W moim małym świecie - Magdalena Pisarska - ebook
NOWOŚĆ

W moim małym świecie ebook

Magdalena Pisarska

4,5

583 osoby interesują się tą książką

Opis

Hit Booktoka! 

 

Lauren Gordon dzięki stypendium naukowemu rozpoczyna studia na najlepszym uniwersytecie w Nowym Jorku. Dziewczyna od zawsze żyje w swoim uporządkowanym świecie, w którym liczą się ambicje, uczciwość oraz ciężka praca.

 

Dominic Waller jest panem zupełnie innej rzeczywistości. Król uczelni, gwiazda drużyny siatkarskiej, syn znanego w całym kraju biznesmena. Jego nazwisko otwiera każde drzwi do świata przepełnionego arogancją, przepychem i łatwymi zwycięstwami.

 

Dzieli ich niemal wszystko, łączy jedynie wzajemna nienawiść jeszcze z czasów szkolnych. Nic więc dziwnego, że wieloletni konflikt narasta, gdy los zmusza tę dwójkę do dzielenia mieszkania w akademiku. Już pierwszego dnia zderzenie silnych osobowości niemal doprowadza do tragedii. Czy to wydarzenie zmieni bieg tej relacji?  

 

Jedno jest pewne: granice między ich światami nie są wcale tak sztywne, jak mogłoby im się wydawać.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                                                                      Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 678

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
12
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sylwiazielonka901

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. nie moge sie doczekac drugiego tomu🥰
31
wiesia54

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga!
20
eediii

Nie polecam

Są książki które nie powinny być nigdy wydane, ta do takich właśnie należy 👎
21
Abodych

Nie oderwiesz się od lektury

Ale to było dobre! Jak na debiut to naprawdę super i niecierpliwie czekam na drugi tom 🙂 humor w książce po prostu fantastyczny. Właśnie na coś takiego miałam ochotę, śmiałam się w niektórych momentach aż do łez. Wielki minus tylko za ogrom wulgaryzmów ze strony Lauren (bo u chłopaków było jeszcze to do zniesienia). Nie podobało mi się też, że ciągle oceniała Dominica i Shena tylko ze względu na ich status. To było bardzo płytkie z jej strony a dobrze widać, że Shane naprawdę sie na nią otworzył jak na przyjaciółkę a ta go tylko gnoiła.
10
_Martyncia678
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam!
10



Copyright © for the text by Magdalena Pisarska

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Anna Suchańska

Korekta: Aleksandra Krasińska, Monika Baran, Magdalena Kłodowska

Skład i łamanie: Michał Swędrowski

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

Druk i oprawa: Abedik SA

ISBN 978-83-8418-215-4 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Od autorki

Playlista

Prolog. Resztki dla kur

Rozdział 1. Nagroda

Rozdział 2. Blond pasożyt

Rozdział 3. Okoliczności łagodzące

Rozdział 4. Powroty

Rozdział 5. Złota rybka

Rozdział 6. Prawo Archimedesa

Rozdział 7. Dior Sauvage

Rozdział 8. Kurczaczek

Rozdział 9. Pierścień drobiowy

Rozdział 10. Bananowy chłopiec

Rozdział 11. Pranie wstępne

Rozdział 12. Chłopak z „ławka”

Rozdział 13. Klucz niezgody

Rozdział 14. Nadmanganian szejnianu

Rozdział 15. Sztuczna inteligencja

Rozdział 16. Britney Spears

Rozdział 17. Wielbłąd

Rozdział 18. Toxic

Rozdział 19. Zaliczenie

Rozdział 20. „Coppia di ballerini”

Rozdział 21. Rozwód, szop i burdel

Rozdział 22. (Zboczony) Kopciuszek

Rozdział 23. Magiczny ogród

Rozdział 24. Walki kogutów

Rozdział 25. Rodzina Addamsów

Rozdział 26. Dziewiętnastowieczna waza

Rozdział 27. Kara

Rozdział 28. Gdzie śpiewają raki

Rozdział 29. Umieralnia

Rozdział 30. Nowy rozdział

Rozdział 31. Ciao Italia!

Rozdział 32. Rakotwórcza chemia

Rozdział 33. Styl klasyczny

Rozdział 34. Buty z kloaki węża

Rozdział 35. Ludzka pszczoła

Rozdział 36. Keczup z buraka

Rozdział 37. Gwiezdny pył

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla tych, którzy żyją cicho, ale czują głośno.

Dla moich rodziców, siostry oraz Kornela – dziękuję za wsparcie i za to, że zawsze mogę na Was liczyć.

I dla młodszej wersji mnie.

Jestem z Ciebie dumna.

Od autorki

Drogi Czytelniku,

trzymasz w rękach pierwszy tom mojej debiutanckiej serii „My World”.

Ze względu na tematykę poruszaną w kolejnych częściach całość jest przeznaczona dla osób pełnoletnich.

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że wydarzenia opisane w książce stanowią wytwór mojej wyobraźni. Uniwersytet Lexington, podobnie jak większość miejsc i postaci, jest fikcyjny, choć inspirowany realnymi nowojorskimi uczelniami. Niektóre sytuacje zostały celowo przerysowane i wzbogacone o charakterystyczne elementy humorystyczne.

A teraz – uśmiechnij się i rozsiądź wygodnie.

Z ogromną radością pragnę Cię powitać W moim małym świecie.

Playlista

ŁZY, Adam Konkol – Narcyz

Britney Spears – Toxic

Crazy Music Channel – Chicken Banana

Hugh Grant, Haley Bennett – Way Back into Love

Dmitri Shostakovich, André Rieu – The Second Waltz, Op. 99a

Tribbs, Kubańczyk – Ostatni raz zatańczysz ze mną

Katy Perry – Hot n Cold

Natasha Bedingfield – Unwritten

Dawid Kwiatkowski – Proste

Kuban, Favst, Zalia – kyoto

PrologResztki dla kur

Koniec.

Na ten dzień czekałam całe swoje nastoletnie życie. Wreszcie zostawiam za plecami szkolne ławki, irytujące wąskie szafki ciągnące się wzdłuż zatłoczonych korytarzy i zasady, które na każdym kroku przypominały mi, że wciąż jestem dzieckiem. Mimo że od dobrych kilku lat wcale nim nie byłam.

Już od pierwszego dnia szkoły średniej ciężko pracowałam. Przez cztery długie lata prawie całkowicie zrezygnowałam z życia towarzyskiego, zarywałam noce na naukę, wyrabiałam normę ponad miarę, kosztem zdrowia i dobrego samopoczucia, a wszystko po to… żeby przegapić rekrutację na upragniony Harvard.

Upragniony przez ojca, który sam kiedyś się do niego dostał. Ja nigdy nie planowałam tam studiować.

Po raz ostatni zerkam na trzy koperty opatrzone pieczęcią uniwersytetów Stanford, Cambridge i Lexington. Najlepsi z najlepszych.

Zachodnie Wybrzeże rozważałam ze względu na dziadka, który od lat mieszka w Seattle, za to o Europie zaczęłam marzyć, gdy w wieku czternastu lat obejrzałam film Wielkie nadzieje i zakochałam się w krajobrazach Anglii i aktorze Ethanie Hawke’u. Kilka miesięcy temu poszperałam jednak głębiej i dowiedziałam się, że jest już po pięćdziesiątce, ma żonę oraz trójkę dzieci, a film niezgodnie z książką został nakręcony na Florydzie. Tym samym Cambridge spadł na sam dół mojego rankingu.

Stanford długo przodował w tym zestawieniu, lecz dziadek stanowczo odradzał mi wybór tej uczelni, ze względu na znaczną odległość, jaka będzie dzieliła mnie od domu rodzinnego. Nie rozumiał jednak, że to, co w jego oczach było wadą, dla mnie stanowiło ogromną zaletę.

Ostatecznie jednak wybór padł na Nowy Jork. Z dwóch prostych powodów. Nie chcę zostawiać mamy samej i nie będę musiała płacić czesnego.

Szkołę średnią skończyłam z nerwicą, ale też z najwyższym wynikiem z międzynarodowej olimpiady chemicznej w historii. Za pierwsze osiągnięcie dostałam leki na refluks, a za drugie stypendium naukowe właśnie na Lexington – prywatnym, najbardziej ekskluzywnym, najdroższym i najnowocześniejszym uniwersytecie na Wschodnim Wybrzeżu, który dzięki tym wszystkim zaletom co roku przyciąga absolwentów nowojorskiej śmietanki towarzysko-ekonomicznej.

W tym roku w ramach różnorodności dostanie też mnie.

– Spakowana? – Mama wchodzi do mojego pokoju.

– Już od wczoraj. – Uśmiecham się.

W pośpiechu wsuwam listy między stare książki owiane kurzem zapomnienia, po cichu licząc, że godnie dopilnują moich tajemnic. Kopertę z pieczęcią Lexington kładę natomiast na blacie starego biurka.

– Lauren, źle mi z tym, że nie mogę odwieźć cię na uczelnię. – Zerka na mnie, zmartwiona.

– Mamo, masz dyżur, a ja jestem dużą dziewczynką. Poza tym przez ostatnie lata sama dojeżdżałam do szkoły, która jest dosłownie trzy przecznice od uniwersytetu – przypominam.

– Wiem, ale dziś to co innego – upiera się. – Wyjeżdżasz i już cię nie zobaczę…

– Zamierzam wrócić pod koniec miesiąca, kiedy skończy mi się jedzenie – studzę jej emocje, dopychając do walizki ostatni słoik z marynowaną papryką.

– …na wieczornej kolacji – kończy z uśmieszkiem. Potem podchodzi do mnie i dyskretnie wsuwa mi do kieszeni spodni kilka banknotów.

– Mamo, nie trzeba.

– Lauren, nie dyskutuj ze mną. To prezent, ode mnie i od taty.

Zwłaszcza od niego.

– Dostałam już nowy komputer. – Zerkam na srebrnego MacBooka, który leży jeszcze zafoliowany w pudełku.

– Laptop jest ci potrzebny na zajęcia, nie zapłacisz nim za zakupy. No chyba że oddasz go do lombardu.

– O to akurat się nie martw, nie będę głodować. Od jutra przechodzę na freeganizm1.

– To znaczy? Nie będziesz jeść mięsa? – Patrzy na mnie, przerażona. – Masz jeść wołowinę! Z twoją anemią…

– Mamo – wchodzę jej w zdanie. – Będę jeść wszystko, spokojnie.

Wszystko, co akurat znajdę w kontenerze pobliskiego supermarketu.

– A teraz wybacz, muszę lecieć na autobus. – Dopakowuję laptopa do plecaka wypchanego (już) po brzegi. – Po południu wpadnie Michel po resztę rzeczy. Przypilnuj proszę, żeby zabrał kwiatka, będzie mi potrzebny na botanikę.

– Skąd wiesz, że będzie ci potrzebny? – Unosi brwi.

– Czytałam na grupie mojego kierunku na Facebooku. – Spóźniona, zbiegam na dół i w panice szukam butów w szafce w przedpokoju.

W końcu znajduję moje wysłużone szare conversy.

– Dziecko, a gdzie reszta bagaży?

– To już wszystko.

– Jak ty się spakowałaś w tę jedną walizkę i plecak?

– Normalnie. Mówiłam, że ograniczam udział w konwencjonalnej ekonomii.

– Czyli?

Najprościej ujmując, będę biednym studentem.

– Czyli od jutra rozpoczynam antykonsumpcyjny styl życia w duchu freeganizmu – tłumaczę.

– Ale pakujesz się dziś. Więc w duchu przydamisięnizmuispokoju matkonizmuweź proszę jeszcze chleb bezglutenowy. – Podaje mi zamrożony bochenek.

– To plecak, nie lodówka – przypominam.

– Czapkę wzięłaś?

– Mamo, jest osiemdziesiąt sześć stopni2.

– To włóż czapkę z daszkiem. – Wsadza mi na głowę bejsbolówkę, po czym kładzie sobie dłoń na piersi i głęboko wzdycha.

– Dobrze się czujesz?

– Nie. Moje jedyne dziecko wyjeżdża samo na studia.

– Jak chcesz, to bierz torebkę i możemy jechać razem. – Uśmiecham się.

– Będę płakać.

– Spokojnie, to syndrom pustego gniazda. Niedługo powinno ci przejść. – Cmokam ją w policzek. – Muszę lecieć, bo zaraz się spóźnię. Kocham cię – rzucam, po czym wychodzę z domu i biegnę na przystanek.

W autobusie udaje mi się zająć ulubione miejsce na końcu przy oknie. Gdy tylko ruszamy, czuję dziwny skurcz w żołądku. Nie wiem, czy tak smakuje wolność, czy kolejne stadium nerwicy, ale zapewne dowiem się niebawem, gdy spędzę pierwszą noc poza domem.

Żeby choć na chwilę się zrelaksować, wkładam słuchawki do uszu, puszczam playlistę i przymykam powieki. Nie mija jednak nawet pół piosenki, gdy telefon zaczyna wibrować.

Mama:

Lauren, sprawdziłam, ci freeganie jedzą śmieci

Mogłaś powiedzieć spakowałabym ci jeszcze worek z resztkami dla kur;)

Żartuję :* Jak ci zabraknie kasy, to pisz

I sprawdź przednią kieszeń plecaka

Wsuwam dłoń we wskazane przez mamę miejsce i napotykam pewien opór. Ostrożnie wyjmuję płaskie, długie pudełeczko, w środku znajduję piękny skórzany portfel, a w nim dwieście dolarów i karteczkę z napisem: „Powodzenia kochanie, jestem z ciebie dumna”.

Ten jeden raz zapomniała dopisać ojca.

Mam świadomość, że pieniądze, które mi dziś dała, są też od niej. Dociera do mnie, że doświadczam przeogromnego szczęścia, mając taką mamę. Nigdy nie szczędzi mi uwagi, zawsze stawia mnie na pierwszym miejscu, a nawet najbardziej męczący dzień kończy wizytą w moim pokoju i prostym „kocham cię”.

To tak niewiele, jednak są na świecie ludzie, którzy nigdy tego nie doświadczyli.

Od mamy i mojego pokoju na poddaszu szybko prześlizguję się myślami do dzisiejszego popołudnia. Czuję ekscytację w związku z nowym mieszkaniem, ale i swego rodzaju uwierającą niepewność, wynikającą z faktu, że nie mam pojęcia, z kim przyjdzie mi go dzielić.

Bo nie oszukujmy się, z bydłem nikt nie chce mieszkać.

Rozdział 1Nagroda

Jeśli sierpniowy Nowy Jork jest piekłem, dzielnica DUMBO3 to z pewnością jego dziewiąty krąg. Przemieszczanie się po zatłoczonych ulicach w godzinach szczytu przypomina mi, dlaczego przez ostatnie cztery lata dzień w dzień wolałam dojeżdżać do szkoły średniej z mojego spokojnego Allentown, niż zamieszkać u cioci i wujka na południu Brooklynu. A także, dlaczego przyjmuję omeprazol. Obiecałam sobie, że jeśli zdecyduję się na studia w tej części kraju, to albo zrobię wszystko, by zdobyć miejsce w akademiku przy uczelni, albo skończę na którymś z pensylwańskich uniwersytetów nieopodal domu.

Wybrałam opcję pierwszą, więc od samego rana koczuję pod drzwiami biura zakwaterowania, licząc na szybkie i bezproblemowe przyznanie pokoju. Mam nadzieję, że jeśli zgłoszę się wcześniej, to może uda mi się dostać segment z moimi przyjaciółmi ze szkoły średniej.

Oczywiście chwilę później oschły ton pani z administracji szybko studzi mój entuzjazm.

– Nie ma przydzielonego do pani pokoju. Jeszcze raz. Nazwisko?

– Gordon.

– Lauren Gordon – rzuca w zamyśleniu. – Już mam. W związku z tym, że jesteś tu w ramach stypendium, pokój zostanie ci przyznany na innych warunkach, niż ma to miejsce w przypadku normalnych studentów.

Miło już na wstępie dowiedzieć się, że należę do grona nienormalnych.

Tak więc po przyjęciu policzka od losu zasiadam na jednej z obszernych drewnianych ławek przed wejściem do budynku głównego, który bezsprzecznie jest sercem kampusu Uniwersytetu Lexington. Oczywiście zaraz po kawiarni mieszczącej się w uczelnianym ogrodzie, gdzie serwują dzisiaj darmową kawę, mającą ułatwić nawiązywanie nowych kontaktów i poniekąd umilić czas oczekiwania na odbiór kluczy do pokoi. Nie do końca wiem, co teraz zrobić, bo skoro nie dostałam jeszcze zakwaterowania, to dokąd mam iść?

Przez moment przechodzi mi przez myśl, że może zabraknie dla mnie łóżka w akademiku i będę musiała szukać awaryjnego miejsca do spania, a zważywszy na mój okrojony budżet, który nie zakłada żadnych innych wydatków niż bilet na komunikację miejską i jedzenie na najbliższe kilka tygodni, postanawiam nie opuszczać ławki, bo w sumie to dobra opcja na ewentualny nocleg.

Podpinam rozładowany telefon do powerbanku, po czym rozglądam się dookoła, szukając znajomych twarzy. W tłumie jednak znajduję wyłącznie wyobcowanie, które towarzyszy mi od urodzenia. W sumie nie dziwi mnie to aż tak bardzo. Ludzie studiujący tu pochodzą z zupełnie innego świata niż ja. Prywatny uniwersytet rządzi się swoimi prawami, tak jak studiująca na nim dość specyficzna grupa młodzieży.

Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk powiadomienia. Szybko łapię za telefon i odczytuję powiadomienie w uczelnianej aplikacji.

O godzinie dziesiątej zapraszamy stypendystów do auli numer dwanaście po odbiór kluczy.

Chwytam za plecak i pędem ruszam do budynku głównego, bo zostało mi pięć minut na przedarcie się przez gąszcz ludzi oraz odnalezienie odpowiedniej sali.

Nie wiem, skąd te tłumy, bo zajęcia inauguracyjne dla pierwszorocznych mają zacząć się dopiero za dwa dni, jednak już od rana cały kampus tętni życiem. Pewnie ma to związek z cyklem imprez integracyjnych, nieformalnie zaplanowanych na najbliższe czterdzieści osiem godzin.

Gdy wysiadam z windy na ostatnim piętrze, gdzie znajduje się aula, od razu namierzam tabliczkę z rozpisanymi numerami sal i w pośpiechu ruszam długim korytarzem pokrytym elegancką posadzką. Nienawidzę tracić kontroli, a przede wszystkim się spóźniać, dlatego przyspieszam kroku i będąc już u celu, szybko pcham masywne drzwi, po czym z impetem wchodzę do środka.

– Nie ma co się spieszyć, jest pani w sam raz. Dzień dobry! – wita mnie wysoki mężczyzna ze szczerym uśmiechem na twarzy.

Spoglądam na niego nieprzytomnie, próbując unormować oddech, i ocieram kropelki zimnego potu z czoła. Oczywiście. Wejście typowo w moim stylu. Pierwszy przypał odnotowany. Mężczyzna cały czas się uśmiecha, dzięki czemu domyślam się, że nie jest zły.

Ogarniam wzrokiem pustą aulę, w której poza mną i tym sympatycznym człowiekiem siedzi jeszcze szczupła, elegancko ubrana i wyglądająca na mniej sympatyczną kobieta w średnim wieku. Zerka odruchowo na tarczę wielkiego zegara, a ja machinalnie wędruję wzrokiem za nią.

– Więc się spóźniłam. – Zrezygnowana odkładam plecak obok biurka.

– Ależ skądże. Kwadrans akademicki obowiązuje już od dziś, zatem nic się nie stało. Rektor4 Edmund Brown.

– Lauren Gordon. Miło mi. – Odwzajemniam uśmiech, po czym przenoszę wzrok na kobietę.

– Violetta Larsen. Wicerektorka. – Zakłada nogę na nogę i odpuszcza sobie powitanie.

Mężczyzna w tym czasie wyjmuje masę papierów ze skórzanej teczki i ewidentnie szuka czegoś na jej dnie.

Nie wiem już, czy to faktycznie spotkanie dla stypendystów, czy może jakieś indywidualne podejście do antyspołecznych osób mojego pokroju. Zaczynam się też zastanawiać, czy ten wciąż dziwnie uśmiechający się człowiek jest najważniejszą osobą na uczelni. Przenoszę dyskretnie wzrok na portrety rektorów i zatrzymuję go na ostatnim z nich, wiszącym tuż za facetem. Po wstępnej analizie stwierdzam, że to on. Trochę brzydszy, ale jednak.

– Proszę spocząć – oznajmia spokojnie pan Edmund i siada na fotelu, wskazując mi krzesło naprzeciwko. – Zaczyna u nas pani naukę w ramach stypendium… – kontynuuje, wycierając masywne okulary chustką. – Osiągnęła pani imponujący wynik w rekrutacji, można rzec, że jest pani najlepsza, a najlepsi zostają…

– Raczej dostają – poprawia go kobieta.

W jej głosie wyraźnie da się wyczuć nutę irytacji.

– No tak, dostają. – Odchrząkuje. – Chodzi o nagrodę, swego rodzaju wyróżnienie, które od tego roku wprowadziliśmy dla najzdolniejszych studentów. Dostaje pani funkcję naczelnej starościny i apartament w jednym z naszych nowych akademików.

Co dostaję? Chyba się przesłyszałam.

– Proszę, tu są pani klucze. – Podaje mi przedmiot.

Patrzę jak głupia raz na jego rękę, raz na twarz. Upewniam się, że to nie sen, dopiero gdy mężczyzna potrząsa dłonią, dając mi delikatnie do zrozumienia, że mam się pospieszyć.

– Drugi komplet ma już pani współlokator – dodaje pani Larsen.

– No właśnie! Chciałbym poruszyć pewien delikatny temat – zaczyna rektor, wyraźnie zmieszany tym, co chce „poruszyć”. – Tak się złożyło, że nasi obaj starości, to znaczy starościna – skinął na mnie – i starosta…

– Żadnego seksu, bo wypad – wchodzi mu w słowo druga kobieta, którą słyszę za plecami.

Odwracam się i przenoszę na nią wystraszone spojrzenie, bo już sam ton jej głosu podpowiada, że mam do czynienia z kimś, kto rzeczywiście rządzi na uczelni. Nowo przybyła patrzy na mnie uważnie, a potem wydaje z siebie jakiś dziwny dźwięk przypominający ciche warknięcie. Mimowolnie dyskretnie omiatam wzrokiem jej dopasowany uniform z napisem „ochrona” na lewej piersi.

Wygląd tej kobiety najpewniej odzwierciedla jej charakter i zapewne dość ostry temperament. Na pierwszy rzut oka stwierdzam, że jest w średnim wieku – na czubku jej kruczoczarnych włosów widnieją siwe pasemka. Wygląda trochę jak Cruella De Mon, tylko z równym odcięciem na głowie. Aczkolwiek najbardziej moją uwagę przykuwają jej barki. Jest praktycznie szersza niż dłuższa, a na jej masę składają się głównie napięte mięśnie i zapewne grube kości, które muszą utrzymać ich ciężar.

Teraz żałuję, że jednak nie zabrałam mamy.

Przenoszę wzrok na rektora, ponieważ jego widok nieco mnie uspokaja.

– Pani współlokator odebrał klucze kwadrans temu. Dostał stypendium za wybitne wyniki sportowe, więc pewnie dźwiga już swoje walizki – rzuca luźno pan Edmund.

O, sportowiec, jak miło…

– Przejdźmy zatem teraz do akademika, zobaczy pani apartament i omówimy wasze obowiązki. – Brown wskazuje drzwi.

Rozstajemy się z panią Larson na dziedzińcu, a następnie kierujemy kroki w stronę największego z budynków opatrzonego osobliwym napisem Grand House. Gdy wysiadamy z oszklonej windy na ostatnim, dwunastym piętrze, od razu ruszam za rektorem i siwiejącą kobietą. Potem czynię honory i za pomocą kluczy otwieram masywne, czarne, szklane drzwi.

Tego się nie spodziewałam.

Wielkie okna, wysoki sufit, kuchnia na antresoli, przestronny salon i taras z widokiem na Dolny Manhattan. Imponujący metraż, zwłaszcza dla kogoś, kto zamieszka tu jedynie z plecakiem, walizką i kwiatkiem. No to resztę przestrzeni ma dla siebie mój współlokator. Oby mądrze ją wykorzystał i wstawił na przykład bieżnię.

– Kolega pewnie niedługo się zjawi, poczekamy na niego. Proszę się rozgościć. – Rektor zerka zachęcająco na pokój.

Odkładam plecak na kanapę, a klucze na szklany stolik, stojący między dwoma fotelami. Potem przenoszę wzrok na pustą biblioteczkę, dość duży telewizor i przeszkoloną komodę, która równie dobrze może służyć za barek. Oczywiście moja chora wyobraźnia od razu generuje obraz przyszłego bogatego i zdemoralizowanego współlokatora alkoholika, rzygającego po kątach w noc przed moim pierwszym egzaminem z chemii. Gdzieś w tle widzę siebie z mopem, sprzątającą wymiociny z jasnej i zapewne drogiej kanapy.

Wzdrygam się z obrzydzenia, co nie uchodzi uwadze stojącego obok mnie rektora.

– Za zimno? Można przykręcić. – Podaje mi pilota.

No tak. Klimatyzacja. Muszę napisać do mamy, żeby wyjęła z walizki mój mały wentylator na USB, który niepotrzebnie leciał do mnie z Chin.

– Panie rektorze, z całym szacunkiem, ale gówniarz spóźnia się na spotkanie z władzami uczelni. Jedno słowo i przyprowadzę typa siłą – oferuje czarnowłosa kobieta.

– Dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby, Rose.

Rose? Obstawiałam imię w stylu „Helga”.

Czuję na sobie ciężkie spojrzenie rozmówczyni, więc szybko przenoszę wzrok na kolejną komodę, za którą znajdują się drzwi do jednego z pokoi. Całkiem dużego.

Mam nadzieję, że mojego.

Kurczę, coraz bardziej mi się tu podoba. Mam tylko nadzieję, że trafi mi się ktoś normalny. W sumie, dlaczego z góry zakładam, że będzie alkoholikiem? No dobra. Studia to czas rozpusty, można się napić, ale może będę mieszkać z jakimś przystojnym Włochem, który przywiezie ze swojej ojczyzny dobre wino? Już wyobrażam sobie, jak sączymy je na tarasie wieczorami, gdy nagle czar pryska.

– Po co to przedstawienie? Przecież już odebrałem klucze – słyszę poirytowany oraz pełen pretensji znajomy głos.

I prawie dostaję wylewu.

Obawiałam się bydła, a jest jeszcze gorzej…

– No to jesteśmy w komplecie. – Rektor odsuwa się lekko na bok i odsłania wysoką sylwetkę.

Od razu wyłapuję znajome jasne oczy.

– Ja pierdolę – parska chłopak, po czym rzuca torbę na fotel, który upada z hukiem na podłogę.

Dokładnie tak jak mój mały, poukładany świat, zaplanowany co do minuty na kolejne cztery lata.

Rozdział 2Blond pasożyt

– Słownictwo. – Rektor karci wzrokiem chłopaka.

– Wasza łaskawość wybaczy, ale to jakiś żart czy kara za kilkuminutowe spóźnienie? Co ona tu robi?

– Wprowadza się, tak jak ty – wyjaśnia spokojnie pan Edmund.

– Zapewniam, że nie.

– Zapewniam, że tak, młodzieńcze.

– Nie będę z nią mieszkał – oznajmia z typową dla niego drwiną.

W końcu Brown nie wytrzymuje i odciąga go na bok do pokoju, zostawiając mnie z dozorczynią i niechybnym stanem przedzawałowym.

Czuję się jak w jakiejś kiepskiej, niskobudżetowej komedii, na dodatek mało śmiesznej i wyprodukowanej na potrzeby załatania dziury w dopołudniowej ramówce państwowej telewizji. Ja jestem bohaterką, której właśnie świat runął na głowę, rektor niczym dobry duch pomaga mi wygrzebać się spod gruzu, a Rosestoi nieopodal, gotowa do natychmiastowego ataku. No i oczywiście czarny charakter, czyste zło, rzęsa w oku, kopniak w piszczel, rodzynka w serniku, brukselka w zupie i hemoroid w dupie, czyli mój nowy współlokator.

Zdecydowanie wolałabym już mieszkać z bydłem.

– Wyjaśniliśmy sobie pewne kwestie – oznajmia po kilku minutach pan Edmund, kiedy obaj wracają do pokoju. – Zaszła pomyłka, pani kolega myślał, że będzie mieszkał sam, ale w głębi serca cieszy się z pani towarzystwa. – Posyła mi formalny uśmiech.

– Sam? W apartamencie? W dupach się już poprzewracało. Bogate pojeby.

Czy jest opcja, abym mogła zamieszkać z tą panią?

– Rose – upomina ostro rektor. – Proszę, wyrażaj się. Nasi nowi studenci nie są przyzwyczajeni do twojej bezpośredniości i takich zachowań.

– Z mojej strony nic się nie zmieniło. Nie będę z nią mieszkał – upiera się chłopak.

– Będziesz – zapewnia go pan Edmund.

– Nie.

– To świetnie się składa. Zabieraj te swoje duperele i wypier…

– Rose! – Brown zaostrza głos, po czym zwraca się do chłopaka: – Przydziały zostały zakończone. Przez najbliższy rok nie ulegną one zmianie.

– Proszę więc jeszcze dziś spodziewać się telefonu od mojego ojca, wasza ekscelencjo.

– Nie przeginaj, chłopcze. Zostałeś wybrany na starostę naczelnego, więc powinieneś świecić przykładem. Jeśli jednak cię to przerasta, zawsze możemy dokonać zmian w tym zakresie. Chcę też zaznaczyć, że ta funkcja i stypendium przyznawane są na okres dziewięciu miesięcy. Na drugim roku jest tylko jedno miejsce w programie stypendialnym, więc jeśli chcesz tu dalej mieszkać, radzę się wziąć do nauki, bo średnia ocen również będzie brana pod uwagę, a masz piekielnie zdolną przeciwniczkę – oznajmia pan Edmund, zerkając na mnie.

Chłopak nie odpowiada, jednak doskonale wiem, że to tylko chwilowe. Tak łatwo nie odpuści. Ostatnie słowo zawsze musi należeć do niego.

– Dobra, kończymy tę pogawędkę, czas wrócić do pracy. – Rose poprawia pasek od munduru. – Moja droga, po prawej jest twój pokój. – Kobieta przesyła mi przychylne spojrzenie. – A po lewej… – spogląda z obrzydzeniem na mojego współlokatora – …tego tam, chłoptasia.

Potakuję, a rektor składa dłonie z głośnym klaśnięciem i mówi:

– To by było na tyle. Rozpakujcie się i odpocznijcie. Mam nadzieję, że będzie się wam tutaj dobrze mieszkać. Liczę na waszą współpracę i integrację. O drugiej jem lunch na stołówce. Zapraszam was, omówimy sprawy związane z uroczystością powitalną pierwszoroczniaków – dodaje na odchodne i opuszcza apartament.

Korzystając z sytuacji, chłopak zwraca się do portierki:

– Może nie wiesz, ale…

– Nie jesteśmy na „ty”, gówniarzu – wchodzi mu w słowo Rose.

To go jednak nie zniechęca.

– Może nie wiesz, ale to mój ojciec sponsoruje tę uczelnię.

– Kto pytał?

– Twój etat również finansuje – oznajmia z wyższością i podaje kobiecie wizytówkę.

– Wzruszające – prycha, po czym wyrywa mu ją, zgniata w rękach i wyrzuca za siebie.

Rose jeszcze przez krótką chwilę toczy zaciętą bitwę na nienawistne spojrzenia wraz ze swoim pożal się Boże pracodawcą, aby na koniec splunąć i wyjść za rektorem, trzaskając przy tym wymownie drzwiami.

No więc zostajemy sami.

– Nie ma to jak renomowany uniwersytet. Chuj, a nie uczelnia – głośno kwituje, po czym podnosi z podłogi wywrócony fotel i sportową torbę.

Wpatruję się w szklane drzwi, dziwiąc się, jak przetrwały to imponujące uderzenie, a następnie automatycznie przenoszę wzrok na mojego współlokatora. Od kilku chwil uważnie lustruje mnie spojrzeniem. Nie jestem mu dłużna.

Czarne markowe buty, czarne spodnie, czarna koszula, złoty rolex, jasna skóra, chłodne niebieskie oczy i blond włosy.

Ciemne, w odcieniu karmelu, ale wciąż blond.

Ze wszystkich moich nadwrażliwości, alergii i zaburzeń zdrowotnych tego skurwysyna nie toleruję najbardziej.

Dominic Waller.

Poznaliśmy się w szkole średniej, kiedy pod koniec pierwszego semestru w ramach stypendium dołączyłam do jego klasy. Można by rzec, że to taki prequel przed studiami, ponieważ jest to elitarna prywatna placówka, do której uczęszczają dzieci ludzi znajdujących się w pięciu procentach społeczeństwa. Większość z nich od dziecka ma zaplanowaną przyszłość i ciężką pracą dąży do wyznaczanych im celów. To właśnie z tymi osobami od pierwszego dnia złapałam dobry kontakt.

Dominic należał zaś do mniejszości, tak zwanej grupy reprezentatywnej, czyli szpanerskich, pretensjonalnych, rozpieszczonych dzieciaków z wyższością przekazaną w genach już w dniu zapłodnienia. Oczywiście poziom szkoły w dużej mierze utrzymywali stypendyści mojego pokroju, ale Dominic bardzo od nas nie odstawał. Był zdecydowanie najzdolniejszy z całej tej bandy idiotów, ale nigdy nie osiągnął takich wyników jak ja, co najbardziej go uwierało.

I dobrze mu tak.

W sumie oboje męczyliśmy się ze sobą łącznie prawie cztery długie lata, a teraz będziemy cierpieć kolejne cztery. Jesteśmy więc jakby na półmetku, o ile życie znowu nie postanowi wystawić mnie na próbę i nie daj Boże spotkamy się kiedyś w pracy. To jest jednak mało prawdopodobne, ponieważ ja planuję po studiach swoją karierę zawodową w branży farmaceutycznej. Dominic natomiast będzie rozdysponowywał majątek tatusia, mianując się dla formalności CEO Juniorem czy jakimś innym legalnym pasożytem, stanowiącym przykrywkę dla stanowiska „synek tatusia”. Już teraz posiada taki majątek, że on, jego dzieci i zapewne jeszcze wnuki oraz prawnuki nigdy nie pobrudzą sobie rąk pracą.

Nie wiem, na czym dokładnie dorobiła się jego rodzina, ale Salvador i Elizabeth Wallerowie są dziś właścicielami niezliczonej ilości firm zebranych pod szyldem „Waller Holdings”. Należą do nich banki, domy deweloperskie, hotele, restauracje, porty, a nawet sieci telekomunikacyjne. Jednak najbardziej znany jest WallPharm. To niezbyt duży koncern farmaceutyczny, ale podobno przynosi im takie dochody, iż mogą sobie pozwolić na wiele najdroższych samochodów, domów i zagranicznych wycieczek.

No cóż, przynajmniej firma im się udała.

Oczywiście to nie obrzydliwe bogactwo Dominica stanowi powód, dla którego nim gardzę. Przez ostatnie cztery lata, dzień w dzień, minuta po minucie i sekunda po sekundzie, gnoił mnie za to, że miałam czelność wejść do jego luksusowego świata i rozpanoszyć się w nim, zostając najzdolniejszą uczennicą ostatnich lat.

No i oczywiście jest jeszcze patologicznym kłamcą i kryptooszustem.

Odprowadzam go wzrokiem i dopiero gdy znika w czeluściach swojego pokoju, zabieram plecak, po czym ruszam w przeciwnym kierunku. Zatrzymuję się przed dużymi dwuskrzydłowymi drzwiami i z ulgą rejestruję, że są zbudowane z mlecznego szkła. Z salonu pokój wydawał się nieco większy. Sporą jego część zajmuje dość duże łóżko, szafa wbudowana w ścianę, komoda, wąskie biurko, krzesło biurowe, metalowy stolik nocny i dziwnie zakrzywiona industrialna lampa. Nie no, w sumie nie ma tragedii. Kupię sobie toster oraz czajnik i nie będę stąd wychodzić – chyba że do łazienki. Jakoś to będzie.

Kogo ja chcę okłamać… Kurwa, nie wytrzymam z nim do czerwca.

Najwyraźniej w tym samym czasie zrozumiał to również mój współlokator.

– Kurwa.

No to przynajmniej w tej jednej kwestii jesteśmy zgodni.

Ogromny salon, małe pokoje. Nie mam zamiaru integrować się z tym blond pasożytem – siedzieć w salonie, oglądać z nim telewizji, wspólnie się uczyć i może jeszcze dyskutować wieczorami przy lampce wina. Właśnie dociera do mnie, że to ja mogę skończyć z problemem alkoholowym jeszcze przed końcem semestru.

Po chwili słyszę dźwięk obijającego się o siebie szkła. Dyskretnie zerkam przez szparę w drzwiach i zauważam na stoliku trzy butelki wódki.

Wspaniale, zaczyna się.

Podsumowując: nie ma wina, nie ma Włocha, za to jest Waller, wódka, zbliżająca się impreza w gronie znajomych i kolejne stadium nerwicy.

Z pokorą przyjmuję kolejny cios od losu. Niespiesznie rozpakowuję plecak, zmieniam pościel i po dwunastej zbieram się na spotkanie z rektorem.

– Stój – oznajmia głosem wyprutym z emocji, gdy wychodzę z pokoju.

Niechętnie zatrzymuję się w pół kroku. Liczyłam, że przynajmniej dziś uniknę interakcji z nim sam na sam.

– Wieczorem będzie impreza.

– Możesz z niej nigdy nie wracać.

– Impreza będzie tutaj, więc to ty nie wracaj na noc. Nie jesteś zaproszona. – Bierze głęboki łyk ze szklanki.

Zerkam na otwartą butelkę wódki. Choroba postępuje szybciej, niż myślałam.

– Zaszyj się w norze znajomych albo zaoszczędź wszystkim kłopotów i najlepiej wróć już do domu.

Unoszę brwi w zdziwieniu, bo chyba się przesłyszałam. On będzie mi mówił, co mam robić? W moim własnym mieszkaniu? Sądziłam, że moje pejoratywne nastawienie do jego skromnej osoby zdołało już osiągnąć apogeum, ale się myliłam. Boże, jak ja go nienawidzę.

– Co się tak gapisz? – ciągnie swój wywód. – Nie wiem, czemu wylądowaliśmy tu razem, ale zamierzam rozwiać to nieporozumienie jeszcze dziś. Chyba nie sądzisz, że będziesz tutaj mieszkać i to w dodatku ze mną. – Upija kolejny łyk. – Wystarczy, że i tak od lat uczysz się za moje pieniądze.

– O, to ciekawe. Gdzie pracujesz?

– To są rodzinne fundusze.

– Raczej twoich rodziców.

– Nie twój jebany interes. Ciebie i tak nie stać nawet na jedną noc w tym akademiku. Zaraz mój ojciec wyjaśni pomyłkę, przez którą się tu znalazłaś.

– No popatrz, podobno funkcja naczelnego starosty przypada najzdolniejszym, więc chyba należy „wyjaśnić pomyłkę”, którą jesteś tutaj ty. Nawet jeśli dostałeś stypendium za rzekome zasługi sportowe.

– Zamknij się. – Zaciska zęby.

Nie mam zamiaru.

– A skoro twój tatuś jest tak wszechmocny, dlaczego nie ma cię w składzie kadry narodowej? Mógł cię tam wepchnąć za pomocą kasy, skoro umiejętności nie wystarczyły. – O ile zaczęłam łagodnie, o tyle koniec zdania wygłaszam już podniesionym tonem.

Najwyraźniej głęboko w sobie poczuł gorycz każdego z wypowiedzianych przeze mnie słów, bo jego chłodne błękitne oczy w sekundę ciemnieją i zwężają się złowieszczo, a na bladą twarz wpływa grymas. Podchodzi i z hukiem kładzie szklankę na komodzie obok, a potem wolnym krokiem rusza w moją stronę. Automatycznie cofam się o krok, czując dziwny dreszcz rozlewający się wzdłuż kręgosłupa.

– No popatrz, Gordon, jedyną pomyłką tej uczelni jest program stypendialny dla takich pasożytów jak ty. – Podchodzi tak blisko, że nasze twarze dzielą jedynie cale.

Jego postura wymusza na mnie posłuszeństwo, drażni mnie unosząca się z jego ust mocna woń alkoholu, czuję nieprzyjemny skurcz w żołądku. Cofam się jeszcze o krok, jednak moje plecy natrafiają na zimną powierzchnię ściany. Mimo paniki unoszę podbródek i z odwagą patrzę mu w oczy.

– Całe życie żerujecie na innych, udając lepszych – kontynuuje i wręcz napawa się moją bezradnością. – A prawda jest taka, że to twoi durni rodzice są jak pasożyty, które wolą wysysać hajs od innych, i…

Słowa grzęzną mu w gardle, gdy jego głowa gwałtownie odchyla się w bok. Zaskoczony, przykłada dłoń do policzka.

– Nie pozwolę się więcej obrażać. A tym bardziej moich rodziców! I to wy jesteście patologią! – krzyczę, bo chyba nie do końca dociera do mnie, co właśnie zrobiłam.

Boże. Uderzyłam Dominica Wallera. To nie może się skończyć dobrze.

Przełykam cicho ślinę. Korzystając z chwili jego zawieszenia, chcę wyjść, jednak nie stawiam nawet dwóch kroków, gdy czuję żelazny chwyt na nadgarstku.

– Nie tak prędko…

Odruchowo odwracam głowę i pierwsze, co widzę, to niebezpieczny błysk w jego oczach. Jednym konkretnym ruchem przyciąga mnie do siebie. Jego tęczówki promieniują teraz taką nienawiścią, że mam ochotę krzyczeć. Może powinnam? Może ktoś mnie usłyszy i przyjdzie mi z pomocą? Może Rose jest gdzieś w pobliżu?

Narastająca cisza zaczyna palić moje zakończenia nerwowe. Czuję rozgrzany oddech na policzku, słyszę niespokojne bicie serca, dusi mnie zapach mocnych perfum. Przeraża mnie jego bliskość. Z każdą sekundą zacieśnia uścisk, a ja wyczuwam palący ból na skórze.

Zamieram, gdy niespodziewanie mnie puszcza. Spanikowana biorę głębszy wdech, nie wiedząc, jak bardzo zaraz będzie mi potrzebny. Nie mija sekunda, kiedy chwyta mnie za szyję i przyszpila do ściany. Przeszywający ból spływa wzdłuż mojego kręgosłupa.

– Zostaw mnie, psycholu! – Staram się wyrwać.

W odpowiedzi tylko uśmiecha się złośliwie.

Od razu zaczynam się zastanawiać, czy jeśli mnie tu udusi, to ktokolwiek się o tym dowie, a on pójdzie siedzieć. Przecież jego ojciec trzyma w garści całą policję, więc władze uczelni zapewne też. Jeszcze ostatni raz myślę o Rose, ale zbliża się pora lunchu, zatem na pewno wszyscy są już na stołówce. Jestem zdana sama na siebie.

Patrzy na mnie nieprzerwanie z dziką nienawiścią. Jego oczy są jak wyrzeźbione z lodu. Krystalicznie czyste i paraliżujące chłodem. Bezskutecznie próbuję w nich dostrzec jakiekolwiek uczucie, przebijając się przez kolejne warstwy nienawiści, tak starannie pielęgnowanej przez te wszystkie lata.

Mijają kolejne sekundy. Ciut mocniej zaciska palce na mojej szyi, przez co z trudem łapię powietrze, a każdy kolejny wdech kosztuje mnie coraz więcej wysiłku.

– Puść mnie!

– Najpierw przeproś. I odszczekaj to, co powiedziałaś.

– Nie jestem jedną z twoich suk – chrypię i podnoszę na niego dumne spojrzenie.

– Ale szczekasz głośniej od nich… – prycha.

Mimo jego pozornego rozbawienia widzę, że jest wściekły. Nawet w takiej chwili mam czelność mu się sprzeciwić. Przyznaję, daje mi to nieopisaną satysfakcję. Mimo wszystko nie chcę jeszcze umierać.

Coraz bardziej jednak brakuje mi tchu. Staram się zachować resztki odwagi, ale przychodzi mi to z trudem, bo obraz zaczyna się rozmazywać. Po raz ostatni patrzę mu prosto w oczy i w akcie desperacji wbijam paznokcie w jego przedramiona.

Napina się. W pierwszej chwili myślę, że tak wyraża ponowne obrzydzenie w stosunku do mojej osoby, wtedy jednak widzę w jego oczach coś, czego nigdy się nie spodziewałam. Strach? Przerażenie? Patrzy na mnie, zdezorientowany, jakby obudził się z transu, jakby przez ostatnie chwile nie był sobą, po czym delikatnie zwalnia uścisk. Wykorzystuję więc okazję i namierzam wzrokiem szklankę, którą kilka minut temu odstawił na komodę obok. W akcie desperacji chwytam za nią i ostatkiem sił rozbijam ją na jego głowie.

Puszcza mnie.

Od razu łapczywie nabieram powietrze. Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, że żyję i wciąż mogę oddychać. Nie wiem, ile to wszystko trwa, ale gdy już nieco uspokajam oddech, przenoszę wzrok na Wallera. Stoi, odwrócony do mnie bokiem, klnąc niemiłosiernie. Zakrywa dłońmi oczy, które zapewne boleśnie szczypią go od alkoholu.

Pewnie piecze jak skurwysyn.

Po chwili słyszę chrupnięcie i rozlega się donośny krzyk. Z satysfakcją odnotowuję dorodny kawałek szkła wystający ze środka jego stopy. Oby trafił w rozcięgno podeszwowe. Przy odrobinie szczęścia wyrzucą go jeszcze z drużyny.

Karma, szmaciarzu.

Postanawiam wykorzystać jego agonię na ewakuację i z trudem ruszam w kierunku drzwi, uważając na rozsypane po podłodze odłamki szkła.

– Nie waż się za mną iść, bo zacznę krzyczeć! – oznajmiam z korytarza.

Mój bojowy nastrój jednak szybko mija, gdy dupek nie odpowiada. Odwracam się i skupiam wzrok na jego bladej twarzy oraz skroni, z której spływają strużki krwi.

Boże, zabiłam gnoja?

Rozdział 3Okoliczności łagodzące

Jeśli szkło przebiło tętnicę środkową oponową, to najpewniej już po mnie. A po Wallerze tym bardziej. Nienawidzę go, ale wolałabym, żeby zginął z rąk kogoś innego. Z tą myślą zdyszana docieram do windy.

Początkowo chcę rzucić się na klatkę schodową, ale nogi wciąż odmawiają mi posłuszeństwa. Stoję więc teraz na końcu korytarza, nerwowo odliczając piętra, które ma do pokonania winda. Opieram dłonie o zimną ścianę, chroniącą mnie przed upadkiem, a chwilę potem drzwi się rozsuwają i wchodzę do środka. Na szczęście jestem sama. Ostatnie, czego teraz chcę, to ukrywanie zaczerwienionej skóry i wdawanie się w jakiekolwiek interakcje z innymi ludźmi. Wciskam przycisk na panelu i dopiero pod siłą nacisku orientuję się, że rozcięłam palec.

Cudownie. Nie dość, że zostawiłam ślad biologiczny w pobliżu potencjalnego miejsca zbrodni, to jeszcze istnieje szansa, że ten dupek zaraził mnie jakimś wirusem. Sięgam po chusteczkę i szybko wycieram smugę krwi, a zaraz po opuszczeniu windy ruszam na dziedziniec.

Pragnę schować się przed całym światem i wtopić w tłum, a w tym akurat mam wprawę. Szybko kupuję kawę i zajmuję jedyny wolny stolik w ogródku kawiarni. Muszę mieć choć namiastkę alibi, gdyby sztab prawników Wallerów chciał mnie oskarżyć o trwałe i celowe uszkodzenie ciała ich dziedzica. Na swoją obronę posiadam nieposzlakowaną jak dotąd opinię, a poza tym Waller był pijany, potknął się i uderzył w głowę. W czasie gdy technicy będą się zastanawiać, jakim cudem rozbił sobie na niej szklankę, ja zeznam, że wyszłam z mieszkania zaraz po wizycie rektora, i może jakoś z tego wybrnę.

Na wszelki wypadek wolę jednak sprawdzić, na czym stoję.Drżącymi dłońmi wyjmuję telefon i wstukuję w wyszukiwarkę: „morder…” Wróć. Otwieram tryb incognito i wpisuję: „morderstwo w afekcie okoliczności łagodzące”.

Źle to wygląda. Może inaczej: „samoobrona konieczna trwały uszczerbek na zdrowiu”. Cholera, nie ma świadków, więc lepiej założyć mniej optymistyczną opcję: „trwały uszczerbek na zdrowiu”. Nie jest źle. W najlepszym wypadku grozi mi do roku więzienia i grzywna, a w najgorszym kilkanaście lat. Najwyżej będę kontynuować studia po wyjściu z paki albo skończę edukację więzienną, wyjdę przed czterdziestką, więc przynajmniej ominą mnie pytania o ślub, wesele i dziecko. A jak dobrze pójdzie, to nałapię przyszłych klientów lekomanów.

Niemal dostaję zawału, kiedy komórka w mojej dłoni zaczyna wibrować. Wdech, wydech.Odbieram i od razu mówię:

– Cześć, mamuś… – Staram się brzmieć w miarę naturalnie.

– Cześć, kochanie. Możesz rozmawiać? – słyszę kojący dźwięk po drugiej stronie.

Ten głos. Jest moją ostoją i lekiem na całe zło.

– Lauren, jesteś tam? – pyta nieco głośniej po chwili ciszy.

– Mhm…

– Przekazałam Michelowi i Meghan twoje rzeczy. Dostałaś z nimi segment? Jak pierwszy dzień na uczelni?

Czuję, jak ogromna gula pęcznieje mi w gardle, uniemożliwiając wydanie z siebie jakiegokolwiek sensownego dźwięku.

– Halo… Lauren, co z tobą? Słyszysz mnie?

– Słabo. Siedzę w kawiarni, jest głośno i…

– W porządku, zadzwonię później.

Oddycham z ulgą.

– Ale pamiętaj, że jesteśmy z tatą cholernie z ciebie dumni. Kocham cię. Pa.

Tak, zwłaszcza z tego, co przed chwilą zrobiłam.

Na dobre kilkadziesiąt minut zastygam w bezruchu. Czuję, jak gdyby ktoś gorącym żelazem wolno wypalał na moim ciele każde ze słów wypowiedzianych przez mamę. Nie mogę zawieść rodziców. Tak ciężko pracowali, abym doszła do miejsca, w którym obecnie się znajduję. Tu nie chodzi już tylko o mnie i komfort psychiczny. Ja nie mogę ich…

– Panno Gordon, dlaczego nie idzie pani na stołówkę?

Głos rektora zmusza mnie do odłożenia wyrzutów sumienia na później. Unoszę wzrok i wbijam go w uśmiechniętą twarz pana Edmunda.

– Potrzebujecie specjalnego zaproszenia? Myślałem, że takie nieoficjalne wystarczy – zagaduje. – A gdzie zostawiła pani swojego współlokatora?

Na pewną śmierć.

– Jest pani strasznie blada. Wszystko w porządku? – Przysiada na przeciwległym krześle.

Nie, chcę do domu.

Chyba zaraz się rozpłaczę. Czuję, że nie daję rady. Jeszcze chwila i się wygadam. Trzeba wezwać karetkę, a przede wszystkim ktoś powinien pójść sprawdzić, może przypadkiem jeszcze żyje albo kona w męczarniach, a może… Jak mogłam zostawić go tam samego?

– Lauren, czy coś się stało? – pyta poważnie zaniepokojony mężczyzna.

– Ja, muszę coś panu powiedzieć…

– Gordon po prostu zaniemówiła, gdy zobaczyła apartament – słyszę zza pleców znajomy głos, a po chwili czuję stanowczy dotyk dłoni na ramieniu. – Nie jest w stanie wyrazić swojej wdzięczności, prawda?

Rektor patrzy skonfundowany raz na mnie, raz na Dominica.

– Co się panu stało, panie Waller?

– Zaciąłem się przy goleniu. – Zajmuje ostatnie wolne krzesło, a ja zerkam na szeroki plaster zakrywający jego skroń.

– Brwi?

– Tak, omsknęła mi się ręka.

– To stąd te zakola?

Dominic patrzy na niego, urażony.

– Ma mnie pan za idiotę? – Rektor nachyla się nad stołem i ścisza głos. – Znam cię doskonale, chłopcze. Od pół roku trenujesz z naszą drużyną siatkówki, a zdążyłeś już czterokrotnie się pobić. Dwa razy byłeś zawieszony.

Dobrze wiedzieć. Kolejna okoliczność łagodząca.

– Teraz jestem grzeczny. – Uśmiecha się bezczelnie.

– Z kim się tłukłeś?

– Z nikim.

– Posłuchaj mnie uważnie. – Brown zaostrza głos. – Na tej uczelni nie tolerujemy przemocy. Każdy jej przejaw będzie surowo karany, a zwłaszcza bójki pierwszego dnia. Na twoje miejsce jest ponad czterdziestu chętnych, zdolnych i zdyscyplinowanych młodych ludzi. Pomyśl o tym, zanim popełnisz nieodwracalny błąd.

– Mój ojciec…

– Salvador Waller jest tylko jednym z naszych licznych sponsorów. Zarząd jakoś przeboleje jego utratę, jeśli zechce się wycofać z powodu twojego wydalenia.

– Mam się już pakować? – parska i zaczyna nerwowo bujać się na krześle.

No proszę, komuś zaczyna się palić pod dupą.

Jednak po chwili to ja czuję ciepło rozchodzące się po ciele. Jeśli są w stanie wywalić Wallera, to tym bardziej kogoś takiego jak ja, bo mój tata sponsoruje jedynie mnie.

– Na razie, zmień opatrunek, bo ten przesiąknął już krwią.

– Przepraszam, muszę do toalety. Za chwilę wrócę. – W pośpiechu ruszam w kierunku budynku głównego.

Dopiero po dłuższej chwili odnajduję łazienki, ale gdy widzę ciągnącą się kolejkę do damskiej, decyduję się skorzystać z tej dla osób z niepełnosprawnością. Nawet nie przekręcam za sobą zamka, tylko od razu wsadzam drżące dłonie pod strumień zimnej wody, starając się uspokoić. Jestem tak przerażona, że nie zauważam, jak drzwi lekko się uchylają, a chwilę później ktoś wślizguje się do środka.

– Wynoś się stąd, psychopato! – krzyczę, gdy go dostrzegam.

– Nie drzyj się. – Zatyka mi usta dłonią, ale szybko go od siebie odpycham. – Dziabnęłaś mnie!

– Nigdy więcej mnie nie dotykaj! – Omiatam wzrokiem pomieszczenie w celu namierzenia potencjalnej broni.

W odpowiedzi unosi ręce w geście kapitulacji, dając mi do zrozumienia, że się odsuwa.

– Co, może chcesz mnie jeszcze poddusić?

– A ty mi jeszcze raz przyjebać? – Sięga do umywalki i prowokacyjnie podaje mi szklaną mydelniczkę.

Nie powiem, mam moment zawahania.

W końcu unoszę podbródek i wbijam spojrzenie w jego jasne oczy. Patrzy pewnie, czuję jednak, że podświadomie obawia się mojego kolejnego ruchu, niekoniecznie związanego z mydelniczką. Najwyraźniej teraz jego los na tej uczelni zależy ode mnie. Z dumą napawam się projekcją mojej dominacji. Wciąż milcząc, zjeżdżam wzrokiem na jego wysokie kości policzkowe. Powinnam je uwzględnić podczas pierwszego uderzenia, to może również zostawiłabym na jego skórze ślady podobne do moich. Cóż, następnym razem muszę celować wyżej.

– Prawie złamałaś mi nos i wybiłaś siekacze – rzuca pretensjonalnie, odkładając mydelniczkę na miejsce.

– Spokojnie, tatuś kupiłby ci nowe.

– Dobra, Gordon. Porozmawiajmy. – Przysiada na kiblu.

– Nie mamy o czym! – Popycham go. – Wynoś się! Natychmiast!

Wskazuję na drzwi, ale on nie ma zamiaru się ruszyć, tylko opiera plecy o spłuczkę.

– Nie zgłaszaj tego.

– Chyba sobie żartujesz – prycham z niedowierzaniem.

– Jest minimalne ryzyko, że mnie wyrzucą.

– Tym bardziej grzech nie skorzystać. Zgłoszę cię do rektora, twojego ojca, mediów i samorządu.

– Chcesz powiadomić kogoś jeszcze?

– Tak, prokuraturę.

– To ty chciałaś mnie zabić, wariatko! – Zrywa się na równe nogi i pokazuje dłonią zakrwawiony plaster.

– Nie chciałam. To znaczy nie wiedziałam, że chciałam, więc to się nie liczy – precyzuję.

– A co, gdybym cię teraz nagrywał? – Wyjmuje z kieszeni telefon.

– Dalej jesteś pijany? – pytam nieco głośniej.

Mam nadzieję, że dyktafon dobrze wyłapał dykcję. W odpowiedzi Waller wykrzywia usta w uśmiechu. Potem odkleja plaster i kieruje palec na rozciętą skórę.

– Ciesz się, że rana nie jest głęboka. Mam słabą krzepliwość krwi.

– Jak każdy alkoholik.

Wzdycha ciężko i przeczesuje blond włosy.

– Proponuję układ. Zapomnimy o tym, co się dziś stało, i spróbujemy jakoś funkcjonować przez najbliższy rok.

– Nie ma mowy. Chciałeś mnie udusić.

– To nie tak.

– A jak? – Pokazuję zaczerwienienia.

Uważnie przesuwa wzrokiem po moich policzkach, nosie i ustach. Czuję, jakby jego spojrzenie zostawiało ślady na każdym skrawku skóry, który objęło. Ostatecznie zatrzymuje się na szyi.

– Dobra, masz rację, poniosło mnie. Ale jeśli to zgłosisz, wypierdolą mnie z drużyny.

– Dobrze wiesz, że to niemożliwe – prycham. – Ojciec przyspawał cię do niej na najbliższe cztery lata i żadna siła nie jest w stanie cię stamtąd wyrzucić.

– Słyszałaś rektora.

– Chciał cię tylko postraszyć.

– Wolę nie ryzykować.

– Aż tak się boisz?

– Nie. Zresztą… nieważne. – Spuszcza nagle wzrok. – Dobra, powiedzmy, że będziesz miała u mnie dług. Zrobię, co chcesz, w zamian za milczenie – oferuje.

– Jak nie prośbą, to groźbą? – Krzyżuję ręce na piersi. – Okej.

– Świetnie, więc mów, czego chcesz.

– Po pierwsze, sądowego zakazu zbliżania się.

– Sąd nie będzie tu potrzebny. Zaręczam, że nigdy więcej cię już nie dotknę. A po drugie?

– Wyprowadź się z mieszkania.

– Wszystko oprócz tego. – Kręci głową.

– Słowo „wszystko” stoi w sprzeczności ze słowem „oprócz”.

– Nie przeginaj, Gordon. Jeśli na mnie doniesiesz, przedstawię swoją wersję wydarzeń.

– Jesteś psychopatą, socjopatą i mizoginem. Nikt ci nie uwierzy.

– Skąd ta pewność?

– Wystarczy, że zrobią ci badania. Ojciec nigdy o tym nie myślał?

– Ojciec nie może pozwolić sobie na skandal, takie sprawy załatwia od ręki. Pociągnie za sznurki i w najgorszym wypadku zawieszą nas oboje albo pozbawią stypendium. Ja sobie dam radę, a ty? Stać cię na opłacenie czesnego i akademika?

Dobrze wiesz, że nie, sukinsynie.

No i nie mogę wrócić do domu z podkulonym ogonem. Tata tylko na to czeka, nie dam mu tej satysfakcji. Z drugiej strony nie mam pewności, że Waller mnie znowu nie oszuka. Już raz to zrobił i do dziś płacę za to cenę.

Chcąc wywrzeć na mnie presję i zmusić do szybkiego podjęcia decyzji, uchyla drzwi łazienki.

– To co, idziemy na obiad z rektorem czy wracasz do domu, Gordon?

Rozdział 4Powroty

Nie wierzę. Tylko ja mogłam się wpakować w tak poroniony układ. Nie mam jednak wyjścia.

Po szybkiej kalkulacji muszę przystać na propozycję Wallera. Zbyt wiele zawdzięczam rodzicom i za dużo pracy włożyłam w swoją edukację, więc nie mogę ryzykować porażką już na starcie.

Lunch z rektorem odbywa się bez zakłóceń, Dominic zgrabnie nas tłumaczy z drobnego spóźnienia, a co do rozciętej skroni już bez sarkazmu opowiada bajeczkę o rozpakowywaniu rzeczy i pudle, które niefortunnie spadło mu na twarz. A raczej fortunnie. To imponujące, jak Waller szybko generuje kolejne kłamstwa, są one jednak na tyle wiarygodne, że pan Edmund odpuszcza już drążenie tematu i zabiera nas na wspólny deser, żeby omówić z nami obowiązki starostów. Przez cały ten czas nie jestem w stanie się skupić. Wciąż myślę tylko o tym, w jaki sposób mogę uwolnić się z tego patologicznego położenia.

Potrzebuję stypendium, a nie funkcji reprezentatywnej, jaką mi powierzono. Nie chcę też apartamentu, a w szczególności nie uśmiecha mi się mieszkanie z socjopatą. Wiem jednak, że wszystkie miejsca w pokojach są już zajęte, zatem moja rezygnacja będzie równoznaczna z szukaniem mieszkania. Przez chwilę rozważam tę opcję, tak samo powrót do rodzinnego miasta, lecz po głębszej i bardziej zaawansowanej analizie, zarówno w aspekcie finansowym, jak i ogólnym, stwierdzam, że nie jest to obecnie najlepszy pomysł. Na pokój w Nowym Jorku mnie nie stać, a w Allentown nie czeka na mnie nic dobrego.

Zaraz po spotkaniu z rektorem idę obejrzeć kampus, potem odwiedzam w akademiku przyjaciół, którzy mieli zabrać resztę moich rzeczy z domu.

– Powinnaś się cieszyć. Każdy chciałby dostać penthouse – rzuca z wyrzutem Meghan, przestawiając kolejne kartony.

Ich czteroosobowy segment jest dość klaustrofobiczny, ale wciąż lepszy niż mój, bo nie zawiera Dominica.

– Nie chodzi o apartament, tylko o Wallera. Nie chcę z nim mieszkać – wzdycham, zrezygnowana.

– Lauren, to góra rok. Jakoś dasz radę. Będziecie się mijać tylko w kuchni, łazience i salonie, więc po prostu go ignoruj. – Puszcza do mnie oczko i podaje mi kieliszek wina, zapewne podebranego rodzicom.

– Nie rozumiem, jakim cudem on w ogóle dostał to stypendium?

– Pewnie takim samym, co ty.

– Słucham? Dupek jest tu dzięki osiągnięciom sportowym, a ja naukowym. To nierównoważne.

– W siatkówce Dominic nie ma sobie równych, nie widziałaś go nigdy na boisku. Jest najlepszy.

– Meghan, dobrze wiesz, że nie o to tu chodzi – wtrąca Michel, wchodząc do kuchni z kolejnymi kartonami. – Uczelnia nigdy nie przyznawała stypendium sportowego. Po prostu tatuś musiał wyróżnić synka na tle innych. Ta pojebana rodzinka trzyma w garści cały stan. To aż dziwne, że pajac nie dostał apartamentu na wyłączność.

– Lauren, zapytaj w dziekanacie, może jeszcze są wolne miejsca w innych akademikach.

– Pytałam, wszystko już zajęte. A rektor się nie zgadza, żeby w apartamencie dla starostów mieszkał ktoś, kto starostą nie jest.

– To ostatecznie rozważ może jednak powrót do Allentown i dojazdy. Twój chłopak by się przynajmniej ucieszył – proponuje.

W odpowiedzi Michel tylko wywraca oczami.

– Muszę pomyśleć. – Spuszczam wzrok na pusty kieliszek.

Nie tylko Ryan by był zadowolony. Ojciec też od zawsze opowiadał się przeciwko mojej wyprowadzce z domu, nawet gdy na początku szkoły średniej dostałam dobrą ofertę zamieszkania w internacie. To wiązało się z dodatkowymi kosztami, chociaż naprawdę niskimi, a cała moja edukacja w Nowym Jorku nigdy nie była mu na rękę. Przez te cztery lata cholernie męczyłam się z dojazdami, dlatego ucieszyłam się, gdy na studiach dostałam miejsce w akademiku w całości finansowane ze stypendium, na które ciężko harowałam.

Nie wiedziałam jednak, że pojawi się blond kruczek prawny.

– Nasz tata w zeszłym miesiącu sprzedał działkę po babci i niedługo zaczyna remont jej starego mieszkania na Bronksie, zatem możliwe, że od przyszłego roku będziemy mieli pokój do wynajęcia. Dla ciebie oczywiście za półdarmo – zapewnia mnie Michel z ujmującym uśmiechem.

Wspaniale. Moi znajomi dziedziczą po rodzinie mieszkania i działki, a ja jedyne, co dostałam w spadku, to nerwica i celiakia. Podobno też po babci.

– Dużo jeszcze zostało? – Meghan zerka na zagracony pudłami przedpokój.

– Cztery kartony.

– Michel, tu nie ma za wiele miejsca, zwłaszcza że nazwoziłeś te głupie zabawki. Ile ty masz, kurwa, lat? – gorączkuje się, stawiając na kuchennym stole kolejne pudło opatrzone napisem: „MICHEL nie dotykać!!!”.

– Głupie?! – krzyczy wzburzony. – To moja kolekcja Labubu i Pokemonów. I na pewno zajmuje mniej miejsca niż twoje kosmetyki. Pamiętaj, że łazienka jest do podziału na cztery osoby.

– Odstąpisz mi więc swoją połowę. – Dziewczyna krzyżuje ręce na piersi.

– Chyba żartujesz. Nie ma mowy!

– To będziesz jutro szukał tych pluszaków w kontenerze. I zabierz stąd tę kiełbasę, dobrze wiesz, że nie znoszę zapachu mięsa.

– W takim razie jutro będziemy razem grzebać w śmieciach. Ja za Labubu, ty za kosmetykami.

– Wiesz co, Lauren, jeśli Waller ci nie pasuje, to możemy się zamienić. Jakoś go zniosę w zamian za większy metraż. – Meghan piorunuje brata wzrokiem.

– Trzeba było się uczyć tak jak Lauren, to mieszkałabyś w penthousie, księżniczko.

– Wystarczyłoby mi, żebyśmy mieszkali osobno. Od zapłodnienia muszę dzielić z tobą przestrzeń życiową. To zaczyna się już robić męczące.

– Dalej liczę, że jesteś adoptowana. – Michel uśmiecha się szeroko i z rozkoszą nadgryza kabanosa, na co w odpowiedzi dostaje w twarz wielkim opakowaniem tofu.

Ja również od początku naszej znajomości mam pewne podejrzenia, czy aby na pewno są bliźniakami, bo poza zawodową grą w siatkówkę różni ich praktycznie wszystko. Michel jest spokojny i ułożony, dobrze się uczy, od lat nastoletnich programuje i kocha kiełbasy. Natomiast Meghan to huragan. Uwielbia być w centrum uwagi, jej tygodniowy grafik wypełniają imprezy i treningi, a pomiędzy tymi zajęciami z trudem znajduje czas na naukę i gotowanie wege kotlecików na TikToku. No, ale ma niesamowity talent do języków obcych. Prawie tak duży jak ten do pakowania się w kłopoty, z których zawsze wyciąga ją brat. W skrócie, uzupełniają się, a całkowitym ich dopełnieniem jestem ja, dlatego stanowimy zgraną trzyosobową paczkę. Z charakteru bliżej mi do Michela, ale to Meghan jest moją najlepszą przyjaciółką i katalizatorem życia towarzyskiego.

Natomiast to, co najbardziej różni mnie od rodzeństwa Hopper, to zdecydowanie wygląd. Oni mają czarne, proste włosy, ciemne oczy, pełne usta i wysokie, wysportowane sylwetki. Od dziecka kochają aktywność fizyczną i ze swoimi ciałami są jak żywcem wyjęci z idealnych postów na Instagramie. Ja za to ze sportem nie mam żadnych punktów stycznych, bo nawet w szkole rzadko ćwiczyłam ze względu na moją nieuregulowaną alergię i ciągłe infekcje. Dodatkowo z włosami w kolorze mysiego brązu, bladą twarzą i wiecznie podkrążonymi oczami wyglądam jak z postu, ale co najwyżej reklamującego nowy sezon The Walking Dead, zbiórkę dla powodzian albo deratyzację.

Za namową Michela zostaję u bliźniaków do wieczora, bo koło siódmej zaczyna się mała domówka integracyjna, na którą schodzi się jakieś trzydzieści osób. To o cztery więcej niż moi obserwujący na Instagramie, zatem mimowolnie staram się nawiązać nowe znajomości.

Najbardziej, jak mogę, odwlekam powrót, mając z tyłu głowy, że w mieszkaniu odbywa się impreza Wallera, który jasno dał mi do zrozumienia, że nie jestem zaproszona, ani nawet mile widziana w przelocie. Najchętniej zostałabym na noc tutaj, ale posiadówka zamiast się kończyć, dopiero się rozkręca. Lekko po północy z trudem dźwigam tyłek z krzesła i wraz z Michelem jak na skazanie ruszam w kierunku głównego akademika.

– Dziękuję, że zabraliście resztę moich rzeczy.

– Spoko, tata i tak musiał wynająć vana, by wszystko się pomieściło, więc to żaden problem.

No tak, mój nawet nie pomyślał, żeby się ze mną pożegnać.

– Jakby co, to Meghan mówiła za siebie.

– O czym? – Patrzę z niezrozumieniem.

– Ja w życiu nie chciałabym mieszkać z Wallerem. To pojeb.

– Dzięki, od razu mi lepiej.

Odruchowo podsuwam bluzę pod szyję. Nadal czuję dotyk jego zimnych palców na skórze, jakby zostawiły po sobie wciąż piekące blizny.

– Spójrz na to z innej strony i poszukaj plusów. Po tym, jak cię traktował przez ostatnie lata, na twoim miejscu wykorzystałbym sytuację i pozbyłbym się go we śnie. Ale nic nie sugeruję. – Unosi dłonie w geście niewinności.

Następnie oddaje mi kwiatka, podaje rączkę walizki i łapie windę.

– Może jednak odprowadzę cię pod same drzwi? – nalega.

– Michel, dam sobie radę. Wracaj do znajomych.

– Mogą poczekać. My się przyjaźnimy, więc jesteś ważniejsza. – Uśmiecha się.

Czuję nieproszone ciepło w sercu.

– Spotkamy się jutro na stołówce. – Wsadzam nogę między zasuwające się drzwi windy, żeby nie odjechała beze mnie, po czym szybko gramolę się do środka. – Trzeba sprawdzić, czy faktycznie podają tu homary.

– Nawet jeśli, to pewnie kosztują majątek.

– No to wezmę na rachunek Wallera.

Jakieś odszkodowanie mi się w końcu należy.

Macham na pożegnanie Michelowi, zanim drzwi windy się zasuwają. Dopiero kiedy z niej wysiadam, uświadamiam sobie, jak bardzo jestem zmęczona. W sumie mam gdzieś, czy Dominic wyrzuci mnie z mieszkania i przy okazji upokorzy przed swoimi wspaniałymi znajomymi, którzy również traktują mnie jak jedno wielkie zero. Z drugiej strony – ich obecność jest mi w pewnym sensie na rękę. Wolę nie zostawać z nim sam na sam, bo wciąż czuję paraliżujący strach za każdym razem, gdy chociaż na mnie spojrzy.

Ruszam słabo oświetlonym korytarzem, którego niknąca z każdym krokiem długość dzieli mnie od czarnych drzwi, prowadzących w sam środek piekła. Na plecach mam duży, podróżny plecak, w prawej ręce trzymam uchwyt walizki i ciągnę ją za sobą leniwie, a lewym ramieniem obejmuję sporej wielkości kwiatka.

Badawczo nadstawiam ucho, ale odpowiada mi cisza. Dziwię się, bo przecież jest dość wcześnie jak na końcówkę imprezy rangi Waller Vip Party. A może usłyszeli, że idę i czekają, żeby mnie wystraszyć? Jest mi jednak wszystko jedno, czy oberwę jakimś chamskim tekstem z ust jednego z tych idiotów, czy może dla odmiany jakimś drogim markowym butem. Dlatego pewnie przekręcam klucz w zamku i chwytam za klamkę.

Wita mnie ciemność.

Wchodzę i bardzo ostrożnie szukam po omacku włącznika światła, bojąc się, że nadepnę na czyjąś zapitą mordę lub inną, bardziej wrażliwą część ciała. Nieraz słyszałam dzikie historie krążące o domówkach, jakie miały miejsce w rezydencji Wallerów. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnę, to przedzierać się do mojego pokoju przez ofiary tego pogorzeliska.

Wreszcie wyczuwam pod palcami upragniony kształt. Kilkukrotnie mrugam, wspomagając pręciki w walce o szybką akomodację do oślepiającego światła, aż w końcu udaje mi się skupić wzrok na pustym salonie. Cóż, najwyraźniej Dominic nie wrócił tu po spotkaniu z rektorem, bo jego rzeczy wciąż stoją na środku pokoju nierozpakowane. Pewnie przenieśli imprezę na czwarte piętro, w całości zajęte przez jego debilnych znajomych.

Przynajmniej szykuje się spokojna noc.

Początkowo planuję długą kąpiel, ale onieśmiela mnie fakt, że wanna stoi na samym środku, a ja – jak to ja – nie jestem do końca przekonana, czy dobrze zamknęłam automatyczny zamek w drzwiach. Wybieram więc opcję szybkiego prysznica, w razie gdyby mój współlokator jednak wrócił i mocno nietrzeźwy wparował do łazienki, podczas gdy ja leżałabym naga. Jest to zdecydowanie najbardziej gorsząca wizja, jaka kiedykolwiek zrodziła się w mojej głowie.

Po rozpakowaniu walizki kładę się w końcu do łóżka, lecz nie mogę zasnąć. Jeszcze długo analizuję, co złego zrobiłam w życiu, że los tak mnie pokarał, aż usypiam dopiero koło trzeciej.

Budzę się z nieludzkim bólem głowy. Okropnie mnie suszy, co jest dość dziwne, bo wypiłam wczoraj tylko trzy kieliszki wina. Półprzytomna, sięgam po stojącą przy łóżku butelkę wody. Piję łapczywie, z każdym łykiem czując nieopisaną ulgę, gdy przy piątym pociągnięciu moja chora wyobraźnia albo instynkt samozachowawczy – trudno stwierdzić – podpowiada mi, że ja jej tu nie stawiałam.

Boże, otruł mnie. Na pewno mnie otruł.

Pluję na oślep i zanim dociera do mnie, że sama odstawiłam tę wodę do podlewania mojego kwiatka, jestem już w drodze do wyjścia. Ucieczkę jednak skutecznie uniemożliwiają mi szklane drzwi mojego pokoju. Oszołomiona, rozmasowuję obolałe czoło i nos, licząc, że może jakimś cudem się naprostował.

Jestem wręcz pewna, że Dominic słyszał moje imponujące starcie. Cicho wychylam się z sypialni. Pudła dalej zalegają w salonie, drzwi do drugiego pokoju są rozsunięte i ukazują jego całe wnętrze, kuchnia i łazienka też świecą pustkami.

Dziwne. Patologicznie dziwne.

Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, to to, że Waller standardowo schlał się jak świnia, a następnie chcąc ominąć Rose na portierni, wybrał tylne wyjście ewakuacyjne i klatkę schodową. Potem, gdy wdrapywał się na górę, potknął się gdzieś w okolicach szóstego pietra i zginął śmiercią tragiczną, rozwalając sobie łeb na marmurach, które ufundował jego ojciec.

Można by wtedy uznać, że został pochowany w rodzinnym grobowcu.

Po krótkiej dedukcji dochodzę do szybkiej konkluzji, że w sumie nie obchodzi mnie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Mam własne problemy. Zmęczona ponadprzeciętnym wysiłkiem, jaki przed chwilą uskuteczniłam, przysiadam na łóżku. Pulsacyjny ból głowy na chwilę wprowadza mnie w długi stan zawieszenia, który przerywa dźwięk zamykanych drzwi wejściowych.

– O kurwa… – Wysoki cień przemyka za mleczną szybą drzwi w kierunku łazienki. – Stary, masz pralkę. Jesteś wyżej w hierarchii – słyszę męski głos pełen zachwytu.

Z tej krótkiej wypowiedzi wyciągam dwa przykre wnioski: Waller żyje i na dodatek sprowadził swojego zamiennika.

– Domin, powiedz mi, co trzeba zrobić, żeby się tu dokwaterować?

– Zmienić nazwisko.

– Myślisz, że twój stary chciałby mieć jeszcze jedno dziecko? Ty rozczarowujesz, zatem jestem gotów do adopcji – deklaruje, ale szybko zmienia front. – Chyba że… co jest na tym piętrze oprócz tego mieszkania?

– Nie wiem, jakieś pomieszczenie gospodarcze.

– Wspaniale. A więc się wprowadzam. – Składa dłonie z głośnym klaskiem.

– Do schowka na miotły?

– Nie, tutaj. Tam zamieszkasz ty – precyzuje.

– Dobra, nie pierdol, tylko rzuć mi wodę.

– Stary, wyglądasz jak kupa. Kupa nieszczęść.

– Kurwa, nie wytrzymam. Dlaczego mnie tak sponiewierało, a ciebie nie? – jęczy Dominic.

– Mówiłem ci, jełopie, że nie piję, bo biorę syrop na alergię. Nie łączę go z niczym poza pierożkami i wysokiej jakości cielęciną. A ty nie narzekaj, bo nikt ci do ryja na siłę wódy nie wlewał.

– Nie wypiłem więcej niż zwykle.

– Przylazłeś do mnie wczoraj w stanie płynnym. Ja już dobrze wiem, ile moczyłeś pysk w szklance.

– Masz coś na stanie? – pyta z nadzieją Waller.

– Zwykłe przeciwbólówki.

– Zwykłe nie pomogą.

– To weź pojebane. Akurat ty masz nielimitowany dostęp do leków – parska chłopak. – I lepiej powiedz mi, czy znam dupę, z którą mieszkasz.

– Morda, chuju.

– Sam jesteś chujem – rzuca, obrażony, po czym dyskretnie zbliża się do moich drzwi. – Ja chcę tylko bliżej poznać się z koleżanką.

Racja, Shane Degas nie jest chujem. On po prostu tylko myśli chujem.

– Uwierz, że nie chcesz jej bliżej poznawać – zapewnia Dominic. – I raczej jej nie ma. Dochodzi druga po południu, tak że pewnie poszła na obiad.

Jaka druga? To ile ja spałam? Spanikowana, zerkam na zegarek, na którym uzyskuję potwierdzenie. Super. Przepadnie mi lunch. Jednak nie mogę teraz tak po prostu stąd wyjść. Ostatnie, czego obecnie potrzebuję, to stanąć twarzą w twarz z tymi debilami.

– Stary, nie mam całego dnia. Powiesz mi w końcu, kim ona jest?

– Przestań męczyć bułę… – Dominic burczy znudzony i z impetem otwiera butelkę gazowanego napoju, sądząc po charakterystycznym syknięciu. – A tak w ogóle to możesz już iść do siebie?

– Mogę, jednakże… sam spierdalaj. Płacę kupę hajsu za ten akademik, więc będę chodził, gdzie mi się żywnie podoba.

– To wypierdalaj zwiedzać swój segment.

– Nie ma mowy – upiera się, co wyraźnie zaczyna już irytować Wallera.

– Ominie cię lunch.

– Mam to w piździe. Mów, z kim mieszkasz.

– Nie.

– No mów.

– Wynocha! – warczy, po czym rzuca w Shane’a poduszką, która zatrzymuje się na moich drzwiach.

– Domin, hamuj swoje pierwotne instynkty, bo zaczynam podejrzewać, że dostałeś apartament z tą kurwą z portierni. Ona też wczoraj rzuciła we mnie jakimś trzewikiem, jak szedłem z browarami – przypomina z odrazą.

Nie ma już ratunku dla tego gatunku.

Zmęczyła mnie ta dyskusja, dlatego po cichu rozsuwam zasłony i zabieram się za ogarnianie włosów, a trochę mi to zajmie. Są długie, z tendencją do puszenia się, miejscami nawet kudłate i bardziej przypominają sierść niż zadbane fale z reklam kosmetyków, które nałogowo kupowałam. Jak już skończę biochemię, a później farmację zatrudnię się w Procter & Gamble i stworzę flagowy produkt Pantene – dwufazowy szampon do włosów specjalnych dla takich kobiet jak ja, które teraz korzystają z odżywki dla pudli.

Próbując rozczesać kolejne pasma, wciąż analizuję, jak doszło do tego, że tak bardzo zaspałam. Mam nastawiony budzik na szóstą rano przez siedem dni w tygodniu. Niemożliwe, że go nie usłyszałam. Omiatam wzrokiem pokój, ale nigdzie nie odnajduję telefonu. Wciągam więc na nadgarstek smartwatcha i wybieram opcję „Znajdź telefon”.

– Kurwa, co to?! – Shane drze się jak głupi.

No to już wiem, czemu nie usłyszałam budzika.

– To alarm? Pali się? Macie gaśnicę?

– Nie krzycz, tylko odbierz ten jebany telefon! – krzyczy nerwowo Dominic, zapewne w tej chwili jeszcze bardziej czując kaca.

– Pojebało cię? To nie mój. Nie mam takiego zjebanego dzwonka.

– Boże, jak to wyłączyć?! – wrzeszczy.

– Twoje darcie ryja raczej tego nie załatwi. Może po prostu sprawdź…

Oczywiście Waller nie pozwala mu dokończyć.

– Gordon! Wyłącz to!

– Kto, proszę? – Shane niemal traci głos.

Właśnie wtedy postanawiam opuścić swoją pieczarę, wchodząc cała na… w mojej białej piżamie w reniferki.

– Kurwa. – Chłopak patrzy na mnie, jakby zobaczył co najmniej trupa.

– Lauren. Ciebie też miło widzieć, Shane.

– To znaczy… Ten… – Odchrząkuje i przesyła mi ujmujący uśmiech. – Siemaneczko, Lauren. – Wyciąga dłoń w geście powitania.

Omiatam wzrokiem jego brązowe, lekko zmierzwione włosy i pogodne szare oczy, jednak ostatecznie zatrzymuję spojrzenie na jedwabnej błękitnej koszuli w rekiny, idealnie niepasującej do czerwonych spodni. Widzę, że nic się nie zmieniło.

Shane Degas. Najlepszy przyjaciel Dominica, złote dziecko najbogatszego prawnika w Nowym Jorku i godny zastępca Wallera w tym ich kółku wzajemnej adoracji zrzeszającym całą elitę idiotów w szkole średniej. A teraz, jak widać, też na studiach.

– Cześć – rzucam formalnie i sięgam po wyjący na stole telefon, po czym go wyłączam.

Od razu zauważam pięć nieodebranych połączeń od Michela i trzy od Meghan. Świetnie. Czyli z homara nici.