W snach to ja trzymam nóż - Winstead Ashley - ebook + książka

W snach to ja trzymam nóż ebook

Winstead Ashley

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sześcioro przyjaciół.

Spotkanie po dziesięciu latach.

I jedna brutalna, niewyjaśniona zbrodnia.

Wszyscy pragniemy akceptacji, a niektórzy nie cofną się przed niczym w pogoni za perfekcją.

Spotkanie po latach na uczelni to idealny moment, aby powspominać w gronie dawnych przyjaciół, a przy okazji wskrzesić głęboko pogrzebane sekrety.

Jedno z nich zabiło z zimną krwią, a drugie zastawiło pułapkę na mordercę i zrobi wszystko, aby osoba winna śmierci Heather dostała wreszcie to, na co zasłużyła.

Tylko kto jest kim?

Mint, Caro, Frankie, Coop, Heather, Jack i Jessica.

Przeżyli razem najlepsze i najgorsze chwile w życiu.

Jedno z nich jest potworem skrytym pod piękną maską. A drugie zaplanowało zemstę.

Pełna napięcia, zwrotów akcji... Wspaniała książka. – Riley Sager

Jeżeli lubicie "Tajemną historię" i książki Ruth Ware to pokochacie ten thriller. A po ostatniej stronie będziecie mieli koszmary. – Amy Gentry

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Data ważności licencji: 5/18/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Dla Dona i Lindy Tannenbaumów,

których dobroć odmieniła moje życie

ROZDZIAŁ 1 TERAZ

Twoje ciało ma świadomość. Zupełnie jakby miało antenę, która odbiera drżenia powietrza, albo różdżkę zdolną wyśledzić rzeczy pochowane tak głęboko, że nie umiesz ich jeszcze wyrazić słowami. Właśnie tak było w sobotę, obudziłam się napięta jak struna w gitarze. Cały dzień coś jakby prostowało mi kręgosłup. Coś, w czym nie poznawałam wyczekiwania, dopóki nie włożyłam kluczyka do skrzynki na listy, nie przekręciłam go i proszę, z całą pompą i wyczuciem czasu, których zawsze można się spodziewać po Uniwersytecie Duquette: gruba, kremowa koperta zaklejona krwistoczerwonym woskiem z pieczątką Wieży Blackwell. Gdy tylko ją wyciągnęłam, zaczęły mi się trząść ręce. Czekałam długo i oto nadeszło.

Zupełnie jak we śnie, przeszłam po marmurowej podłodze do windy, mgliście świadoma obecności innych ludzi, przystanków na innych piętrach, aż w końcu dotarłam na osiemnaste. Po wejściu do mieszkania zamknęłam drzwi na klucz, rzuciłam buty w kąt, a klucze na blat kuchenny. Wbrew własnym zasadom usiadłam na beżowej kanapie ubrana w to, co miałam na sobie w pracy. Moja spandeksowa bielizna wciąż była mokra od potu.

Wsunęłam palec pod klapkę i pociągnęłam, rozrywając kopertę i ignorując szczypanie, gdy papier rozciął mi skórę. Ze środka wyskoczyło ciężkie zaproszenie z pogrubionymi i wytłoczonymi słowami: Oficjalne zaproszenie na zjazd absolwentów Uniwersytetu Duquette, który odbędzie się w dniach 5–7 października. Poniżej znajdował się czerwony szkic Wieży Blackwell, tak wysoki, że niemal wbił się między litery. Z przyjemnością będziemy gościć Szanowną Panią na tradycyjnym zjeździe absolwentów, cieszącym się dużą sympatią byłych studentów Duquette. Załączamy zaproszenie na przyjęcie z okazji dziesięciolecia ukończenia studiów przez rocznik 2009, by ponownie przeżyć dawne przygody i świętować liczne sukcesy naszych absolwentów – w tym koleżanek i kolegów z Pani rocznika – odniesione po opuszczeniu Karmazynowego Kampusu.

Potrząsnęłam kopertą i wtedy wypadł z niej czerwony karteluszek z zaproszeniem. Położyłam go na stoliku obok tego większego, przeciągnęłam palcami po wybrzuszonych literach, stukając w każdy ostry róg. Mój oddech przyśpieszył, płuca pracowały tak, jakbym znowu wsiadła na rowerek. Zjazd absolwentów Duquette. Nie umiem wskazać momentu, w którym stało się to moją obsesją – być może dochodziłam do tego stopniowo, kiedy moja wizja rozwijała się w bogaty w szczegóły plan.

Spojrzałam na baner wiszący nad moim stołem w jadalni, litery tworzące napis G-R-A-T-U-L-A-C-J-E-! Zostawiłam go po imprezie sprzed dwóch tygodni, w czasie której świętowaliśmy mój awans – zostałam najmłodszą kobietą o statusie starszego partnera w Coldwell & Company w Nowym Jorku. Była nawet krótka wzmianka o tym w „Daily News”, ujęta z feministycznej perspektywy historia o młodych kobietach robiących karierę w korporacjach. Powiesiłam sobie ten tekst na lodówce – zdjęłam na czas odwiedzin przyjaciół – a do szuflady schowałam kolejne sześć kopii. Siódmą wysłałam matce do Wirginii.

To zwycięstwo idealnie zbiegło się w czasie z zaproszeniem. Zeskoczyłam z kanapy i popędziłam do łazienki, zostawiając rozsunięte zasłony, żeby popatrzeć na miasto. Byłam teraz dziewczyną z Upper East Side; na studiach należałam do East House, Domu Wschodniego. Podobała mi się ta ciągłość i fakt, że moje życie wciąż było połączone z tym, jakie wiodłam kiedyś. Ponownie przeżyć dawne przygody, napisali w zaproszeniu. Stojąc przed lustrem w łazience, czułam, że te słowa działają jak zaklęcie. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się we wspomnieniach.

Szłam przez kampus, pod strzelistymi gotyckimi wieżyczkami. Ich srogość łagodziły drzewa magnolii z grubymi, powyginanymi gałęziami, woskowanymi liśćmi i białymi kwiatami, o zapachu silnym jak perfumy, mogącym przyciągnąć nieuważnego spacerowicza, który dopiero dotykając ich płatków, orientował się, że zszedł ze ścieżki. College: wolność tak wspaniała, że płynąca z niej radość nie słabła przez całe cztery lata.

Ceglane mury Domu Wschodniego nadal pojawiają się w moich wspomnieniach, kiedy myślę o domu, chociaż mieszkałam tam zaledwie przez rok. O północy za zamkniętymi drzwiami budynku Phi Delty dudniła muzyka, przez okna błyskały światła stroboskopów, studenci przebierali się na kolejną z tematycznych imprez wymyślanych przez Minta. Pamiętam żar, który rozpalał się w moim brzuchu za każdym razem, gdy wchodziłam po tych kamiennych stopniach, z oczami pomalowanymi czarnym eyelinerem, pod rękę z Caro. To wszystko było upajające, byłyśmy pijane, jeszcze zanim pojawiły się czerwone kubeczki z alkoholem.

Cztery lata życia jak ze swego rodzaju obrazu w stylu fowistycznym, podczas których każdy dzień ociekał kolorami, emocje były gęste niczym grunt malarski. Jakby to wszystko było jakimś przedstawieniem, z dramatycznymi szczytami i ponurymi dolinami. Nasza paczka zyskała status gwiazd już jesienią pierwszego roku, to wtedy zdobyliśmy sławę i nasz przydomek. Siódemka ze Wschodniego. Mint, Caro, Frankie, Coop, Heather, Jack i ja.

Tym ludziom zawdzięczałam najlepsze dni mojego życia. I najgorsze.

Jednak nawet w najgorszym okresie nikt by nie przewidział, że jedna z nas nie zdoła ukończyć studiów. A ktoś inny zostanie oskarżony o jej morderstwo. Pozostała piątka się rozjechała. Bycie członkiem Siódemki ze Wschodniego przestało być zaszczytem, a stało się zarzutem, wyrażonym krzykliwymi nagłówkami.

Otworzyłam oczy przed lustrem w łazience. Przez sekundę patrzyła na mnie osiemnastoletnia Jessica Miller, z niefarbowanymi włosami, które proszą się o fryzjera, jakiego nie dało się znaleźć w Norfolk w stanie Wirginia. Z wystającymi łokciami i chudą sylwetką nastolatki, ubrana w plisowaną spódniczkę, z pomalowanymi paznokciami. Rozpaczliwie próbująca zwrócić na siebie uwagę.

Przebłysk i już, zniknęła. Na jej miejscu pojawiła się trzydziesto­dwuletnia Jessica, z zaczerwienioną twarzą i spocona, tak, ale poza tym zadbana w sposób, na jaki pozwalają zarobki doradczyni w Nowym Jorku: włosy rozjaśnione, zęby wybielone, skóra gładka, sylwetka już nie chuda, lecz jędrna i smukła.

Przyjrzałam się sobie tak, jak robiłam to przez całe życie, oczami innych ludzi.

Chciałam ujrzeć doskonałość. Pragnęłam jej w głębokim, mrocznym wnętrzu: chciałam być tak dobra, żeby inni nie dorastali mi do pięt. To niekoniecznie miłe myśli, więc nikomu się z nich nie zwierzałam. Raz mi się zdarzyło, przyznałam się terapeutce. Zapytała, czy moim zdaniem osiągnięcie perfekcji jest możliwe, a ja sprostowałam, że nie muszę być doskonała, bylebym była najlepsza.

Jeszcze mniej zachęcające wyznanie: czasami – rzadko, ale jednak – czułam, że jestem doskonała, albo przynajmniej bardzo tego bliska.

Niekiedy stawałam przed lustrem w łazience, tak jak teraz, powoli czesałam włosy, przyglądając się linii nosa, widocznym kościom policzkowym, myśląc sobie: Jesteś piękna, Jessico Miller. Czasami, kiedy w wyobraźni tworzyłam arkusz kalkulacyjny siebie samej, ze wszystkimi zaletami, przepełniała mnie duma z tego, jak obiektywnie dobra się stałam. W wieku trzydziestu dwóch lat miałam rozpędzającą się karierę, dyplom Duquette, członkostwo w siostrzeństwie Kappa, drugą najlepszą pozycję w szkole średniej Lake Granville. Do tego godna pozazdroszczenia lista byłych chłopaków, wreszcie spłacone kredyty studenckie, własne mieszkanie w najbardziej prestiżowym mieście świata, szafa wypełniona po brzegi i jeszcze bardziej wypełniony paszport, wysokie wyniki egzaminów na studia. Jakkolwiek by na to patrzeć, byłam dobra. Pod względem osiągniętych sukcesów, jedna z najlepszych.

Jednak jakkolwiek bym się starała trzymać błyszczące klejnoty swoich dokonań, zawsze po chwili pojawiał się cień. Wszystko, co mi się nie udało, każde drugie miejsce, każde odrzucenie, jeszcze, jeszcze, jeszcze, aż podejrzenie stawało się nieznośne, a szczotka do włosów spadała do umywalki. W lustrze pojawiała się inna wizja. Blond włosy i białe zęby, i drogie legginsy rowerowe, wszystkie żałosne próby ukrycia prawdy: że ja, Jessica Miller, jestem na wskroś przeciętna i byłam taka całe życie.

Bez względu na to, jak usilnie próbowałabym temu zaprzeczać, moja mroczna lista szeptałaby: Zostałaś doradczynią z desperacji, kiedy ścieżka kariery, której pragnęłaś, została ci siłą odebrana. Siostrzeństwo, szkoła średnia? Zawsze na drugiej pozycji. Twoje wyniki egzaminów też nie były takie, na jakie liczyłaś. Powiedziałaby, że jestem tak zwyczajna i niewyróżniająca się, jak można by się spodziewać po kimś o takich personaliach: Jessica, najpopularniejsze imię dziewczęce z roku, w którym się urodziłam; Miller, jedno z najpopularniejszych nazwisk w Ameryce w ostatnich stu latach. Na całym świecie było mnóstwo Jessic Miller, do wyboru, do koloru.

Nigdy nie wiedziałam, która historia jest prawdziwa – Wyjątkowa Jessica czy Przeciętna Jessica. Moje życie było narracją, której nigdy nie umiałam przeanalizować ze względu na sprzeczne poszlaki.

Wyjęłam szczotkę z umywalki i ostrożnie odłożyłam ją na blat, a potem zmieniłam zdanie, sięgnęłam po nią jeszcze raz, wyrwałam z niej gniazdko jasnych włosów i uformowałam z nich kulkę.

Właśnie dlatego zjazd absolwentów był taki ważny. W czasie studiów żadna część mojego życia nie wyglądała tak, jak bym sobie tego życzyła. Każde marzenie, każdy plan, wszystko zostało zniweczone. Minęło dziesięć lat, odkąd zdobyłam dyplom, i przez cały ten czas ciężko pracowałam: żeby być piękną i fascynującą, żeby mieć sukcesy na koncie. Chciałam stworzyć taką wersję siebie, którą zawsze chciałabym pokazywać ludziom. Czy zadziałało? Gdybym wróciła do Duquette i odsłoniła się tym, których opinie miały znaczenie, ujrzałabym w ich oczach prawdziwą odpowiedź na to pytanie. A potem bym wiedziała, raz na zawsze, kim jestem.

Pojadę na zjazd absolwentów, wkroczę między znajome mury, porozmawiam ze starymi znajomymi, włączę Nową Jessicę w historię Dawnej Jessiki, żeby sprawdzić, co się zmieniło.

Zamknęłam oczy i przywołałam tę wizję, teraz już tak znajomą, jakbym naprawdę to przeżyła. Wchodzę na imprezę rocznika 2009, wszyscy mają na sobie najlepsze koktajlowe stroje. Każda para oczu zwraca się w moją stronę, rozmowy zostają przerwane w pół zdania, muzyka cichnie, kieliszki z szampanem wędrują w dół, żeby nie zasłaniać widoku. Przechodzę przez morze dawnych studentów, słysząc po drodze szepty: Czy to Jessica Miller? Wygląda niesamowicie. W sumie, jak teraz o tym myślę, ona zawsze była najładniejsza w szkole. Wiedziałeś, że jest najmłodszą kobietą, która została partnerem nowojorskiego Coldwell? Słyszałam, że pisali o niej w „Forbesie”. Chyba zawsze była genialna. Ciekawe, dlaczego wcześniej nie zwróciłam na nią uwagi.

I wreszcie docieram do swojego celu: do miejsca, które zawsze mnie przyciągało, bez względu na dzielące mnie od niego kilometry i lata. Do ludzi, którzy wciągnęli mnie na swoją orbitę: Minta, Caro, Frankiego, Coopa. Tylko że tym razem nie ma z nami Hea­ther i Jacka. Tym razem będzie Courtney, bo niestety dołączyła do grupy i nie da się jej ominąć. Ale to nic, bo tym razem to ja będę gwiazdą. Caro na mój widok wyda zduszony okrzyk, a Frankie powie, że chociaż ma do czynienia z modelkami, nadal uważa mnie za najładniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział. Courtney zzielenieje z zazdrości i zawstydzona moimi sukcesami i zarobkami będzie się bała wspomnieć o swojej śmiesznej karierze influencerki fitness. Mint wypuści jej rękę jak oparzony, nie będzie mógł oderwać ode mnie wzroku, a Coop… Coop…

Właśnie w tym miejscu za każdym razem traciłam wątek.

To absurdalna wizja. Zdawałam sobie z tego sprawę, lecz to nie przeszkadzało mi jej pragnąć. A trzydziestodwuletnia Jessica Miller żyła według mądrości, którą Jessica z college’u dopiero zaczynała przyswajać: jeśli bardzo czegoś chcesz, zrobisz wszystko, żeby to zdobyć. Tak, wrócę do Duquette, by ponownie przeżyć dawne przygody, lecz tym razem zrobię to lepiej. Będę Wyjątkową Jessicą. Pokażę im, że popełniali błąd, nie dostrzegając mnie wcześniej. Zjazd absolwentów będzie moim triumfem.

Wyrzucam kulkę włosów do śmieci. Nawet poplątane pasemka wyglądają pięknie na tle patyczków i białych chusteczek.

Jednak wtedy widzę przebłysk wyrwanych jasnych włosów, lepkich i czerwonych, matowych na białej pościeli. Potrząsam głową, żeby się pozbyć tej wizji.

Pokażę im wszystkim. I wtedy wreszcie na dobre pozbędę się tego mrocznego podejrzenia, tego diabelskiego podszeptu – tego, który twierdzi, że zrobiłam wszystko nie tak, że popełniłam najgorsze błędy, odkąd tylko w pękniętej szybie okna samochodu moich rodziców pojawiły się mury Domu Wschodniego.

Wreszcie miałam tam wrócić.

ROZDZIAŁ 2 TERAZ

W wieczór poprzedzający mój wyjazd na spotkanie absolwentów umówiłam się z Jackiem na drinka. Tygodnie przed odebraniem zaproszenia były wypełnione oczekiwaniem, ale ekscytacja, jaką wówczas czułam, mieszała się z poczuciem winy. Wiedziałam, że Jack też dostał zaproszenie, lecz nie mógł tam wrócić, nawet za milion lat. Przejechałam całe miasto, żeby spotkać się z nim w jego ulubionym barze – cichym, niepretensjonalnym – by choć trochę zadośćuczynić za coś, czego nigdy nie będę w stanie w pełni mu wynagrodzić. Przede wszystkim tego, że moje życie nie rozwaliło się na kawałeczki, gdy miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, a jego tak.

Wślizgnęłam się na miejsce naprzeciwko. Jack dopił swoją whiskey, uśmiechnął się.

– Witaj, koleżanko. Zakładam, że wybierasz się do Duquette?

Nigdy nie rozmawialiśmy o college’u. Wzięłam głęboki oddech i złożyłam dłonie na blacie.

– Wylatuję jutro.

– Wiesz co… – Jack uśmiechnął się do swojej szklanki. – Naprawdę tęsknię za tamtym miejscem. Wszystkie te gargulce, witraże i łuki przyporowe. – Znowu uniósł na mnie wzrok. – Takie pretensjonalne, zwłaszcza jak na Karolinę Północną, a jednak piękne.

Przyjrzałam mu się uważnie. Z nas wszystkich Jack nie zmienił się najmocniej – nie tak jak Frankie czy Mint – ale z pewnością postarzał się bardziej niż o dziesięć lat. Miał długie włosy, schowane za uszami, a swoją twarz o delikatnych rysach zakrył brodą niczym maską. W kącikach oczu miał przedwczesne zmarszczki. Wciąż był przystojny, ale nie tak, jak w przeszłości, nie wyglądał już jak młody przywódca i chłopak z sąsiedztwa, któremu bez zastanowienia powierzyłabyś opiekę nad dziećmi.

– Ciekawe, jak się zmienił kampus – rzucił Jack z rozmarzonym uśmiechem. – Myślisz, że tamta kawiarnia, Frothy Monkey, wciąż jest otwarta?

– Nie wiem. – Nie mogłam znieść ciepła w jego głosie. Spuściłam wzrok na dłonie.

– Hej. – Ton Jacka się zmienił, więc znowu na niego spojrzałam, prosto w oczy. Brązowe, z długimi rzęsami, jak zawsze patrzące ze szczerością. Sama nie wiem, jakim cudem udało mu się zachować to spojrzenie przez lata. – Mam nadzieję, że nie czujesz się niezręcznie przeze mnie. Chcę, żebyś się dobrze bawiła. Zrób coś dla mnie i zajrzyj do Monkey, dobra? Chodziliśmy tam z Heather każdej nie… – Urwał w pół słowa, ale przynajmniej już mu się nie łamał głos jak kiedyś. Było coraz lepiej. Minęły lata, odkąd ostatni raz zadzwonił do mnie w trakcie ataku paniki, by piskliwym, dziecięcym głosem powtarzać raz po raz: Ciągle widzę jej ciało.

– Oczywiście, że zajrzę. – Jedna z dwóch kelnerek pracujących w tym barze, ta wyjątkowo opryskliwa, postawiła przede mną kieliszek z winem i odeszła bez słowa. – Dzięki – zawołałam za nią i upiłam łyk, starając się nie krzywić, gdy patrzył na mnie Jack. Zazwyczaj zamawiałam najdroższe czerwone, ale cena nie zawsze gwarantowała dobry smak. Z trudem przełknęłam. – Co jeszcze chciałbyś wiedzieć?

Jack się wyprostował, podekscytowany, i przez sekundę znowu wyglądał na osiemnastolatka.

– O rany, co bym chciał wiedzieć? Okej, zacznijmy od tego, że chcę wszystkie szczegóły na temat Caro i Coopa, jak się jej oświadczył, kiedy biorą ślub i co Caro zamierza na siebie włożyć – wyrzucił z siebie szybko Jack, zgrabnie omijając fakt, że nie został zaproszony. – Myś­lisz, że sypiali ze sobą jeszcze w college’u i trzymali to w sekrecie przed nami? Zapytaj ją o to. Chcę poznać wszystkie brudy. Kto by pomyślał, tych dwoje razem? Zupełnie niespodziewane.

Wypiłam duszkiem resztę wina i uniosłam palec, by dać znać, że chcę więcej, chociaż wiedziałam, że kelnerka nie znosi, gdy to robię.

– Aha – rzuciłam, przełykając. – Jasne.

Jack wyszczerzył zęby.

– I potrzebuję jeszcze szczegółowego opisu Coopa. Muszę wiedzieć, ile ma tatuaży, czy nadal wygląda jak bohater Outsiderów, czy obciął włosy. – Pociągnął za kosmyk swoich. – Co myślisz… Moje są teraz takie długie, jak Coopa w college’u?

Śmierć przez milion cięć papierem.

– Teraz wygląda jak Ponyboy*, który ma wyjebane. Klasyczny Coop. Eee, a co z Caro? Chcesz coś wiedzieć?

Zamyślił się na chwilę.

– Chyba tylko tyle, czy jest szczęśliwa. Nie wiem… Caro właściwie nigdy się nie zmienia. Zresztą akurat o niej mówisz najwięcej.

Miał rację. Caro wyglądała i zachowywała się dokładnie tak samo jak kiedyś. Wciąż regularnie do mnie pisała, chociaż nie co pięć minut jak na studiach. Właściwie jedyna istotna nowość w jej życiu to związek z Coopem.

– Musisz mi jeszcze powiedzieć, czy Mint nadal wygląda jak gwiazda filmowa – dodał Jack – czy może wreszcie zaczyna łysieć jak jego ojciec. Boże, nie wiem, czy chcę usłyszeć, że jest jeszcze bardziej przystojny, czy może wolę myśleć, że włosy mu wypadają, bo sobie zasłużył. Nie mogę uwierzyć, że porzucił studia prawnicze, żeby ratować rodzinny biznes. Z tą jego rodziną zawsze coś było nie tak, prawda? Z ojcem czy z matką? Pamiętam, jak raz na drugim roku Mintowi odwaliło… – Urwał w pół zdania, otworzył szeroko oczy. – O cholercia, przepraszam. Idiota ze mnie.

No i stało się. Współczucie, nawet ze strony Jacka. Bo straciłam Minta, jedyną osobę, która podnosiła moją wartość. I chociaż nasze rozstanie nie miało świadków i nikt nie widział, jaki to był dla mnie cios, najwyraźniej i tak się wszystkiego domyślili.

– Przede wszystkim – powiedziałam, wymieniając u kelnerki pusty kieliszek na pełny – to było strasznie dawno temu i naprawdę mnie to nie obchodzi. Właściwie to cieszę się na spotkanie z Mintem. I Courtney. Jestem pewna, że są ze sobą szczęśliwi. – Mrugam, by pozbyć się z głowy obrazu swojego laptopa rozbitego o ścianę, z pękniętym ekranem wciąż pokazującym zdjęcie z ich ślubu. – A w ogóle to „cholercia”? To takie urocze, że nadal nie przeklinasz. Na zawsze grzeczny kujon. Hej, a wiedziałeś, że Frankie właśnie kupił jeden z domów Minta?

Wbić nóż, przekręcić. Oko za oko.

– Serio? – Jack wzruszył ramionami, siląc się na nonszalancję, ale po ruchu jabłka Adama poznaję, że przełknął ślinę. – No i świetnie. Zdaje się, że chłopak dostaje wszystko, czego zechce. – Potrząsa włosami w geście skradzionym Coopowi. – Nieważne… Cały świat widzi Frankiego w każdą niedzielę. Nietrudno zgadnąć, jak mu się wiedzie. Tak naprawdę chciałbym, żebyś wróciła i powiedziała, że Courtney wkręciła się w newage’owe kryształy i medytację, albo że jest fizjoterapeutką emerytowanych koni wyścigowych. Coś dobrego i niespodziewanego.

Niemal krztuszę się winem.

– Courtney? Jeśli jest choć odrobinę mniej wredna niż kiedyś, uznam to za ogromny postęp w rozwoju jej osobowości.

Jack przewrócił oczami.

– To raczej moje marzenie, nie oczekiwanie. A po tobie od razu widać, jak bardzo masz to gdzieś.

– Ha.

– Wiesz co, zawsze było mi jej szkoda. Pod tymi drogimi ciuchami i sukowatością Courtney wydawała się zakompleksioną dziewczynką, która rozpaczliwe pragnie być lubiana. – Wciągnął gwałtownie powietrze, przyłożył rękę do piersi. – No popatrz tylko… Przekląłem. Zapamiętaj ten moment, bo to się więcej nie powtórzy. Już zaczynam mieć moralnego kaca.

Potrząsnęłam głową, starając się uśmiechać, ale czułam, jak mi pęka serce.

– Jess. – Jack dotknął mojej dłoni. – Naprawdę chciałbym, żebyś się dobrze bawiła. Za nas oboje.

Bawiła. Wracałam tam po znacznie więcej niż tylko dobrą zabawę. Odchrząknęłam.

– Jak już ci złożę raport na temat każdego, w nagrodę wreszcie poznam Willa.

Jack wycofał rękę.

– Może. Wiesz, że… nie lubię mieszać różnych części swojego życia.

Jack nie przedstawił mnie swojemu chłopakowi. Przez wszystkie te lata, odkąd odnowiliśmy kontakt, co samo w sobie jest dziwną historią. Kiedy Jack został oskarżony o zamordowanie Heather na ostatnim roku studiów, przez kilka miesięcy, zanim na dobre opuścił kampus, pozostali studenci omijali go szerokim łukiem, absolutnie przekonani, że to on jest zabójcą. Jeśli wszedł do jakiegoś pomieszczenia, wszyscy sztywnieli i zaraz uciekali.

Ale nie ja. Moje ciało w jego obecności pozostawało rozluźnione, nie rosło mi tętno, nie drżały dłonie – mimo że policja miała niemal miażdżące dowody.

To nie była logiczna reakcja. Jack był chłopakiem Heather, czyli statystycznie najbardziej prawdopodobnym zabójcą. Nożyczki pokryte zaschniętą krwią ofiary – którymi ją wielokrotnie dźgnięto – zostały odnalezione w jego pokoju. Świadkowie zeznali, że widzieli, jak Jack i Heather wrzeszczeli na siebie zaledwie kilka godzin przed tym, jak odkryto jej ciało. Sprawa wydawała się jasna.

Jednak ostatecznie nie udało im się skazać Jacka. Pod pewnymi względami to nie miało żadnego znaczenia. W oczach opinii publicznej był mordercą.

Ale nie w moich.

Powoli, kawałek po kawałku, świadomość z mojego ciała przedostała się do mózgu. Pewnej nocy, mniej więcej rok po tym, jak przeprowadziłam się do Nowego Jorku, obudziłam się zlana zimnym potem. Usiadłam wyprostowana jak struna w moim maleńkim wynajmowanym pokoiku, w pełni przekonana, że Jack jest niewinny.

Potrzebowałam jeszcze trzech kolejnych miesięcy, żeby się z nim skontaktować. Mieszkał w tym samym mieście, starał się zniknąć. Powiedziałam mu, że uważam go za niewinnego, i w tamtej chwili dołączyłam do garstki jego przyjaciół. Jako jedyna z jego znajomych z college’u, gdzie, aż do śmierci Heather, był popularny. Przewodniczący samorządu. Skarbnik Phi Delty. Wolontariusz Roku Uniwersytetu Duquette.

Aż do dzisiaj nie powiedziałam nikomu, że wciąż spotykam się z Jackiem. Był moją tajemnicą. A przynajmniej jedną z tajemnic.

Kiedy tak na niego teraz patrzyłam, promieniejącego szczęściem, poczułam gniew. Jack był niewątpliwie dobrym człowiekiem, niczego nie ukrywał. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak wiele osób uwierzyło, że był zdolny do brutalnej przemocy. Poznałam w swoim życiu niebezpiecznych ludzi – naprawdę niebezpiecznych ludzi – i widziałam tę brutalność w ich oczach, słyszałam w głosie. Jack ich nie przypominał.

Dlatego rozumiałam, że chciał odgrodzić nowych ludzi w swoim życiu od przeszłości, grozy oskarżenia o zabójstwo, które nie zostało wyjaśnione. Mimo że ostatecznie zarzuty wycofano. Oczywiście nie był w stanie do końca tego ukryć, nie w dobie internetu, podobnie jak tego, że jest dożywotnio skazany na niewdzięczną pracę w miejscach, gdzie nie zwolniliby go od razu po wpisaniu jego nazwiska do wyszukiwarki. Ani faktu, że prawie już nie rozmawiał z rodziną. Chociaż, szczerze mówiąc, to nie tylko z powodu Heather, ale też ich południowej mentalności, religijności, surowości…

Rozumiałam, dlaczego Jack mógłby chcieć oddzielić teraz od kiedyś grubą kreską. A jednak trudno mi było się z tym pogodzić, ponieważ dla mnie przeszłość jest tak ważną częścią mojego życia. Nieustannie towarzyszyły mi wspomnienia, dawne sceny wciąż odtwarzały się w mojej głowie. Słyszałam głosy przyjaciół, prowadziłam z nimi rozmowy, chociaż przez ostatnie lata tylko ja mówiłam, raz po raz: Jeszcze zobaczycie.

Z ekscytacji dostałam gęsiej skórki. Jutro wreszcie zobaczą.

Jack westchnął.

– Dziękuję, że spotkałaś się ze mną przed wyjazdem. Wiesz co, cieszę się, że ty się nie zmieniłaś. Poważnie. Dziesięć lat i cały czas ta sama stara Jess.

Niemal wypuściłam kieliszek z ręki.

– O czym ty mówisz? – Machnęłam ręką, wskazując siebie. – Ta sukienka jest z Rodarte. Spójrz na te włosy, na te paznokcie. Napisali o mnie w portalu plotkarskim. Byłam w Europie, bez kitu, z osiem razy. Jestem zupełnie inna.

Jack wybuchnął śmiechem, jakbym żartowała, po czym podniósł się i wychylił, żeby pocałować mnie w czoło.

– Zawsze bądź taka słodka, dobrze? Takich jak ty ze świecą szukać.

Nie chciałam być słodka. Jakie to nieciekawe, jakie żałosne. Za to chciałam być taką, której trzeba ze świecą szukać, bo to oznaczało bycie wyjątkową. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Tyle dobrego, że Jack dał mi to, po co tutaj przyszłam, nie licząc zadośćuczynienia: swoje błogosławieństwo. Teraz mogłam jechać do Duquette bez wyrzutów sumienia. Dlatego ugryzłam się w język, kiedy on wkładał kurtkę.

Odszedł od stolika, potem odwrócił się i zobaczyłam coś w jego oczach – niepokój? Strach? Nie umiałam zdecydować.

– Jeszcze jedna sprawa. Dostaję ostatnio takie listy…

– Proszę, tylko nie mów, że to znowu Jezus cię przekonuje, że będziesz całą wieczność smażył się w piekle.

Jack się skrzywił.

– Nie. Wręcz przeciwnie. – Spojrzał na mnie, na moje uniesione brwi. – Wiesz co, nieważne. Może to nic nie znaczy. – Wyprostował się. – Każ zapisać to wino na mój rachunek. Clara nigdy nie każe mi płacić.

Ścisnął moje ramię i odszedł, wymijając rząd krzeseł, które w ogóle do siebie nie pasowały. Zatrzymał się w drzwiach i obejrzał raz jeszcze.

– Tylko… Kiedy będziesz w Duquette, pozdrów ode mnie Erica Shelby’ego.

Po tych słowach wyszedł na zewnątrz i morze ludzi poniosło go po chodniku.

Tym razem naprawdę wyplułam wino. Erica Shelby’ego – młodszego brata Heather? Eric był na pierwszym roku, kiedy my dotarliśmy już do ostatniego. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, kiedy wybiegł zza rogu tamtego dnia, gdy odkryli ciało Heather, zobaczył tłum zebrany przed jej pokojem w akademiku, szukał twarzy siostry, ale jej nie znalazł…

Ostatni raz widziałam Erica i Jacka w jednym miejscu przed biblioteką dziesięć lat temu. Wokół nich ustawili się ludzie. Eric wrzeszczał na Jacka, że jest mordercą, że zapłaci za to, co zrobił jego siostrze, że chociaż policjanci go wypuścili, Eric nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy. Jack zrobił się biały jak ściana, ale nie odszedł. Stał i słuchał tego wszystkiego, zaciskając pięści, a Eric krzyczał, jego przyjaciele próbowali go przytrzymać, gdy wymachiwał chudymi rękami. Nie znałam nikogo, kto by nienawidził Jacka Carrolla bardziej niż Eric Shelby.

Dlaczego więc Jack kazał mi go pozdrowić?

* Ponyboy Curtis, bohater książki Outsiderzy S.E. Hinton. Czternastoletni prymus, który lubi biegać i czytać książki.

ROZDZIAŁ 3 SIERPIEŃ, PIERWSZY ROK

W dzień mojej przeprowadzki do akademika Duquette nie mogłam przestać myśleć o czwartej klasie. Przenieśliśmy się z Norfolk do Bedford w wakacje, więc rozpoczęłam czwartą klasę w nowej szkole, potwornie onieśmielona. Prawie z nikim nie rozmawiałam, wbijałam wzrok w stopy albo pokrytą linoleum podłogę. Jakimś cudem nauczycielka coś we mnie dostrzegła i zasugerowała, żebym przystąpiła do sprawdzianu dla uzdolnionych. Dostałam wystarczająco dużo punktów i nagle wszystko się zmieniło. Podsuwano mi do czytania książki dla uczniów dziewiątej klasy. Rozwiązywałam test za testem z matematyki i na każdym pojawiały się wymalowane czerwonym markerem setki. Czułam się, jakby ugryzł mnie radioaktywny pająk i napełnił swoją odwagą, jakbym zyskała supermoce. Zaczęłam odrywać wzrok od podłogi, patrzyłam na twarze ludzi, kiedy się do mnie zwracali, ponieważ pierwszy raz w życiu czułam, że jestem warta uwagi.

Myślałam, że to będzie najlepszy rok mojego życia. Uwielbiałam swoją nauczycielkę, panią Rush, niską, dziarską kobietę, która kręciła się cały czas po klasie, komplementując uczniów i czochrając im włosy. W dniu naszej wielkiej wycieczki do basenów pływowych dostałam pozwolenie, żeby wyjść do łazienki i włożyć kalosze, zanim ustawimy się w kolejce do autobusu. Wcześniej każdego dnia po szkole czytałam o zwierzętach żyjących w takich basenach, żebym mogła wejść i pokazać wszystkim, czego się nauczyłam. Niczym ekspertka. Uzdolniona uczennica.

Jednak kiedy wróciłam do klasy, okazała się pusta. Wyszli beze mnie. Po trzydziestu minutach czekania, aż się zorientują, że popełnili błąd, poszłam do recepcji. Tam przesiedziałam resztę dnia na niewygodnym plastikowym krześle. Próbowałam – bez powodzenia – powstrzymać płacz. Przez kilka godzin bolało mnie gardło.

Pani Rush w końcu pojawiła się w recepcji po powrocie. Podeszła prosto do siedzącej tam kobiety i powiedziała:

– Przeliczyłam dzieciaki i masz rację, mam tylko trzydzieści jeden. Ale myślę i myślę, i nie mogę sobie przypomnieć, o kim zapomniałam.

Te słowa przecięły mnie na pół. Pani Rush, moja ulubiona nauczycielka – jedyna, która, jak mi się wydawało, dostrzegła moją wyjątkowość – nie mogła sobie przypomnieć o moim istnieniu. Recepcjonistka nieznacznie kiwnęła w moją stronę i szepnęła:

– Jessica Miller siedzi tutaj i czeka od kilku godzin.

Pani Rush obróciła się na pięcie i przyłożyła dłonie do twarzy.

– Oczywiście, Jessica. Po prostu jest tyle dziewczynek o tym imieniu, że już nie nadążam. Bardzo mi przykro.

Dałam się przytulić, poczochrać, ale nigdy tego nie zapomniałam. Nigdy jej nie wybaczyłam. A przede wszystkim nigdy nie rozgrzeszyłam samej siebie z bycia kimś, o kim można zapomnieć.

Właśnie to wspomnienie dręczyło mnie w dniu przeprowadzki do akademika. Powinnam była czuć ekscytację, przecież to wielka chwila, przejście z dzieciństwa w dorosłe życie. Jednak nie mog­łam przestać myśleć o tamtej pustej klasie i radości zmieniającej się szybko w niedowierzanie, a potem ból. W brzuchu miałam motylki, ale głębiej czaiło się coś mroczniejszego.

Czego tak bardzo się bałam?

Trwająca cztery i pół godziny jazda z Norfolk do Winston-Salem dłużyła się tak, jakbyśmy byli w drodze cały tydzień, a wszystko przez to, że tata wolał wyłączyć radio i gadać bez końca. Najpierw o college’u, później o wszystkim i niczym, co akurat przyszło mu do głowy. To było coś nowego, jeszcze się do tego przyzwyczajałam – do tej wersji mojego taty, który był obecny. Cholera, który mówił. Kilka lat wcześniej pewnie dałabym wiele za to, by ze mną porozmawiał, by się mną zainteresował. Ale wtedy, po tylu wzlotach i upadkach, czułam, że coś jest nie tak, jakby ktoś inny tylko udawał mojego ojca. Nie mogłam znieść tej energii, z jaką wskazywał różne rzeczy za oknem i odwracał się do tyłu, żeby zadawać mi pytania. To nie mogło potrwać długo. Wykluczone.

Kiedy wreszcie minęliśmy centrum Winston-Salem i ruszyliśmy na obrzeża, gdzie znajdował się schowany niczym sekret Uniwersytet Duquette, zaciśnięte na kierownicy knykcie mojej mamy były białe. Już dawno przestała próbować włączyć radio i zamiast tego prowadziła w milczeniu, pozwalając ojcu gadać za nią.

Skręciliśmy w lewo i wreszcie naszym oczom ukazał się imponujący kamienny łuk wskazujący wjazd do Duquette. Zupełnie jak na zdjęciach w broszurach. Motylki zatrzepotały skrzydłami. Złapałam się za brzuch.

– No cóż, czuć tutaj wielkość, prawda? – rzucił ojciec z aprobatą. Nawet mama oderwała wzrok od drogi na dość długo, by posłać mi pełne uznania spojrzenie.

Przepłynęliśmy pod łukiem i wjechaliśmy na kampus, powoli. Duquette był więcej niż wielki. Wieża Blackwell, gdzie znajdowało się biuro rektora, powstała na wzór katedry Notre Dame w Paryżu, jej pojedyncza wieżyczka przeszywała niebo niczym śmiercionośny kolec, przypory czaiły się po bokach jak patykowate odnóża pająka. W rozżarzonym blasku późnego sierpnia czerwone lagerstroemie tworzyły karmazynowe morze, którego barwne fale rozbijały drzewa magnolii, wyciągające swoje powykręcane gałęzie obsypane białym kwieciem, wciąż obecnym mimo późnej pory. Karmazyn i biel. Krew i duch, zupełnie jak w motto Duquette: Mutabimus te, corpus et animam tuam.Zmienimy cię, twoje ciało i duszę.

Byłam gotowa na zmiany.

Przesunęłam się, żeby duże pęknięcie w szybie, pozostałość wypadku ojca, nie zasłaniało mi widoku. Minęły już miesiące, jednak wciąż nie było nas stać na wymianę szyby, więc nauczyliśmy się wychylać nieco w lewo.

– Jest – wydyszałam. – Dom Wschodni.

Chociaż Wieża Blackwell i Obserwatorium Dupont były najbardziej reprezentacyjnymi budynkami na kampusie, ja szybko i głęboko zakochałam się w Domu Wschodnim. To był średniej wielkości akademik niemal w całości, aż po dach, porośnięty gęstym bluszczem. Mimo że to jedna z sześciu kwater dla pierwszoroczniaków, tylko ona wyglądała jak zamek rodem z bajki albo dom z Tajemniczego ogrodu. Na drzwiach frontowych znajdował się rzeźbiony napis: „Słońce zaczyna wędrówkę na wschodzie”.

Ten piękny budynek – ten imponujący kampus – był teraz moim życiem. Zasłużyłam sobie na Duquette, zostałam wybrana spośród tysięcy kandydatów walczących o miejsce w jednym z szesnastu najlepszych college’ów w kraju, zdaniem „U.S. News & World Report”. Może nie marzyłam o nim od samego początku, nie był to też Harvard, którego oczekiwał ojciec, ale mógł stać się początkiem czegoś dobrego. Nowego życia. Od teraz mogłam być kimś innym.

Dopiero kiedy mama zaparkowała, w pełni zrozumiałam, jakie otaczało nas zamieszanie. Wrócił cień niepokoju.

– Cóż – rzucił ojciec, odpinając pasy – chyba dotarliśmy na miejsce. Czas zobaczyć, jak podróbka Karmazynowego Kampusu ma się do tego prawdziwego. – Sięgnął ręką, by otworzyć drzwi.

– Czekaj… – Myślałam tylko o tym, co uparł się na siebie włożyć: swoją koszulę absolwenta Harvardu. Pierwszy raz w życiu, patrząc na nią, czułam wstyd, a nie pragnienie. Co sobie pomyślą ci wszyscy ludzie, studenci Duquette? Z pewnością dotrze do nich wiadomość, którą próbuje przekazać ojciec, nie tylko mnie, ale wszystkim.

Mama posłała mi ostre spojrzenie, jak zawsze w locie wyczuwając zalążek kłótni.

– Co się stało?

Popatrzyłam to na jedno, to na drugie. Moi rodzice. Obecni oboje, chociaż żadne tego nie chciało, każde z kompletnie innego powodu. Za zaledwie dwa dni znowu wsiądą do samochodu, zapną pasy i ruszą w powrotną pielgrzymkę do Norfolk, żeby robić nie wiadomo co w ich pustym domu. Wydało mi się to czymś, co jestem w stanie znieść.

– Nic – odparłam, opadając z powrotem na oparcie. – Zacznijmy od bagażnika.

Rodzice ostatecznie wyjechali wcześniej, niż się spodziewałam, lecz przedtem mama zdążyła się zachłysnąć w trakcie wycieczki po kampusie – To było strasznie drogie, czy ja miałam w ogóle pojęcie, w co się pakuję? – a ojciec uznał, że jest tutaj ładnie, ale ani trochę tak imponująco jak w Cambridge. Ach, no i taki luźny pomysł: może bym odczekała semestr i złożyła jeszcze raz podanie o przyjęcie na Harvard, tym razem jako studentka na wymianę? Nie musiałabym nigdy nikomu mówić, że spędziłam pół roku w Karolinie Północnej.

Po tym wszystkim, i po wciśnięciu moich rzeczy do małego pokoju w akademiku, myślałam, że z ulgą przyjmę ich wyjazd. Jednak gdy tylko zostałam sama, rozpłakałam się jak dziecko. A ponieważ miałam już współlokatorkę – i to taką jak Rachel, która była upiornie milcząca i patrzyła na mnie z przestrachem, gdy choćby odetchnęłam zbyt głośno – musiałam schować się pod kołdrą.

College okazał się inny, niż sobie wyobrażałam. Pozostali studenci pierwszego roku sprawiali wrażenie, jakby od razu zostali najlepszymi przyjaciółmi. Bawili się jak nigdy wcześniej. Popołudniami maszerowałam przez korytarze ze spuszczoną głową, słuchając rozmów o trwających całe noce imprezach bractw i kacach tak ciężkich, że trzeba było odpuścić poranne zajęcia. W jednej chwili znowu miałam dziewięć lat i po wejściu do klasy nikogo nie zastałam. Zupełnie jakbym była niewidzialna. Nic się nie zmieniło.

Pewnej nocy obudziłam się o trzeciej nad ranem i poczłapałam do łazienki, po drodze natykając się na dwie dziewczyny, które wracały do swojego pokoju, dosłownie płacząc ze śmiechu. Były wyraźnie pijane, ale też piękne w minispódniczkach i z pomalowanymi ustami. Widziałam je już wcześniej. Obie były blondynkami, a jedna z nich była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałam. Miała takie błyszczące włosy. Odkąd ją zauważyłam, nocami zastanawiałam się, jakiego używa szamponu, czy może to kwestia genów. Dziwnie było tak bardzo ją podziwiać z daleka, trochę jakbym była w niej zakochana.

O drugiej dziewczynie też można było powiedzieć, że jest ładna, ale przede wszystkim niesamowicie pewna siebie. Patrzyła ludziom w oczy, mówiła głośno i zachowywała się, jakby cały wszechświat kręcił się wokół niej. Co w sumie mogło być prawdą, sądząc po tym, jak ta druga ściskała jej rękę. Gdy patrzyłam tak na nie, ból we mnie rozpalał się do czerwoności.

Następnego dnia odbywała się ceremonia składania honorowych przyrzeczeń przez studentów pierwszego roku, w czasie której wszyscy musieliśmy podpisać zobowiązanie, że nie będziemy plagiatować cudzych prac. Każda osoba z naszego domu, nawet moja współlokatorka, która nie odezwała się jeszcze ani słowem, narzekała, że musi na to iść. Faktycznie trochę irytujące było ubieranie się w sukienkę i buty na obcasie, ale w duchu byłam wdzięczna, że robię coś z całym rokiem, jakbyśmy byli sobie równi. Miło było przejść stadnie z akademików na Trawnik Eliota.

W drodze powrotnej z ceremonii patrzyłam, jak niebo ciemnieje, zwiastując nadejście wieczoru. Ktoś trącił mnie w łokieć, odwróciłam się i przeprosiłam.

– Hej – rzuciła dziewczyna, jej ciemne oczy się rozpaliły. – Jesteś z mojego akademika, prawda? Dom Wschodni, czwarte piętro?

– Tak. – Niemal wyciągnęłam rękę do uścisku, ale zaraz zmieniłam zdanie. Zbyt oficjalne, zbyt dziwne. – Jestem Jessica Miller.

– Caroline Rodriguez. – Potrząsnęła długimi, brązowymi włosami, które, jak zauważyłam, były niemal tak samo błyszczące jak u tajemniczej blondynki. – Mieszkasz z tą niemową, co?

Nie zdążyłam się powstrzymać i wybuchłam śmiechem.

– Właściwie nie jest niemową, ale tak. Nazywa się Rachel. I praktycznie w ogóle się nie odzywa. Ani nie wychodzi z pokoju.

Caroline przewróciła oczami.

– To koszmar. Sama też mam współlokatorkę kujonkę. Nie mów jej tego, gdy ją spotkasz. Nazywa się Eustice. Bez kitu. Nie wiem, jakim cudem algorytm Duquette nas do siebie dopasował.

– Właściwie to bardzo prosty algorytm. – Podobało mi się, że idę ramię w ramię z Caroline, i chciałam przedłużyć tę chwilę, jak się tylko dało. – Sprawdzałam to i okazuje się, że po prostu przydzielili różną wagę różnym odpowiedziom i zassali te dane do formuły. Nic szczególnie skomplikowanego.

Caroline się zatrzymała.

– A ty co, jesteś dobra z matmy? – powiedziała oskarżycielskim tonem.

Też przystanęłam.

– Chyba tak. To znaczy, nie jestem sawantką ani nic. Po prostu zwyczajnie dobra. To znaczy, prawdopodobnie dobra. Tak normalnie. – Prawda była taka, że wzięłam dodatkowe zajęcia z matematyki w publicznym college’u w rodzinnej miejscowości, żeby to ładnie wyglądało w podaniu o przyjęcie do programu z ekonomii na Harvardzie, tak jak zrobił to w przeszłości ojciec. Jednak instynkt podpowiadał mi, że ten szczegół mógłby zniechęcić Caroline do rozmowy ze mną.

– Cóż, tak czy inaczej, nawet przy takiej współlokatorce cieszę się, że trafiłam do Domu Wschodniego, a nie Donahue albo Chapman Hall. – Caroline zmarszczyła nos. – Słyszałam, że w Chapman kradną pranie prosto z suszarki.

Zaśmiała się z mojej oburzonej miny. Caroline była drobna, ładna, z oliwkową cerą, a śmiała się całą sobą. Wskazała jedną z ławek piknikowych na kutych nogach, które stały na środku dziedzińca. Każdego wieczoru przesiadywały tutaj grupki studentów, gadając i paląc trawkę, której zapach dało się poczuć przy otwartym oknie.

– Przysiądziemy na chwilę? Jakoś nie śpieszy mi się, by wrócić do Eustice. Mówi, że chce mi nadać klingońskie imię, żebyśmy były klingońskimi siostrami, cokolwiek to właściwie znaczy.

– Nie znasz Star Treka?

Caroline popatrzyła na mnie pytająco.

– Tego serialu?

Podeszłyśmy do stolika i usiadłyśmy na ławce, wciąż ciepłej po słonecznym dniu. Inni studenci pierwszego roku, którzy nas mijali, patrzyli na nas z zainteresowaniem. Próbowałam sobie wyobrazić, co widzieli: dwie ładne dziewczyny w letnich sukienkach, może najlepsze przyjaciółki, czekające na pozostałych znajomych. Wyprostowałam się i przygładziłam ubranie.

– To zabrzmi dziwnie – rzuciła Caroline – ale rodzice nie pozwalali mi oglądać telewizji czy filmów, kiedy dorastałam. – Dotknęła wisiorka, który spoczywał na jej obojczykach, i zaczęła obracać go w palcach; to był delikatny złoty krzyżyk. – Nasz pastor powiedział, że mają zły wpływ. Oczywiście to nie powstrzymało mojej mamy przed nałogowym oglądaniem telenowel. Jako jedyna musiałam cierpieć. Przysięgam, że gdy tylko rodzice wyjechali z Duquette, pierwszego wieczoru dosłownie pochłonęłam cały sezon Jeziora marzeń. Strasznie chciałam to obejrzeć, odkąd skończyłam dwanaście lat.

– No i? Jaki werdykt?

– Nie był wart tych sześciu lat czekania. – Wybuchłyśmy śmiechem, a później coś zwróciło jej uwagę i Caroline pomachała zza mojego ramienia. – Heather! Chodź tutaj!

Obróciłam się, próbując zachować neutralny wyraz twarzy, żeby nikt nie zobaczył, jaka byłam rozczarowana, że Caroline już wymienia mnie na kogoś innego. Potem spostrzegłam, do kogo macha. Tamta pewna siebie blondynka z mojego piętra właśnie maszerowała po trawie w naszym kierunku.

– Caro! Ale nudziarstwo, co? Bóg jeden wie, po co musieliśmy podpisywać to osobiście, zamiast załatwić sprawę mejlowo, jak na dwudziesty pierwszy wiek przystało. – Z bliska widziałam, że jej nos jest obsypany piegami, a czoło jest o kilka rozmiarów za duże. Właśnie ono zaburzało symetrię jej twarzy i sprawiało, że nie była naprawdę piękna. Jednak jej granatowa sukienka, starannie skrojona i uszyta z grubego materiału, dosłownie emanowała bogactwem. Miałam ochotę sięgnąć i jej dotknąć.

Dziewczyna odwróciła się i wyciągnęła do mnie dłoń.

– Ciebie jeszcze nie znam. Jestem Heather Shelby.

– Jessica Miller. – Jej uścisk był bardzo silny.

– Skąd znasz Caro?

Caro. Zdrobnienie w jej ustach zabrzmiało tak swobodnie i intymnie.

– Dopiero co się poznałyśmy. Mieszkamy w tym samym akademiku.

Heather zamrugała. Potem zaskoczyła mnie, siadając na ławce.

– Cholera, to oznacza, że ty też jesteś w Domu Wschodnim.

Pokiwałam głową i starałam się nie przejmować tym, że Heather musiała mnie minąć na korytarzu ze sto razy, a jednak nie zapisałam się w jej pamięci. To dlatego, że się nie wyróżniasz, wyszeptał ten złośliwy głos.

– Ooooo – wypaliła Heather, zdając sobie z czegoś sprawę. – Czekaj, ty mieszkasz z tą, no wiesz, zakonnicą, co złożyła śluby milczenia, prawda?

Jak to możliwe, że Rachel bardziej zwróciła na siebie jej uwagę niż ja?

Caro się nachyliła, a Heather i ja instynktownie się do niej zbliżyłyśmy.

– Nie oglądajcie się – wyszeptała – ale tam idzie taki chłopak z naszego akademika, który, bez kitu, jest dosłownie uosobieniem wszystkiego, przed czym ostrzegała mnie matka. Zaraz tu będzie. No, mówiłam, żebyście się nie oglądały – syknęła, kiedy obie z Heather popatrzyłyśmy w jego kierunku.

Łatwo było poznać, o kogo chodziło. W morzu spódniczek i blezerów był jedyną osobą, która nie ubrała się elegancko. Zamiast tego miał na sobie czarne ciężkie buty, T-shirt z luźnym kołnierzykiem i kolorowy tatuaż, w połowie schowany pod rękawkiem. Chłopak był wysoki i chudy, z rozczochranymi włosami, tak gęstymi, że sprawiał wrażenie wyższego. Było coś wyjątkowego w jego twarzy – w szczęce, w pełnych ustach. Zadrżałam.

– Moja mama na jego widok by zemdlała – wypaliła Caro.

Zupełnie jakby wyczuł, że się na niego gapimy, chłopak nagle się odwrócił i spojrzał prosto na mnie. Zrobiło mi się sucho w ustach. Miał jasne oczy, chociaż z tej odległości nie byłam pewna. Jego usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.

– Seksowny – rzuciła Heather, mówiąc niepokojąco głośno. – Ale to taki typ, którego bierze się do łóżka raz, żeby przestać o nim myśleć. Ja już przerzuciłam się na miłych chłopaków. Tak czy inaczej, każda dziewczyna ma w swoim życiu taki etap. To coś jak rytuał przejścia.

– On tutaj idzie czy tylko mi się wydaje? – wyszeptałam z dudniącym sercem.

– Zdecydowanie się do nas zbliża – potwierdziła Caro.

Chłopak podszedł do nas i zatrzymał się, opierając jeden z czarnych buciorów o ławkę.

– Cześć – powiedział, odwracając się nieco, żeby jednocześnie przywitać Caro i Heather. Gdy tylko jego wzrok ześlizgnął się z mojej twarzy, poczułam przypływ ulgi pomieszanej z rozczarowaniem. – Czujecie się szanownymi studentkami po podpisaniu przyrzeczenia i tak dalej?

– Niekoniecznie – odparła Heather.

– Doskonale. – Usiadł po drugiej stronie stolika i wyciągnął coś z kieszeni. – W takim razie macie ochotę zajarać?

Podał nam jointa.

Omal nie spadłam na ziemię.

– Ale tak na oczach wszystkich?

Uśmiechnął się do mnie, szczerząc zęby, a ja nagle nabrałam przekonania, że właśnie po to tutaj przyszedł, żeby skusić mnie do nawiązania rozmowy. Popełniłam błąd, patrząc mu prosto w oczy, które z bliska były zielone jak trawa.

– A co, nie lubisz ryzykować? – Nie przestawał się uśmiechać, jakby prowadził równocześnie drugą, sekretną konwersację, za którą nie nadążałam.

– Ja zaryzykuję – oznajmiła Heather. – Pod warunkiem, że to dobry towar. Żadnych podróbek, szkoda na to życia.

– Ja dziękuję – stwierdziła Caro, dotykając krzyżyka.

Chłopak włożył jointa do ust, wyciągnął zapalniczkę i pstryknął, a potem przystawił płomień do końcówki skręta i się zaciągnął. Bez wysiłku. Przeczesał włosy palcami, unosząc je, a one sterczały

jeszcze długo po tym, jak opuścił rękę z powrotem na stolik. Zaciągnął się jeszcze raz, po czym przekazał jointa mnie.

Pokręciłam nieznacznie głową. Uśmiechnął się lekko, znacząco, i przeszedł do Heather, która od razu sięgnęła po skręta.

Chłopak znowu spojrzał mi w oczy.

– Jestem Brandon Cooper. Dom Wschodni, trzecie piętro.

– Jessica Miller. – Przycisnęłam spocone ręce do sukienki. – Czwarte.

– Wiem. – Sięgnął do kieszeni, pogmerał w środku i wyjął karteczkę. – To dla ciebie.

To była przepowiednia z ciasteczka. Wyciągnęłam po nią rękę i popatrzyłam na chłopaka z otwartymi ustami.

– Słucham? Dlaczego?

– Widziałem cię już. Dostałem to i pomyślałem o tobie. Miałem ci to przykleić do drzwi, ale skoro jesteś…

Spojrzałam na niego pytająco i w tym samym momencie dotarł do nas donośny głos.

– Coop, stary, czy ty znowu palisz trawę na środku dziedzińca?

Odwróciliśmy się we czwórkę jednocześnie, niczym nakręcane zabawki. Trzech chłopaków zwróciło się w naszą stronę, prowadził ich ten pośrodku, który szczerzył zęby, jakby natknął się na najśmieszniejszą rzecz na świecie.

Z wrażenia aż nie mogłam zamknąć ust. Wszyscy trzej byli atrakcyjni, ale ich przywódca był zdecydowanie najpiękniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Był złocisty – nie dało się go inaczej opisać. Jego skóra, jasnozłota, włosy, ciemnozłote, a oczy krystalicznie niebieskie, aż straszne. Zęby miał idealnie proste i białe – nierzeczywiste, wręcz sprzeczne z naturą. Chłopak miał na sobie granatowy blezer z przyszytym do niego herbem, a do tego spodnie w tym samym kolorze.

Caro nachyliła się i szepnęła:

– Chyba właśnie wpadłyśmy do katalogu Abercrombie.

Tamci trzej stanęli przed nami, zdawali się być w doskonałym nastroju.

– Masz jaja ze stali, Cooper – powiedział ten wysoki i barczysty, który stał po lewej stronie księcia. Miał ogoloną głowę i brązową skórę, umięśnioną klatkę piersiową i ramiona, które ledwo wcisnął w niedopasowaną marynarkę. Trzymał się sztywno, aż biło od niego, że jest sportowcem. Po swoich słowach zerknął na księcia, szukając aprobaty.

Coop wzruszył ramionami.

– Jeśli mnie stąd wykopią, nie będę się musiał martwić, jak opłacę czesne. – Odebrał skręta od Heather i wyciągnął go w stronę chłopaków. – Zainteresowani?

We mnie wzbierała panika. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak otwarcie mówił o płaceniu rachunków, jakby problemy finansowe były czymś normalnym. Jakby nie było w tym nic wstydliwego, jakbyś tym stwierdzeniem nie pokazywał wszystkim, jakim jesteś małym i nieistotnym człowiekiem. Nagle poczułam irracjonalny strach, że zaraz zaczną mnie wypytywać o stan konta rodziny.

– Żartujesz? – Ten barczysty skrzyżował ręce na piersi i pokręcił głową. – Jestem w drużynie futbolowej. Ojciec by mnie zabił, gdyby wiedział, że stoję obok ciebie.

– A skoro o nim mowa – rzucił Coop, uśmiechając się przebiegle ze skrętem w ustach – słyszałem, jak darł się na ciebie w czasie przeprowadzki. Koleś jest przerażająco zaangażowany w twoją karierę studenckiego futbolisty. Martwię się, że wróci w środku nocy, zerwie ci skórę z twarzy, włoży sobie jako maskę i będzie tak chodził po kampusie, udając ciebie.

– Pierdol się.

– Dawaj – rzekł książę, wskazując jointa. – Współlokatorzy muszą wznosić się i upadać razem. – Usiadł obok Coopa i zaczął palić, odchylając głowę do nieba.

– Nazywam się Jack Carroll – powiedział ostatni chłopak uprzejmie, wyciągając rękę. Na widok Coopa matka Caro sięgnęłaby po wodę święconą, Jack za to był chłopakiem, którego wybrałabym z katalogu. Włosy miał równo zaczesane na bok, kardigan idealnie wyprasowany, z krawatem prostym niczym szpilka. Wyglądał jak osiemnastoletni pan Rogers.

Po kolei uścisnęliśmy mu dłoń, a on ostrożnie usiadł na ławce i starannie wygładził spodnie.

– Jack jest harcerzykiem – oznajmił książę. – Jeśli jeszcze nie zauważyłyście.

– A Mint jest spadkobiercą prawdziwego imperium – wypalił Jack, poluźniając jedną ręką krawat. – Jeśli jeszcze nie poznałyście po tym, jaki jest arogancki.

– Mark Minter – rzucił książę zaraz po tym, jak wypuścił z ust pierścień dymu. Kiwnął głową na barczystego. – A to jest Francis Kekoa, najnowsza gwiazda futbolu na Duquette. Duma Oahu, zdaniem jego ojca.

– Frankie – powiedział szybko chłopak, ciężko przysiadając obok Minta. – Nikt oprócz mamy nie mówi do mnie Francis.

– Ale ja mogę. – Mint zaciągnął się głęboko, po czym podał jointa Coopowi. – Bo Frankie mnie kocha.

Frankie przewrócił oczami, potem kiwnął na Caro.

– Podoba mi się twój wisiorek. Mam taki sam. – Wyciągnął spod kołnierzyka gruby złoty łańcuszek z dużym krzyżykiem. – My, katolicy, musimy się pokazywać.

– Jestem Kolumbijką, ale to nie oznacza jeszcze, że katoliczką – wypaliła Caro, puszczając wisiorek i składając ręce. – Jestem prezbiterianką.

Coop wybuchnął śmiechem, krztusząc się dymem.

– To było dobre, Frankie.

– Przepraszam – odezwał się barczysty. – Podjarałem się, że będę mógł dzielić z kimś swoje katolickie poczucie winy.

– Z której części Kolumbii jesteś? – zapytał Caro Mint.

– Mam rodzinę w Bogocie. – To słowo wydobyło się elegancko z jej ust. – Ale rodzice i ja pochodzimy z Miami.

Mint pokiwał głową.

– Wiele razy byliśmy w Kolumbii. Mnóstwo ludzi ostatnio ma domy letniskowe w Kartagenie.

– Domy letniskowe – powtórzył z przekąsem Coop.

– Skoro już mówimy o rodzinach i religiach – wtrącił Jack – to powiem, że moi rodzice są w tej chwili na takim bardzo przyjemnym etapie wyznawania południowego baptyzmu, co polega na tym, że przestali być ludźmi, a zamiast tego stali się chodzącymi Bibliami. Strasznie miło było ich oprowadzać po kampusie i natknąć się na domy bractw. – Wziął skręta i spojrzał na Minta. – Niech zgadnę, metodyści. Jak każdy bananowy dzieciak.

Mint prychnął.

– Jedyną religią, jaką wyznają moi rodzice, są pieniądze.

Wybuchliśmy śmiechem. Robiło się coraz ciemniej, słońce przybrało kolor pomarańczowo-różowy, świeciło nisko przez gałęzie drzew. Ciepły wiatr omiótł moją skórę. Wyobraziłam sobie, jak okrąża stolik, dotykając nas wszystkich i sprawiając, że się do siebie zbliżamy.

– A co z tobą, Coop? – zagadnął Mint. – Nie rozmawialiśmy jeszcze o twojej rodzinie.

Coop wbił wzrok w stolik.

– Moja rodzina składa się z jednej osoby. I jest ateistką. W nic nie wierzymy.

Frankie prychnął.

– Prawdziwy metal. – Wskazał skinieniem na Heather. – A jak jest u ciebie?

Czując na sobie spojrzenia całej grupy, Heather uśmiechnęła się, dumna jak paw.

– Moi rodzice wielbią jedynego słusznego boga. – Mówiła powoli, rozkoszując się naszą atencją. – Mnie. – Zatrzymała wzrok na Jacku. – Powinieneś spróbować.

Jack zrobił się czerwony na twarzy, a my wybuchliśmy zdumionym śmiechem. Frankie i Mint spojrzeli na siebie z niedowierzaniem, a potem nagle Mint odwrócił się i wyszczerzył prosto do mnie. Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Najpiękniejszy chłopak na świecie, na wyciągnięcie ręki, i uśmiechał się do mnie, rozbawiony tym samym żartem. Cudowność tej chwili w jakiś sposób na mnie wpłynęła. Poczułam w sercu odwagę.

– To są dopiero jaja ze stali – rzuciłam i wszyscy zaczęli się trząść ze śmiechu, nawet Heather. Mint posłał mi pełne aprobaty spojrzenie.

Byłam na haju. To było wszystko, czego pragnęłam – rozbawić tych ludzi i sprawić, by Mint popatrzył na mnie właśnie w ten sposób, ze skórą błyszczącą w blasku zachodzącego słońca.

– Twoja kolej. – Caro trąciła mnie łokciem. – Jak to wyglądało u ciebie?

Mój uśmiech przygasł. Rodzice nie byli religijni, ale każde miało swojego bożka. Życie mojego ojca było ołtarzem wzniesionym wszystkiemu, co sprawiało mi trudność. Nigdy nie powiedział tego na głos, jednak wiedziałam, w co wierzył: jeśli nie możesz być najlepsza, nie możesz być zwycięzcą, życie nie jest niczego warte i trzeba znaleźć jakąś drogę ucieczki. On znalazł sobie bardzo efektywny sposób, gdy życie zaczęło go rozczarowywać. Z kolei moja mama była prostą kobietą. Poświęciła się wszystkiemu, co zdaniem taty nie było warte naszego czasu. Mawiał, że ona wyznaje wiarę w godzenie się. Nieustanne napięcie.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 4 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 5 PAŹDZIERNIK, PIERWSZY ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 6 STYCZEŃ, PIERWSZY ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 7 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 8 MARZEC, DRUGI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 9 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 10 LUTY, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 11 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 12 MAJ, DRUGI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 13 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 14 STYCZEŃ, PRZEDOSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 15 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 16 ROK PO COLLEGE’U

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 17 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 18 LISTOPAD, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 19 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 20 LUTY, OSTATNI ROKCourtney

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 21 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 22 MAJ, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 23 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 24 GRUDZIEŃ, OSTATNI ROKCaro

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 25 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 26 GRUDZIEŃ, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 27 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 28 STYCZEŃ, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 29 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 30 LUTY, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 31 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 32 LUTY, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 33 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 34 KWIECIEŃ, PRZEDOSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 35 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 36 LUTY, OSTATNI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 37 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 38 LUTY, OSTATNI ROKMint

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 39 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 40 LUTY, OSTATNI ROKMint

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 41 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 42 MAJ, DRUGI ROK

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 43 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 44 LATO PRZED SZKOŁĄ ŚREDNIĄ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 45 TERAZ

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Tytuł oryginalny: In My Dreams I Hold a Knife

Originally published in the United States by Sourcebooks, Inc.

www.sourcebooks.com

Wszelkie prawa zastrzeżone.

© Copyright by Ashley Winstead, MMXXI

© Copyright for the translation by Agnieszka Brodzik

© Copyright for this edition by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak sp. z o.o., MMXXIII

Wydanie I

Kraków MMXXIII

Projekt okładki: Holly Ovenden

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Mirosław Krzyszkowski

Fotografie na okładce: Sean GladwellL, Peter Zelei Images | Getty Images, Jarno Saren | Arcangel

Przekład: Agnieszka Brodzik

Wydawca serii: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Mirosław Ruszkiewicz, Mirosław Krzyszkowski

Skład i łamanie: MELES DESIGN

ISBN 978-83-240-6689-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik