W głębinie - Will Dean - ebook + audiobook

W głębinie ebook i audiobook

Will Dean

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Zamknij oczy i weź głęboki oddech. Uspokój się, niebawem będzie po wszystkim...

Sześcioro doświadczonych nurków głębinowych w gorącej klaustrofobicznej komorze ciśnieniowej. Są zawodowcami i wiedzą, że wszelkie naruszenie procedur grozi im śmiercią, cierpliwie znoszą więc wyczerpującą pracę i uciążliwe warunki bytowe. Nagle jeden z nich zostaje znaleziony martwy w koi. Do czasu, gdy będzie można otworzyć właz po dekompresji, zostały jeszcze cztery dni. Krótko potem umiera drugi nurek i sytuacja staje się nie do zniesienia. Co lub kto wyprawia ich na drugi brzeg? I czy ktokolwiek z grupy przeżyje do otwarcia włazu, czy też wszyscy staną się ofiarami paranoicznej podejrzliwości, zmęczenia i stresu?

Przerażająco, klaustrofobicznie uzależniająca. - „The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Anna Kerth

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Wąska, zamknięta przestrzeń, sześć osób przebywających ze sobą nieustannie przez cały miesiąc i intryga kryminalna, która sprawia, że normalnie czyhające na nich niebezpieczeństwa wydają się wcale nie tak groźne… bo czy jednak to ciągle nie człowiek jest z wszystkiego wokół najgroźniejszy? To tło thrillera psychologicznego “W głębinie”, którym, mam nadzieję, Will Dean powraca na dłużej na rynek polski! Historia przedstawiona jest w pierwszoosobowej narracji przez jedyną kobietę spośród sześciu nurków głębinowych, saturacyjnych pracujących przy rurociągu, którym po dnie morza płynie ropa. By móc wykonywać pracę na tej głębokości są zamknięci na stałe w niewielkiej komorze pod wysokim ciśnieniem, a zatem w pomieszczeniu, z którego nie mogą tak po prostu wyjść - grozi to natychmiastową śmiercią. By wyjść, muszą doświadczyć aż czterech dni dekompresji, nie mogą więc otrzymać wsparcia większego niż rzecz czy słowo w sytuacji nieprzewidywalnej. A czy nie taką jest niewy...
00



Dla nur­ków głę­bi­no­wych i sprze­daw­ców ksią­żek.

Jeste­ście jak gwiazdy rocka.

Pra­cu­je­cie pod ogromną pre­sją i zawsze potrze­bu­je­cie odpo­czynku po robo­cie. Cho­ciaż nie­zbędni i nie­zwy­kle kom­pe­tentni, jeste­ście nie­do­ce­niani. Cokol­wiek robi­cie, osią­ga­cie mistrzo­stwo w swoim fachu.

Bez was wszystko szybko by się posy­pało.

Dzię­kuję wam.

Kłu­cie w pal­cach mi powiada, Że tu złego coś się skrada. Wil­liam Szek­spir, Mak­bet [w prze­kła­dzie Leona Ulri­cha]

Słowniczek

Nur­ko­wa­nie głę­bi­nowe to odrębny świat. Tech­nika odgrywa w nim olbrzy­mią rolę, sprzęt i pro­ce­dury szybko ewo­lu­ują. Sto­so­wane sys­temy róż­nią się, zależ­nie od kraju i jed­nostki pły­wa­ją­cej. Przy­to­czone tu dane odno­szą się do stanu z początku XXI stu­le­cia. Sta­ram się obja­śnić także nie­które powszech­nie uży­wane okre­śle­nia.

akwa­lung – nie­za­leżny od innych sys­te­mów pod­wodny apa­rat odde­chowy.

balast – beto­nowy obciąż­nik zapew­nia­jący stałe poło­że­nie i pio­nowe usta­wie­nie dzwonu nur­ko­wego.

bel­l­man – nurek rezer­wowy czu­wa­jący w dzwo­nie nur­ko­wym.

BIBS – maska odde­chowa, prze­wi­dziana do uży­cia w komo­rach dekom­pre­syj­nych, pozwala prze­by­wa­ją­cym w komo­rze oso­bom na oddy­cha­nie inną mie­szanką niż ta, którą wypeł­niona jest komora.

cho­roba dekom­pre­syjna (keso­nowa, ciśnie­niowa) – zespół obja­wów wywo­ła­nych nagłym zmniej­sze­niem ciśnie­nia zewnętrz­nego, wsku­tek czego m.in. w tkan­kach zaczy­nają się two­rzyć pęche­rzyki gazu.

dekom­pre­sja – pro­ces powrotu do nor­mal­nego ciśnie­nia atmos­fe­rycz­nego, który nur­ko­wie prze­cho­dzą pod koniec nur­ko­wa­nia lub po nur­ko­wa­niu w komo­rze dekom­pre­syj­nej; gazy obo­jętne są wów­czas stop­niowo usu­wane z tka­nek ciała.

Delta P – prze­pływ powie­trza spo­wo­do­wany róż­nicą ciśnień.

DPS (Dyna­mic Posi­tio­ning Sys­tem) – układ dyna­micz­nego pozy­cjo­no­wa­nia. Utrzy­muje jed­nostkę nawodną w sta­łym poło­że­niu, odpo­wied­nio ste­ru­jąc sil­ni­kami manew­ro­wymi.

DSV (Diving Sup­port Ves­sel) – jed­nostka wspar­cia, baza nawodna grupy nur­ko­wej.

dzwon nur­kowy – rodzaj mniej­szej komory dekom­pre­syj­nej, zawie­szo­nej na linach i wyko­rzy­sty­wa­nej do trans­por­to­wa­nia nur­ków z jed­nostki wspar­cia (DSV) na dół i z powro­tem na jej pokład.

heliox – mie­sza­nina helu i tlenu uży­wana jako gaz odde­chowy.

hełm nur­kowy – hełm ochronny, zapew­nia­jący ponadto łącz­ność oraz dopływ mie­szanki odde­cho­wej i ener­gii elek­trycz­nej.

HSE (Health and Safety Exe­cu­tive) – bry­tyj­ska insty­tu­cja zaj­mu­jąca się kwe­stiami zdro­wia i bez­pie­czeń­stwa nur­ków.

komora (nur­kowa komora ciśnie­niowa) – her­me­tyczny moduł wypo­sa­żony w stały dopływ gazu do oddy­cha­nia oraz moż­li­wość regu­la­cji panu­ją­cego wewnątrz ciśnie­nia.

LST (Life-sup­port tech­ni­cian) – tech­nik odpo­wie­dzialny za funk­cjo­no­wa­nie sys­te­mów pod­trzy­my­wa­nia życia w komo­rze.

nur­ko­wa­nie powietrzne – nur­ko­wa­nie z prze­wo­dem powietrz­nym (w prze­ci­wień­stwie do nur­ko­wa­nia swo­bod­nego z akwa­lun­giem), nie­mniej bez wyko­rzy­sta­nia spe­cjal­nych mie­sza­nek odde­cho­wych.

nur­ko­wa­nie satu­ro­wane (nasy­cone) – nur­ko­wa­nie, pod­czas któ­rego pozo­staje się pod wpły­wem zwięk­szo­nego ciśnie­nia przez długi czas, nie­kiedy nawet tygo­dniami, z tkan­kami nasy­co­nymi gazem. Dekom­pre­sja nastę­puje dopiero pod koniec okresu pracy.

pępo­wina – wiązka prze­wo­dów dostar­cza­ją­cych nur­kowi mie­szankę odde­chową, cie­płą wodę i ener­gię elek­tryczną, czyli to, co jest w zanu­rze­niu konieczne do prze­trwa­nia. Łączy nur­ków z dzwo­nem nur­ko­wym (inna pępo­wina łączy dzwon z nawodną jed­nostką wspar­cia).

prawo Boyle’a – odwrot­nie pro­por­cjo­nalna zależ­ność mię­dzy ciśnie­niem a obję­to­ścią gazu (przy sta­łej tem­pe­ra­tu­rze).

rękaw śluzy – połą­cze­nie jed­nej komory ciśnie­nio­wej z drugą (np. dzwonu nur­ko­wego z komorą miesz­kalną).

ska­fan­der ogrze­wany wodą – spe­cjalny ska­fan­der do nur­ko­wa­nia z wbu­do­wa­nymi prze­wo­dami grzew­czymi, któ­rymi prze­pływa nie­ustan­nie gorąca woda.

skru­ber – apa­rat absorp­cyjny do usu­wa­nia dwu­tlenku węgla.

sprę­ża­nie – zwięk­sza­nie ciśnie­nia w dzwo­nie nur­ko­wym lub komo­rze.

sys­tem odzy­ski­wa­nia – układ odzy­ski­wa­nia helu z uży­wa­nej przez nur­ków mie­szanki, aby można go było powtór­nie wyko­rzy­stać.

śluza medyczna (medlock) – mała śluza w komo­rze uży­wana do prze­ka­zy­wa­nia żyw­no­ści, leków, odzieży do pra­nia i tak dalej.

śluza wypo­sa­że­niowa – śred­niej wiel­ko­ści śluza w komo­rze trans­fe­ro­wej słu­żąca do bez­piecz­nego prze­ka­zy­wa­nia ska­fan­drów i sprzętu.

TUP (Trans­fer Under Pres­sure) – komora trans­fe­rowa (zwana czę­sto „mokrą”) do prze­no­sze­nia nur­ków na przy­kład z komory miesz­kal­nej do dzwonu nur­ko­wego bez zmiany ciśnie­nia, któ­remu są pod­da­wani. Służy rów­nież jako łazienka.

unscram­bler – urzą­dze­nie elek­tro­niczne prze­twa­rza­jące słowa wypo­wia­dane przez oddy­cha­ją­cych helio­xem nur­ków w zro­zu­miałą mowę.

wyrów­na­nie – zrów­na­nie ciśnie­nia w prze­strzeni wypeł­nio­nej gazem (na przy­kład w uszach, zato­kach) z ciśnie­niem zewnętrz­nym.

1

Morze nie przej­muje się utra­co­nymi miło­ściami ani ludzką roz­pa­czą. Lęki, traumy czy wiel­kie marze­nia giną w nim i nie wia­domo nawet, pod którą falą ich szu­kać. Morze poważa tylko sie­bie, wiel­kim prze­stwo­rem ogar­nia­jąc cały świat. W jego bez­dusz­nych głę­bi­nach zna­leźć można zarówno wiel­kie prawdy, jak i czy­ste prze­ra­że­nie. Morze nie odróż­nia miło­ści od nie­na­wi­ści. Morze po pro­stu jest.

Zosta­wiam Aber­deen za sobą i wcho­dzę na trap statku Deep Topaz, naszego DSV, czyli jed­nostki wspar­cia dla grupy nur­ków. Już się poże­gna­łam. Ostry wiatr ciska mi w oczy kro­pelki sło­nej wody. Po chwili stoję z torbą na pokła­dzie. Mike Elliot czeka na mnie, jasne słońce oświe­tla jego pomarsz­czoną twarz i roz­ja­śnia zie­lone oczy, pod­kre­śla sre­brzy­stość brwi.

– Nie widzia­łem jesz­cze tak paskud­nego i pięk­nego dnia. – Jego ukształ­to­wany w San Diego akcent nieco oszli­fo­wało dzie­sięć lat pracy na Morzu Pół­noc­nym.

– Dic­kens?

– Nie, ten drugi. Jak leci?

– Stara bieda.

Uśmie­cha się. Dostrze­gam woj­skowe tatu­aże na jego przed­ra­mio­nach, nie­które nie­na­ru­szone, inne zama­sko­wane świe­żym tuszem. Żale i błędy. Prze­me­blo­wa­nia. Wycią­gam kamerę. Korzy­sta z oka­zji, żeby zosta­wić mnie samą.

Nie­zręcz­nie nakie­ro­wuję obiek­tyw na sie­bie, odchy­lany ekran uka­zuje moją bladą, wydłu­żoną twarz. Bez maki­jażu, bez szcze­gól­nego ucze­sa­nia. Włosy far­bo­wa­łam sama; są nieco za krót­kie, żeby wyszedł z tego sen­sowny kucyk. Matka mawiała, że jeśli się posta­ram, to mogę być nawet cał­kiem ładna. Prze­sa­dzała.

– Przez naj­bliż­szy mie­siąc to będzie nasz dom – zaczy­nam nie­śmiało. – Dwa­dzie­ścia osiem z tych dni spę­dzimy przy pod­wyż­szo­nym ciśnie­niu albo na dole, jak to mawiamy. My, czyli Mike, ja i pozo­sta­łych czte­rech nur­ków głę­bi­no­wych. Będziemy miesz­kać na tym statku, tyle że w małej komo­rze ciśnie­nio­wej, z któ­rej będziemy scho­dzili parami na samo dno. Do trans­feru posłuży nam dzwon nur­kowy. Płacą za to pięć do dzie­się­ciu razy wię­cej niż za zwy­kłą robotę budow­laną na lądzie. Wyso­kie ryzyko ozna­cza wyso­kie wyna­gro­dze­nie.

Koń­czę nagra­nie. Jedna z naj­więk­szych szkoc­kich firm nur­ko­wych zamie­rza wyko­rzy­stać mój mate­riał w krót­kim fil­mie. Cho­dzi o to, żeby przy­cią­gnąć wię­cej kobiet do branży. Uzna­łam, że powin­nam jakoś się do tego przy­czy­nić.

Głę­boko wewnątrz statku znaj­duję Jumbo, doświad­czo­nego nurka z Liver­po­olu. Dla wielu był pew­nie „tatuś­kiem” i mnie też wziął kie­dyś pod swoje skrzy­dła. Tyle że ja ni­gdy go tak nie nazy­wa­łam. Jumbo jest niski, ciem­no­włosy i musku­larny, a jego oczy zdają się nale­żeć do kogoś znacz­nie star­szego. Jego matka jest Irlandką, ojciec pocho­dzi z kara­ib­skiej wyspy Saint Lucia. On sam zaś jest jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych nur­ków pra­cu­ją­cych na bry­tyj­skich wodach.

– Uszy – mówi z sil­nym akcen­tem typo­wym dla hrab­stwa Mer­sey­side. Nie pozbył się go, choć od kil­ku­dzie­się­ciu lat mieszka w Caw­dor, na wschód od Inver­ness. – Szy­kuj uszy, Bro­oke.

Chwilę potem witam się z Gon­za­les, naszą medyczką.

– Ellen Bro­oke?

Kiwam głową, a ona prosi mnie, żebym usia­dła na krze­śle. Jeste­śmy zapewne jedy­nymi kobie­tami na tym statku. Gon­za­les ma dłu­gie, krę­cone, czarne włosy, poważny i nie­spo­kojny wyraz twa­rzy. Sięga po oto­skop i spraw­dza stan moich uszu, z natury rze­czy szcze­gól­nie wraż­li­wych na zmiany ciśnie­nia. Jumbo powie­dział mi kie­dyś, że nur­ko­wie głę­bi­nowi muszą mieć jaja. No i uszy. Bez usz ani rusz.

Gon­za­les mie­rzy mi ciśnie­nie krwi i spraw­dza oddech. Krzywi się przy tym.

– Coś nie tak? – pytam.

Daje mi dopusz­cze­nie, ale dziw­nie na mnie patrzy. Nie wiem, co o tym myśleć. Jakby coś do mnie miała. Jumbo zdej­muje koszulę do bada­nia. Widać po nim lata pracy. Bli­zny takie, sia­kie i owa­kie. W tym zdej­mo­wa­niu koszuli nie ma nic zdroż­nego – Jumbo chce tylko dowieść, że nie jest jesz­cze za stary do tej pracy. Ja w to nie wąt­pię, ale oba­wiam się, że on może w pew­nej chwili zacząć powąt­pie­wać w sie­bie.

Służby medyczne mają zaska­ku­jąco dużą wła­dzę nad nur­kami głę­bi­no­wymi. To one decy­dują, czy jesz­cze popra­cu­jemy, czy przyj­dzie nam wra­cać do domu. Mogą naprawdę wiele, choć ich bez­po­średni nad­zór jest ogra­ni­czony, przy­naj­mniej na statku.

Zna­łam kilku leka­rzy, któ­rzy upa­jali się tą wła­dzą.

Sły­szę nawo­ły­wa­nie mewy.

Deep Topaz wycho­dzi na Morze Pół­nocne. Pły­nie przez Buchan Deep, na wschód od Aber­deen. Hory­zont jest pusty, bez punk­tów orien­ta­cyj­nych. Nie ma na czym zawie­sić oka. Wyda­wa­łoby się, że wszę­dzie tu jest cał­kiem pusto, ale nieco pod nami roz­ciąga się roz­le­gły labi­rynt odwier­tów i ruro­cią­gów, sta­cji prze­sy­ło­wych i roz­ga­łę­zień sieci. Nie­wi­dzialny wszech­świat, dostępny wyłącz­nie nur­kom głę­bi­no­wym.

Kapi­tan Len­nox nie pozwala mi fil­mo­wać odprawy. Szorstko przy­po­mina o koniecz­no­ści prze­strze­ga­nia zasad bez­pie­czeń­stwa. Zazna­cza z całą powagą, że w każ­dej chwili może prze­rwać akcję. To szczera prawda, ale ani on, ani nikt inny nie zde­cy­duje się na to bez naprawdę waż­kiego powodu. Utrzy­ma­nie takiego statku kosz­tuje ponad sto tysięcy fun­tów dzien­nie. A utrzy­muje się go wraz z około dzie­więć­dzie­się­cioma ludźmi załogi tylko w jed­nym celu: aby stwo­rzyć warunki do moż­li­wie bez­piecz­nej pracy sze­ściorgu nur­kom, czyli nam. Kapi­tan powta­rza, że bez­pie­czeń­stwo jest naj­waż­niej­sze. Instru­uje nas wszyst­kich, byśmy się nie spie­szyli i uni­kali obra­żeń.

Pozo­stali nur­ko­wie sie­dzą po obu moich stro­nach. Mike i Jumbo – krzepki dłu­go­nogi Ame­ry­ka­nin i krępy Bry­tyj­czyk. Oni są tu naj­starsi i naj­bar­dziej doświad­czeni. Byli woj­skowi. Wie­kowo następna jestem ja z Andrém i Spo­ckiem. Stawkę zamyka Tea-Bag, nasz nowi­cjusz.

– Jestem Ellen Bro­oke – mówię, wycią­ga­jąc do niego dłoń, cho­ciaż pew­nie nie­po­trzeb­nie się przed­sta­wiam. – Skąd masz tę ksywkę?

Tea-Bag wzru­sza ramio­nami.

Odpo­wie­dzi udziela mi André, który otrzy­mał imię na cześć zawrot­nie wyso­kiego zapa­śnika z lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych.

– Bo ni­gdy nie wyj­muje z kubka her­baty na smy­czy. Zga­dza się, kolego?

Tea-Bag wygląda na młod­szego ode mnie o jakieś dzie­sięć lat. Ma około trzy­dziestki. Oliw­kowa skóra, duże brą­zowe oczy, kwa­dra­towa szczęka. Przy­pad­kiem sły­sza­łam, jak przed odprawą roz­ma­wiał z matką. W jakimś innym języku, ale można poznać, gdy ktoś roz­ma­wia z rodzi­cem. Zwłasz­cza gdy go uspo­kaja.

– Bo lubię moc­niej­szą her­batę niż ty. Nie dla mnie słomka.

André uśmie­cha się sze­roko, aż uka­zuje zęby. Ma prze­rwę mię­dzy środ­ko­wymi sie­ka­czami. Mówi z prze­cią­głym akcen­tem z Not­tin­gham­shire.

– Trzeci raz na pokła­dzie? – pytam mło­dego.

Tea-Bag prze­łyka ślinę i pro­stuje się nieco.

– Drugi.

André prze­staje się tak sze­roko uśmie­chać. Jakby nabrał ostroż­no­ści.

– Będzie dobrze, chłop­cze.

Wkła­damy fir­mowe pele­ryny oraz kaski i wycho­dzimy na pokład. Wiatr jest pra­wie sztor­mowy, fale huczą roz­gło­śnie. Obsługa spraw­dza zawory i kable, ope­ra­tor dźwigu prze­biega swoją listę kon­tro­lną. Zbliża się do nas wysoki wypro­sto­wany męż­czy­zna ze schludną białą brodą i prze­ni­kli­wymi nie­bie­skimi oczami. Uśmie­cham się, gdy tylko go roz­po­znaję. To Halvor Magnus­sen.

