – Ciotka się uspo­ko­iła. – W tych tor­bach, co je wzięła, to była jedna dzie­siąta jej ubrań. Pocze­kamy, to się jakoś wszystko wyja­śni. Dziwna ta kobieta, nie uwa­żasz?

– Dziwny to musi być ich były mąż – stwier­dziła Tycjana, ale cicho pod nosem, żeby ciotka nie usły­szała.

– Zna­łaś ją z filmu? Mam braki w kine­ma­to­gra­fii…

– Nie masz. Chodźmy już. – Objęła ciotkę i wró­ciły każda do sie­bie.

Przez pierw­sze dwa dni Tycjana była na Ange­linę zwy­czaj­nie wście­kła. Posprzą­tała wszyst­kie jej rze­czy. Wynio­sła z łazienki do pokoju: dwie zepsute lokówki, trzy poła­mane szczotki do wło­sów, pusty lakier do wło­sów. Pozbie­rała wszystko z kory­ta­rza. Czyli: jakie­goś mane­kina kra­wiec­kiego w mun­du­rze gene­rała, dwa węże boa szu­ra­jące po pod­ło­dze, peruki i sztuczne dredy zwi­sa­jące z wie­szaka. Z pustej cukier­niczki wyjęła ozdobne guziki, świe­cące dżety i spinki do man­kie­tów. Wsy­pała do niej cukier, cho­ciaż niczego nie sło­dziła. Ale cukier­niczka do tego służy! Pokój Ange­liny zamknęła na klucz. Trze­ciego dnia pra­wie w ogóle o niej nie myślała. Jeśli już, to prze­pro­wa­dza­jąc w myślach bar­dzo kon­kretne i sta­now­cze roz­mowy doty­czące ich przy­szłych rela­cji. Pią­tego dnia zza szafki przy zle­wie wycią­gnęła szczotkę do wło­sów i zaczęła się w nią wpa­try­wać. Kilka dłu­gich pase­mek było koloru mię­to­wego, czyli takiego, jaki sio­stra miała, gdy się poznały, reszta gra­na­towa z różo­wymi koń­ców­kami, ostatni look. Chciało jej się pła­kać.

Miała wra­że­nie, że wszy­scy w jej życiu zni­kają, w ogóle się nią nie przej­mu­jąc. Mąż się z nią roz­wiódł, nasto­letni syn wyje­chał. Mąż zapra­gnął żeglo­wać po Kara­ibach. Jako wyjąt­kowo popu­larny tre­ner per­so­nalny, prze­wod­nik men­talny, coach… nie był w sta­nie ura­to­wać ich mał­żeń­stwa, ale sku­tecz­nie prze­ko­nał syna, że może zdo­by­wać wie­dzę, żeglu­jąc z nim. Aku­rat to nie było trudne. Potem nie­spo­dzie­wa­nie zmarł ojciec. Tyle że nim zdą­żyła go pocho­wać, poja­wiła się nie­znana sio­stra. Wpro­wa­dziła nie­praw­do­po­dobny bała­gan do jej usta­bi­li­zo­wa­nego życia i nawet zaczęło jej się to podo­bać. Teraz i ona zni­kła.

Została tylko ciotka Józe­fina, ale ona też pobla­dła i przy­ga­sła. Tycjana była jej bra­ta­nicą od zawsze, kochała ją, lecz to Ange­lina dobie­rała apaszki, przy­no­siła plotki z teatru i wysłu­chi­wała opo­wie­ści o daw­nych cza­sach. Brak Ange­liny dawał się im obu we znaki.

Został jesz­cze Jarota. Kudłaty eks­po­li­cjant. Dość nie­chlujny i nad­uży­wa­jący piwa. Zawie­szony za pobi­cie kochanka żony i wyzuty z ojco­stwa, gdy się dowie­dział, że dziecko w ogóle nie posiada jego genów, choć gdy się uro­dziło, wszy­scy mówili, że jest do niego kubek w kubek podobne.

Jarota dzwo­nił co jakiś czas. Miała do niego sła­bość, ale nie wie­działa, jak się zacho­wać. Jesz­cze nie­dawno uma­wiał się z jej sio­strą. Niby wszystko było skoń­czone, niby sama Ange­lina mówiła, że jej się sprzy­krzył, on suge­ro­wał to samo, ale czuła, że naj­pierw powinna z nią poroz­ma­wiać. W końcu Ange­lina zadzwo­niła, ale tylko po to, by Tycjana poszu­kała w łazience pędzli, któ­rych zapo­mniała zabrać. Pędzli nie było, a roz­mowa się nie kle­iła. Kilka zdań, że wszystko dobrze, że jesz­cze zadzwoni, jak będzie miała czas, i pozdro­wie­nia dla Józe­finy. Pra­wie jak jej syn, z któ­rym się łączyła, gdy był zasięg. Miarka się prze­brała! Umó­wiła się z Jarotą na wino w winiarni „Pod Czar­nym Kotem”. Jest doro­sła, nie potrze­buje pozwo­le­nia ani niczy­jej zgody, nie musi się tłu­ma­czyć i może robić, co chce – prze­ko­ny­wała samą sie­bie, prze­bie­ra­jąc się co naj­mniej sie­dem razy; w końcu wło­żyła lnianą koszulę, długą spód­nicę i ucze­sała włosy w kok. Jak zwy­kle.

Jarota sta­wił się oczy­wi­ście w czar­nym pod­ko­szulku, choć mniej wymię­tym niż zwy­kle i z mniej­szym logo jakie­goś zespołu, o któ­rym też nie miała poję­cia. W prze­ci­wień­stwie do niej poru­szał się swo­bod­nie i znał wła­ści­ciela winiarni. Usie­dli na zewnątrz, na podusz­kach przy sze­ro­kim para­pe­cie, i oparli się o szybę. Zda­wało się jej, że roz­ma­wiają o wszyst­kim. Dawno się nie widzieli. Ona mówiła, a on słu­chał uważ­nie. Ze zdzi­wie­niem dole­wa­jąc wina do jej szybko opróż­nia­nego kie­liszka.

– Jak chcesz, mogę spraw­dzić, co się z nią dzieje – zapro­po­no­wał w końcu, odsta­wia­jąc pustą butelkę.

– Dla­czego miał­byś spraw­dzać? – pra­wie się obu­rzyła.

– Dla­tego, że z każ­dego tematu zba­czasz na Linę.

– O nie!

Zaczęła się tłu­ma­czyć. Skoro nie dzwoni, skoro jej nie zależy, skoro ma tajem­nice, i to jedną za drugą. Skoro to, skoro siamto, bro­niła się. Ale przy kolej­nej butelce wina zapro­po­no­wała żar­tem, by prze­szu­kać pokój Ange­liny. Prze­cież nie wia­domo, z kim mieszka… Nie wie, kim ta jej sio­stra jest. A ona też potrafi bawić się w detek­tywa.

Jarota z uśmie­chem przy­tak­nął. Była z sie­bie zado­wo­lona. Jest doro­słą, doj­rzałą i wolną kobietą, może robić to, co chce i co jej się żyw­nie podoba. Może też zapro­sić do sie­bie, kogo chce. O tak!

Zapo­wia­dało się ide­al­nie. W tak­sówce sie­dzieli bli­sko sie­bie, chi­cho­cząc cicho. Po scho­dach skra­dali się jak dzieci, żeby nie obu­dzić Józe­finy, i po chwili otwie­rali kolejną kupioną w winiarni butelkę.

Dzie­cinna kon­cep­cja prze­szu­ka­nia pokoju Ange­liny wró­ciła przy szu­ka­niu kor­ko­ciągu do wina, któ­rego nie było w kuchni. Weszli. W pokoju na środku stała teatralna toa­letka z rzę­dami żaró­wek wokół lustra. Dawała wyjąt­kowo nastro­jowe świa­tło. Kor­ko­ciąg się zna­lazł. Muzyczka też. Pili wino, zaczęli się przy­tu­lać. Naj­pierw nie­śmiało, potem coraz śmie­lej. Jarota się odsu­nął, zdarł strój z kra­wiec­kiego mane­kina i oświad­czył, że wróci z łazienki ubrany tylko w gene­ral­ski mun­dur. Na mane­ki­nie była tylko mary­narka, i to tro­chę przy­krótka. Tycjana posta­no­wiła nie być tak sztywna, jak się wszyst­kim wydaje, i ścią­gnęła z wie­szaka upstrzone raj­skimi pta­kami jedwabne kimono. O mało się nie prze­wró­ciw­szy, zdjęła koszulę i spód­nicę. Nało­żyła raj­skie ptaki, luźno prze­wią­zu­jąc wdzianko w pasie. Owi­nęła tur­ku­so­wego węża boa wokół szyi, roz­pu­ściła włosy. Z zado­wo­le­niem prze­glą­dała się w lustrze, pozu­jąc z kie­lisz­kiem wina w ręku, i zaczęła coraz śmie­lej roz­chy­lać dekolt, gdy usły­szała trzask drzwi.

– Wycho­dzi?! – zapy­tała samą sie­bie z nie­do­wie­rza­niem i wybie­gła na kory­tarz z kie­lisz­kiem w ręku. – A ty gdzie ucie­kasz?

Nie­spo­dzie­wa­nie zde­rzyła się w kory­ta­rzu z Jarotą, który wła­śnie zamy­kał drzwi do łazienki. Miał mokre włosy i gene­ral­ski mun­dur nało­żony na gołe ciało.

– Ni­gdzie nie ucie­kam. Prze­ciw­nie, wra­cam z wojny – stwier­dził, zawa­diacko uno­sząc brwi. – Po wygra­nej bitwie, chyba o Saj­gon – zamru­czał z prze­ką­sem, chwy­ta­jąc za luźno prze­wią­zany pasek kimona.

Tycjana z zacie­ka­wie­niem zer­kała to na owło­sioną klatkę pier­siową, to na złote guziki mun­duru. Już miała spoj­rzeć w dół, gdy usły­szała gło­śne chrząk­nię­cie. Oboje odwró­cili się w kie­runku drzwi.

Stał tam jej były mąż Mariusz Opa­liń­ski i onie­miały syn Leonard. Z dołu dobie­gał głos wcho­dzą­cej po scho­dach Józe­finy.

– Nie śpi. Sły­sza­łam. Ucie­szy się. Śmiało. Wchodź­cie…

– Tego nie da się odzo­ba­czyć – jęk­nął syn.

Były mąż stał z otwar­tymi ustami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Text copy­ri­ght © by Joanna Jodełka 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, ilu­stra­cja na okładce oraz logo serii: Zuzanna Miśko

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Żony Gniewu, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-713-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer