W pogoni za halnym - Adrianna Filimonowicz - ebook
NOWOŚĆ

W pogoni za halnym ebook

Adrianna Filimonowicz

0,0

Opis

W starciu z bezwzględnymi żywiołami górale nie cofną się przed niczym. Zwłaszcza ci, których serca biją w rytmie przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści.

Tadeusz Bylina, bękart o różnokolorowych oczach i przeszłości spowitej tajemnicą, od dziecka balansuje między światem ludzi a górskimi duchami. Wychowany u stóp Tatr, ufa nie księżom, lecz siłom starszym niż słowa modlitwy. Gdy nad jego rodzinną Antałówkę nadciąga wietrzyca, Tadeusz staje do walki, która zmieni wszystko.

Strata pchnie go w objęcia niezrozumiałego konfliktu. A spotkanie z ucieleśnioną siłą halnego wystawi na próbę nie tylko jego wierność dawnym obyczajom, lecz także pragnienia, których nie odważył się nazwać.

Czy wspólnota pasji wystarczy, by człowiek mógł zbliżyć się do żywiołu i nie zgubił przy tym cząstki samego siebie?

Nowelka z Kolekcji romantasy Inanny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Wyglądało to tak, jakby halny szedł znad Gubałówki zamiast, jak zazwyczaj, z głębi gór. Tadeusz Bylina, choć wiedział, że czasu ma mało, przystanął na moment obok wozu, wpatrzony w wodospad biało-szarych chmur przelewający się przez obły masyw. Serce załomotało mu w piersi, gdy próbował wyobrazić sobie ichpęd.

Bezwiednie poklepał po zadzie Sromotę, który, korzystając z chwili odpoczynku, zwiesił łeb i dyszał ciężko. Z chrap skapywały mu gęste krople ropnej wydzieliny. Tadeusz oderwał spojrzenie od chmur i ukucnął obok konia. Z pasterskiej torby wydobył metalowe puzderko o powgniatanych rogach. Cienka blacha tłoczona była w kwiatowe wzory i nosiła ślady startej niemalże do cna farby. Otworzył ostrożnie pudełeczko i nabrał na palce ciemnej, smolistej mazi. Podsunął ją pod siwy pysk. Sromota zarżał, ale zaraz przycisnął chrapy do dłoni górala. Przymknął zmęczone oczy. Tadeusz delikatnie go pogłaskał. Byłby najchętniej konia wyprzągł i sam dalej ciągnął wóz, ale choć młody i zwinny, siłą wołu nie mógł się poszczycić. Zwłaszcza nie wczesną wiosną, gdy oboje z matką niewiele mieli jedzenia. Powoli wsmarował maść w wargi zwierzęcia, potem w porosłe grudąpęciny.

– Wyzdrowiejesz, Sromota – mruknął, chowając puzderko. – Wyzdrowiejesz i już nie będziesz ciągał dla panów wozów. Jeszcze trochęwytrzymaj.

Chwycił lejce i strzepnął nimi lekko. Umęczony koń ruszył dalej, w góręAntałówki.

Solaszewski stawiał dom prawie na samym szczycie wzgórza. Odpowiednio oddalony od góralskich zabudowań, starannie rzeźbiony, przestronny, o niepraktycznie dużych oknach i szerokiej werandzie. Matka Solaszewskiego, zmęczona pobytami w pensjonatach i kościeliskim domu uzdrowiskowym, zażyczyła sobie własnego miejsca pod Tatrami, syn zaś gotów był włożyć wielkie pieniądze w to, by willa nie prezentowała się gorzej od nieodległejWitkiewiczówki.

Tadeusz zdążył przywyknąć do ekstrawagancji większości panów z dalekich miast, którzy ukochali sobie Zakopane. Nie miał jeszcze trzynastu lat, gdy zaczął pomagać przy naprawach, budowach czy sprawunkach. Przyzwyczaił się do ich dziwnej mowy, nauczył się nawet, co lubili słyszeć i które z góralskich obyczajów uważali za urocze czy intrygujące. Zwykle umiał ich sobie zjednać, czasem łatwiej niż górali. Marianna Solaszewska odgrażała się nawet, że uwieczni go na którymś ze swoich obrazów, kiedy już zamieszka ona na Antałówce. Sąsiedzi drwili, że stara pani się w nim zakochała. Choćby i tak było, miłości tej zdecydowanie nie podzielał jejsyn.

Dostrzegłszy wystrojonego Solaszewskiego, dyskutującego zaciekle z majstrem, Tadeusz pociągnął Sromotę na skraj podwórza. Wiatr się wzmagał, górale w pośpiechu chowali narzędzia, zabezpieczali okna imateriały.

– Bylina, wyprzęgnij konia! Rozładujemypóźniej.

Tadeusz nawet nie obrócił się do wołającego. Skinął głową i wziął się szybko do roboty. Choć tuż obok domu postawiono stajnię dla pańskiego wierzchowca i pracujących przy budowie zwierząt, miejsce Sromoty było w ciasnej szopie, w odosobnieniu. W obawie przed tym, że rozniósłby chorobę. Niewiele brakowało, a poszedłby już na ubój, ale Tadeusz zdołał przekonać Solaszewską, że wyleczykonia.

Wytarł starannie spotniałe boki zwierzęcia i wziął się do rozplątywania warkoczyków z siwej grzywy. Wyłuskiwał z nich cienkie, brzozowe witki i łodyżki wrotyczu, by zaraz wpleść świeże, zebrane po drodze. Kończył już, gdy za plecami usłyszał szorstki głos KazimierzaSolaszewskiego:

– To, że ci go moja matka przyobiecała, nie znaczy, że będę ci płacił za opiekę nad nim. Wystarczy tych czarów, i tak nic niepomogą.

– To dobry koń, warto spróbować – odparł cichoTadeusz.

– Dobry koń?! Ha! A bo ty się znasz. Pewnie, że dobry. Perszeron! Ty pewnie nawet nie wiesz, co to znaczy. Dobry koń, ale stary i chory. Mądrzejsi od ciebie rzekli, że padnie, nim prace się skończą. A ja tobie z płacy odejmę za te głupstwa. Moją matkę możesz brać na te swoje różnokolorowe oczy, ale ja się znam na takich łachudrach jakty.

Tadeusz obrócił się powoli. Solaszewski był wysoki i postawny. Elegancka kamizelka podkreślała jego szeroką pierś i zwężała się wyraźnie ku biodrom. Mówiono, że jest wysportowany, strzela wyśmienicie i nie gorzej bije się na pięści. Bylina chętnie by to sprawdził, ale bieda nauczyła go cierpliwości ipokory.

– Jak pan zdecyduje, tak będzie. Ale pani Solaszewska dała misłowo…

– Dała słowo, że możesz konia wziąć, jeśli żyw będzie, gdy dom skończycie stawiać. Jak tak dalej się guzdrać zamierzacie, to i ona, uchowaj Boże, nie dożyje spełnienia obietnicy. Więc jeśli chcesz tego konia, to doroboty!

Wyszedł z szopy, Tadeusz usłyszał jeszcze tylko, jak pokrzykuje na innych górali. Wszystkimi pogardzał po równo. Może poza bogatymi gazdami i tymi, którzy w odświętnych strojach zwykli prowadzać poetów i muzyków na hale i trudno dostępneprzełęcze.

– Spokojnie, Sromota, wyżyjesz. Mądrzy panowie niech sobie gadają, Deresz wie lepiej – wyszeptał Bylina, wracając do zaplatania końskiejgrzywy.

Tych kilka groszy mógł gdzie indziej odpracować, a zdobyć własnego konia – tak pięknego i pracowitego – nie. Nie zamierzał tracić szansy, jaką dało mu miękkie serce Solaszewskiej. W duchu przyobiecał sobie, że w niedzielę pójdzie wreszcie do kościoła i pomodli się za jej zdrowie, Sromotę zawierzył jednak innym siłom. Tym, z którymi uczył się obchodzić od dziecka. Które rządziły Tatrami, zanim księża sprowadzili w nie PodhalańskiegoGazdę.

Skończywszy zaplatać warkoczyki, Tadeusz wydobył z pasterskiej torby gruby pęk gałązek kosodrzewiny. Starannie związanych, natartych wcześniej świstaczym sadłem. Sromota zaraz wyciągnął ku nim pysk, chrapy mu zadrgały. Góral się roześmiał, odwrócił plecami do konia. Z trudem, raz po raz szturchany w ramię i szyję, skrzesał ogień i starannie okadził szopę. Rzucił wreszcie gałęzie na klepisko i zdusił płomieniebutem.

– Nie, jeszcze nie. – Odepchnął łebzwierzęcia.

Poważny gazda trzasnąłby już namolnego Sromotę, ale Tadeusz nie potrafił się na niego rozgniewać. Odkąd nadał mu imię – pogardliwe i umniejszające, by zniechęcić złe duchy – czuł, jakby zyskał przyjaciela. I choć nigdy przed sobą otwarcie tego nie przyznał, odkrył, jak bardzo mu takiego uczuciabrakowało.

Samotność była najważniejszym członkiem rodziny Bylinów. Co zrobiła Olka, matka Tadeusza, że sąsiedzi patrzyli na nią wilkiem, mężczyzna nie miał pojęcia. Ona mówiła tyle, że przyszło jej zadać się w życiu z niewłaściwymi ludźmi. Próbował jej wierzyć, choć czasem, gdy na nią patrzył, chwytał go potworny, niewyjaśniony strach, przed którym ratunkiem była tylko ucieczka z domu. Tadeusz spał niekiedy i po kilka dni w reglach – czy lato, czy zima – póki nie budziła się w nim znów tęsknota za matką. Bo choć Olka nieraz go stłukła albo pijana zwyzywała, pozostawała jedyną osobą, którą mógłkochać.

O ojcu wiedział tyle, że był zbójnikiem, który zbratał się z przeklętymi siłami i wyrządził góralom straszliwe krzywdy. Umknął gdzieś w góry, nim Tadeusz przyszedł na świat. Co dokładnie uczynił, gdzie żył i czy w ogóle wiedział, że ma syna, pozostawało zagadką. Kiedy Bylina, będąc jeszcze dzieckiem, wypytywał o ojca, zbywano go. Odsyłano do wołchwów i starych baców z ukrytego w głębi Tatr Dymnego Wąwozu. Nigdy się nie odważył. Dość miał wrogości wokół siebie, by jeszcze szukać jej wśródobcych.

Może tajemnice znały bożęta tkwiące w chałupie Bylinów – Anielka i Paweł – nie potrafiły jednak mówić. Z ich sinawych ust wydobywały się tylko nieartykułowane odgłosy. Czasem chrząknięcia, innym razem jęki. Jeśli czegoś chciały, gestykulowały gwałtownie wiotkimi ramionami albo szarpały rachityczne włosy na głowach. Rzadko zresztą musiały się o cokolwiek dopraszać. Nawet gdy Olka i Tadeusz nie mieli co włożyć do garnka, garść ziarna albo kawałek sera zawsze czekał na bożęta. Bo choć matka co niedzielę zachodziła do kościoła na Krupówkach, to przestrzegała starych obyczajów i Bylina nie myślał na to wyrzekać. Zwłaszcza nie w takie dni jak ten, kiedy nadciągał demonwiatru.

– Tadeusz, chodźże tu! – wrzasnął ktoś zzewnątrz.

Góral ostatni raz pogładził Sromotę po chrapach i wybiegł z szopy. Zamknął starannie drzwi i rzucił się do pomocy kolegom. Wał chmur stoczył się już na RówieńKrupową.

Niedługo później, mrużąc oczy przed piachem ciskanym przez wiatr, parł w stronę domu. Jeden róg chałupy Bylinów osiadł i cała konstrukcja wyglądała jak szczeniak, któremu łapy rozjeżdżają się na wypolerowanej podłodze. Jakimś cudem jednak – i tu właśnie upatrywali raczej opieki bożąt niż Pon Bucka – opierała się kolejnym śniegom iwichurom.

Mężczyzna przyspieszył, dostrzegłszy matkę siłującą się z wypaczoną okiennicą. Wiatr ściągnął kobiecie z głowy chustkę, odsłaniając ciemne, nietknięte siwizną włosy. Odmładzały ją, ujmowały zniszczonej twarzy ciężaru trosk, który odcisnął się głębokimizmarszczkami.

– Jak na ciebie popatrzeć, to widać, że kiedyś Olka była piękna – powiedziała kiedyś Tadeuszowi z głupia frant Julka Partaczówna, córkasąsiada.

To był ostatni raz, gdy rozmawiali. Maciej Partacz – jej ojciec – choć Tadeusza traktował z sympatią, rzekł mupóźniej:

– Nie miej mi za złe, ale będę ją trzymać z dala od ciebie. Nie trzeba, żeby wypatrywała za tobą oczy. Wrażliwa dziewczyna, jeszcze coś jej się uroi. A z ciebie żadna dla niejpartia.

Prawda była taka, że nie był partią dla nikogo. Ta myśl go męczyła, kiedy dorastał, potem ścichła. Miał dach nad głową, matkę i bożęta, które, teraz nieużyteczne, plątały się jej pod nogami, chwytając co chwila za spódnicę. Niejedni mówili, że i tak miał więcej, niż zasłużył. A jeszcze zapowiadało się na to, że będzie miałkonia!

– Idźcie do środka, matulu, ja tu zamknę! – zawołał, wchodząc napodwórze.

Gdy wreszcie znalazł się w izbie, Olka właśnie stawiała gromnicę w oknie. Ogień w palenisku zagasiła, popioły rozgarnęła, by się upewnić, że gdzieś w ich głębi nie czai się płomień. Przysiedli wreszcie – ona na łóżku, on na stołku przy oknie. Anielka i Paweł wtulili się w spódnicę kobiety. Pozostawało czekać i prosić duchy pospołu z Podhalańską Gaździną, by dom chroniły. Wycie wiatru narastało. Tadeusz poczuł, że oblewa go zimny pot, a jednostajne zawodzenie budzi gdzieś z tyłu głowy dziecięcy płacz. Odwrócił wzrok od Olki i wpatrzył się w płomień gromnicy. To nie był moment na ucieczkę wregle.

Rozdział 2

Zawołała, a echo odbite od kamiennych ścian wróciło do niej złowrogie, obce. Siły drzemiące w górach jej nie chciały, ale nie mogła się cofnąć. Nie było dokąd. Nabrała powietrza w piersi i posłała je w dół, napełnione żałością i bólem. I ponownie. I znów. Z każdym oddechem rosła, a budynki w dole – drewniane chałupy, kamienice, nawet wieża kościoła – karlały. Stawały się śmieszne, kruche. Rozłożyła szeroko ramiona, stłumiła strach, od którego na moment wszystko znieruchomiało. Była gotowa, by rzucić wyzwanie siłom strzegącym Tatr i skulonych u ich stóp ludzi. Pognała po zboczu, zachłystując się własnym pędem. Ponury zaśpiew ją wyprzedzał, drążył serca, odbierał wolę walki. Wiedziała, że w tej chwili nawet stare biesy nie byłyby w stanie jejpowstrzymać.

Ściany drżały, ledwo muśnięte wiatrem, dachówki rwały się niczym suche liście. Jakiś zrezygnowany człowiek wczepiał się w gałęzie nisko pochylonego drzewa, rozpaczliwie próbując się oprzeć sile halnego. Fenyja wyrwała je i cisnęła wraz z nim do potoku. Liczyła na chwilę radości, ale w jej piersi wciąż kotłował się żal. Wyrzuciła go z siebie z kolejnym krzykiem, posyłając wściekły wiatr wąskimi uliczkami i dalej w regle, i ku zaśnieżonym szczytom. Został po nim drążącychłód.

– Ogień! Chcęognia!

Jej krzyk sprawił, że woda w strumieniach się wzburzyła, drzewa porastające wzgórza pokładły. Pognała na ich szczyty, by nabrać sił przed uderzeniem na hale igranie.

Płomienie chwiejące się w oknach chałup wabiły, ale była ostrożna. Znała tę ludzką sztuczkę. Pamiętała, jak kąsa poświęcony ogień. Tłukła się więc o ściany, coraz bardziej rozgoryczona, darła strzechy, łamała podtrzymujące stropy belki i wciskała się szczelinami do szop i ciemnych izb, by szaleńczym wyciem zalać uszy zwierząt iludzi.

I nagle w jednej z nich poczuła ten zapach. Tę moc żywego ognia, jeszcze nieoczyszczonego w sobótkową noc. Dogorywającego, ale upartego. Podszytego tą samą siłą, która pchała ją naprzód. Otoczyła go oddechem, najpierw lekkim, potem mocniejszym. Pozwoliła skrytemu wśród ściśniętych igieł żarowi zamrugać świeżą iskrą i cisnęła go w skrzynię pełną strużyn. Chwyciły od razu, a ona porwała je do tańca, zaczęła rzucać na wszystkie strony. Wplotła szybko rozwijające się wstęgi dymu we włosy i z garściami płomieni wystrzeliła w powietrze. I nagle spostrzegła to niedomknięte okno i puste, zimne wnętrze. Uderzyła w szybę, huknęło, wokoło posypały się odłamki szkła. Posłała za nimi garść płomieni pochwyconych w szopie. Nie były już takie niepozorne, słabe. Nabierały siły z każdym jejoddechem.

***

– Pożar! Pożar u Solaszewskich! – Maciej krzyczał aż mu oddechu brakowało. – Tadeusz! Tadeusz, do gaszeniatrzeba!

Bylina rzucił się do drzwi. Ledwo odsunął skobel, skrzydło odskoczyło, uderzone wiatrem, a Anielka i Paweł z piskiem rzucili się podłóżko.

Maciej Partacz stał przed nim w rozchełstanej koszuli i z posiwiałymi włosami rozwianymi we wszystkie strony. Każdy pożar budził grozę, ten podżegany przez halny szczególnie, ale z ciemnych oczu górala wyzierało wyjątkoweprzerażenie.

– Szybko. Tam wietrzyca we własnej osobie się zabawia. Mój młody jużpobiegł.

Choć Bylina niejednokrotnie obserwował doświadczonych baców i starych górali, zbrojących się do starcia z wietrzycą, nie miał pojęcia, co tak naprawdę się kryło za słowami Partacza. Widok wznoszącej się nad dachami istoty, otoczonej skotłowanymi chmurami i ciskającej ludźmi jak słomianymi kukiełkami, odebrał mu na moment oddech. Widziana z daleka – rozciągająca ramiona nad Gubałówką – była przerażająca. Tego, jaka była z bliska, nie umiałby opisaćsłowami.

Podsycane wiatrem płomienie pożerały drewniany dom z dziką zachłannością. Wietrzyca igrała zaś z tymi, którzy przybyli na pomoc. Pozwalała zbliżyć się na kilka kroków do ognia, by zaraz porwać człowieka lub rzucić mu w twarz iskrami. Jej szybkość, połączona ze swobodą i gracją, sprawiła, że Tadeusza przeszły dreszcze. Brzuch ścisnął mu się ze strachu, ale serce tłukło się wściekle w piersi raczej zzazdrości.

– Pomóż im! – Żona Partacza, która wraz z kilkoma innymi kobietami uwijała się przy studni, wcisnęła mężczyźnie w dłoń wiadro pełnewody.

Wciąż oszołomiony, oderwał spojrzenie od wietrzycy i przemiótł nim po podwórzu. I nagle rozpacz chwyciła go za gardło. Grube wstęgi dymu sączyły się spod drzwi szopy, w której żył Sromota. Płomienie przeciskały się między szczelinami w narożniku i rozkwitały na dachu. Ze środka dochodził łomot i trzask łamanego drewna – znak, że przerażony koń walczył ożycie.

Bylina puściłwiadro.

– Corobisz?!

Nie odpowiedział, ruszył przez podwórze. Szybko, pochylony, gotów stawić czoła uderzeniom wiatru. Miał nadzieję, że się prześlizgnie, że starania innych górali odwrócą od niego uwagędemona.

I może tak by się stało, ale dobiegł go pełen trwogi jękmajstra:

– Tam ktoś jest! O, na Boga, ktoś jest wdomu!

Taduesz się obrócił, by dostrzec w głębi jednej z izb ciemną, barczystą sylwetkę. Solaszewski rozpaczliwie próbował się przedrzeć do drzwi przez grube kurtynypłomieni.

– Nie! Nie tędy! – wrzasnął odruchowoBylina.

Zbyszek, jeden z jego sąsiadów, zdołał dotrzeć pod okno i lał już wodę do środka, ale wiele to nie dawało. Wietrzyca zaraz zresztą porwała jedną ze złożonych na podwórzu belek i trzasnęła górala przez plecy. Tadeusz wyrwał w stronę chałupy, macając ręką zanożem.

Wiele razy słyszał, że starczy jeden celny cios, by pokonać wietrzycę. W chaosie wiatru i ognia zdawało się to jednak niemożliwe do zrobienia. Zamierzając się do rzutu, Tadeusz nie myślał o tym, by trafić. Nie celował w serce, jak radzono. Chciał, by go dostrzegła, by musiała zareagować. Wybrał chwilę, gdy nachyliła się nad kobietami, rozpaczliwie wczepiającymi się w cembrowinę studni. Stanął, zaparty z całych sił o ciupagę, spojrzał w wyłaniającą się spośród chmur drapieżną twarz i cisnąłnożem.

Żałosny był to rzut. Taki, że wydrwiliby go juhasi, z którymi czasem mierzył się w sprawności. Ostrze minęło policzek wietrzycy, zaplątało się w jej włosy i… zwróciłouwagę.

Chmury rozbiegły się na boki, odsłaniając kobiecą postać – jednocześnie ogromną i delikatną – o jasnej twarzy, oczach ciemnych jak otchłań i ustach, w których kotłowała się nawałnica. Tadeusz struchlał na moment, przytłoczony poczuciem własnej słabości. Potem wietrzyca uśmiechnęła się szeroko, a on się zmusił, by odwzajemnić uśmiech. Najpaskudniej, jak potrafił. Cisnęła mu nóż pod nogi, najwyraźniej przekonana, że ten rzuci się po niego. Uciszyła nieco wiatr, jakby zapraszając górala do zabawy. Nie spodziewała się, że człowiek, który stanął jej na drodze, wykorzysta tę chwilę, by skoczyć wogień.

Ledwo wpadł do środka, rzucił się na kolana, kaszląc gwałtownie. Choć płomienie objęły tylko część budynku, dym gęsto wypełniał izby. Tadeusz na oślep ruszył w stronę pokoju. Jedynego, w którym położono już podłogę i wstawiono część mebli, by pan mógł usiąść z fajką, gdy przyjeżdżał doglądać robót. Tego, w którego oknie dostrzegłczłowieka.

Solaszewski leżał na klepisku, kilka kroków za progiem. Tadeusz wpił palce w eleganckie ubranie i zaczął wlec nieprzytomnego do wyjścia. Wrzasnął mimowolnie, kiedy z sufitu posypały mu się na plecy rozgrzane drzazgi. Nic nie widział, ledwo łapał oddech. Mógł mieć tylko nadzieję, że w oszołomieniu nie pomylił kierunków i nie brnął właśnie w głąb domu. Wyklął mężczyznę od najgorszych, gdy przyszło mu przeciągać go przez wysoki próg. Potem poczuł chluśnięcie wodą i chłód wiatru na skórze. Znienawidzony halny tym razem niósłulgę.

– Dajcie ich tu, szybko…!

Pozwolił wyrwać sobie człowieka z rąk, ale kiedy chcieli i jego chwycić pod ramiona, wywinął się szybko. Na miękkich nogach ruszył w stronę szopy Sromoty. Podmuch wiatru uderzył go w plecy i powalił naziemię.

– Nie weźmiesz mi go, zobaczysz – wycedził Bylina, wstając.

Wydawało mu się, że wietrzyca zachichotała. Poczuł, jak wiatr podrywa go w powietrze. Świat zawirował mu przed oczami, żołądek napełnił się dziwną lekkością. A potem ziemia nagle pognała mężczyźnie na spotkanie. Uderzenie wyrwało mu oddech, ale nie pozbawiło świadomości. Leżąc na boku, zbyt oszołomiony, by czuć ból, ujrzał, jak drzwi szopy rozwierają się nagle. Zasuwa puściła. Z wnętrza buchnął dym, a w jego kłębach ukazała się istota rodem z koszmarnego snu. Ciężki koń pociągowy z szaleństwem w ślepiach i płonącym grzbietem wypadł napodwórze.

Krzyki górali, wycie wiatru i łomot kopyt zlały się Tadeuszowi w jedno. Obojętnie patrzył, jak masywne zwierzę gna wprost na niego. Nawet nie drgnął, gdy gwałtowny podmuch cisnął między nich garść płomieni, płosząc Sromotę. Nie poczuł ulgi, kiedy koń zamiast go stratować, popędził z dzikim rżeniem w dółAntałówki.

***

Widok oszalałego z bólu i strachu Sromoty, uciekającego przed cierpieniem, przed którym uciec się nie dało, prześladował Tadeusza przez kolejne dni. Zmieniał zalecony przez doktora odpoczynek w katorgę, odbierał apetyt i chęć do życia. Czynił nawet głuchym na słowa Solaszewskiej, gdy ta pofatygowała się osobiście wyrazić wdzięczność za ocalenie syna, który, nie zdążywszy odjechać z Antałówki przed nadejściem wietrzycy, skrył się w niedokończonymdomu.

Jedynym, czego myśl o losie Sromoty nie mogła wyprzeć, było wycie wiatru. Nieustające, wwiercające się w trzewia zawodzenie, które prowadziło doszaleństwa.

– Dziwne to wszystko – rzekł do Byliny Maciek Partacz, kiedy w trzy dni po pożarze przyszedł do jego chaty z butelkąwódki.

Pił z Olką, bo Tadeusza, odkąd pamiętał, mdliło odalkoholu.

– Słaba była, to szczęście mieliśmy. Ale nieustępliwa jest jak żadna. Co przycichnie, to na chwilę jeno. I wraca – perorował. – Mówiłem z kilkoma gazdami. Od nas i z Kościeliska. Trzeba będzie się uzbroić i gdzieś ją zdybać. W ręce Wołosa odesłać, bo sama po dobroci niepójdzie.

– Słaba, mówisz? – Bylina uniósł się nałokciu.

– Ano słaba. Pomyślże, jakie zniszczenia zwykle czyni, tkwiąc nad graniami. A tu wprost na nasze domyprzyszła.

– Wasza chałupa naprawiona? – Olka zmieniłatemat.

Maciek potarł siwe wąsy, pokiwał głową naboki.

– Pracujemy, gdy cichnie trochę. Więc powoli idzie. Szczęściem nie cały dach zerwało, szło jakoś zabezpieczyć. Lepiej żeśmy wyszli niż Staszkowi. Oni zeszłego roku wszystkie kąty poświęcili, wszystkie bożęta pognali. No i terazmają.

Olka odruchowo pogładziła po głowach Anielkę i Pawła, którzy tkwili pod stołem, czekając na swoją dolę. Była w tym geście wdzięczność, była teżczułość.

– Oby po rozum do głowy poszli… – westchnęła.

– Kiedy na wietrzycę idziecie? – Tadeusz spojrzał wprost naMacieja.

Zobaczył w oczach starego sąsiada błyskaprobaty.

– Może za dzień, może za tydzień. Ochotników trza zebrać, noże poświęcić. Na wietrzycę nie wolno ottak…

– Za dzień nie dam rady. Wszystkie gnaty mnie bolą, tchu złapać nie mogę. Ale zatydzień…

Poczuł na sobie świdrujące spojrzeniematki.

– Nie wiem, co bacowie rzekną. Czy takiego jak ty będą chcieli… Ale może, jeśli chętnych zbraknie… Teraz ksiądz kładzie ludziom do głów, że starczy się modlić. I młodzi zamiast wziąć sprawy w swoje ręce, to sięmodlą.

– Dość, Macieju – przerwała mu obcesowo Olka. – Idźże już, nie męczgo.

Popatrzył z gniewem, rozwarł usta, jakby chciał ją zrugać, ale się powstrzymał. Odchrząknął tylko i pożegnawszy się krótko, wyszedł. Ledwo drzwi się za nim zatrzasnęły, matka podeszła doTadeusza.

– Zabraniam ci. Nie będziesz życia ryzykował, szarpiąc się z demonami. To rzecz wołchwów i baców – mówiła podniesionym głosem, ale w oczach miała błaganie itroskę.

Nie odpowiedział, opadł tylko na łóżko, przymknął oczy. Pod powiekami znów zamajaczył mu obraz konia z płonącym grzbietem, w uszach zaś zawył wiatr. Mogli go nie chcieć. Gardzić nim, bać się jego różnokolorowych oczu i widzieć w nim jego ojca. Ale wiedział, że znajdzie sposób, by wyrównać rachunki z wietrzycą. Jeśli będzie musiał – tosam.

Rozdział 3

Fenyja czuła, że słabnie, gnając w dół wzgórza. Brakowało jej tego pędu, który urosnąć mógł tylko w górach. Rachityczne drzewa zaczęły się jej opierać, koślawe ściany szop jęczały, ale wytrzymywały napór. Zdawało się jej, że nawet uciekający na oślep ogier o płonącym grzbiecie jest w stanie ją wyprzedzić. Wrzasnęła, rozgoryczona, dopadając do niego. Jednym lekkim tchnieniem przepłoszyła płomienie, po czym spojrzała ku tonącym w szarości zmierzchu ścianom gór. Tam była jejpotęga.

Posłała wstęgi wiatru jak najwyżej w niebo. Nie chciała wkraczać w obce regle zniszczeniem. Na to miała dopiero przyjść pora. Teraz potrzebowała znaleźć schronienie u korzeni gór. Zrosnąć się z nimi, sięgnąć źródeł ichsiły.

Na stromej ścieżce ponad halami, nierównej, wydeptanej w przemoczonym śniegu, spostrzegła nagle człowieka. Szedł powoli, bacząc na każdy krok, nachylony ku zboczu. Trzymał mocno ciupagę, gotów w każdej chwili się podeprzeć lub zahamować poślizg. Buta albo nieszczęśliwy przypadek zagnały go na grań w chwili nadejścia halnego i teraz było za późno na ucieczkę. Fenyja musnęła go włosami w chwili, gdy stawiał niepewny krok. Zanuciła żałosną pieśń, a krzyk nieszczęśnika utonął w pierwszych jej tonach. Góral walczył jeszcze przez moment, staczając się po stromym zboczu, potem uderzył głową o wystającą skałę i znieruchomiał. Na śniegu rozrosła się krwawa plama. Wietrzyca sięgnęła do niej, chciała zatrzeć niepotrzebne ślady ciepłym wiatrem. Wielki kruk przemknął o włos od jej wyciągniętej dłoni. Pochwycił w szpony duszę nieszczęśnika, lecz zamiast nieść ją do krain Wołosa, wpił się pazurami w pierś człowieka. Usta górala zadrgały, dłoń się poruszyła, szukającciupagi.

Wietrzyca poczuła, że jej członki stają się ciężkie. Wiatr ją opuszczał, pęd zmieniał się w stagnację, której zaznała już zadużo.

– Nie! – wrzasnęła, rwąc w górę, byle dalej od przeklętegoposłańca.

Myślała, że zdoła uciec, ale dopędził ją bez trudu, jakby to nie czarne skrzydła, lecz demoniczne siły goniosły.

– Fenyja! – zakrakałdonośnie.

Próbowała strącić go z nieba, ale wiatr jej nie posłuchał. Zgubiła na momentoddech.

– Fenyja! – powtórzył groźnie. – Jeśli teraz się nie zatrzymasz, trzeciej szansy niedostaniesz.

Miała wrażenie, że to nie on mówił, lecz same góry. Rozejrzała się w panice i dostrzegła pojedynczą postać stojącą na potężnej, ostrej grani. Nic sobie nie robiła z halnego, chmury kładły się u jejstóp.

– Jeśli tam polecisz, to twój koniec – odezwał się tuż nad jej uchem kruk. – Nie igraj z opiekunami tatrzańskich demonów. Nie masz na tosił.

Chciała się sprzeciwić, podjąć jeszcze jedną szaleńczą próbę, choćby miała sięzakończyć…

…tak jakwtedy.

Wspomnienie bezruchu wyssało z niej wolę walki. Opadła miękko nad staw, do stóp potężnej góry o stromych, ostro ciosanychścianach.

– Dokądkolwiek polecę, jest mój koniec – wyszeptała, a tafla zadrżałaniespokojnie.

Kruk wylądował obok i ku jej zdziwieniu zanurzył dziób w stawie i pił długo. Wreszcie się wyprostował, parsknął iodparł:

– Tatry sił ci nie dadzą. Ale i nie zabiorą, jeśli przyjmiesz ich zasady. Nie tykaj naszych regli, naszych hal i szczytów. Co czynisz u ich stóp, rzecz twoja i ludzi, choć pomnij, że wielu wciąż w zgodzie z wolą starych bogówżyje.

Milczała. Myśl o ludziach zbratanych z demonami sprawiała, że rosła w niej wściekłość. Kruk przekrzywił nieco głowę, jednym okiem spozierał teraz na niedostępneściany.

– Widzisz tamte żleby, co z samej graniopadają?

Powiodła za jego wzrokiem, pokiwałagłową.

– Dla ludzi są śmiertelną pułapką, dla ciebie mogą być kryjówką. W nich możesz ostać, bylebyś zasad przestrzegała. Pod żadnym pozorem też pod ziemię nie schodź. Tam nie twojekrólestwo.

Potakiwała, zrezygnowana, upokorzona.

– Dobrze. Więc leć, póki ci pędustarcza.

Powoli wstała, wyprostowałasię.

– Jak ciebie wołają? – spytała.

– Rosocha. Lecz imię moje wiele ci nie da. Dusza ludzka, nie demoniczna we mnie drzemie. Ech, do rana by o tym, a ty czasu nie masz. Nie wiem, co cię z Bieszczad pognało, ale przeczucie mam, że nie z Tatrami przyjdzie ci bojować. Idź, odpocznij, wiatr do ciebiewróci.

Nie odpowiedziała. Wzniosła się ku ścianom, które jej wskazał. Nim skryła się między skałami chroniącymi żleb, ostatni raz spojrzała w górę, na samotną sylwetkę, do której zmierzał kruk. Nie przyszła tu walczyć. Uciekała przedwalką.

***

Na początku było ich ośmiu, gotowych pracować mimo powracających regularnie wichur. Biednych, zdesperowanych, bo choć zbliżał się już maj, to niewielu baców zdecydowało się ruszyć z redykiem i juhasów nie potrzebowano do roboty. Stopniowo jednak rezygnowali. To jednego podmuch strącił z krokwi, to na innego poleciały drzewa. Gdy Tadeusz przyszedł do chałupy Marka Gajowca z wieściami, że albertyni szukają pomocników do naprawy dachu, napotkałzniechęcenie.

Stawił się na roboty, bo choć sam za wiele zdziałać nie mógł, to wolał próbować, niż w poczuciu beznadziei patrzeć, jak pieniądz i zapasy topnieją. Postawił szałas w lesie, w rejonie Kalatówek, bo nie widziało mu się codziennie biegać na Antałówkę. Zdawało mu się zresztą, że w reglach zrobiło się bezpieczniej niż na wystawionym na szaleństwa wietrzycy wzgórzu. I ciszej. Jej zawodzenie, sprawiające, że czuł, jakby ktoś wywracał go na nice, nie sięgało podnóży starychsosen.

Nie od wszystkiego był jednak w stanie uciec. Olka zawsze go przestrzegała, by uważał, gdy szwenda się po lesie w pierwsze majowe noce. Mawiała, że budzą się wtedy rusałki i wiły, które żądne zabawy wabią mężczyzn. Wierzył jej. Sam rzadko w te nocesypiał.

Odkąd pamiętał, z początkiem wiosny budziła się w nim tęsknota, której źródła nie potrafił odnaleźć. Chciał uciekać. Pragnął być gdzie indziej, ale nie w żadnym konkretnym miejscu. Gdzieś. Czasem zagłuszał nieznośne pragnienia pracą i zabawą, jednak tym razem nie byłoczym.

Tadeusz leżał bezsennie w szałasie, gdy dobiegł go trzask łamanych gałęzi i coś jakby bolesne rżenie konia. Wstał z trudem, bo potłuczone przez wietrzycę ciało wciąż nie doszło do siebie, i wychylił się na zewnątrz. Las kołysał się monotonnie w rytm uderzeń wiatru. Ostatnie dwa dni były cichsze, ale teraz wichura znów zdawała się nabieraćmocy.

– Durnyś. Drzewa trzeszczą i tyle – burknął na głosBylina.

Już miał znów lec na posłaniu, kiedy kątem oka dostrzegł słaby blask płomieni między drzewami. Pokręcił głową, ale nie umiał odwrócić wzroku. Blask przesuwał się szybko, za szybko jak naczłowieka.

– Kto tam?! – zawołał Tadeusz i tym razem nie miał wątpliwości, że odpowiedziało mu parsknięciekonia.

Chwyciłciupagę.

– Nie bądź głupi – powtórzył sobie, robiąc krok naprzód. – Albo to zwidy, albo w pułapkę siępakujesz.

Ale tęsknota już go niosła, silniejsza od bólu odzywającego się gdzieś pod żebrami, od rozumu… Nim się zorientował, Tadeuszbiegł.

Strumyk był płytki, leniwy. Za dnia człowiek ledwo by spostrzegł, że go przekracza. A jednak Bylina zatrzymał się nad nim gwałtownie. Nie miał pojęcia, ile czasu spędził, goniąc za marą. Uszy wciąż wypełniały mu tętent kopyt i trzask gałęzi, w oczach zalęgł się odblask płomieni. Ale wraz z siłami gasła i naiwna wiara. Sromota padł gdzieś na jakimś polu czy w rowie. Albo i nawet w lesie, ale i tam go nigdy nieodnajdzie.

Mężczyzna się pochylił, zanurzył dłonie w zimnej wodzie i przetarł twarz. I nagle jakieś nieprzejednane poczucie konieczności pociągnęło go w górę strumienia. Znów zaczął się przedzierać, teraz machinalnym, równym krokiem. Ledwo starczało mu woli, by rozgarniać drapiące twarzgałęzie.

„Jednak pułapka” – pomyślał rozpaczliwie. Gdzieś tam, w górze, struga wypływała pewnie ze stawu lub potężnego strumienia. Może uciekała od stóp niewielkiej kaskady, za którą kryły się jamy i jaskinie. Na myśl o tym, co mogło je zamieszkiwać, Tadeusza przeszył dreszcz. Czy strachu, czy ekscytacji – tego nie umiałby powiedzieć. Działo się z nim coś, czego nie pojmował. Coś, co powinno przerażać, ale budziło co najwyżej ciekawość. Miał tylko wrażenie, że z tyłu głowy splątane, cienkie głosiki – jakby dziecięce – lamentują nad jego krokami. Potknął się o kamień, upadł na kolana, ale ciupagi nie wypuścił. Brnął dalej, z coraz większymtrudem.

I nagle jakieś światło wlało się między krzaki, a silna dłoń opadła mu naramię.

– Dokąd, młodzieńcze? Na miłość Boga, czyśchory?

Tadeuszowi się wydało, że drobne fale pognały pod prąd strumienia. Jakby stado ryb umykało w strachu. Ten dziwny przymus, który pchał go do ruchu, zniknął natychmiast, w głowie nastała cisza. Potem drżenie objęło całe ciało. Mężczyzna usiadł, zasłonił twarzdłońmi.

– Nic mi nie jest – wydusił z siebie wreszcie, choć wiedział, jak nieprzekonująco tobrzmi.

Uniósł spojrzenie. Nad nim pochylał się postawny człowiek z obdrapaną lampką naftową w ręku. Światło wyławiało z mroku nieco za duży surdut, spod którego wychylała się czarna, zapinana na guziki sutanna sięgająca ziemi. Tadeusz zerwał się na równe nogi. Spodziewał się napotkać karcące spojrzenie kapłana, zamiast tego ujrzał twarz pogodną, ozdobioną zawadiackim niecowąsem.

– Wybaczcie, proszę księdza. Nieswój jestem dzisiaj – wymamrotał, przegarniając z twarzy długiewłosy.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko. Obrócił się i podniósł z ziemi czapkę, którą najwyraźniej w pośpiechuzgubił.

– Nie masz co przepraszać. Rad jestem, żeś cały. – Przemiótł czujnym wzrokiem po lesie. – Takiej nocy każdy nieswój. Chodź, gdziekolwiek masz schronienie, odprowadzęcię.

– To raczej ja powinienem. Ksiądz pewnie z… – Tadeusz sięzawahał.

Głupio było mu przyznać, że kapłana nie poznaje. Szczęściem ten tylko roześmiał sięserdecznie.

– Ja tu nowy, po pensjonatach na razie przestaję. Tymoteusz Obłów się nazywam. Posłano mnie tu – odchrząknął – do albertynów. Do pomocy. Rychło w czas, zdajesię.

Tadeusz nie do końca rozumiał, co ksiądz ma na myśli, ale dla świętego spokoju potaknął. Jakkolwiek dziwne wydawało mu się spotkanie, był za niewdzięczny.

– Tadeusz Bylina, proszę księdza. Z Antałówkijestem.

– Z Antałówki! Aż tu cię w nocyprzygnało?

– Nie. Tu niedaleko śpię, przy… No… U albertynów naprawy robię, jak sięda.

– Jak się da… – powtórzył Obłów, znów tocząc wzrokiem między drzewami. – Póki się da – westchnąłciężko.

Niewiele więcej słów wymienili, choć ksiądz dopytywał Tadeusza, o co mógł. Rozstali się przy drodze, która wiodła do klasztoru, i Bylina nie spodziewał się więcej człeka zobaczyć. Tym bardziej był zdziwiony, gdy wiedziony troską o matkę wrócił do chałupy w dzień potwornej wichury i zastał tam księdza. Obłów siedział przy stole, który Olka zastawiła, czym mogła. W przyzwoicie oświetlonej izbie prezentował się barwniej, niż Tadeusz go zapamiętał. Włosy miał kasztanowe, kręcone lekko i starannie ułożone. Wąs podobnie. Zdawał się góra trzydziestoletni, ale Bylina już nawykł do tego, że ludzi, którzy nie splamili się pracą, czas inaczej traktował. Ksiądz odziany był w ciemnofioletowy surdut z haftowanymi wyłogami. Dopasowany nie gorzej niż u bogatych panów, którzy w Zakopanem zostawiali góry pieniędzy. Było w jego wyglądzie coś bezczelnego, ale to w pewien sposób zjednywało mu Tadeusza. Jeśli już miał mówić z księdzem, to takim, któremu fantazji nie brakowało i który cenił nie tylko pokutę i grzechów odpuszczenie, ale też i zbieranieich.

– Niek bedziy pochwolony – rzucił Bylina i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Co księdzasprowadza?

Obłów westchnął ciężko, ruchem głowy wskazał na drzwi, które tłukły się w futrynie, ledwo stawiając opórwietrzysku.

– To – mruknął.

Sięgnął po butelkę wódki. Olka podskoczyła, postawiła na stole trzy kieliszki – jedenobtłuczony.

– Mnie nie lejcie, ja nie pijam – rzuciłTadeusz.

Ksiądz spojrzał mu w oczy. Czujnie, może nawetpodejrzliwie.

– Nie służy mu – próbowała tłumaczyć Olka. – Ksiądz się niegniewajcie.

– Ależ nie, nie. Bynajmniej. – Obłów wychylił momentalnie jeden kieliszek i przysunął sobie drugi. – Ot, ciekawy człowiek z ciebie. Dobrze, dobrze… Do rzeczy. Powiedziano mi, żeś ty już z wietrzycą raz stanął twarzą w twarz. Gadaj, jak tobyło.

Opowiadał więc, a z każdym słowem rosła w nim bezsilna wściekłość. Choć nie zająknął się nawet o więzi, która łączyła go ze Sromotą, obraz konia raz po raz migał mu pod powiekami i Tadeusz miał wrażenie, że Obłów jest w stanie dostrzec to w jego oczach. Próbował więc przyciągać uwagę księdza do czego innego. Szukał barwnych, niemalże wyszukanych słów, by opisać wietrzycę. Przypominał sobie jej z pozoru ludzką twarz, chude, oplecione chmurami ciało i tę potęgę czystego pędu, która ją spowijała. Mówił, a serce coraz mocniej waliło mu w piersi, w głowie zaś szumiało. Ze wstydem zdał sobie sprawę z tego, że wspomnienie prócz nienawiści budzi w nimzachwyt.

– Żałuję, żem nie z tych, których gazdowie wezmą do polowania na nią! – wycedził, sam sobie przerywając niemalże w pół zdania. – Wtedy o tym nie myślałem, chciałem tylko człowieka ratować, ale teraz… Teraz chciałbym wrazić jej nóż w serce, chciałbym patrzeć, jak siły z niejuchodzą.

Podniósł się, zawstydzony tym wybuchem, nerwowo przemaszerował kilka kroków pochałupie.

– Trzy dni temu znaleźli się dwaj, co jej poświęcony nóż w serce wbili – odparł Obłów cicho. – Ciesz się, żeś z nimi nie był. Dziś wróciła. Jednemu kark skręciła, drugiemu dach na głowę zwaliła. Ludzie mówią, że to jej czas ostatni, że się wykrwawia… Nieprawda.

Olka przeżegnała sięzamaszyście.

– Fenyja, bo tak zwała się w swoich stronach, to nie byle wietrzyca. Na nią trzeba potężniejszego sposobu niż wasze góralskie czary. – Pochylił się nad stołem, ale wzroku z Tadeusza nie spuszczał. – Tylko trudno o takich, którzy się odważą. Którym starczy determinacji, by doprowadzić sprawy dokońca.

Tadeusz spojrzał w oczy przygarbionegoksiędza.

– Skąd wiecie, że ja mam jejdość?

Obłów się zaśmiał, uśmiechnąłserdecznie.

– Ot, chociażby z tego, jakie pytanie właśnie zadałeś. Ale wiedziałem to już wcześniej. Widzę, ile przez nią straciłeś. I jak niewiele zostało ci jeszcze do stracenia. Ale ważniejsze to, ile jej możeszwyrwać.

Tadeusz przeniósł na chwilę spojrzenie na matkę. Milczała, nie śmiałaby księdzu wchodzić w słowo, jednak w oczach miała sprzeciw. Spod jej spódnicy wychylały się zaś dwie wystraszone dziecięce twarzyczki. Anielkę i Pawła wizyta księdza zapędziła w najgłębszy kąt chałupy, ale teraz odważyły się zbliżyć i wpatrywały się w Tadeuszabłagalnie.

Odwróciłwzrok.

– Jak? Jak to mogęzrobić?

Obłów sięgnął pod surdut, wyjął coś, co przypominało dwa drewniane medaliki połączone dwoma rzemieniami. Szkaplerz, choć nie taki, jaki Bylina widział kiedyś na piersi jednego z bracialbertynów.

– Siądź. Wszystko ci wyjaśnię, bo to sprawa niełatwa oddać duszę górskiego demona PanuBogu.

Nota copyright

W pogoni za halnym

Copyright © Adrianna Filimonowicz

Copyright © Wydawnictwo Inanna

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2025r.

ebook ISBN 978-83-7995-850-4

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Paulina Kalinowska

Korekta: Joanna Błakita

Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Ewelina Nawara

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.inanna.pl

Najtaniej kupisz na www.madbooks.pl