– Nie spo­dzie­wam się pro­ble­mów – mówi dziw­nie cicho jak na kogoś tak potęż­nego. Od zawsze był oszczędny w sło­wach. W naszym fachu jest legendą, pra­co­wał jako nurek w cza­sach, gdy prze­ży­wal­ność w tym zawo­dzie była znacz­nie mniej­sza niż obec­nie. – Masa rzędu pół­to­rej tony.

Wpro­wa­dza nas w zada­nia. Słu­chamy pil­nie, chwi­lami prze­bi­ja­jąc się przez jego nor­we­ski akcent. Morze nie jest spo­kojne, ale daleko mu do praw­dzi­wie sztor­mo­wego stanu. W pew­nej odle­gło­ści od brzegu mewy posta­na­wiają nas opu­ścić. Wszyst­kie prócz jed­nej. Za ple­cami kole­gów dostrze­gam dużą czarną mewę leżącą z roz­po­star­tymi skrzy­dłami na pokła­dzie. Ma prze­trą­cony kark, głowa jest luźna, leży pod nie­ty­po­wym kątem. Dziób jest lekko uchy­lony. Powin­nam uważ­nie słu­chać Halvora, ale patrzę na mewę. Jakiś młody w kasku pod­nosi ją deli­kat­nie dło­nią w ręka­wicy. Pióra łopo­czą na wie­trze, ciemne oczy lśnią jak kamie­nie szla­chetne. Młody wyrzuca ją bez­ce­re­mo­nial­nie za ster­burtę.

– I to tyle. Jakieś pyta­nia?

– Nie – odzy­wam się, wra­ca­jąc myślą do pracy. – Wszystko jasne.

– Jak mówię, powinno pójść pro­sto. Pierw­sze zej­ście o pią­tej. Pogoda może nam utrud­niać. Ale tym będziemy mar­twić się na bie­żąco.

Idziemy w szóstkę do maga­zynu sprzętu. Halvor wraca tam, gdzie będzie sie­dział przez następny mie­siąc. Na więk­szo­ści stat­ków cen­trum świata jest mostek – to kapi­tan wyzna­cza bieg histo­rii. Na jed­nost­kach wspar­cia rzecz wygląda ina­czej. Gdy nur­ko­wie są w wodzie, naj­waż­niej­sze jest cen­trum kon­troli nur­ko­wa­nia, jego szef zaś ma sta­tus boga. W tym wypadku jest nim wła­śnie Halvor. Mostek też ma co robić i nie jest to wcale łatwe zada­nie. Musi utrzy­mać sta­tek na zada­nej pozy­cji nie­za­le­że­nie od warun­ków. Korzy­sta przy tym z GPS i dyna­micz­nego sys­temu pozy­cjo­no­wa­nia, który ste­ruje pęd­ni­kami stru­mie­nio­wymi. Jeśli sta­tek się poru­sza, dzwon nur­kowy poru­sza się razem z nim, a to rodzi zagro­że­nie prze­rwa­nia pępo­winy pra­cu­ją­cych na dnie nur­ków. Zosta­liby tam sami, bez łącz­no­ści, cie­płej wody i ogrza­nego powie­trza, w wiecz­nej ciem­no­ści.

Pytam chło­pa­ków, czy mogę nas sfil­mo­wać przy spraw­dza­niu sprzętu.

– Nie, mnie nie – mówi Spock, nie prze­pra­sza­jąc ani niczego nie wyja­śnia­jąc.

Żadne zasko­cze­nie. Spock jest zna­ko­mi­tym nur­kiem i biega ultra­ma­ra­tony, ale woli się trzy­mać na ubo­czu. Naprawdę ma na imię Leo i grzywę z czu­bem jak u naj­więk­szych gwiazd boys­ban­dów. Gład­ko­skóry i zawsze spo­kojny trak­tuje nur­ko­wa­nie rów­nie poważ­nie jak obo­wiązki rodzi­ciel­skie, a jest ojcem czte­rech dziew­czy­nek. W odróż­nie­niu od wielu nur­ków, któ­rzy pra­wie cały czas poświę­cają pracy, on zawsze stara się spę­dzać sporą jego część na lądzie, by wspie­rać żonę w wycho­wa­niu potom­stwa i cie­szyć się życiem rodzin­nym. Jeśli jest na tym statku ktoś naprawdę zagad­kowy, to wła­śnie Spock.

– Żaden pro­blem – mówię.

Po spraw­dze­niu wła­snego hełmu, żół­tego grzmota ważą­cego ponad dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów, który utrzy­muje mnie przy życiu na głę­bo­ko­ści robo­czej, fil­muję Andrégo i Jumbo spraw­dza­ją­cych meto­dycz­nie sys­temy łącz­no­ści.

André pochyla się, prze­cho­dząc do cen­trum kon­troli, jakieś dzie­sięć metrów od komory ciśnie­nio­wej, zamknię­tego śro­do­wi­ska, które wkrótce sta­nie się naszym domem.

– Test kamery – mówi.

Jumbo poru­sza heł­mem.

– Działa?

– Kamera w porządku – oznaj­mia André.

– Test oświe­tle­nia – mówi Jumbo.

André naci­ska jeden z setek prze­łącz­ni­ków, któ­rymi usiane są panele cen­trum kon­troli nur­ko­wa­nia. Mocne świa­tło hełmu włą­cza się i wyłą­cza.

– Świa­tła dzia­łają – mówi Jumbo z zado­wo­le­niem w gło­sie.

– Prze­ry­wam łącz­ność – infor­muje André.

Dobrze się doga­dują. Nie tylko dla­tego, że od lat pra­cują razem. Sporo też razem piją, oczy­wi­ście na lądzie. André jest o stopę wyż­szy od Jumbo, a skórę ma o dzie­sięć odcieni bled­szą, ale poza tym mogliby być nie­mal braćmi.

Sta­wiam kamerę na półce i fil­muję sie­bie pod­czas spraw­dza­nia hełmu. Dokrę­cam śruby i kon­tro­luję uszczelki. Robimy to z podobną sta­ran­no­ścią jak spa­do­chro­nia­rze skła­da­jący wła­sne spa­do­chrony. Niczego nie można zanie­dbać, gdy pra­cuje się sto metrów pod powierzch­nią morza. Na czym można wtedy pole­gać? Na wyszko­le­niu, kum­plach i sprzę­cie. I trzeba mieć nerwy ze stali. Gdy wpad­nie się w panikę, to koniec. Nie ma odru­cho­wych reak­cji, myśle­nie ma pierw­szeń­stwo. Gdy coś idzie nie tak, instynk­towną myślą jest, by wyry­wać na powierzch­nię. A to w ogóle nie wcho­dzi w grę. Trzeba zała­twić sprawę na dole, w miarę moż­li­wo­ści poma­ga­jąc sobie nawza­jem. Wszy­scy, ilu nas jest. Gdy ktoś straci palec albo dłoń pod­czas spa­wa­nia hiper­ba­rycz­nego, co zda­rza się czę­ściej, niż wola­ła­bym pamię­tać, pozo­stali zaszy­wają go i podają mu środki prze­ciw­bó­lowe.

Spo­glą­dam w kamerę.

– Z heł­mem wszystko w porządku.

Wybie­ramy ogrze­wane gorącą wodą buty i ska­fan­dry. Więk­szość z nas ma tu swoje pre­fe­ren­cje. André sięga po naj­więk­szy roz­miar, Jumbo po naj­mniej­szy. Nie jestem pewna, czy Spock ma jakieś istotne ocze­ki­wa­nia. Nie wydaje się, żeby kie­dy­kol­wiek ule­gał nastro­jom czy prze­są­dom. Ja jestem zupeł­nie inna. Gdy pra­co­wa­łam w Zatoce Mek­sy­kań­skiej, czę­sto uży­wa­li­śmy takich ogrze­wa­nych ska­fan­drów, ale tam nie była to kwe­stia życia i śmierci. Tutaj jest bez wąt­pie­nia ina­czej. Na dnie Morza Pół­noc­nego panuje tem­pe­ra­tura około trzech stopni powy­żej zera i mamy spę­dzać tam ciur­kiem sześć godzin. Wystar­czy kilka minut braku prze­pływu gorą­cej wody, żeby doszło do hipo­ter­mii.

– Zamie­rzasz nas nakrę­cić pod­czas prysz­nicu w kiblu? – pyta Jumbo, wska­zu­jąc na moją kamerę.

– Szkoda byłoby bate­rii – odpo­wia­dam.

Uśmie­cha się rado­śnie i zdej­muje ska­fan­der.

Komora jest pra­wie gotowa, żeby nas połknąć.

Kie­ruję na nią kamerę. Rury, zawory, sta­lowe nity. Mój głos nie brzmi tak pew­nie jak powi­nien.

– To nasz nowy dom – komen­tuję. – Będziemy w nim miesz­kać przy mniej wię­cej takim samym ciśnie­niu, jakie panuje na dnie morza, około stu metrów w dole. Komora jest cia­sna, coś jakby tylna połowa auto­busu. Spę­dzimy w tym zamknię­ciu mie­siąc. Sześć pię­tro­wych koi, stół z ław­kami i dodana komora na mokre rze­czy, która służy też jako łazienka, pomiesz­cze­nie na sprzęt i kap­suła trans­fe­rowa. Jedze­nie, lekar­stwa i czy­ste rze­czy będą poda­wane przez mały właz ze śluzą, która pozwala na dosto­so­wa­nie ciśnie­nia. Nie znaj­du­jemy się zbyt daleko od pokła­do­wej kuchni, posiłki powinny więc docie­rać do nas gorące. Nie będziemy tu oddy­chać powie­trzem, ale mie­szanką helu i tlenu, zatem to może ostatni raz, gdy da się mnie zro­zu­mieć bez napi­sów.

– Ja nie rozu­miem cię już teraz – mówi Mike. – Za dużo w tobie kajuń­skiej krwi, Bro­oke. Za dużo Luizjany.

Igno­ruję go. Mike cza­sami może dziw­nie się zacho­wy­wać, ale ogól­nie jest kochany.

– Cała nasza szóstka będzie miesz­kać, jeść i spać tutaj, w tej cia­snej prze­strzeni – kon­ty­nu­uję. – W komo­rze miesz­kal­nej są małe okienka, takie wiel­ko­ści twa­rzy, pozwa­la­jące naszym tech­ni­kom sys­te­mów pod­trzy­my­wa­nia życia oraz ich asy­sten­tom zaj­rzeć do środka. Nam zaś pozwa­lają zer­k­nąć na zewnątrz. W Sta­nach nazy­wamy takich asy­sten­tów „Betty”. Oni zostają na statku, pod­czas gdy my każ­dego dnia wędru­jemy na dół i z powro­tem na pokład, pra­cu­jąc w sys­te­mie zmia­no­wym. Będziemy pra­co­wać w dwu­oso­bo­wych gru­pach. Każda zmiana będzie trwać osiem godzin, z któ­rych sześć spę­dzimy na dnie. Jemy i śpimy w komo­rze na statku, prze­miesz­cza­jąc się za pomocą dzwonu.

Prze­staję nagry­wać. Deep Topaz otrząsa się przy każ­dej fali, ale w głębi kadłuba nie jest to szcze­gól­nie dotkliwe. Obok gru­bego sta­lo­wego włazu komory leży bez­ładny stos toreb. Wszyst­kie są pod­pi­sane. Jumbo, a ofi­cjal­nie Gary Prit­chard, były nurek mary­narki wojen­nej, jest naj­star­szym człon­kiem naszego zespołu i obok Tea-Baga jed­nym z nie­licz­nych nie­bia­łych nur­ków pra­cu­ją­cych obec­nie na Morzu Pół­noc­nym. Do tego jesz­cze biega po górach i nie­źle kucha­rzy. Wśród nas jest zaś naj­bar­dziej doświad­czo­nym nur­kiem. Jego ciem­no­zie­lona torba podróżna i torba na lap­topa naj­lep­sze dni mają już za sobą.

Mike Elliot, eme­ry­to­wany mary­narz US Navy, wielki fan moto­ry­za­cji i kali­ste­niki, jest entu­zja­stą Corvette i moto­cy­kli­stą. Ma spor­tową torbę i nie doro­bił się prze­zwi­ska. Chyba nikomu nie przy­szło do głowy, żeby jakieś mu nadać. Pozna­łam kie­dyś jego stałą dziew­czynę, Emily, elo­kwentną bry­tyj­ską archi­tektkę. Bar­dzo ją polu­bi­łam. Nie wyglą­dają, jakby do sie­bie paso­wali, ale jakoś to działa. Mike nie ma więk­szo­ści lewego kciuka, co w naszej branży nie jest niczym nie­zwy­kłym.

Spock, cichy ojciec rodziny z przy­pad­kowo impo­nu­jącą fry­zurą, wydaje się cał­ko­wi­cie pozba­wiony emo­cji. Stąd wzięła się jego ksywka. Nawet jego torba podróżna jest dziw­nie zwy­czajna – szara, pro­duk­cji Pumy. Spock ma budowę ciała roz­gry­wa­ją­cego NFL, ale nie wyka­zuje ani cie­nia bra­wury. Kie­dyś odwo­łał lukra­tywne nur­ko­wa­nie w Morzu Śród­ziem­nym, ponie­waż jego córka musiała mieć usu­nięte mig­dałki. Nie znam wielu nur­ków, któ­rzy tak by się zacho­wali.

André, żyla­sty spec od spa­wa­nia, były gracz rugby i zatwar­działy hazar­dzi­sta, jest pra­wie tak stary jak Jumbo, ale mniej mądry. Torbę ma z dro­giej brą­zo­wej skóry, ze względu na jego wzrost ludzie cza­sem pokpi­wają sobie, że nosi torebkę. Znany jest z cyto­wa­nia obszer­nych frag­men­tów sztuk Szek­spira. W helo­wej atmos­fe­rze brzmi to dość sur­re­ali­styczne. Może też być zaraź­liwe.

Tea-Bag, a według przy­wieszki baga­żo­wej nie­jaki Javad Assar, jest dla mnie posta­cią tro­chę tajem­ni­czą. Na swoje dru­gie nur­ko­wa­nie satu­ra­cyjne przy­tar­gał cał­kiem nowy ple­cak, który jak to czę­sto bywa u nowi­cju­szy, jest znacz­nie więk­szy od innych bagaży. Widocz­nie Tea-Bag nie zorien­to­wał się do końca, w jak cia­snym wnę­trzu przyj­dzie nam byto­wać.

Dzwon nur­kowy to mniej­sza komora, w któ­rej panuje stale to samo ciśnie­nie co w dużej i na dnie morza. Łączy się z dużą komorą przez krótki rękaw moco­wany do naszego kibelka. Dzwon jest opusz­czany do wody na sta­lo­wych linach przez tak zwany basen księ­ży­cowy, który ma dostęp do morza, znaj­du­jący się w głębi kadłuba naszego statku. Prze­pro­wa­dzamy kon­trole dzwonu, spraw­dza­jąc nasze pępo­winy i zapa­sowe butle gazu. Sto­jąc w kręgu, cią­gniemy słomki, aby usta­lić, komu przy­padną dolne koje. Jest tro­chę ner­wo­wego ocze­ki­wa­nia. Ja oczy­wi­ście wycią­gam krótką. Ozna­cza to przy­dział gór­nej koi i tym samym nieco mniej miej­sca i pry­wat­no­ści. Ostat­nie pięć minut przed zamknię­ciem komory każdy spę­dzi na swój spo­sób. André zapali ostat­niego papie­rosa. Jumbo pew­nie zadzwoni do swo­jej dziew­czyny, żeby się poże­gnać. Mike sta­nie na pokła­dzie, by wziąć ostatni na cztery tygo­dnie oddech świe­żego powie­trza, czy po pro­stu zwy­kłego powie­trza, i wykona kilka pod­sta­wo­wych ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych. Nie mam poję­cia, co robi w takich razach Spock. Ja po raz ostatni spraw­dzam hełm nur­kowy i piszę ese­mesa do Gilly, mojej szwa­gierki z Har­ro­gate:

Zaopie­kuj się nimi dla mnie, sio­stro. Rów­nież tym dużym x.

Gilly odpo­wiada natych­miast, bo mimo upływu lat wciąż prze­żywa moje zawo­dowe wyprawy.

Zaopie­kuję się. Pil­nuj się. Gdy wró­cisz, w nowym pubie będzie nie­dzielna pie­czeń. Za wszelką cenę uni­kaj ryzyka. Kocham cię xx.

Tea-Bag wcho­dzi do komory pierw­szy. Poda­jemy mu nasze torby, siat­kowe hamaki i zestawy kosme­tyczne. Mam na sobie bluzę, spodnie do bie­ga­nia i klapki, bo dobrze wiem, co mnie czeka. Wśli­zguję się do środka ostat­nia, z dwoma poszew­kami na poduszki w dło­niach. Jedna jest ze Spi­der Manem i pocho­dzi z łóżka Henry’ego, a druga, od Laury Ash­ley, w nie­bie­sko-białe paski, z łóżka Lisy.

– Wszystko już w środku? – pyta tech­nik.

– Wszystko w środku – odpo­wia­dam.

– Do zoba­cze­nia za mie­siąc.

Meta­liczne stuk­nię­cie.

Właz się zamyka.

2

Jumbo zaci­ska dło­nie na sta­lo­wych uchwy­tach włazu i dopy­cha go stopą. Ma na sobie białe skar­petki i klapki Reeboka.

Właz zostaje uszczel­niony.

Roz­po­czyna się sprę­ża­nie powie­trza. Komora, która przez cztery tygo­dnie ma być naszym domem, choć bar­dziej przy­po­mina pojazd pod­wodny nie więk­szy w środku niż duża łazienka, zaczyna syczeć i poskrzy­py­wać. Ope­ra­tor z cen­trum kon­troli powoli zwięk­sza ciśnie­nie. Poten­cjal­nie groźny dla nas azot jest stop­niowo usu­wany i zastę­po­wany przez inny gaz obo­jętny: hel. Cze­kamy, nawet nie tykamy koi. Tech­nik, któ­rego widzia­łam przed godziną, obcho­dzi komorę z zewnątrz – spraw­dza, czy nie ma prze­cie­ków. Niczego nie wykrywa i ciśnie­nie wciąż rośnie.

Dzie­sięć metrów.

– Wszystko u was w porządku? – pyta Halvor z cen­trum kon­troli. Sły­szymy go w wewnętrz­nym gło­śniku komory. My możemy zwra­cać się do niego za pomocą mikro­fonu i urzą­dze­nia do deko­do­wa­nia naszej helo­wej mowy.

– Tak, sze­fie – mówi Jumbo. Wypo­wiada się w naszym imie­niu nie dla­tego, że wybra­li­śmy go na swego przed­sta­wi­ciela ani z tytułu star­szeń­stwa. Tak po pro­stu ma, że jak pytają, to odpo­wiada.

Ście­limy koje. Jedną z istot­nych zasad nur­ko­wa­nia głę­bi­no­wego jest podej­ście „zostaw wszystko w takim sta­nie, w jakim to zasta­łeś”. Można powie­dzieć, że obo­wią­zują nas tylko lekko poluź­nione woj­skowe rygory. Rów­nież jak w armii, roz­ma­wia­jąc ze sobą, uży­wamy takich słów jak roger, over i copy, przy­naj­mniej wtedy, gdy nie sto­imy twa­rzą w twarz. Po mie­siącu roboty potrze­bu­jemy zwy­kle paru dni odprę­że­nia, jeśli tak można powie­dzieć, żeby ponow­nie się wdro­żyć w domowe życie. Taka mili­tarna mowa szybko wcho­dzi w krew, ale trudno ją potem sto­so­wać w pry­wat­nym związku, gdzie w grę wcho­dzą emo­cje, a naj­waż­niej­szym poran­nym zada­niem jest odwie­zie­nie dzieci do szkoły. Tak, to ciężka próba, i to dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych.

Pięć­dzie­siąt metrów.

Wciąż jeste­śmy na statku, ale w cał­kiem innej sytu­acji niż reszta załogi. Tech­nik od gazu wie, że nie może się spie­szyć. Ugo­to­wałby nas żyw­cem. Zapewne spo­śród nas nie tylko ja mie­wam kosz­marne sny z wiel­kimi szyb­ko­wa­rami w roli głów­nej. Wskaź­nik na ścia­nie poka­zuje coraz wyż­sze war­to­ści, aż docho­dzi do poziomu tego, co odczuwa się w tro­pi­kal­nym kraju zaraz po wyj­ściu z kli­ma­ty­zo­wa­nego samo­lotu. Ten podmuch gorąca i wil­goci dopa­da­jący czło­wieka już na schod­kach.

Sły­szymy gło­śny trzask i Tea-Bag rzuca się do swo­jej koi. Implo­do­wała butelka szam­ponu, roz­chla­pu­jąc wkoło zawar­tość.

– Pech nowi­cju­sza, kolego – mówi André, się­ga­jąc dło­nią do sufitu.

– Posprzą­taj – rzuca neu­tral­nym gło­sem Spock.

– Też mi się to zda­rzyło na jed­nym z wcze­snych kon­trak­tów – dodaje Jumbo. Uśmie­cha się z kro­plą szam­ponu na policzku. – Nikt nie popeł­nia tego błędu dwa razy. Trzeba po pro­stu polu­zo­wać wszyst­kie nakrętki i zamknię­cia.

Nie­ła­two jest ście­lić koję, mając po obu stro­nach sze­ro­kich męż­czyzn, któ­rzy robią to samo. Jeste­śmy w gor­szej sytu­acji niż załoga kla­sycz­nego okrętu pod­wod­nego. Mamy mniej miej­sca niż kochan­ko­wie w tokij­skiej kap­sule hote­lo­wej. Ale jakoś umiemy, się tu poru­szać. Nie zapo­mi­namy, ile prze­strzeni które z nas zaj­muje, i rzadko na sie­bie wpa­damy. Odpra­wiamy szcze­gólny, robo­ciar­ski balet. Przed­sta­wie­nie w wyko­na­niu nur­ków i spa­wa­czy, z któ­rych każdy pra­gnie zacho­wać coś na kształt pry­wat­no­ści.

Tea-Bag sie­dzi na twar­dej ławce nie­da­leko koi i wachluje nie­bie­skim ręcz­ni­kiem. Chce sobie uła­twić oddy­cha­nie. Już nie zwy­kłym powie­trzem, ale spe­cjalną mie­sza­niną gazów. Wdy­chamy heliox, mie­szankę tlenu i helu, który wnika w tkanki naszego ciała. Od teraz nagra­nia z mojej kamery będą wyma­gały uzu­peł­nie­nia napi­sami. Trudno zro­zu­mieć piski powsta­jące przy oddy­cha­niu helem.

Patrzę na Tea-Baga i poka­zuję mu unie­siony kciuk. Odwza­jem­nia gest. Na przed­ra­mie­niu ma wyta­tu­owaną jakąś datę. Muszę mieć oko na mło­dego. Chcę go pod­py­tać, jak długa była jego pierw­sza robota, gdzie i z kim pra­co­wał. Ale nie teraz. Na razie musi opa­no­wać odru­chową chęć rzu­ce­nia się do włazu i ucieczki.

Postęp wskaź­nika nie jest tak płynny, jak można by ocze­ki­wać. Waha się i co chwila utyka. Z wyrazu oczu Tea-Baga wnio­skuję, że zmaga się on z napo­rem zwie­rzę­cego instynktu prze­trwa­nia. Znam to, ale nauczy­łam się już nad tym pano­wać. Inna sprawa, że w tych warun­kach nawet naj­bar­dziej doświad­czony i zrów­no­wa­żony pro­fe­sjo­na­li­sta może cza­sem mieć pro­blemy z samo­kon­trolą.

Mike sie­dzi naprze­ciwko Tea-Baga i czyta „Ame­ri­can Iron Maga­zine”. Powoli, meto­dycz­nie prze­biega tekst o wyści­gach moto­cy­klo­wych na czer­wo­nych ska­łach Utah. Trzyma ten maga­zyn na wycią­gnię­cie ręki. Na lądzie widzia­łam go raz w oku­la­rach do czy­ta­nia. Natych­miast je wtedy zdjął. Pot kapie mu z nosa na blat stołu. Porządny blat, ze stali nie­rdzew­nej. Mike prze­ciera go chu­s­tecz­kami higie­nicz­nymi, spry­skaw­szy anty­bak­te­ryj­nym sprayem. Odru­chowo, jak na auto­pi­lo­cie. Potem umiesz­cza zużyte chu­s­teczki w prze­zro­czy­stej tor­bie wiszą­cej na zakrzy­wio­nej meta­lo­wej ścia­nie. Jest tam dla niej spe­cjalny haczyk. Naro­bisz bała­ganu, zaraz posprzą­taj, taką tu mamy zasadę. Przy tej tem­pe­ra­tu­rze i wyso­kiej wil­got­no­ści bak­te­rie bar­dzo szybko się roz­mna­żają. Każde z nas zetknęło się z grzy­bicą ucha i stopą spor­towca. Poważne infek­cje roz­wi­jają się tu w pio­ru­nu­ją­cym tem­pie. Zarazki wci­skają się wszę­dzie, roz­mna­żają się i mutują. Sze­ścio­oso­bowa grupa może im ulec w kilka godzin. Mike o tym wie. Wszy­scy o tym wiemy.

– Nikomu nic nie dolega? – pyta Dun­can przez gło­śnik. Dun­can to nasz szkocki nad­zorca, szef Halvora. Teraz też sie­dzi w cen­trum kon­troli.

– Nikomu – odpo­wiada Mike. – Wszystko w porządku, sze­fie.

Mano­metr wska­zuje ciśnie­nie odpo­wia­da­jące głę­bo­ko­ści sześć­dzie­się­ciu metrów. Co parę minut muszę ocie­rać pot z twa­rzy. Koje są już zaście­lone, sta­lowy stół roz­ło­żony do mak­si­mum. Leżą na nim gazety, moje i Spo­cka. Pomoc­nicy tech­ni­ków dbają o różne nasze potrzeby. Ładują nasze cyfrowe odtwa­rza­cze MP3, dostar­czają roz­ma­ite lek­tury. No i nas kar­mią. Żadna zachcianka nie jest igno­ro­wana. Nie­któ­rzy żar­tują, że popa­damy przez to w roz­le­ni­wie­nie, ale nie­wiele osób z zewnątrz zamie­ni­łoby wol­ność w świe­cie zwy­kłego powie­trza na takie wię­zie­nie. Pole­gamy na nich i na całym zespole we wszyst­kim. Gdyby zechcieli, mogliby nas prze­ro­bić na rosół, zamro­zić na kość, zagło­dzić, zaga­zo­wać. W pew­nym sen­sie przy­po­mina to eks­pe­ry­ment naukowy, który wymknął się spod kon­troli. Czy też dokład­niej: spod naszej kon­troli. Jest całe mnó­stwo spo­so­bów, na które ktoś z zewnątrz mógłby nam poważ­nie zaszko­dzić, gdyby tylko strze­liło mu to do dur­nej głowy. To mało kom­for­towa sytu­acja, my zaś tole­ru­jemy ją wyłącz­nie z powo­dów finan­so­wych. Chyba łatwo to zro­zu­mieć.

Nie ma żad­nej roboty fizycz­nej, za którą tyle by pła­cono. Mimo to więk­szość nur­ków głę­bi­no­wych, czy „szczu­rów komo­ro­wych”, jak nas cza­sami nazy­wają, ni­gdy nie staje się bogata. Podob­nie jak piraci, żegla­rze i inni wyjęci spod prawa, mamy skłon­ność do prze­ży­wa­nia każ­dego dnia tak, jakby był naszym ostat­nim. Ponie­waż, jak mawiała moja mama z Flo­rydy, „któ­re­goś dnia wyj­dzie na twoje”.

Nasz dom jest okrą­gły jak zbior­nik pro­panu. Ściany mają ten sam odcień sza­rego beżu, jaki spo­tyka się w przy­tuł­kach i kost­ni­cach. Insty­tu­cjo­nalna sza­rość, zawsze łatwa do wytar­cia.

Tea-Bag odwraca się do Mike’a, jakby zbie­rał się na odwagę, i w końcu zadaje pyta­nie:

– Byłeś w Navy SEAL?

Mike nie odrywa wzroku od swo­jego maga­zynu o moto­cy­klach.

– Ni­gdzie nie byłem, synu.

– Co? – pyta Tea-Bag.

Mike wie, że młody nurek nie ma szansy zro­zu­mieć go przy tej ilo­ści helu, którą teraz wdy­chamy. Trzeba czasu, żeby przy­wyk­nąć do gło­sów jak z kre­skówki. Wskaź­nik na ścia­nie poka­zuje sie­dem­dzie­siąt metrów.

– Powie­dzia­łem, że ni­gdzie nie byłem – powta­rza Mike, tym razem wol­niej.

Tea-Bag nie wie, co zro­bić z oczami po takiej odpo­wie­dzi.

Idę do mojej koi.

Pół­tora kroku.

Przez następny mie­siąc to będzie mój jedyny pry­watny skra­wek prze­strzeni. I bar­dzo umowna pry­wat­ność. Mam cienki mate­rac, poduszkę oraz nie­bie­skie prze­ście­ra­dło. I zasłonę, żeby się odgro­dzić od świata. Bez­po­śred­nio pod moją znaj­duje się koja Jumbo. Ma tam już minia­tu­rową flagę Liver­pool FC i zdję­cie rodziny. Moja koja zwisa z sufitu na łań­cu­chach. Gniazda słu­chaw­kowe i miej­sce na książkę kie­szon­ko­wego for­matu. Gdy­by­śmy chcieli oglą­dać tele­wi­zję, możemy to robić przez maleńki ilu­mi­na­tor, stło­czeni razem. Gdy leżę, wystar­czy, że tro­chę bar­dziej wycią­gnę rękę, bym dotknęła sąsied­nich koi. Absur­dalna sytu­acja. W domu, w naszej sen­nej wio­sce na pół­noc od Har­ro­gate w York­shire, mam ze cztery razy więk­szą od tej komory sypial­nię. Steve i ja tak ją zapro­jek­to­wa­li­śmy, aby była prze­stronna i jasna. On zbu­do­wał sobie ponadto drew­nianą chatkę z żywym, zie­lo­nym dachem, by pro­wa­dzić w niej spo­koj­nie ser­wis i naprawę zegar­ków ręcz­nych. Ja wybra­łam tapetę, a jemu zosta­wi­łam wybór desek na pod­łogę.

Tutaj nie­mal doty­kam sto­pami Tea-Baga, który sie­dzi na ławce i wciąż wyciera twarz.

Wyj­muję kamerę i włą­czam nagry­wa­nie.

– Trzy łóżka pię­trowe usta­wione w kształ­cie litery U. Sześć koi. Te w głębi, które zajęli Spock i André, zasła­niają właz, przez który tu weszli­śmy. André ma krem do rąk i oku­lary do czy­ta­nia, bo latka lecą. – Odwra­cam kamerę w drugą stronę. – Tak wygląda nasze kró­le­stwo. – Głos mam piskliwy, ale nic na to nie pora­dzę. Lisa nazywa to „gło­sem kre­wetki”, Henry mówi, że gadam jak Kaczor Donald. Nagle czuję przy­pływ tęsk­noty za nimi, tak inten­sywny, że aż bole­sny. Gło­śno wyja­śniam do kamery, jak wyrów­nuje się ciśnie­nie w uszach. – Ławka po lewej, ławka po pra­wej, stół pośrodku. Zazwy­czaj jest zło­żony i tylko jego środ­kowa część wystaje na śro­dek komory. Ale można pod­nieść boczne czę­ści blatu, gdy­by­śmy chcieli jeść wszy­scy razem.

– Szczę­śliwa rodzina – mówi Spock, jak zwy­kle z pustymi oczami.

Sły­sza­łam, że z początku inni nur­ko­wie czuli się w jego obec­no­ści bar­dzo nie­swojo. Jed­nak gdy zali­czyli z nim kilka wspól­nych zejść, prze­ko­nali się, że nie tylko jest twardy jak skała, nie­za­wodny i nawet w trud­nych sytu­acjach zawsze zacho­wuje spo­kój, ale to także jeden z naj­bar­dziej spraw­nych fizycz­nie oraz naj­uczciw­szych nur­ków, jakich spo­tkali. Teraz czyta „Finan­cial Times”.

– Jakieś porady inwe­sty­cyjne? – pytam.

Pod­nosi wzrok i dra­pie się po kru­czo­czar­nych wło­sach.

– Kupuj ropę.

Dla­tego tu jeste­śmy. Ropa jest powo­dem, dla któ­rego ten sta­tek z całą załogą i kosz­tem utrzy­ma­nia rzędu stu tysięcy fun­tów dzien­nie kie­ruje się na pół­noc od Devil’s Hole i pozo­sta­nie tam przez cały mie­siąc. Jeste­śmy tutaj, ponie­waż ropa musi pły­nąć. Naszym sze­fem jest Halvor, choć Jumbo i Mike też mają tu sporo do powie­dze­nia. Halvor nato­miast pod­lega Dun­ca­nowi i jego zmien­ni­kowi, nieco kon­tro­wer­syj­nej postaci w branży. Oni z kolei sze­fowi ope­ra­cyj­nemu. Na szczy­cie tej pira­midy jest zaś zarząd spółki naf­to­wej i jej udzia­łowcy.

Jumbo patrzy uważ­nie na Tea-Baga.

– Wszystko w porządku, chłop­cze?

Tea-Bag kiwa głową.

– Na pewno? – drąży Jumbo. – Daj nam znać, gdy­byś się źle czuł. Tu nie ma miej­sca na sekrety.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Cham­ber

Copy­ri­ght © 2024 by Will Dean

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Shut­ter­stock.com

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: W głę­bi­nie, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-625-6

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer