W zaczarowanym zwierciadle - Andrzej Sobol-Jurczykowski [oprac.] - ebook

W zaczarowanym zwierciadle ebook

Andrzej Sobol-Jurczykowski [oprac.]

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
„W zaczarowanym zwierciadle” - wybór opowiadań fantastycznych Ameryki Łacińskiej, który proponujemy Czytelnikom - jest właśnie przykładem tak szerokiego potraktowania pojęcia fantastyki. W opowiadaniach wybitnych mistrzów pióra, jak: G. García Márquez, J.L. Borges, R. Dario, A. Bioy Casares, N. Piñon, J.J. Arreola, S. Elizondo, i autorów mniej znanych splatają się wszystkie gatunki fantastyki, od niesamowitych historii "z dreszczykiem", legend i baśni ludowych po opowiadania pisane jakby dla intelektualnej zabawy czy filozoficznej zadumy nad sensem życia, przeznaczeniem, miejscem człowieka w czasie i przestrzeni.
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Kwidzynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Rok wydania: 1977

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WZACZAROWANYMZWIERCIADLE

 

OPOWIADANIA FANTASTYCZNEAMERYKI ŁACIŃSKIEJ

 

Przełożyli:

Rajmund Kalicki, Janina Z. Klave, Jerzy Kühn,

Andrzej Sobol-Jurczykowski

 

 

Wyboru dokonał Andrzej Sobol-Jurczykowski

Posłowiem i notami biograficznymi opatrzył Jerzy Kühn

ADOLFO BIOY CASARES

Klucz do tajemnicy jest w niebie

 

Kiedy kapitan Ireneusz Morris i doktor Carlos Alberto Servian, lekarz homeopata, zniknęli 20 grudnia z Buenos Aires, gazety ledwo skomentowały to wydarzenie. Pisano, że byli to ludzie oszukani, ludzie omotani, i że specjalna komisja prowadzi dochodzenie; mówiono także, że niewielki zasięg samolotu, z którego korzystali uciekinierzy, pozwala ręczyć, że nie oddalili się zbyt daleko. W owych dniach dostałem przesyłkę; zawierała: trzy tomy in quarto (dzieła zebrane komunisty Louisa Augusta Blanqui), pierścionek niewielkiej wartości (akwamaryn z wizerunkiem bogini z głową konia); kilka stron maszynopisu — Przygody kapitana Morrisa — podpisane C.A.S. Przytoczę tutaj te strony:

PRZYGODY KAPITANA MORRISA

To opowiadanie mogłoby się zaczynać od jakiejś celtyckiej legendy, która mówiłaby nam o podróży bohatera do kraju znajdującego się po drugiej stronie pewnego źródła albo o więzieniu bez wyjścia, zbudowanym z delikatnych gałązek, albo o pierścieniu, który czyni niewidzialnym tego, kto go nosi, albo o jakimś czarodziejskim obłoku, albo o dziewczynie płaczącej w odległej głębi zwierciadła, trzymanego przez rycerza, którego przeznaczeniem jest ją ocalić, albo o beznadziejnych i nie kończących się poszukiwaniach grobu króla Artura:

 

To jest mogiła Marcha, a tamto Gwythyira;

ten grób jest grobem Gwgawn Gleddyffreidd,

ale grób Artura pozostaje nieznany.

 

Mogłoby się też zaczynać od wiadomości, jakiej wysłuchałem ze zdziwieniem i bez wzruszenia, że trybunał wojskowy oskarża o zdradę kapitana Morrisa. Albo od zaprzeczenia prawom astronomii. Albo od teorii ruchów, zwanych passami, które się stosuje w celu wywołania duchów lub spowodowania ich zniknięcia.

Ja mimo wszystko wybiorę początek mniej ekscytujący; jeśli nie wspiera go magia, to przynajmniej zaleca metoda. Nie oznacza to odrzucenia spraw nadprzyrodzonych, a tym mniej odrzucenia aluzji, czy inwokacji początkowego ustępu.

Nazywam się Carlos Alberto Servian i urodziłem się w Rauch, w Argentynie; jestem Ormianinem. Mój kraj nie istnieje od ośmiu wieków; ale wystarczy, żeby jakiś Ormianin przyczepił się swojego drzewa genealogicznego, całe jego potomstwo będzie nienawidziło Turków. „Kto urodził się Ormianinem zostanie nim na zawsze”. Jesteśmy jak jakiś tajny związek, jak jakiś klan i choć żyjemy rozproszeni po kontynentach, łączą nas nieokreślona krew, oczy i nos, które się powielają, pewien sposób rozumienia i radowania się ziemią, pewne zdolności, pewne drobne oszustwa, pewna skłonność do nieporządku, w którym się odnajdujemy, i oszałamiające piękno naszych kobiet.

Jestem ponadto mężczyzną samotnym i jak Don Quijote mieszkam (mieszkałem) z siostrzenicą: dziewczyną przyjemną, młodą i pracowitą. Dodałbym jeszcze jedno określenie — spokojną — ale muszę wyznać, że ostatnimi czasy nie zasłużyła na nie. Moja siostrzenica zabawiała się w pełnienie funkcji sekretarki i, ponieważ nie mam sekretarki, ona osobiście załatwiała telefony, odkurzała i w logiczny sposób porządkowała historie choroby i symptomatologie, jakie notowałem przypadkowo z relacji chorych (których wspólną cechą jest brak logicznego składu) i zajmowała się moim obszernym archiwum. Uprawiała też inną rozrywkę, równie niewinną: chodziła ze mną do kina w piątki po południu. Tego popołudnia był piątek.

Otwarły się drzwi; młody wojskowy wkroczył energicznie do gabinetu.

Moja sekretarka stała po mojej prawej ręce, za stołem, i obojętna podawała mi jeden z tych wielkich arkuszy, na których zapisuję dane, jakie podają mi chorzy. Młody wojskowy przedstawił się bez wahania — był to porucznik Kramer — i obrzuciwszy ostentacyjnym spojrzeniem moją sekretarkę, spytał energicznym tonem:

— Mówić?

Powiedziałem, żeby mówił. Podjął:

— Kapitan Ireneusz Morris chce się z panem widzieć. Jest zatrzymany w Szpitalu Wojskowym.

Być może zarażony marsowością mojego rozmówcy, odparłem :

— Rozkaz.

— Kiedy pan pójdzie? — spytał Kramer.

— Jeszcze dzisiaj. Jeśli pozwolą mi wejść o tej porze...

— Pozwolą — oświadczył Kramer i energicznym, gimnastycznym ruchem udzielił mi pozwolenia. Wyszedł natychmiast.

Spojrzałem na siostrzenicę; była oniemiała. Poczułem złość i spytałem, co jej się stało. Zwróciła się do mnie:

— Wiesz, kto jest jedyną osobą, jaka cię obchodzi?

Byłem na tyle naiwny, że spojrzałem w kierunku, który wskazywała. Ujrzałem siebie w lustrze. Moja siostrzenica wybiegła z pokoju.

Od pewnego czasu była mniej spokojna. Poza tym nabrała zwyczaju nazywania mnie egoistą. Część winy w tym wszystkim przypisuję moim ekslibrisom. Jest na nich wypisana w trzech językach — po grecku, po łacinie i po hiszpańsku — sentencja: Poznaj siebie samego (nigdy nie podejrzewałem dokąd mnie zawiedzie ta sentencja), a rysunek przedstawia mnie, jak przez lupę badam własne odbicie w lustrze. Moja siostrzenica nakleiła tysiące takich ekslibrisów na tysiącach tomów mej wciąż zmieniającej się biblioteki. Ale jest jeszcze inna przyczyna tej opinii egoisty. Jestem metodyczny, a ludzie metodyczni, którzy, zagrzebani w mrocznych zajęciach, odwlekają zaspokojenie kaprysów kobiety, wydają się szaleńcami, idiotami lub egoistami.

Przyjąłem z roztargnieniem dwóch pacjentów i udałem się do Szpitala Wojskowego.

Wybiła szósta, kiedy dotarłem do starego gmachu na ulicy Pozos. Po samotnym wyczekiwaniu i po naiwnym i krótkim przesłuchaniu, zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie leżał Morris. Przed drzwiami stał wartownik z bagnetem na karabinie. Wewnątrz, bardzo blisko łóżka Morrisa, dwóch mężczyzn, którzy nie odpowiedzieli na moje pozdrowienie, grało w domino.

Z Morrisem znamy się całe życie; nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Bardzo lubiłem jego ojca. Był to wspaniały starzec z głową siwą, okrągłą, krótko ostrzyżoną, z błękitnymi oczami, o nadzwyczaj twardym i czujnym spojrzeniu; był nieuleczalnym patriotą walijskim i miał nieposkromioną manię opowiadania celtyckich legend. Przez wiele lat (najszczęśliwszych w mym życiu) był moim nauczycielem. Wszystkie popołudnia uczyliśmy się trochę, on opowiadał, a ja słuchałem o przygodach z Mabinogionu, a zaraz potem krzepiliśmy siły, pijąc matę z palonym cukrem. Po podwórkach szwendał się Ireneusz; łowił ptaki i szczury i przy pomocy scyzoryka i igły z nitką zestawiał kombinowane zwłoki; stary Morris mawiał, że Ireneusz zostanie lekarzem. Ja miałem być wynalazcą, bo brzydziłem się eksperymentami Ireneusza i ponieważ pewnego razu narysowałem pocisk z resorami, który pozwoliłby na postarzające podróże międzyplanetarne i motor hydrauliczny, który, raz puszczony w ruch, miał nie zatrzymać się nigdy. Ireneusza i mnie dzieliła świadoma i wzajemna antypatia. Teraz, kiedy się spotykamy, odczuwamy niezmierne szczęście, rozkwit nostalgii i serdeczności; odtwarzamy krótki dialog z żarliwymi aluzjami do wyimaginowanej przyjaźni i wyimaginowanej przeszłości i w chwilę później nie mamy już sobie nic do powiedzenia.

Walia, zdecydowany nurt celtycki, zakończyła się na jego ojcu. Ireneusz jest spokojnie argentyński, ignoruje i pogardza wszystkimi bez wyjątku cudzoziemcami. Nawet z wyglądu jest typowym Argentyńczykiem (niektórzy uważali go za Południowego Amerykanina): raczej niewysoki, szczupły, o drobnej kości, czarnowłosy — ubrylantynowany — o bystrym spojrzeniu.

Na mój widok wydał się wzruszony (nigdy nie widziałem go wzruszonym, nawet w dzień śmierci jego ojca). Powiedział mi dobitnym głosem, jakby po to, żeby go usłyszeli grający w domino:

— Podaj mi rękę. W godzinie próby okazałeś się jedynym przyjacielem.

Wydało mi się to przesadnym podziękowaniem za moje odwiedziny. Morris ciągnął:

— Będziemy mieli wiele spraw do omówienia, ale sam rozumiesz, że wobec dwóch takich okoliczności — obrzucił surowym spojrzeniem obydwu graczy — wolę milczeć. Za kilka dni będę w domu; wówczas z przyjemnością ujrzę cię u siebie.

Doszedłem do wniosku, że było to pożegnanie. Morris dodał, żebym został jeszcze chwilkę, „jeżeli się nie spieszę”.

— Byłbym zapomniał — ciągnął. — Dziękuję ci za książki.

Wymamrotałem coś, zmieszany. Nie wiedziałem, za jakie książki mi dziękuje. Popełniłem wiele głupstw, ale nie to, żeby wysyłać książki Ireneuszowi. Opowiedział o wypadkach lotniczych; zaprzeczył, żeby istniały takie miejsca — Palomar w Buenos Aires, Dolina Królów w Egipcie — które emanowałyby prądy zdolne je powodować.

W jego ustach „Dolina Królów” zabrzmiało niewiarygodnie. Spytałem, gdzie o niej słyszał.

— To są teorie księdza Moreau — odparł Morris. — Inni powiadają, że brak nam dyscypliny. Nasz naród ma na nią uczulenie, jeśli mnie rozumiesz. Argentyński lotnik traktuje samoloty jak ludzi. Przypomnij sobie choćby wyczyny Miry na „jaskółce”: puszka od konserw związana drutami...

Spytałem go, jak się czuje i czym go leczą. Teraz ja mówiłem specjalnie głośno, żeby usłyszeli grający w domino.

— Nie bierz zastrzyków. Żadnych zastrzyków. Nie zatruwaj sobie krwi. Bierz depuratum 6, a następnie arnikę 10 000. Jesteś typowym przypadkiem do leczenia arniką. I pamiętaj: bezwzględnie małe dawki.

Wycofałem się z poczuciem niewielkiego triumfu. Minęły trzy tygodnie. W domu nie działo się nic nowego. Teraz, z perspektywy czasu, odkrywam, że moja siostrzenica była może bardziej uprzejma, a mniej serdeczna. Zgodnie z naszym zwyczajem w dwa następne piątki poszliśmy do kina; ale trzeciego piątku, kiedy wszedłem do jej pokoju, stwierdziłem, że był pusty. Wyszła, zapomniała, że tego dnia mieliśmy iść do kina!

Później przyszła wiadomość od Morrisa. Pisał, że jest już w domu i żebym go odwiedził któregoś dnia.

Przyjął mnie w gabinecie. Stwierdzam bez niedomówień: Morris zmienił się na korzyść. Istnieją natury, które samoistnie dążą do równowagi zdrowotnej tak, że najgorsze trucizny, wynalezione przez współczesną medycynę, nie dają im rady.

Kiedy wszedłem do mieszkania, miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie; powiedziałbym niemal, że zdziwiłem się, nie widząc starego Morrisa (zmarłego przed dziesięciu laty), schludnego i dobrotliwego, odmierzającego ze spokojem dawki cudotwórczej mate. Nic się nie zmieniło. W bibliotece znalazłem te same książki; te same popiersia Lloyda George’a i Williama Morrisa, które spoglądały kiedyś na moją beztroską i próżniaczą młodość; patrzyły teraz na mnie, a na ścianie wisiał przerażający obraz, który przyprawił mnie o pierwszą w życiu bezsenność: śmierć Griffitha ap Rhys, znany jako „słodka chwała i potęga mężów z Południa”.

Chciałem naprowadzić go od razu na temat, który go interesował. Odparł, że ma do dodania zaledwie parę szczegółów do tego, co napisał mi już w liście. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć; nie dostałem żadnego listu od Ireneusza. W nagłym olśnieniu poprosiłem, żeby, jeśli go to nie zmęczy, powtórzył mi wszystko od początku.

Wówczas Ireneusz opowiedział mi swoją tajemniczą historię.

Do 23 czerwca ubiegłego roku był oblatywaczem wojskowych samolotów. Najpierw wykonywał tę funkcję przy fabryce sprzętu wojskowego w Cordobie; w ostatnim czasie uzyskał przeniesienie do bazy w Palomar.

Zaręczył mi, że on, jako oblatywacz, był ważną figurą. Dokonał więcej lotów próbnych niż jakikolwiek inny pilot z Ameryki (Południowej i Środkowej). Jego odporność fizyczna była nadzwyczajna.

Tyle razy powtarzał te próby, że siłą rzeczy, niejako automatycznie, doszedł do wykonywania wszystkich ćwiczeń podczas jednego lotu.

Wyjął z kieszeni notes i na czystej kartce nakreślił szereg zygzakowatych linii, skrupulatnie zaznaczył dane liczbowe (odległości, wysokości, szerokość kątów); następnie wyrwał kartkę i wręczył mi ją. Podziękowałem mu skwapliwie. Oświadczył, że jestem teraz w posiadaniu „klasycznego schematu lotów próbnych”.

Około 15 czerwca oznajmiono mu, że w tych dniach wypróbuje nowego Bregueta — nr 309 — jednoosobowy myśliwiec. Była to maszyna zbudowana na licencji francuskiej sprzed dwóch czy trzech lat i próby miały być przeprowadzone w dosyć ścisłej tajemnicy. Morris udał się do domu, wziął notes z zapiskami — „jak to zrobił dzisiaj” — narysował schemat — „ten sam, który miałem w kieszeni”. — Następnie zajął się skomplikowaniem go; następnie — „w tym samym gabinecie, w którym teraz gawędziliśmy po przyjacielsku” — wyobraził sobie te dodatkowe utrudnienia i wyrył je w pamięci.

23 czerwca, brzask pięknej i straszliwej przygody, był dniem szarym, dżdżystym. Kiedy Morris przybył na lotnisko, samolot stał jeszcze w hangarze. Musiał zaczekać, aż go wyprowadzą. Spacerował, żeby się nie przeziębić; zyskał tylko tyle, że przemoczył nogi. Wreszcie pojawił się Breguet. Był to jednopłatowiec, o niskich skrzydłach, „nic nadzwyczajnego, zaręczam ci”. Zbadał go powierzchownie. Morris spojrzał mi w oczy i zniżając głos, oznajmił: Siedzenie było wąskie, wyraźnie niewygodne. Zapamiętał, że wskaźnik poziomu paliwa wykazywał „pełen” i że na skrzydłach Breguet nie miał żadnego znaku. Powiedział, że pokiwał ręką i że natychmiast gest ten wydał mu się fałszywy. Przejechał po ziemi z pięćset metrów i wystartował. Zaczął realizować to, co nazywał „nowym schematem próby lotu”.

Był najbardziej wytrzymałym oblatywaczem w kraju. Sama wytrzymałość fizyczna, zapewnił mnie. Był gotów powiedzieć mi prawdę. Choćbym miał nie uwierzyć, ale nagle zamglił mu się wzrok. W tym momencie Morris rozgadał się; zaczął się zapalać; ze swej strony zapomniałem o tym „krajanie”, którego miałem naprzeciwko; śledziłem opowieść; zaraz po wykonaniu nowych ćwiczeń poczuł, że wzrok zachodzi mu mgłą, usłyszał własny głos „co za wstyd, tracę przytomność”, wpadł w rozległy ciemny kłąb (może w chmurę), doznał przelotnej i szczęśliwej wizji, jak wizja promiennego raju... Ledwo udało mu się wyprostować samolot, kiedy dotykał już prawie płyty lotniska.

Odzyskał przytomność. Leżał obolały w białym łóżku, w wysokim pokoju, o ścianach białych i nagich. Zabrzęczał gdzieś giez; przez kilka sekund miał wrażenie, że odsypia sjestę na wsi. Później dowiedział się, że jest ranny, że jest aresztowany, że przebywa w Szpitalu Wojskowym. Żaden z tych faktów go nie zaskoczył, ale jeszcze przez moment nie mógł sobie przypomnieć wypadku. Kiedy sobie przypomniał, ogarnęło go prawdziwe zdziwienie: nie rozumiał, w jaki sposób stracił przytomność. A jednak stracił ją niejeden raz... O tym opowiem później.

Siedziała przy nim jakaś kobieta. Spojrzał na nią. Była to pielęgniarka.

W sposób apodyktyczny i pogardliwy mówił o kobietach w ogóle. Było to niesmaczne. Powiedział, że dla zwierzęcia, jakie tkwi w każdym mężczyźnie, istnieje jeden typ kobiety, a nawet jest to kobieta jedyna i ściśle określona; i dodał coś w tym sensie, że nieszczęściem jest ją spotkać, ponieważ mężczyzna zdaje sobie sprawę ze znaczenia, jaki ma ona dla jego losu i odnosi się do niej niezręcznie i z pewnym lękiem, przygotowując sobie przyszłość niespokojną i pełną monotonnej frustracji. Stwierdził, że dla mężczyzny, „który jest, jak trzeba”, pozostałe kobiety nie stanowią zagrożenia, ani nie różnią się między sobą. Spytałem, czy pielęgniarka była w jego typie. Odparł, że nie, i wyjaśnił: „To jest kobieta łagodna i macierzyńska, ale dosyć ładna”.

Ciągnął swoje opowiadanie. Weszło kilku oficerów (wymienił szarże). Jakiś żołnierz przyniósł stolik i krzesło, wyszedł i wrócił z maszyną do pisania. Usiadł przy maszynie i pisał w milczeniu. Kiedy żołnierz przerwał, jeden z oficerów zapytał Morrisa:

— Pańskie nazwisko?

Nie zaskoczyło go to pytanie. Pomyślał: „czysta formalność”. Powiedział swoje nazwisko i odebrał pierwszy sygnał straszliwego spisku, jaki w niewytłumaczalny sposób zacieśniał się wokół niego. Wszyscy oficerowie roześmiali się. On sam nigdy nie wyobrażał sobie, żeby jego nazwisko mogło być śmieszne. Wpadł w złość. Drugi oficer powiedział:

— Mógł pan wymyślić coś bardziej wiarygodnego. — Rozkazał żołnierzowi siedzącemu przy maszynie: — Zapiszcie, jak leci.

— Narodowość?

— Argentyńczyk — stwierdził bez wahania.

— Służy pan w wojsku?

Zdobył się na kpinę:

— To ja miałem wypadek, a panowie sprawiacie wrażenie, jakbyście byli stuknięci.

Roześmiali się lekko (między sobą, jakby Morris był nieobecny).

Ciągnął:

— Służę w wojsku, w stopniu kapitana, siódmy pułk, dziewiąta eskadra.

— Z bazą w Montevideo? — spytał ironicznie jeden z oficerów.

— W Palomar — odparł Morris.

Podał swój adres, Boliwara 971. Oficerowie wyszli. Wrócili następnego dnia, ci i jeszcze inni. Kiedy zrozumiał, że wątpią albo udają, że wątpią w jego narodowość, miał ochotę wstać z łóżka i rzucić się na nich. Powstrzymały go rana i czuła przemoc pielęgniarki. Oficerowie wrócili po południu drugiego dnia, a później rankiem następnego. Był straszny upał; bolało go całe ciało; przyznał mi się, że gotów był zeznać cokolwiek, byleby zostawili go w spokoju.

Czego chcieli? Dlaczego go nie poznawali? Dlaczego go obrażali, czemu udawali, że nie jest Argentyńczykiem. Był zbity z tropu i wściekły. Pewnego wieczoru pielęgniarka ujęła go za rękę i powiedziała, że broni się nierozsądnie. Odparł, że nie ma powodów, żeby się bronić. Spędził bezsenną noc, podczas której momenty, kiedy był zdecydowany spokojnie pogodzić się z sytuacją, przeplatały ataki wściekłości i gwałtowne reakcje, kiedy wzbraniał się „wziąć udział w tej absurdalnej zabawie”. Rano chciał przeprosić pielęgniarkę za sposób, w jaki ją potraktował; zdał sobie sprawę, że jej zamiary były życzliwe, „i nie jest brzydka, rozumiesz”; ale, że nie umiał przepraszać, spytał ją z irytacją, co mu radzi. Pielęgniarka poradziła, żeby podał na świadka kogoś na stanowisku.

Kiedy przyszli oficerowie, powiedział, że jest przyjacielem porucznika Kramera i porucznika Viery, kapitana Faverio, podpułkownika Margaride i Navarro.

Koło piątej zjawił się z oficerami porucznik Kramer, jego przyjaciel od dziecka, Morris wyznał ze wstydem, że „po szoku człowiek już nie jest ten sam” i że na widok Kramera miał łzy w oczach. Przypomniał sobie, że kiedy ujrzał go wchodzącego, usiadł na łóżku i rozłożył ramiona. Zawołał:

— Chodź, bracie.

Kramer zatrzymał się i spojrzał na niego obojętnie. Jeden z oficerów zapytał:

— Poruczniku Kramer, zna pan tego osobnika?

Głos brzmiał podstępnie. Morris powiada, że oczekiwał — oczekiwał, że porucznik Kramer nagłym okrzykiem pełnym serdeczności, zdradzi, że jego zachowanie stanowiło fragment zaplanowanego żartu — ...Kramer odparł ze zbytnią gorliwością, jakby się obawiał, że mu nie uwierzą:

— Nigdy go nie widziałem. Słowo honoru, że nigdy go nie widziałem.

Uwierzyli mu natychmiast i napięcie, jakie przez kilka sekund widniało na ich twarzach, rozwiało się. Wyszli: Morris słyszał śmiechy oficerów i szczery śmiech Kramera i głos jednego z oficerów, który powtarzał: „Wcale mnie to nie dziwi, wierzcie mi, że mnie nie dziwi. Ma niezły tupet”.

Z Vierą i Margaride scena powtórzyła się w głównych zarysach. Była bardziej gwałtowna. Książka — jedna z książek, jakie mu rzekomo wysłałem — leżała na łóżku, w zasięgu ręki i trafiła w twarz Viery, kiedy ten udał, że się nie znają. Morris podał opis ubarwiony, w jaki w zupełności nie wierzę. Wyjaśniam: nie wątpię w jego odwagę, raczej w jego refleks. Oficerowie uznali, że nie jest konieczne wzywanie Faveria, który przebywał w Mendozie. Wyobraził sobie wówczas, że ma genialny pomysł; pomyślał, że jeśli groźby zamieniły młodych w fałszywych świadków, nie odniosą one skutku wobec generała Hueta, starego przyjaciela jego rodziny, który zawsze był dla Morrisa niczym ojciec.

Odpowiedziano mu sucho, że nie ma i nigdy nie było w wojsku argentyńskim generała o tak śmiesznym nazwisku.

Morris nie odczuwał strachu; być może, gdyby poznał strach, broniłby się lepiej. Na nieszczęście interesowały go kobiety i „wiesz, jak one lubią wyolbrzymiać niebezpieczeństwa i stwarzać problemy”. Po raz drugi pielęgniarka wzięła go za rękę, żeby przekonać go o niebezpieczeństwie, jakie mu zagraża; tym razem Morris spojrzał jej w oczy i spytał, co znaczy ten spisek przeciwko niemu. Pielęgniarka powtórzyła mu to, co słyszała: jego oświadczenie, że 23 próbował Bregueta w Palomar było nieprawdziwe; w Palomar tego dnia nikt nie oblatywał samolotów. Breguet był to typ świeżo wprowadzony do uzbrojenia armii argentyńskiej, ale numer, jaki podawał, nie odpowiadał żadnemu z numerów samolotów argentyńskiego lotnictwa. „Uważają mnie za szpiega?” — spytał z niedowierzaniem. Poczuł, że znowu wzbiera w nim wściekłość. Pielęgniarka odparła nieśmiało: „Sądzą, że przyleciał pan z jakiegoś sąsiedniego kraju”. Morris przysiągł jej jako Argentyńczyk, że jest Argentyńczykiem i nie jest szpiegiem; ona wydawała się przejęta i ciągnęła tym samym tonem: „Mundur jest taki sam, jak nasze; ale odkryto, że szwy są inne”. Dodała: „Szczegół nie do wybaczenia” i Morris zrozumiał, że ona także nie wierzy. Poczuł, że dławi się z wściekłości i żeby to ukryć, objął ją i pocałował w usta.

Po kilku dniach pielęgniarka oznajmiła mu: „Sprawdzono, że podałeś fałszywy adres”. Morris protestował na próżno; kobieta operowała dowodami: lokatorem wskazanego mieszkania był pan Carlos Grimaldi. Morris miał uczucie, że coś sobie przypomina, jak przez sen. Wydało mu się, że to nazwisko wiąże się z jakimś przeżyciem z przeszłości; nie mógł określić go dokładniej.

Pielęgniarka powiedziała, że jego sprawa spowodowała powstanie dwóch zwalczających się stronnictw: jedno, złożone z tych, co twierdzili, że jest cudzoziemcem, i drugie, z utrzymujących, że jest Argentyńczykiem. Mówiąc po prostu: jedni chcieli skazać go na wygnanie, drudzy rozstrzelać.

— Upierając się, że jesteś Argentyńczykiem — powiedziała kobieta — pomagasz tym, którzy domagają się twojej śmierci.

Morris wyznał jej, że po raz pierwszy doznał we własnej ojczyźnie „uczucia bezradności, jakie odczuwa się w obcym kraju”. Ale nie bał się w dalszym ciągu.

Kobieta płakała tak bardzo, że obiecał jej zgodzić się na to, o co poprosi. „Choć może ci się to wydać śmieszne, ale nie chciałem jej smucić”. Kobieta poprosiła, żeby „przyznał się”, że nie jest Argentyńczykiem. „Było to okropne, jakby mi zaaplikowano zimny prysznic. Obiecałem, że spełnię jej prośbę, ale nie miałem zamiaru dotrzymać obietnicy”. Przedstawił trudności:

— Powiem, że jestem z takiego a takiego kraju. Następnego dnia odpowiedzą z tego kraju, że moje zeznanie jest fałszywe.

— Nieważne — stwierdziła pielęgniarka. — Żaden kraj nie przyzna się do wysyłania szpiegów. Ale dzięki temu zeznaniu i pewnym wpływom, które wykorzystam, być może zwyciężą zwolennicy wygnania, o ile nie jest już za późno.

Następnego dnia jeden z oficerów przyszedł go przesłuchać. Byli sami, mężczyzna rzekł:

— To sprawa postanowiona. W ciągu tygodnia zapadnie wyrok śmierci.

Morris wyjaśnił mi:

— Nie miałem już nic do stracenia...

„żeby przekonać się, co będzie”, powiedział oficerowi:

— Przyznaję, że jestem Urugwajczykiem.

Po południu pielęgniarka przyznała mu się: powiedziała mu, że wszystko to było podstępem; bała się, że Morris nie dotrzyma obietnicy; oficer był przyjacielem i miał instrukcje skłonić go do zeznań. Morris skomentował krótko:

— Żeby to była inna kobieta, sprałbym ją.

Jego zeznanie było spóźnione; sytuacja pogarszała się. Zdaniem pielęgniarki, jedyna nadzieja pozostawała w pewnym panu, którego znała, ale którego tożsamości nie mogła wyjawić. Ten człowiek chciał go zobaczyć, nim wystąpi w jego obronie.

— Powiedziała mi szczerze — zapewnił Morris — starała się uniknąć tego spotkania. Obawiała się, że wywrę złe wrażenie. Ale ten człowiek chciał mnie widzieć i była to ostatnia nadzieja, jaka nam pozostała. Zaleciła mi, żebym się nie upierał.

— Ten człowiek nie przyjdzie do szpitala — powiedziała pielęgniarka.

— W takim razie nic się nie da zrobić — rzekł Morris z ulgą.

Pielęgniarka mówiła dalej:

— Pierwszej nocy, kiedy będą na warcie zaufani ludzie, pójdziesz do niego. Jesteś już zdrów; pójdziesz sam.

Zdjęła pierścionek z serdecznego palca i wręczyła mu.

„Założyłem go na mały palec. Jest to kamień, szkło, albo brylant, z wyciętą u spodu głową konia. Miałem go nosić kamieniem do wewnątrz, strażnicy mieli pozwolić mi wyjść i wejść, jakby mnie w ogóle nie zauważyli.”

Pielęgniarka dała mu wskazówki. Miał wyjść o dwunastej trzydzieści i powinien wrócić przed trzecią piętnaście nad ranem. Pielęgniarka zapisała mu na karteczce adres.

— Masz tę karteczkę? — spytałem.

— Tak, chyba tak — odparł. Poszukał w portfelu i wręczył mi ją posłusznie.

Był to papierek niebieskiego koloru; adres — Marqueza 6890 — był zapisany zdecydowanym, kobiecym charakterem (z Sacré-Coeur — oznajmił Morris z nieoczekiwaną erudycją).

— Jak się nazywa pielęgniarka? — spytałem przez zwykłą ciekawość.

Morris wydawał się zakłopotany. Wreszcie rzekł:

— Nazywali ją Idibal. Nie wiem, czy to imię, czy nazwisko.

Ciągnął swoją opowieść: Nadeszła ustalona noc. Idibal nie zjawiła się. Nie wiedział, co robić. O dwunastej trzydzieści postanowił wyjść.

Wydało mu się bezcelowe pokazywanie pierścionka wartownikowi, stojącemu u drzwi jego pokoju. Żołnierz uniósł karabin z bagnetem. Morris pokazał pierścionek; wyszedł swobodnie. Przywarł do drzwi: w dali, w głębi korytarza, dostrzegł jakiegoś kaprala. Następnie, kierując się wskazówkami Idibal zszedł tylnymi schodami i doszedł do drzwi, prowadzących na ulicę. Pokazał pierścionek i wyszedł.

Złapał taksówkę, podał adres, zapisany na karteczce. Jechali ponad pół godziny; ulicami Juana B. Justo i Gaony okrążyli warsztaty F. C. O. i skręcili w zadrzewioną ulicę, prowadzącą na kraniec miasta; minęli pięć czy sześć przecznic i zatrzymali się przed kościołem z licznymi kopułami i kolumnami, który, biały pośrodku nocy, wyłaniał się spomiędzy niskich budynków dzielnicy.

Pomyślał, że zaszła pomyłka; spojrzał na numer na karteczce; był ten sam, co kościoła.

— Miałeś czekać na zewnątrz, czy w środku? — spytałem.

O tym szczególe nie było mowy; wszedł. Nie ujrzał nikogo. Zapytałem go, jak wyglądał kościół. Jak wszystkie, odparł. Później dowiedziałem się, że zatrzymał się chwilę przy sadzawce z rybami, do której wpadały trzy strumienie wody.

Pojawił się „ksiądz, z tych, co to się ubierają po cywilnemu, jak członkowie Armii Zbawienia”, i spytał go, czy szuka kogoś. Odparł, że nie. Ksiądz odszedł; po chwili wrócił. Te powroty powtórzyły się trzy czy cztery razy. Morris stwierdził, że zadziwiająca była ciekawość tego osobnika i że on sam miał go już zaczepić, ale tamten zapytał, czy ma „pierścień wspólnoty”.

— Pierścień czego? — zapytał Morris.

I wyjaśnił, zwracając się do mnie:

— Wyobraź sobie, skąd miało mi wpaść do głowy, że on mówił o pierścionku, który mi dała Idibal?

Mężczyzna spojrzał z zainteresowaniem na jego ręce i polecił:

— Proszę mi pokazać ten pierścionek.

Morris przeżył chwilę sprzeciwu; następnie pokazał pierścionek.

Mężczyzna zaprowadził go do zakrystii i poprosił, żeby wyjaśnił mu całą sprawę. Cierpliwie wysłuchał opowiadania. Morris uzupełnia: „Jako wyjaśnienia mniej lub bardziej zręcznego, ale niezgodnego z prawdą; pewien, że nie będę usiłował go oszukać, że usłyszy w końcu ode mnie prawdziwe wyjaśnienie, moją spowiedź”.

Kiedy przekonał się, że Morris nie powie mu nic więcej, zirytował się i chciał zakończyć spotkanie. Powiedział, że postara się coś zrobić w jego sprawie.

Po wyjściu Morris poszukał ulicy Rivadavia. Natknął się na dwie wieże, które przypominały wjazd do zamku albo do średniowiecznego miasta; w rzeczywistości stanowiły wejście do jakiejś pustej i nie kończącej się w ciemnościach przestrzeni. Miał wrażenie, że znajduje się w jakimś innym Buenos Aires, zaczarowanym i złowrogim. Poszedł pieszo kilka przecznic; zmęczył się; dotarł do Rivadavia, wziął taksówkę i podał adres swojego domu: Boliwara 971.

Wysiadł na rogu Independencia i Boliwara; podszedł do drzwi domu. Nie było jeszcze drugiej. Miał czas.

Chciał włożyć klucz do zamku; nie mógł. Nacisnął dzwonek. Nikt nie otwierał, minęło dziesięć minut. Oburzył się, że służąca wykorzystała jego nieobecność — jego nieszczęście — żeby spać poza domem. Nacisnął dzwonek z całej siły. Usłyszał hałasy, które zdawały się dochodzić z bardzo daleka, następnie serię stuknięć — jedno mocne, zdecydowane, drugie lekkie, krótkie — rytmicznych, rosnących. Pojawiła się, ogromna w cieniu, postać ludzka. Morris opuścił skrzydło kapelusza i cofnął się do najmniej oświetlonej części sieni. Nagle rozpoznał tego zaspanego i rozwścieczonego mężczyznę i odniósł wrażenie, że to on sam śni. Rzekł do siebie: Tak, kulawy Grimaldi, Carlos Grimaldi. Teraz przypominał sobie to nazwisko. Teraz, rzecz nie do wiary, stał twarzą w twarz z lokatorem, który zajmował ten dom, kiedy kupił go jego ojciec, przed piętnastu laty.

Grimaldi spytał opryskliwie:

— Czego pan chce?

Morris przypomniał sobie chytrość i upór tego człowieka, który nie chciał wynieść się z domu i bezowocne oburzenie ojca, który mawiał „wywiozę go stąd samochodem magistratu” i starał się skłonić go prezentami, żeby opuścił dom.

— Czy zastałem pannę Carmen Soares? — spytał Morris, żeby „zyskać na czasie”.

Grimaldi zaklął, zatrzasnął drzwi i zgasił światło. Morris usłyszał oddalające się, nierówne kroki; później z brzękiem szkła i żelaza przejechał tramwaj; później powróciła cisza. Morris pomyślał z satysfakcją: „Nie poznał mnie”.

W chwilę potem poczuł wstyd, zdziwienie, oburzenie. Chciał rozwalić drzwi kopniakami i wywlec intruza. Jakby był pijany, powiedział na głos: „Złożę skargę w komisariacie”. Zadał sobie pytanie, co oznacza ta wielostronna, osaczająca go ofensywa, jaką rozpętali przeciwko niemu koledzy. Postanowił zasięgnąć mojej rady.

Gdyby zastał mnie w domu, starczyłoby mu jeszcze czasu, by zrelacjonować mi zdarzenia. Wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć do pasażu Owena. Kierowca nie znał takiego. Morris zapytał go niezbyt uprzejmie, po co zdawał egzaminy. Wymyślał na wszystko: na policję, która pozwala, żeby w naszych domach gnieździli się intruzi; na cudzoziemców, którzy zmieniają wygląd kraju i nigdy nie mogą się nauczyć prowadzić samochodu. Kierowca zaproponował mu, żeby przesiadł się do innej taksówki. Morris kazał mu jechać ulicą Vélez Sársfield aż do torów kolejowych.

Zatrzymali się przy szlabanach; nie kończące się szare pociągi manewrowały na torach. Morris kazał skręcić w ulicę Toll i okrążyć stację Sola. Wysiadł na rogu Australia i Luzuriaga. Kierowca powiedział, żeby mu zapłacił; że nie może na niego czekać; że taki pasaż nie istnieje. Nie odpowiedział, ruszył z pewnością siebie ulicą Luzuriaga w kierunku południowym. Szofer jechał za nim samochodem, wymyślając mu głośno. Morris pomyślał, że gdyby pojawił się policjant, obaj z kierowcą przenocowaliby na komisariacie.

— A do tego — rzekłem — odkryliby, że uciekłeś ze szpitala. Pielęgniarka i ludzie, którzy ci pomogli, mogliby znaleźć się w kłopocie.

— Tym się nie przejmowałem — odparł Morris i snuł dalej swoją opowieść.

Minął jedną przecznicę i nie znalazł pasażu. Minął następną i jeszcze następną. Kierowca protestował w dalszym ciągu; jego głos brzmiał ciszej; ton był bardziej szyderczy. Morris zawrócił, przeciął ulicę Alvarado; tu zaczynał się park Pereyry, ulica Rochadala. Skręcił w Rochadala; w połowie drogi do następnej przecznicy, po prawej stronie, powinna urywać się zabudowa, ustępując miejsca pasażowi Owena. Morris doznał uczucia, jakie poprzedza zawrót głowy. Domy ciągnęły się w dalszym ciągu; znalazł się na ulicy Australia. W górze, na tle nocnych chmur, ujrzał zbiorniki Towarzystwa International w Luzuriaga; naprzeciwko powinien być pasaż Owena; nie było go.

Spojrzał na godzinę; zostało mu zaledwie dwadzieścia minut.

Przyspieszył kroku. Nagle zatrzymał się. Stał zagubiony z nogami pogrążonymi w gęstym, oślizgłym błocie, przed rzędem jednakowych, ponurych budynków. Chciał zawrócić do parku Pereyry; nie znalazł go. Obawiał się, że kierowca domyśli się, że zabłądził. Dostrzegł jakiegoś mężczyznę, spytał go o pasaż Owena. Mężczyzna nie był z tej dzielnicy. Morris szedł w dalszym ciągu, wzburzony. Pokazał się inny człowiek. Morris ruszył w jego stronę; raptem kierowca wysiadł z samochodu i podbiegł również. Morris i kierowca zawołali do nieznajomego, czy nie wie, gdzie jest pasaż Owena. Człowiek sprawiał wrażenie wystraszonego, jakby przypuszczał, że zamierzają go napaść. Odparł, że nigdy nie słyszał o takim pasażu; chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Morris spojrzał na niego groźnie.

Była trzecia piętnaście nad ranem. Morris polecił kierowcy, żeby dowiózł go do rogu Caseros i Entre Rios.

W szpitalu był inny wartownik. Przeszedł dwa czy trzy razy przed drzwiami, nie odważając się wejść. Postanowił spróbować szczęścia; pokazał pierścionek. Wartownik nie zatrzymał go.

Pielęgniarka zjawiła się następnego dnia wieczorem. Powiedziała mu:

— Wrażenie, jakie wywarłeś na tym panu w kościele, nie jest najlepsze. Musiał się pogodzić z twoim ukrywaniem prawdy: przyzwyczaił się już do tego wśród członków wspólnoty. Mimo to poczuł się obrażony twoim brakiem zaufania.

Wątpiła, czy ów człowiek zrobi coś rzeczywiście w sprawie Morrisa.

Sytuacja pogarszała się. Nadzieje na wyprawienie go za granicę zniknęły, jego życie znalazło się w nagłym niebezpieczeństwie.

Spisał dokładną relację faktów i wysłał ją do mnie. Później chciał się usprawiedliwić: powiedział, że przeszkadzała mu troska tej kobiety. Być może on sam zaczynał się martwić.

Idibal znowu odwiedziła człowieka z kościoła; zdołała uzyskać, jako dowód życzliwości dla niej — „nie tylko tego odrażającego szpiega” — obietnicę, że „najbardziej wpływowe osobistości zajmą się sprawą”. Plan polegał na tym, żeby kazać Morrisowi odtworzyć wypadek; innymi słowy: dać mu samolot i pozwolić powtórzyć próbę, jakiej, zgodnie z tym, co twierdzi dokonywał w dzień wypadku.

Wpływowe osobistości wygrały, ale samolot wyznaczony do próby był dwumiejscowy. Oznaczało to komplikację drugiej części planu: ucieczki Morrisa do Urugwaju. Morris powiedział, że będzie umiał dać sobie radę z towarzyszem. Wpływowe osobistości nalegały, żeby samolot był jednopłatowcem, identycznym jak ten, z którym zdarzył się wypadek.

Idibal, po tygodniu, podczas którego gnębiła go na przemian nadzieją i lękiem, zjawiła się rozpromieniona i oznajmiła, że wszystko w porządku. Datę próby wyznaczono na następny piątek (brakowało pięciu dni). Miał polecieć sam.

Kobieta spojrzała na niego z niepokojem i rzekła:

— Będę czekać na ciebie w Colonii. Jak tylko wystartujesz, bierz kurs na Urugwaj. Obiecujesz?

Obiecał. Przewrócił się na łóżku i udał, że śpi. Skomentował: „Miałem wrażenie, że ciągnie mnie za rękę do ołtarza i to mnie wściekało”. Nie wiedział, że żegna się z nią na zawsze.

Ponieważ przyszedł już do siebie, następnego ranka przewieziono go do koszar.

— To były wspaniałe dni — skomentował. — Spędziłem je w celi dwa na dwa metry, pijąc matę i rżnąc w truco ze strażnikami.

— Przecież ty nie grasz w truco — powiedziałem.

Było to nagłe natchnienie. Rzecz jasna nie wiedziałem, czy Morris gra w truco, czy nie.

— No dobrze, powiedzmy, że to była jakakolwiek inna gra karciana — odparł bez zmieszania.

Byłem zdumiony. Sądziłem, że przypadek lub okoliczności zrobiły z Morrisa pewien typowy model; nigdy nie przypuszczałem, żeby był bohaterem w kolorycie lokalnym. Ciągnął dalej:

— Weźmiesz mnie za durnia, ale spędzałem całe godziny, myśląc o tej kobiecie. Byłem szalony do tego stopnia, że zaczynałem już wierzyć, iż ją zapomniałem...

Spytałem go:

— Usiłowałeś wyobrazić sobie jej twarz i nie mogłeś?

— Jak to odgadłeś? — Nie czekał na moją odpowiedź. Snuł dalej opowiadanie.

Pewnego dżdżystego poranka wywieźli go w staroświeckim podwójnym faetonie. W Palomar oczekiwała go uroczysta komisja, złożona z wojskowych i urzędników. Wyglądało to na pojedynek — powiedział Morris — na pojedynek albo na egzekucję.

Kilku mechaników otworzyło hangar i wypchnęło na zewnątrz myśliwca Dewotine, „godny rywal podwójnego faetonu, wierz mi”.

Zapuścił motor; zobaczył, że benzyny ma zaledwie na dziesięć minut lotu; dotrzeć do Urugwaju było niemożliwością. Przez chwilę ogarnął go smutek; melancholijnie powiedział sobie, że może lepiej umrzeć, niż żyć jako niewolnik. Cały plan upadł: start był zbyteczny; miał ochotę zawołać tych ludzi i powiedzieć im: „Panowie, gra skończona”. Kierując się apatią, pozwolił, żeby wydarzenia potoczyły się własnym torem. Postanowił wykonać raz jeszcze swój nowy schemat prób.

Przejechał po ziemi z pięćset metrów i wystartował. Wykonał dokładnie pierwszą część ćwiczenia, ale kiedy zamierzał przedsięwziąć nowe akrobacje, poczuł znowu, że robi mu się niedobrze, że traci przytomność i usłyszał własną skargę, że traci przytomność. Na płycie lotniska udało mu się wyprostować samolot.

Kiedy odzyskał przytomność, leżał obolały w białym łóżku, w wysokim pokoju o ścianach białych i nagich. Zrozumiał, że jest ranny, że jest aresztowany i że przebywa w Szpitalu Wojskowym. Zadał sobie pytanie, czy to wszystko nie jest przywidzeniem.

Uzupełniłem jego myśl:

— Przywidzeniem, jakie miałeś w momencie przebudzenia.

Dowiedział się, że wypadek miał miejsce 31 sierpnia. Stracił poczucie czasu. Minęły trzy czy cztery dni. Ucieszył się, że Idibal powinna być już w Colonii; ten nowy wypadek napełniał go poczuciem wstydu; prócz tego kobieta będzie mu robiła wyrzuty, że nie poleciał do Urugwaju.

Zastanowił się: „Kiedy dowie się o wypadku, wróci. Trzeba zaczekać ze dwa, trzy dni.

Zajmowała się nim nowa pielęgniarka. Spędzili trzy popołudnia, trzymając się za ręce.

Idibal nie wracała. Morris zaczął się niepokoić. Pewnej nocy ogarnął go wielki lęk. „Pomyślisz, że zwariowałem — powiedział — ale chciałem się z nią zobaczyć. Myślałem, że wróciła, że zna całą historię o tej drugiej pielęgniarce i dlatego nie chce mnie widzieć”.

Poprosił jednego z praktykantów, żeby zawołał Idibal. Mężczyzna nie wracał. Dużo później (ale tej samej nocy; Morrisowi wydało się nie do wiary, że noc może trwać tak długo) wrócił; szef powiedział mu, że w szpitalu nie pracuje nikt o takim nazwisku. Morris polecił mu sprawdzić, kiedy rzuciła pracę. Praktykant powrócił nad ranem i powiedział, że kierownik działu personalnego już wyszedł.

Śnił o Idibal. W dzień wyobrażał ją sobie. Zaczął śnić, że nie może jej znaleźć. Wreszcie nie mógł już jej sobie wyobrazić ani jej wyśnić.

Powiedziano mu. że żadna osoba o imieniu czy też nazwisku Idibal „nie pracuje, ani nie pracowała nigdy w tej instytucji”.

Nowa pielęgniarka poradziła mu, żeby zajął się czytaniem. Przyniesiono mu gazety. Ale nawet dział: „Na boiskach i na torach wyścigowych” nie wzbudził jego zainteresowania. „Zdenerwowałem się i poprosiłem o książki, które mi przysłałeś.” Odpowiedziano, że nikt nie posyłał mu książek.

(Byłem o krok od popełnienia nieostrożności; przyznania, że nie wysyłałem mu niczego).

Pomyślał, że odkryto plan ucieczki i udział w nim Idibal; dlatego Idibal się nie zjawia. Spojrzał na swoje ręce: nie było pierścionka. Poprosił o niego. Powiedziano mu, że jest już późno, że personel depozytu wyszedł. Spędził noc potworną i nieskończenie długą, myśląc, że nigdy mu go nie przyniosą...

— Myśląc — dodałem — że jeśli nie zwrócą ci pierścionka, nie zostanie ci żaden ślad po Idibal.

— Nie myślałem o tym — przyznał uczciwie. — Ale spędziłem noc jak obłąkany. Następnego dnia przynieśli mi pierścionek.

— Masz go? — spytałem z niedowierzaniem, jakie nawet mnie samego zadziwiło.

— Tak — odparł. — W bezpiecznym miejscu.

Otworzył boczną szufladę biurka i wyjął klejnot. Kamień pierścionka był mocno przezroczysty, o niewielkim połysku. W głębi była kolorowa płaskorzeźba: popiersie ludzkie: kobiety z głową konia; pomyślałem, że musi to być podobizna jakiegoś starożytnego bóstwa. Chociaż nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ośmielę się stwierdzić, że pierścionek przedstawia dużą wartość.

Pewnego ranka weszło do jego pokoju kilku oficerów z żołnierzem, który dźwigał stolik. Żołnierz postawił stolik i wyszedł. Wrócił z maszyną do pisania; ustawił ją na stoliku, przysunął sobie krzesło i usiadł. Zaczął pisać. Jeden z oficerów dyktował: Nazwisko: Ireneusz Morris; narodowość: Argentyńczyk; pułk: trzeci; eskadra: dziewiąta; baza: Palomar.

Wydało mu się normalne, że przechodzą nad tymi formalnościami do porządku dziennego, że nie pytają go o nazwisko, było to drugie przesłuchanie; „jednak — powiedział mi — można było zaobserwować pewien postęp”; teraz zgadzali się, że jest Argentyńczykiem, że należy do trzeciego pułku, do dziewiątej eskadry, z bazą w Palomar. Poczucie rozsądku trwało krótko. Spytali go, gdzie przebywał od 23 czerwca (data pierwszej próby); gdzie zostawił Bregueta 304 („Numer nie był 304 — wyjaśnia Morris. — Był 309”; ta niepotrzebna pomyłka go zdziwiła); skąd wziął tę starą Dewotine... Kiedy powiedział, że Breguet powinien być blisko, ponieważ wypadek z 23-go miał miejsce w Palomar i że powinni wiedzieć, skąd wziął Dewotine, ponieważ sami mu ją dali do powtórzenia próby z 23-go, udawali, że mu nie wierzą.

Ale nie udawali już, że go nie znają i że jest szpiegiem. Oskarżali go o pobyt w obcym kraju, począwszy od 23 czerwca; oskarżali go — zrozumiał to wraz przypływem nowej furii — że sprzedał obcemu państwu tajną broń. Niezrozumiały spisek trwał, ale oskarżyciele zmienili plan ataku.

Gestykulujący i serdeczny zjawił się porucznik Viera. Morris obraził go. Viera udał wielkie zdziwienie; po czym oświadczył, że będą się pojedynkować.

— Pomyślałem, że sytuacja się poprawiła — rzekł. — Zdrajcy przybrali na powrót twarze przyjaciół.

Odwiedził go generał Huet. Sam Kramer złożył mu wizytę. Morris był zdezorientowany i nie miał czasu zareagować. Kramer zawołał do niego: „Bracie, nie wierzę w ani jedno słowo oskarżenia”. Uściskali się wylewnie. Któregoś dnia — pomyślał Morris — wyjaśni się wszystko. Poprosił Kramera, żeby zobaczył się ze mną.

Odważyłem się go zapytać:

— Powiedz mi jedno, Ireneuszu, pamiętasz, jakie książki ci wysłałem?

— Tytułu nie pamiętam — stwierdził z powagą. — Ale jest wymieniony w twoim liście.

Nie napisałem do niego żadnego listu.

Pomogłem mu przejść do sypialni. Z szufladki nocnego stolika wyjął kartkę papieru listowego (z listu, którego nie rozpoznałem). Wręczył mi ją:

Charakter pisma sprawiał wrażenie kiepskiego naśladownictwa mojego; moje L i E duże przypominają drukowane; te tutaj były „angielskie”. Przeczytałem:

„Potwierdzam odbiór Pańskiego uprzejmego pisma z 16-go, które dotarło do mnie z pewnym opóźnieniem, wynikającym niewątpliwie z oczywistej omyłki w adresie. Nie mieszkam w pasażu «Owena», ale na ulicy Mirandy, w dzielnicy Nazca. Zapewniam Pana, że przeczytałem jego sprawozdanie z wielkim zainteresowaniem. Na razie nie mogę Pana odwiedzić; jestem chory; ale pielęgnują mnie troskliwe ręce kobiece i w krótkim czasie wstanę; wówczas chętnie się z Panem zobaczę.

Posyłam Panu, jako symbol zrozumienia, te książki Augusta Blanqui i polecam mu lekturę poematu z tomu trzeciego, który zaczyna się na stronie 281”.

Pożegnałem się z Morrisem. Obiecałem odwiedzić go znowu w następnym tygodniu. Sprawa interesowała mnie i niepokoiła. Nie wątpiłem w dobrą wiarę Morrisa; ale to nie ja napisałem ten list, ja nigdy nie wysyłałem mu książek i nie znałem dzieł Augusta Blanqui.

Co do „mojego listu”, muszę tu poczynić kilka spostrzeżeń: 1) jego autor nie tyka Morrisa; na szczęście Morris nie jest zbyt bystry w kwestii listów: nie dostrzegł „zmiany” w zwracaniu się i nie obraził się na mnie, ja zawsze go tykałem. 2) Przysięgam, że nigdy nie użyłbym zwrotu: „Potwierdzam odbiór Pańskiego uprzejmego pisma”. 3) Co do napisania Owen w cudzysłowie, dziwi mnie to i polecam ten szczegół uwadze czytelnika.

Moja nieznajomość dzieł Augusta Blanqui wynika być może z mojego planu lektury. Jeszcze w młodości zrozumiałem, że aby nie dać się zalać przez nie kontrolowany potop książek i żeby osiągnąć, przynajmniej na pozór, pewną kulturę encyklopedyczną, nieodzowny jest plan lektury. Ten plan wytycza moje życie: jedną epokę zajmowała filozofia, drugą literatura francuska, inną nauki przyrodnicze, inną jeszcze stara literatura celtycka, a zwłaszcza literatura kraju Cymbrów (co zawdzięczam wpływowi ojca Morrisa). Medycyna wplatała się między ten plan, nie przerywając go nigdy.

 

 

Na kilka dni przed wizytą Kramera w moim gabinecie skończyłem z naukami tajemnymi. Zapoznałem się z dziełami Papusa, Richeta, Lhomonda, Stanislasa de Guaita, de Labougle’a, biskupa de la Rochelle, Lodge’a, Hogdena i Alberta Wielkiego. Interesowały mnie przede wszystkim tajne zbiory, pojawiania się i znikania; w związku z tymi ostatnimi na zawsze utkwił mi w pamięci przypadek sir Daniela Sludge Home, który na prośbę Society for Psychical Research z Londynu, przed zgromadzeniem złożonym wyłącznie z baronetów, spróbował wykonać kilka passów, jakie stosuje się, by spowodować zniknięcie duchów i umarł w tej samej chwili. Co zaś się tyczy tych współczesnych Eliaszów, którzy zniknęli, nie pozostawiając śladów ani zwłok, pozwalam sobie w to wątpić.

„Tajemnica” listu skłoniła mnie do przeczytania dzieł Augusta Blanqui (autora, którego nie znałem). Znalazłem jego nazwisko w encyklopedii i dowiedziałem się, że pisał na tematy polityczne. To mnie ucieszyło: następne po naukach tajemnych znajdowały się na mojej liście polityka i socjologia. Mój plan przestrzega takich przeskoków, żeby nie dopuścić do uśpienia umysłu na skutek zbytniej jednostajności.

Pewnego ranka, na ulicy Corrientes, w księgarni, zaledwie obsługiwanej przez wytartego starca, znalazłem paczkę zakurzonych książek, oprawnych w brązową skórę, ze złoconymi tytułami i przerywnikami: dzieła zebrane Augusta Blanqui. Kupiłem je za piętnaście pesos.

Na stronie 281 mojego wydania nie ma żadnych wierszy. Choć nie przeczytałem dzieła w całości, sądzę, że wspomnianym tekstem jest U Eternité par les Astres, poemat prozą. W moim wydaniu zaczyna się na stronie 307 drugiego tomu.

W tym poemacie, czy też eseju, znalazłem wyjaśnienie przygody Morrisa.

Udałem się do Nazca; rozmawiałem ze sklepikarzami z dzielnicy; na całej ulicy Miranda nie mieszka żadna osoba o moim nazwisku.

Pojechałem na ulicę Marqueza; nie ma numeru 6890, nie ma kościołów; było — tego popołudnia — nastrojowe światło, obok ulicy łąka z pasącymi się źrebakami, soczyście zielona i czysta, a drzewa przezroczyste i fioletowe. Prócz tego ulica ta nie leży blisko warsztatów F.C.O. Znajduje się w pobliżu mostu Noria.

Udałem się do warsztatów F.C.O. Miałem trudności z okrążeniem ich ulicami Juana B. Justo i Gaony. Zapytałem, jak przedostać się na drugą stronę warsztatów. „Niech pan idzie ulicą Rivadavia — powiedziano mi — aż do Cuzco. Później trzeba przejść przez tory”. Jak było do przewidzenia, nie ma tam żadnej ulicy Marqueza; ulica, której Morris nadaje tę nazwę, to chyba ulica Bynnona. Oczywiście ani pod numerem 6890, ani wzdłuż reszty ulicy nie ma kościołów. Blisko ulicy Cuzco jest kościół Świętego Kajetana; fakt ten nie ma znaczenia: Świętego Kajetana nie jest kościołem z opowieści. Brak kościołów na Bynnona nie podważa mojej hipotezy, że to jest ta właśnie ulica, o której mówi Morris... Ale to okaże się później.

Znalazłem także dwie wieże, o których mój przyjaciel sądził, że stoją w miejscu pustym i nie uczęszczanym: jest to portyk Klubu Atletycznego Vélez Sársfield na rogu Fragueiro i Barragan.

Nie musiałem wybierać się specjalnie do pasażu Owena: mieszkam tam. Kiedy Morris zabłądził, podejrzewam, że stał przed ponuro identycznymi domami dzielnicy robotniczej Monseñor Espinosa, z nogami zagrzebanymi w białym błocie ulicy Perdriel.

Odwiedziłem znowu Morrisa. Spytałem, czy nie pamięta, by podczas swojej pamiętnej nocnej wędrówki przechodził jakąś ulicą Hannibala albo Hamilkara. Stwierdził, że nie zna ulic o takich nazwach. Spytałem go, czy w kościele, który odwiedził, był jakiś inny symbol obok krzyża. Popatrzył na mnie w milczeniu. Nie przypuszczał, że mówię serio. W końcu spytał:

— Jak ty sobie wyobrażasz, żeby ktoś zwracał uwagę na takie rzeczy?

Przyznałem mu rację.

— Niemniej jednak to ważny szczegół... — nalegałem. — Staraj się wytężyć pamięć. Postaraj się przypomnieć, czy obok krzyża nie było jakiegoś znaku.

— Możliwe — wymamrotał — możliwe, że jakiś...

— Trapez — podsunąłem mu.

— Tak, trapez — stwierdził z przekonaniem.

— Zwykły czy przecięty linią?

— Prawda! — wykrzyknął. — Skąd to wiesz? Byłeś na ulicy Marqueza? Z początku nie mogłem sobie niczego przypomnieć... Nagle ujrzałem cały zestaw: krzyż i trapez; trapez przecięty linią z zagiętymi końcami.

Mówił z ożywieniem.

— A przyjrzałeś się którejś z figur świętych?

— Stary — wykrzyknął z hamowaną niecierpliwością. — Nie prosiłeś mnie przedtem, żebym sporządził inwentarz.

Powiedziałem mu, żeby się nie złościł. Kiedy się uspokoił, poprosiłem, żeby mi pokazał pierścionek i powtórzył imię pielęgniarki.

Wróciłem do domu szczęśliwy. Usłyszałem jakieś hałasy w pokoju mojej siostrzenicy; pomyślałem, że porządkuje swoje rzeczy. Starałem się, żeby nie odkryła mojej obecności; nie chciałem, żeby mi przeszkadzano. Wziąłem książkę Augusta Blanqui, wsadziłem pod pachę i wyszedłem na ulicę.

Usiadłem na ławce w parku Pereyry. Jeszcze raz przeczytałem ten ustęp:

„Istnieje nieskończona liczba światów jednakowych, nieskończona liczba światów nieznacznie się różniących, nieskończona liczba światów odmiennych. To, co piszę w tej chwili, w tym lochu twierdzy Taureau, pisałem i będę pisał przez całą wieczność przy jakimś stole, na jakimś papierze, w jakimś lochu, całkowicie do siebie podobnych. W nieskończonej ilości światów moja sytuacja będzie ta sama, ale może przyczyna mego uwięzienia stopniowo straci swoją szlachetność, aż stanie się nikczemną i może moje słowa będą miały w innych światach niezaprzeczalną wyższość szczęśliwego przymiotnika”.

23 czerwca Morris spadł na swoim Breguecie do Buenos Aires leżącego w świecie prawie identycznym z naszym. Opały, w jakich znalazł się po wypadku, nie pozwoliły mu dostrzec różnic zasadniczych; do zauważenia drugorzędnych potrzebne były przenikliwość i wykształcenie, jakich Morris nie posiadał.

Wystartował rankiem szarym i dżdżystym; spadł w dzień słoneczny. Giez w szpitalu nasuwa myśl o lecie; „straszliwy upał”, jaki dręczył go podczas przesłuchań, potwierdza to.

Morris podaje w swojej relacji pewne odmienne cechy świata, do którego przybył. Brak tam, na przykład, Walii: ulice z walijskimi nazwiskami nie istnieją w tamtym Buenos Aires: Bynnon zamienia się w Marqueza i Morris, pośród labiryntów nocy i własnego zamroczenia, szuka na próżno pasażu Owena... Ja, Viera, Kramer, Margaride i Faverio istniejemy tam, ponieważ nie jesteśmy pochodzenia walijskiego; generał Huet i sam Ireneusz Morris, obaj potomkowie Walijczyków, nie istnieją (on sam dostał się tam przez przypadek). Carlos Alberto Servian stamtąd pisze w swoim liście słowo „Owen” w cudzysłowie, ponieważ wydaje mu się dziwaczne; z tego samego powodu oficerowie śmiali się, kiedy Morris podał swoje nazwisko.

Ponieważ nie istnieli tam Morrisowie, na Boliwara, pod 971, mieszka w dalszym ciągu nieporuszalny Grimaldi.

Opowiadanie Morrisa ujawnia także, że w tamtym święcie Kartagina nie zniknęła. Kiedy to zrozumiałem, zadałem moje idiotyczne pytanie o ulice Hannibala i Hamilkara.

Może ktoś zapytać, jakim cudem, skoro nie zniknęła Kartagina, istnieje język hiszpański. Czy mam przypominać, że pomiędzy zwycięstwem a unicestwieniem mogą istnieć stopnie pośrednie?

Pierścionek jest podwójnym dowodem, jaki mam w posiadaniu. Jest dowodem, że Morris przebywał w innym świecie: żaden rzeczoznawca, spośród wielu, którym go pokazywałem, nie rozpoznał kamienia. Jest dowodem istnienia (w tym drugim świecie) Kartaginy: koń jest symbolem kartagińskim. Któż nie widział podobnych pierścieni w muzeum Lavigerie?

Ponadto — Idibal czy też Iddibal — imię pielęgniarki jest kartagińskie; sadzawka z rytualnymi rybami i przecięty trapez są kartagińskie; wreszcie — horresco referens — wspólnoty czyli circuit są pamięci tak kartagińskiej i tak nieszczęsnej, jak nienasycony Moloch...

Ale wróćmy do spokojnych rozważań. Pytam, czy ja kupiłem dzieła Augusta Blanqui dlatego, że są wymienione w liście, który pokazał mi Morris, czy też dlatego, że historie tych dwu światów są równoległe? Ponieważ tam Morrisowie nie istnieją, legendy celtyckie nie zajmowały miejsca w moim planie lektur; tamten Carlos Alberto Servian mógł posunąć się naprzód; mógł dotrzeć wcześniej niż ja do dzieł politycznych.

Jestem z niego dumny: dysponując tak małą ilością faktów, wyjaśnił tajemnicze pojawienie się Morrisa; żeby Morris zrozumiał je także, polecił mu L’Eternité par les Astres. Dziwi mnie jednak jego zadowolenie, że mieszka w okropnej dzielnicy Nazca i nie zna pasażu Owena.

Morris dostał się do tamtego drugiego świata i powrócił. Nie skorzystał z mojego pocisku na resorach ani z innych wehikułów, jakie wynaleziono, żeby przemierzać niewiarygodną astronomię. Jak zrealizował swoje podróże? Otworzyłem słownik Kenta; przy słowie „pass” przeczytałem: „Skomplikowana seria ruchów, wykonywanych rękami, które powodują pojawianie się i znikanie”. Pomyślałem, że być może ręce nie są tu konieczne; że ruchy można wykonywać innymi przedmiotami; samolotami na przykład.

Według mojej teorii „nowy schemat prób” zbiega się z którymś z passów. (W obydwu wypadkach, kiedy go próbuje, Morris traci przytomność i zmienia świat).

Tam przypuszczano, że jest szpiegiem, przybyłym z ościennego kraju; tu wyjaśniają sobie jego nieobecność, zarzucając mu ucieczkę za granicę w celu sprzedania tajnej broni. On sam nie rozumie niczego i uważa się za ofiarę niezasłużonego spisku.

Po powrocie do domu znalazłem na biurku kartkę od siostrzenicy. Oznajmiała mi, że uciekła z tym skruszonym zdrajcą, porucznikiem Kramerem. Dodawała z okrucieństwem: „Pociesza mnie świadomość, że nie będziesz zbyt cierpiał, bo nigdy się mną nie interesowałeś”. Ostatnia linijka była napisana z wyraźną zjadliwością: „Kramer mnie kocha, jestem szczęśliwa”.

Ogarnęło mnie wielkie przygnębienie, nie przyjmowałem chorych i przez dwadzieścia dni nie wychodziłem na ulicę. Pomyślałem z pewną zazdrością o moim „ja” astralnym, zamkniętym, jak i ja, w domu, ale pielęgnowanym przez „troskliwe ręce kobiece”. Sądzę, że znam jego intymne przeżycia; sądzę, że znam te ręce.

Odwiedziłem Morrisa. Usiłowałem rozmawiać z nim o mojej siostrzenicy (ledwo powstrzymuję się od mówienia w kółko o mojej siostrzenicy). Spytał mnie, czy była dziewczyną o macierzyńskim charakterze. Odparłem, że nie. Zaczął mówić o pielęgniarce.

To nie możliwość spotkania z nową wersją siebie samego jest motywem, który by mnie ewentualnie skłonił do podróży do tego drugiego Buenos Aires. Idea powielania się, zgodnie z ryciną z mego ekslibrisu albo poznania siebie samego, zgodnie z jego dewizą, również mnie nie pociąga. Pociąga mnie, być może. możliwość wykorzystania pewnego doświadczenia, jakiego ten drugi Servian, na swoje szczęście, nie zdobył.

Ale to są sprawy osobiste. Niepokoi mnie natomiast sytuacja Morrisa. Wszyscy go tutaj znają i chcieli mu pomóc, lecz on ma prawdziwie monotonny sposób przeczenia wszystkiemu i jego brak zaufania drażni przełożonych; degradacja, jeśli nie pluton egzekucyjny, są jego przyszłością.

Gdybym go poprosił o pierścionek, który dostał od pielęgniarki, odmówiłby mi. Oporny wobec idei ogólnych, nigdy by nie zrozumiał prawa ludzkości do tego dowodu istnienia innych światów. Muszę poza tym stwierdzić, że Morris żywił szaleńcze przywiązanie do tego pierścionka. Być może mój postępek wzbudzi odrazę w uczuciach gentlemana (alias cambrioleur); sumienie humanisty go pochwala. Miło mi wreszcie ujawnić nieoczekiwany skutek: od czasu utraty pierścionka, Morris gotów jest wysłuchać moich planów ucieczki.

My, Ormianie, jesteśmy solidarni. Wewnątrz społeczeństwa tworzymy niezniszczalne jądro. Mam dobre znajomości w wojsku. Morris będzie mógł spróbować powtórzyć swój wypadek. Odważę się mu towarzyszyć.

C.A.S.

 

Opowiadanie Carlosa Alberta Serviana wydało mi się nieprawdopodobne. Znam starą legendę o wozie Morgana; pasażer powiada, dokąd chciałby się udać i wóz go tam wiezie, ale to jest tylko legenda. Przyjmijmy, że przez przypadek kapitan Ireneusz Morris spadł w innym świecie; żeby spadł w tym samym po raz drugi, byłoby to zbyt wielkim zbiegiem okoliczności.

Od początku żywiłem tę opinię. Fakty ją potwierdziły.

Z grupą przyjaciół planowaliśmy i odwlekaliśmy z roku na rok wyprawę nad granicę urugwajsko-brazylijską. W tym roku nie mogliśmy jej odłożyć i wyruszyliśmy.

3 kwietnia posilaliśmy się w karczmie wśród pampy; potem mieliśmy odwiedzić niezwykle interesującą „fazendę”.

Wlokąc za sobą tuman kurzu, nadjechał nieskończenie długi packard; wysiadł z niego mężczyzna przypominający dżokeja. Był to kapitan Morris.

Zapłacił za posiłek swoich rodaków i popijał z nimi. Dowiedziałem się później, że jest sekretarzem, czy też służącym pewnego przemytnika.

Nie towarzyszyłem moim przyjaciołom do „fazendy”. Morris opowiedział mi swoje przygody: strzelaninę z policją, podstępy, mające na celu oszukiwanie sprawiedliwości i zgubienie rywali; przekraczanie rzek, wisząc u końskiego ogona; pijatyki i kobiety... Niewątpliwie przesadził w opisie własnej przebiegłości i odwagi. Ja nie przesadzę natomiast, określając jego opowieść jako monotonną.

Nagle, jakby w olśnieniu, dostrzegłem rozwiązanie. Zacząłem wypytywać: wypytywałem Morrisa; wypytywałem innych, kiedy Morris już odjechał.

Zebrałem dowody, że Morris przybył tu w ubiegłym roku, w połowie czerwca i że był wielokrotnie widziany w tych stronach między początkiem września a końcem grudnia. 8 września brał udział w wyścigach konnych w Yaguarao; później spędził kilka dni w łóżku, na skutek upadku z konia.

Jednakże w tych dniach września kapitan Morris był internowany w szpitalu wojskowym w Buenos Aires: poświadczają to władze wojskowe, towarzysze broni, przyjaciele z dzieciństwa, doktor Servian i obecny kapitan Kramer, a także stary przyjaciel jego rodziny, generał Huet.

Wyjaśnienie jest proste:

W różnych, prawie identycznych światach różni kapitanowie Morrisowie wylecieli pewnego dnia (tutaj 23 czerwca) oblatywać samoloty. Nasz Morris uciekł do Urugwaju albo do Brazylii. Inny, który wyleciał z innego Buenos Aires, wykonał swoim samolotem kilka passów i znalazł się w Buenos Aires z drugiego świata (gdzie nie istniała Walia, a gdzie istniała Kartagina; gdzie czeka Idibal). Ten Ireneusz Morris wzbił się później na Dewotine, powtórzył passy i spadł w naszym Buenos Aires. Ponieważ był identyczny z drugim Morrisem, nawet właśni koledzy go pomylili. Ale nie był to ten sam. Nasz (ten który jest teraz w Brazylii) wyleciał 23 czerwca Breguetem 304; ten drugi wiedział dobrze, że próbował Bregueta 309. Następnie w towarzystwie doktora Serviana znowu próbuje passów i znika. Być może dotarli do innego świata; jest mniej prawdopodobne, żeby spotkali siostrzenicę Serviana i Kartaginkę.

Powoływać się na Augusta Blanqui, żeby przedstawić teorię o wielości światów, było, być może, zasługą Serviana; ja bym się ograniczył do autorytetu jakiegoś klasyka; na przykład: „według Demokryta istnieje nieskończona liczba światów, przy czym niektóre z nich są nie tylko do siebie podobne, ale wręcz identyczne” (Cycero, Akademiki Pierwsze, II, XVII); lub: „Otośmy tutaj, w Bauli, koło Pozzuoli; czy nie sądzisz, że teraz w nieskończonej ilości dokładnie identycznych miejsc mogą się odbywać spotkania osób o naszych własnych imionach, piastujących te same co i my godności, które przeżyły te same doświadczenia i które są z usposobienia, z wieku i z wyglądu identyczne z nami i które dyskutują na ten sam temat?” (id. id. II, XL).

W końcu też trzeba powiedzieć, że dla czytelników, przyzwyczajonych do dawnego pojęcia światów planetarnych i sferycznych, podróże między różnymi Buenos Aires z różnych światów mogą się wydawać nieprawdopodobne. Mogą oni zadać pytanie, dlaczego podróżnicy spadają zawsze w Buenos Aires, a nie w innych stronach, na morzu czy na pustyni. Jedyna odpowiedź, jakiej mogę udzielić na pytanie tak obce moim kompetencjom to ta, że może te światy są niczym wiązki równoległych czasów i przestrzeni.

 

Przełożył Jerzy Kühn

MURILO RUBIAO

Zaproszony

 

Zaproszenie, które właśnie otrzymał, nie zadowalało jego zamiłowania do szczegółów. Nie tylko nie zawierało daty ani miejsca przyjęcia, ale nie podano w nim również, kto je wydaje. Nie wspominało także, jakie mają być stroje dam, choć wymagano, aby panowie przyszli w mundurach i dwurożnych kapeluszach lub we frakach, ale bez orderów. Z braku innych danych osądził, że chodzi o jakąś ceremonię religijną czy nudną uroczystość akademicką.

José Alferes ponownie obejrzał kopertę, mając obawy, że zaszło nieporozumienie lub że może to być po prostu kawał próżniaków. Ale komu by się chciało zabawiać kosztem nieznajomego w mieście o pięciu milionach mieszkańców? Myśl była oczywiście absurdalna, gdyż krąg jego znajomych nie wykraczał poza pracowników hotelu, gdzie mieszkał od czterech miesięcy.

Początkowo chciał list wyrzucić, ale nie uczynił tego jedynie przez wzgląd na Deborę, stenografkę, która mieszkała w jednym z apartamentów na tym samym piętrze. Mógł pochodzić od niej, bez wątpienia, mógłby. Kobiecy charakter pisma pozwalał na takie przypuszczenie. Przestał myśleć o braku danych w zaproszeniu — bardzo kobiece — aby się skoncentrować na zmysłowych kształtach sąsiadki: krzepkie biodra, twarde piersi, nogi bez zarzutu.

Próbował już różnych sposobów, aby zaczepić dziewczynę, ale go odtrąciła. Z półuśmiechem, odpowiadając krótko i powściągliwie, ledwie na niego patrzyła i nie oglądając się wiedziała, że Alferes ze wzburzoną krwią śledził jej kroki przez całą długość korytarza.

Okno jego pokoju wychodziło na sklep, gdzie wynajmowano stroje na wszelkiego rodzaju uroczystości, bale czy przyjęcia. Mimo wielkiego wyboru, klientów było niewielu. Tego ranka jednakże widać było sporo osób wchodzących i wychodzących, najczęściej z pakunkami. Przez pewien czas José Alferes obserwował bez większego zainteresowania sytuację po drugiej stronie ulicy. Nagle uderzył się ręką w czoło i pośpiesznie zmienił piżamę na pierwsze z brzegu ubranie. W chwili nagłej euforii popróbował tanecznego kroku, obejmując niewidzialną damę, która nieco później mogła nabrać jędrności ciała Debory, gdyż był już teraz pewien: przyjęcie się zbliżało. Jakże inaczej wytłumaczyć zachowanie się ludzi, wypożyczających specjalne stroje w porze roku, kiedy kalendarz nie wskazywał żadnego tradycyjnego święta?

Kiedy wszedł do sklepu było w nim pusto. Jedyny pracownik firmy, starszy pan, podszedł do niego. Wzburzenie Alferesa nie pozwoliło mu przejść prosto do rzeczy. Zapytał starego, czy nie wiedział o jakimś przyjęciu albo o czymś podobnym dzisiejszego wieczoru.

Odpowiedź niewiele go oświeciła: stary sądził, że tak, choć od klientów załatwianych z rana niczego się nie dowiedział. Poradził mu, żeby zwrócił się do Faetona, szofera taksówki z postoju na rogu. Był on w sektorze hotelowym stałym przewodnikiem dla poszukujących rozrywki.

José Alferes spostrzegł, że jego rozmówca coś ukrywa, wolał jednak nie nalegać. Wyciągnął z kieszeni zaproszenie i zapytał, czy mógłby dostać jeden z ubiorów w nim sugerowanych.

Człowiek potoczył wzrokiem po szafach, spojrzał raz jeszcze na papier, zwinął go między palcami, przetarł okulary i bez pośpiechu skierował się w głąb sklepu, aby ukazać się ponownie z jakimś czarnym strojem pod pachą i z kapeluszem z piórami w ręku:

— Nie jest to dokładnie taki ubiór, jakiego wymagają, ale ujdzie.

Było tyle pewności w głosie i sposobie bycia subiekta, że Alferes, chociaż widział, że kapelusz nie jest dwurożny, powstrzymał się od zaprzeczenia. Na dany znak poszedł z nim do małego pomieszczenia obwieszonego lustrami. Nieco zażenowany, wkładał niezręcznie części ubioru, prawie wszystkie z czarnego jedwabiu: kaftan, spodnie, długie pończochy, pantofle i dla ozdoby szyi białą krezę. W końcu przypiął szpadę.

Z otwartym portfelem stał przez chwilę licząc banknoty, żeby zapłacić za wypożyczenie i starał się przywołać coś zagubionego w pamięci.

— Nie jest pan zadowolony? — spytał stary, zakłopotany milczeniem klienta.

— Jestem. Próbowałem jedynie odtworzyć obraz pewnego króla tak samo ubranego na jakimś starym sztychu. Może to był król hiszpański, a może portret przedstawiał kogoś nieznanego.

Powróciwszy do hotelu włożył znowu piżamę. Poprosił o obiad do pokoju i wbrew zwyczajowi zamówił zagraniczne wino — przedsmak wieczornego spotkania. Z trudem powstrzymał się od zatelefonowania do Debory. Jeśli list nie był podpisany — rozumował — to znaczy pragnie pozostać incognito. Należy wziąć pod uwagę chwiejne usposobienie dziewczyny; jego pośpieszny gest mógłby ją skłonić do zaprzeczenia, że miała jakikolwiek udział w wysłaniu zaproszenia.

Opanował niecierpliwość, choć czas płynął powolnie. Wykorzystał go potem, aby przygotować się z troskliwą starannością, począwszy od kąpieli w ciepłej wodzie z pachnącymi esencjami, aż do ułożenia krezy i naciągnięcia pończoch eliminując wszelkie zmarszczki. Opięte spodnie wywoływały pewne uczucie skrępowania, a postać odbita w lustrze martwiła go swym ponurym kolorytem. Uśmiechnął się wkładając kapelusz: pióra łagodziły nieco surowość stroju. Między jedną i drugą myślą starał się przypomnieć sobie, gdzie widział kogoś ubranego identycznie. Jakiś hiszpański król czy może ktoś nieznany?

W windzie unosił się zapach perfum niesprecyzowanie znajomy. Chciałby, aby należał do stenografki, i zapytał windziarza, czy zjechała na dół.

— Panna Debora wyjechała na urlop wczoraj po południu.

— Wyjechała? — zdumienie nieomal pozbawiło go naturalności, z jaką zadał pytanie. Poczuł, że runęły całodzienne plany, układane wyłącznie w nadziei na niezwykły wieczór. Pierwszy impuls kazał mu wrócić do apartamentu i uwolnić się od niewygodnego stroju. Poniesione wydatki, trudność w zastąpieniu ustalonego programu innym, a głownie strach przed ośmieszeniem, gdyby ktoś odkrył, że zaprosiła go do wzięcia udziału w przyjęciu kobieta, która poprzedniego dnia wyjechała — spowodowały, że odpowiedział:

— Ach, wiedziałem o tym, ale zapomniałem.

Dał większy niż zazwyczaj napiwek, jakby to miało powetować doznane rozczarowanie.

Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego spomiędzy wielu taksówek na postoju wybrał właśnie taksówkę Faetona. Czyżby z powodu niezwykłego uniformu, który ten nosił — niebieska tunika ze złotym szamerowaniem i czerwone spodnie? Teraz już i to było nieważne, bo ulokował się na tylnym siedzeniu samochodu.

— Rozumiem, że naszym miejscem przeznaczenia jest dzielnica Stericon w reprezentacyjnej części miasta.

— Nie wiem dobrze — odpowiedział Alferes. — Wiem tylko, że mam się udać na przyjęcie, na którym wymagany jest strój, jaki noszę.

— Wobec tego to tam — odparł szofer uruchamiając wehikuł.

Jechali pół godziny mijając bogate rezydencje o architekturze wykwintnej lub w złym guście. Zatrzymali się przy słabo oświetlonym i ukrytym za wysokim murem pałacyku.

— Jesteś pewny, że to tutaj, Faetonie? — Brak innych samochodów przed domem i słabe oświetlenie usprawiedliwiały ten sceptycyzm.

— Absolutnie pewny. Proszę spojrzeć, portier idzie nam na spotkanie.

Rzeczywiście, w ich kierunku zmierzał jakiś człowiek w niebieskim garniturze i zielonym berecie. Skłonił się nisko, następnie poruszył klamką samochodu:

— Pan będzie łaskaw wysiąść.

Alferes docenił uprzejmość:

— Czy ten strój odpowiada wymaganiom protokołu?

— Proszę mi wybaczyć, ale moje kompetencje nie idą tak daleko. Powierzono mi jedynie funkcję przyjęcia zaproszonego gościa.

— Doskonale, w ten sposób sprawy się upraszczają. Jestem osobą, na którą pan czeka — i pokazał mu zaproszenie.

Portier poprosił, aby zaczekał, bo musi zakomunikować o jego przybyciu Komitetowi przyjęcia. Po kilku minutach powrócił w towarzystwie trzech dyskretnie ubranych panów. Lekko skinęli głowami w obojętnym powitaniu. Przyjrzeli się twarzy i strojowi Alferesa, przy czym wyraźnie widać było ich niepewność czy właściwie rozpoznali w nim oczekiwaną osobę. W milczeniu cofnęli się o kilka kroków, utworzyli koło obejmując się ramionami. Rozmawiali.

Powrócili spokojniejsi i najstarszemu przypadła funkcja rzecznika całej trojki:

— Zgadzamy się, że strój pana zgodny jest z ustalonymi normami, a autentyczność zaproszenia jest niepodważalna. Zresztą było jedynym wysłanym pocztą. Inni zaproszeni zostali zawiadomieni telefonicznie. Pomimo oczywistości sprawy instynkt mówi nam, że nasz honorowy gość jeszcze nie nadszedł. Nie możemy wszelako przeszkodzić pana wejściu, choć wiemy z góry, jakie kłopoty pociągnie za sobą pana obecność, bowiem wielu pomyli pana z prawdziwym zaproszonym. W miarę jak się to będzie działo, śpieszyć będziemy z wyjaśnianiem nieporozumienia.

Weszli razem wąskim i ciemnym korytarzem. Nagle, wraz z otwarciem się szerokich drzwi, stanęli przed jaskrawo iluminowanym salonem, pełnym rozmawiających i śmiejących się osób, gdy tymczasem kelnerzy podawali napoje. Alferesa odpychano z boku na bok. Za każdym razem, gdy ktoś znalazł się przed nim, przepraszał go i witał z wylewnością. Członkowie Komisji interweniowali, prostując omyłkę. Szli tak przez inne salony, również pełne ludzi, i nieporozumienie powtarzało się, a także zaprzeczenia.

Wiadomość o obecności na przyjęciu fałszywego zaproszonego rozeszła się szybko, co pozwoliło Alferesowi przejść przez ostatnie salony i wejść w głąb domu. Lekka bryza odświeżyła jego twarz zlaną potem. Pochodziła z parku, gdzie liczne osoby w spacerowych strojach zbierały się w rozrzuconych grupach między drzewami i ławkami ogrodów, które ciągnęły się przez całą posiadłość, oddzielone od siebie w regularnych odstępach szpalerami fikusów, przyciętych w wąskie przejścia.

Chociaż wiedzieli o nieprzyjemnej sytuacji Alferesa, nikt nie traktował go z dystansem czy wrogo. Przeciwnie, starali się otoczyć go uprzejmością, nalegając, aby przyłączył się do którejś z wesołych grup, złożonych z uprzedzająco grzecznych pań i panów. Ale on zaraz wycofywał się i oddalał, gdyż nie mógł wziąć udziału w dialogach, kręcących się wokół jedynego i męczącego tematu: hodowli i wyścigów konnych.

Nie pozostawał długo sam. Zbliżali się do niego inni współuczestnicy zebrania, gotowi uczynić wszystko, aby zainteresować go źrebakami, kasztankami, siodłami, folblutami. Słuchał ich znudzony, jako że nigdy nie był w hipodromie czy na fazendzie i nigdy nie dosiadł nawet osła. Próbował zmienić temat mówiąc o oczekiwanym człowieku, który miał nadać sens przyjęciu. Odpowiadali wymijająco: nie znali go, nie wiedzieli, jak wygląda, ani dlaczego ma być uczczony. Wiedzieli jednak, że bez niego uroczystość się nie zacznie.

Siedzący na kamiennej ławce Alferes czuł, jak wzrastała w nim irytacja z powodu pochlebstw, ceremonialnych prezentacji, uprzejmych gestów. Odrzucał stanowczo, czasem ostro, nowe próby włączenia go do jakiejś grupy.

Właśnie odepchnął atak kilku osób nie pogodzonych z jego odosobnieniem, kiedy ujrzał kierującą się ku niemu piękną kobietę. Wysoka, w sukni z ciemnego weluru, z bardzo jasną twarzą, z ciemnokasztanowatymi włosami, wydawała się zrodzona z nocy.

Nadchodziła z uśmiechem, trzymając w ręku szklankę whisky. Jej oczy lśniły jakby zwilżone mgłą, która zaczynała opadać.

— Proszę, niech się pan napije. Nie wszystko jest złe na tym przyjęciu.

Przyjemny głos i olśniewające zęby podkreślały urodę, która wzmagała się w miarę zbliżania się kobiety.

— Imię pana wszyscy znają, ja nazywam się Asterope.

Poddał się jej spontaniczności, obawiając się tylko jednego pytania, które właśnie padło:

— Pan chodzi do hipodromu?

Żałował, iż sprawia mu trudność kłamanie czy wykręcanie się z kłopotliwych sytuacji:

— Szczerze mówiąc, temat ten napawa mnie największym znudzeniem.

Speszona, próbowała ukryć swoje rozczarowanie wypytując, czy chciałby zwiedzić inne ogrody posiadłości. Nie czekając na odpowiedź, podała mu ramię:

— Są piękne.

Alferesowi brak było wykwintnych manier, więc musiał stale przepraszać za ostre słowa, wypowiadane bez intencji sprawiania przykrości.

— Przepraszam panią, nie chciałem jej urazić. Czy tutaj zbierają się wyłącznie wielbiciele koni?

— Zwykły zbieg okoliczności, nic nie zostało ustalone z góry.

Grunt był niebezpieczny. Zmienił szybko temat:

— Zna pani honorowego gościa?

— Słabo, tylko z opowiadania. Poznam go dzisiaj lepiej, gdyż będę z nim spać.

— Jak to? Nie wie pani nawet, kim jest!

— Wyznaczyła mnie Komisja.

— Uważam, że to idiotyzm. A jeśli się okaże, że jest chory, brzydki lub będzie kaleką?

— Warto ponieść ryzyko.

Poza nieprzyjemną wiadomością, że później ona będzie spać z innym, coś niepokojącego emanowało z Asterope. Z powodu niezwykłej urody czy blasku oczu?

Wędrowali przez ogrody. Niespokojny, pogrążony w wątpliwościach Alferes słuchał nieuważnie słów towarzyszki. Czasami patrząc wokoło stwierdzał, że park jest zbyt rozległy. Tłumił podejrzliwość zastanawianiem się, czy kiedykolwiek w życiu widział młodą kobietę podobną do niej — na obrazie, w czasopiśmie czy w książce.

Nagle przystanął: nie kończące się ogrody, niemożność znalezienia wspólnego języka z innymi gośćmi, jakiś honorowy gość, którego nieobecność opóźniała odbycie się uroczystości. Piękność Asterope. Chwycił ją za ramiona zmuszając do spojrzenia mu w twarz.

Czyżby to blask jej oczu?

Strach go ogarnął.

Wycofał się w pośpiechu, przebywając tę samą trasę co godzinę przedtem, wpadając na ludzi, popychając ich. Wszyscy chcieli go zatrzymać, ale on umykał uprzejmym panom i miłym damom.

W końcu korytarza portier chciał go zatrzymać, więc odepchnął go uderzeniem łokcia.

Poczuł ulgę, gdy zostawił za sobą przytłaczającą atmosferę przyjęcia. Za pół godziny będzie w swoim apartamencie, licząc dni do powrotu z urlopu Debory, kobiety zdrowej, o obfitych kształtach.

Nic prawie nie widział, bo była gęsta mgła. Stąpając ostrożnie skierował się do stojącego w pobliżu samochodu, na szczęście należącego do Faetona. Wsiadł pospiesznie.

— Szybko do hotelu.

— Przykro mi, ale proszono mnie, abym oczekiwał honorowego gościa. Po nim zabiorę panów z Komisji, a panu przypadnie ostatni kurs, czy to zrozumiałe?

— Hipokryto! Ty i ta banda symulantów wiecie, że zaproszony nie przyjdzie nigdy!

Szofer zignorował wybuch pasażera, odpowiadając uprzejmie:

— Proszę mieć cierpliwość, jesteśmy bliscy wydarzenia.