Vezuwia - Tomasz Harasimiuk - ebook
NOWOŚĆ

Vezuwia ebook

Tomasz Harasimiuk

0,0

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Wystarczy jedno zwarcie, by zapłonął cały system

Vezuwia to miasto wykute we wnętrzu wulkanu, w którym jednym z wyznaczników statusu społecznego jest zamieszkiwanie jak najwyższego piętra. To miejsce, gdzie energia zasila nie tylko lampy, ale też… ludzi.

Właśnie tu trafia Felix, młody pechowiec z pustynnego Sachel, który zrządzeniem losu zostaje uznany za elektryka. Dzięki temu, jako jeden z nielicznych, ma szansę odkryć, co tak naprawdę dzieje się za stalowymi drzwiami potężnej elektrowni. I… chyba nie zdaje sobie sprawy, w jak wielkich tarapatach się przez to znajduje.

Są tacy, którzy zrobią wszystko, by poznać tę tajemnicę. I tacy, którzy nie cofną się przed niczym, by ją pogrzebać.

Napięcia, intrygi, spiski, a w tym wszystkim nauka – potężniejsza niż cokolwiek na tym świecie. Sekrety Vezuwii nie będą długo bezpieczne. Czy jesteście gotowi, by je odkryć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



Tomasz Harasimiuk

Vezuwia

PRELUDIUM

Mojej Wiktorii i wszystkim tym, których w swojej bezczelności i bez pytania o zgodę umieściłem w tej książce. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.

1

Felix nigdy nie czuł się przesadnym szczęściarzem. „Na początku Bóg stworzył świat, a potem było już tylko gorzej” – mawiał. Zaczynając jednak od początku: tuż po urodzeniu nadano mu imię Ter-Rarem – Ten Szczęśliwy. Nieszczęście Ter-Rarema polegało jednak na tym, że nie za bardzo umiał wypowiedzieć głoskę „r”. Choćby próbował tysiąc razy, zawsze wychodziło coś na pograniczu Ter-Rarem i Tey-Lachem, co oznacza „To Śmieszne”. Jakby tego było mało, był piątym dzieckiem swoich rodziców, a to oznaczało, że nie miał prawa do dziedziczenia rodzinnego majątku. Nawet gdyby jego rodzeństwo zrzekło się dóbr, Ter jako piąty w rodzie nie otrzymywał nic. Był wyrzutkiem, niechcianym problemem, tym, który przyciągał kłopoty. Kiedy więc tylko osiągnął dorosłość, czyli gdy ukończył dziewiętnaście i pół roku według prawa Sachel, wprowadził w życie Plan Wielkiej Zmiany. Rozpoczął od zmiany imienia na Felix. Imię to niejako miało odniesienie do szczęścia w języku południowców, Ter uznał zatem, że jest mu ono pisane.

Krokiem drugim było opuszczenie rodzinnego domu. To akurat przyszło mu dość łatwo. Jego rodzina nie była zła, a przynajmniej Felix jej za taką nie uważał. Jest jednak coś w przesadnym konserwatyzmie, co nieuchronnie prowadzi do krzywdy niewinnych. W Parem na przykład, krainie leżącej na północny zachód od Sachel, dawno ustanowione prawo wymagało, by to mężczyzna przemawiał w imieniu rodziny. Miało to rzekomo służyć poprawieniu komunikacji i organizacji na wiecach i zgromadzeniach – im mniej ludzi chce mówić, tym więcej może słuchać. W efekcie kilkaset lat później kobieta w Parem nie ma prawa odezwać się poza domem. W Sachel natomiast od dawna wierzono, że cyfra pięć jest jakby przeklęta. Skutkiem tego Felix nierzadko stawał się ofiarą bezpodstawnej agresji i niesprawiedliwości. Często, gdy zaczynało brakować jedzenia, to akurat na jego talerzu lądowały najmniejsze porcje, a gdy pojawiała się parszywa robota, to on pierwszy musiał się nią zająć. Doszło do tego, że chłopak naprawdę zaczynał myśleć, że jest przeklęty. Stąd plan o opuszczeniu domu. Młodzieniec taki jak on nie miał jednak wielu opcji – ciemna skóra i skośne oczy niemalże jednoznacznie identyfikowały go jako mieszkańca Trójkrólestw – Parem, Sachel i Zenet. Państwa te, jakkolwiek suwerenne, prowadziły wspólną politykę zagraniczną i przez wiele lat toczyły mniej lub bardziej zażarte boje z krainami Eofagu – Zielonych Królestw Południa. Emigracja na zaśnieżoną północ byłaby szaleństwem, a na dotarcie do krain wschodu lub zachodu Felix po prostu nie miał środków. Dlatego też jego celem stała się Vezuwia – miasto na wulkanie.

– Telaz będzie inaczej – mruknął pod nosem Fel, stojąc u podnóża wulkanu i podziwiając miasto ukryte w jego wnętrzu jak orzech w skorupie. Z trzech stron otaczały je potężne górskie ściany, jednak od wschodu znajdował się wyłom, w którym mieszkańcy wybudowali bramę. Jej jasne ściany kontrastowały z czarnym, nieprzystępnym zboczem. Wysoko ponad bramą widać było część zabudowań – imponujące budynki wczepiały się w górskie zbocza, pnąc się daleko do góry.

Droga do Vezuwii zajęła mu grubo ponad dwa tygodnie. W normalnych okolicznościach podróż powinna trwać nie dłużej niż tydzień, ale dla skończonego pechowca jakim był Felix, niemożliwe było przeżycie takiej wędrówki bez jakiejkolwiek wpadki. Już drugiego dnia podróży napotkał dwóch mężczyzn grzebiących przy zepsutym wozie i rozpaczliwie próbujących naprawić przednią oś, wyglądającą, jakby przeżyła bliskie spotkanie z drzewem lub wielkim kamieniem. W młodości Ter spędzał długie godziny w warsztacie lokalnego wozaka, godzinami pomagając mu w jego pracy, ucząc się fachu i rozmaitych przekleństw, bardzo zresztą kreatywnych, dlatego zaoferował swoją pomoc. Skąd mógł wiedzieć, że dwoje wozaków to w rzeczywistości rozbójnicy uciekający z łupem? Udało mu się naprawić ich wóz, a ci w podzięce obili mu gębę i obrobili go z pieniędzy. Od tego czasu musiał więc spać w szałasach i znajdować jedzenie, gdzie się dało.

– Telaz naplawdę będzie inaczej! – powiedział raz jeszcze, by dodać sobie otuchy, i ruszył w kierunku bram miasta.

Vezuwia była stosunkowo młodym miastem, liczyła sobie bowiem raptem koło dwustu–trzystu lat. Niegdyś tereny te były prawie niezamieszkane, z dość oczywistego zresztą powodu – w pobliżu znajdował się bowiem cholernie wielki wulkan. Później, w czasach Wielkich Wojen, uciekająca ludność cywilna zaczęła zakładać w tej okolicy niewielkie osady, licząc na możliwość przeżycia w spokoju. Wioski te zaczęły przyciągać więcej mieszkańców, co nieuchronnie ściągnęło również plagi bandytów i rozbójników polujących na łatwe cele w okolicy. Doprowadziło to do zawiązania się Konfederacji Osad Vezuwii, organizacji mającej za zadanie utworzenie oddziałów ochotniczych walczących z rozbójnikami. A potem wybuchł wulkan.

Skutki wybuchu były dramatyczne – prawie wszystkie osady zostały zniszczone, dobytek utracony, ludzie pozostali bez jedzenia i bez dachu nad głową. Większość wyemigrowała, ale ci, którzy pozostali, zebrali się w jedną społeczność i założyli miasto w ostatnim miejscu jako tako do tego się nadającym – na stoku wulkanu. Było to szaleństwo samo w sobie, ale równocześnie ostatnia szansa na przeżycie – tumany pyłu wyrzucone do nieba skutecznie ochłodziły atmosferę, a wulkaniczna gleba pozostawała ciepła. Dodatkowo wybuch uszkodził strukturę góry, pozwalając ludziom wejść do wnętrza wulkanu. A tam odkryli coś, co zmieniło ich życie już na zawsze.

Następnego dnia rano Felix przypuścił szturm na bramy miejskie. Planował wmieszać się w poranny tłum i niezauważony wślizgnąć się do miasta.

– W sprawie? – zapytał strażnik przy bramie. Nosił bardzo lekką kolczugę, wręcz koszulę z metalowych kółek. Felix słyszał kiedyś, że tego rodzaju ochrona jest bardzo popularna w zatłoczonych miastach na zachodzie. Na kolczugę narzuconą miał tunikę z herbem strażników miejskich przedstawiającym zaciśniętą pięść na czerwonym tle. Na głowie lekki kaptur, przy boku wisiała mu pałka, w kaburze pistolet skałkowy gwardzistów – krótka, dwulufowa wersja klasycznego pistoletu na czarny proch. Strzelając z takiej broni, można było chybić w drzewo z odległości czterdziestu metrów lub rozerwać je na kawałki z metra.

Felix zaniemówił. Tego jednego problemu nie zdołał rozwiązać podczas podróży. Nie wiedział, jak dostać się do miasta. Liczył na jakiś łut szczęścia, fart, który pozwoliłby mu przeniknąć za mury. Teraz jednak nadzieja zawiodła. Zrezygnowany otworzył już usta, by powiedzieć cokolwiek, kiedy zza jego pleców odezwał się jakiś mężczyzna.

– Elektryk! – krzyknął. Strażnicy natychmiast stracili zainteresowanie chłopcem, zamiast tego przenieśli wzrok na człowieka stojącego tuż za nim. Wyczuwając okazję, Felix zaczął pospiesznie ich okrążać, bacznie śledząc sytuację.

– No ileż można było czekać?! – parsknął strażnik po lewej. – Człowieku, my tu potrzebujemy energii cały czas!

– Zacznij od przybudówki po drugiej stronie muru, bo jak się Virka znowu będzie musiała w zimnej kąpać, to nas tu wszystkich pozabija – poradził drugi.

Elektryk wzruszył drwiąco ramionami i wbił wzrok w kamienne sklepienie bramy.

– No pewnie, że zacznę od waszej przybudówki! – oznajmił z sarkazmem. – To przecież proste i logiczne, że budynki zaczyna się stawiać od dachów, a awarie usuwa tam, gdzie szanowna Virka zamierza umyć sobie, za przeproszeniem, nogi. Może w następnym kroku zaczniesz wciągać portki przez głowę, a buty na dłonie?

Strażnik po lewej drgnął, jakby chciał elektryka uderzyć, ale ten po prawej złapał go za ramię, spojrzał na mężczyznę i rzucił:

– Weź ty się już, kurwa, lepiej do roboty Druciku, bo naślę na ciebie…

Felix nie dowiedział się, kogo strażnik miał zamiar nasłać na elektryka, bo znalazł się już poza zasięgiem słuchu. Sama brama była gruba na jakieś pięć metrów, a szeroka na dwadzieścia. Po drugiej stronie stali kolejni strażnicy, ci już jednak nie przejmowali się wchodzącymi, a raczej przyglądali wychodzącym. Felix bezproblemowo przemknął obok ich posterunku i wkroczył do miasta.

Plan na najbliższych parę dni był w zasadzie prosty – przetrwać. Felix miał przygotowane pieniądze na nieco dłuższy pobyt w mieście, ale pewni dwaj rozbójnicy zadbali o to, by się ich pozbył. Nie miał jednak ochoty prosić o pomoc. Bycie żebrakiem jest dla każdego Sachelczyka ujmą najgorszego rodzaju, a on nie był w tym wypadku wyjątkiem. Poza tym Felix, jak każdy młody mieszkaniec królestw północy, znał się na pracy – w swoim życiu robił już u wozaka, kowala, a nawet lokalnego młynarza. Pomimo wątłej postury chłopak był silny i zaradny, nie wątpił więc, że szybko znajdzie sobie jakieś zajęcie.

Kiedy tak stał, zastanawiając się, co dalej, minął go dopiero co poznany elektryk. Chudy mężczyzna kroczył nonszalancko przez tłum, rozpychając się łokciami, raz jeszcze zwracając na siebie uwagę chłopaka. Felix odruchowo zaczął go śledzić. Zawsze warto wiedzieć więcej o człowieku, który niczego się nie boi. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Idąc za nim, starał się ignorować miasto kuszące go zewsząd swoimi kolorowymi budynkami, ozdobnymi szybami i masą ciekawych, różnorodnych ludzi. Dotychczas Felix jedynie słyszał o cudach Vezuwii, ale nigdy nie miał okazji obejrzeć ich z bliska. Teraz jednak wszystkie były tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. Przede wszystkim – lampy! Było ich pełno, co pięć, dziesięć metrów wisiała jedna. Montowano je na wysokich drewnianych słupach, pomiędzy którymi wisiały kable. Dawno temu Felix widział kabel na własne oczy, jego ojciec kiedyś przyniósł metrowy kawałek do domu, podobno dostał go od jakiegoś handlarza. Mówi się, że kable służą w Vezuwii do przesyłu energii, ale ni cholery, nikt w rodzinnym Terakamie nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób. To przecież tylko kilka kawałków metalu powleczonych czymś jakby papierem. W dodatku mokrym. Ale podobno działa.

To nie jest teraz ważne – napomniał się Felix w duchu. Gdzie ten elektryk? Rozejrzał się po placu. Dziesiątki ludzi zajmowały się swoimi sprawami, zaprzęgnięte w konie wozy wymijały się na szerokiej drodze, mężczyźni siedzący na kozłach pozdrawiali się machnięciami rąk. Gdzieś po drugiej stronie ulicy swój kram rozstawiał handlarz z żoną, ewidentnie pochodzącą z Trójkrólestw, dwoje dzieci pomagało im w pocie czoła, ukradkiem podkradając owoce. Na pierwszy rzut oka Felix rozpoznał w kobiecie obywatelkę Sachelu – miękkie rysy twarzy i migdałowe oczy wyróżniały ją na tle pozostałych nacji. Nigdzie jednak nie widział śladu pyskatego elektryka. Cholera, zwiał!

Z braku innych pomysłów Felix ruszył przed siebie, próbując zorientować się w rozkładzie miasta. Główna droga, którą podążał od bramy, rozdzielała się przed nim na dwie odnogi: jedną idącą w prawo i do góry, drugą w lewo i nieco w dół. W powstałym w ten sposób trójkącie wybudowano plac wyłożony drobną ciemną kostką. Przy krawędziach placu stały drewniane ławki, na których odpoczywali spokojnie mieszkańcy. To pewnie jakiś punkt widokowy – pomyślał Felix, ruszając w jego stronę. Na widok miasta wyłaniającego się przed nim z każdym kolejnym krokiem przypomniał sobie historię, jaką swego czasu opowiedziała mu jego babka.

Kiedy po raz pierwszy założono wioskę na wschodniej wyrwie, mieszkańcy wybrali spośród siebie pięciu najodważniejszych mężczyzn, którzy razem wybrali się do samego wnętrza wulkanu, by zbadać odkryte wybuchem jaskinie. Była to trudna i długa podróż, gorące skały pozostawały bowiem zdradliwe, a opadając, odsłaniały rozgrzaną do czerwoności ziemię, która zapalała się od samego tylko dotyku. Mimo to mężowie wyruszyli ochoczo i już pod koniec drugiego dnia podróży dotarli do jamy po przeciwnej stronie góry, z której wciąż jeszcze buchał żar.

Przedzierając się przez dym i popiół, dotarli do jaskini innej niż wszystkie pozostałe. Jej dno wyścielały diamenty i złoto, a powietrze przepełnione było siarką i odorem zgnilizny. W tej jaskini spotkali ognistego potwora, najstraszniejszą z pradawnych bestii zamieszkujących niegdyś ten kontynent. Ma on cielsko płonącego skorpiona, ale jest wielkości słonia. Jego szczypce są twarde jak stal, a gorące jak słońce. Szczęki ma ten stwór z płynnej lawy, a odnóżami bezustannie ryje w ziemi. Jego głowę otacza grzywa jak u lwa, lecz nie są to włosy, a kości jego ofiar. Na widok poczwary osadnicy z południa rzucili się do ucieczki, ale nie zdążyli zrobić choćby dwóch kroków, a skorpion dopadł ich i pozabijał. Mieszkańcy pochodzący z dalekiego wschodu dobyli broni i rzucili się na bestię, jednak ona jednym kłapnięciem potężnych szczypiec poprzecinała ich na pół. Polter, osadnik z zachodu, próbował modlitwą wezwać swojego boga, lecz i to nie uratowało go od śmierci. Pozostał jedynie Persteun, który pochodził z Sachel. Stał wyprostowany, z rękami przy bokach, w postawie godnej, ale pełnej szacunku, i wpatrywał się w bestię spokojnie. Stwór zbliżył do niego swój przebrzydły łeb, szczypcami kłapnął tuż przed jego nosem, lecz ten nie drgnął nawet. Zaintrygowana bestia zapytała:

– Nie boisz się o życie? – A jej głos był chrapliwy i świszczący.

– Boję się, o potężny! – odpowiedział Persteun głosem głośnym i śmiałym.

– Dlaczego więc nie uciekasz jak pozostali?

– Widzę twoje potężne nogi i wiem, że nigdy cię nie prześcignę. Gdy patrzę na twoje potężne szczypce, wiem, że nigdy nie zdołam cię pokonać. Nie znam twego imienia, więc nie mogę zanieść do ciebie modłów, proponuję ci jednak układ.

– „Układ”? – zaskrzeczała bestia. – Co taki pył jak ty może mi zaproponować, czego nie mogę wziąć sobie sam?

– Oszczędź mi życie i użycz części swojej mocy mieszkańcom z wioski, a obiecuję ci, że każdego miesiąca przyprowadzę ci świeżą ofiarę.

Potężny ogon przeciął powietrze tuż nad głową mężczyzny, mijając ją zaledwie o włos.

– Jeśli przyjdzie mi na to ochota, to zejdę ze zbocza i wyrżnę was wszystkich. Rzeki spłyną krwią, a wasze ciała użyźnią glebę otaczającą górę na tysiące lat. Żyjecie tylko dlatego, że ja pozwalam wam żyć. Po co więc miałbym godzić się na twój mały… gambit?

– Możesz to zrobić, o potężny. Możesz zrobić to wszystko i więcej jeszcze – odpowiedział mądry Persteun. – Ale gdy tak się stanie, ziemie te wyludnieją na kolejne eony. A tak, jeśli się zgodzisz, nie będziesz musiał robić nic, by mieć pod swymi szczękami niewyczerpane zasoby ludzkiego mięsa.

Stwór zbliżył się do Persteuna powoli, ważąc w swej parszywej głowie propozycję. W końcu podjął decyzję i powiedział:

– Zgoda, wątły człowieku. Możesz odejść do swoich, a ja pomogę wam w waszej sprawie. Ale pamiętaj, jeśli mnie zdradzicie, zejdę do was i nie okażę litości!

To mówiąc, bestia wycofała się do swego leża. Persteun zaczął się już odwracać, kiedy olbrzymi kolec stwora zbliżył się do jego twarzy. Na jego końcu wisiała mała lampka. Mężczyzna zabrał ją ze sobą i wrócił do swoich. Od tego dnia mieszkańcy osady czerpali z lampki moc, której nigdy nie brakło. Co miesiąc zaś głosowali, kogo z nich zesłać do jaskini stwora. I tak tam trwa po dziś dzień. Uważajcie zatem, bo kto korzysta z mocy oferowanej przez lampki, niewątpliwie zapisuje się na śmiertelną listę tych, którzy mają zostać pożarci przez bestię!

Felix nigdy za bardzo nie wierzył w bajki, choć zapewne w każdej znajduje się jakieś ziarno prawdy. Persteun może i istniał, ale ognisty skorpion to już raczej wymysł czyjejś wyobraźni. Faktem pozostaje jednak, że Vezuwianie korzystali z mocy inaczej niż inne nacje. Mieszkańcy Dżungli na przykład traktowali moc jako dar, czerpali więc w taki sposób, by nie zakłócić naturalnego rytmu świata. Natomiast w trójkrólestwie, którego częścią jest i Sachel, energii zawsze jest mało, wysysa się więc każdą, nawet najmniejszą drobinkę i nie marnuje niczego. Tutaj zaś, jak podają opowieści, energia nie jest traktowana jako coś mistycznego lub trudno dostępnego, a raczej jako naturalny dodatek do życia, niewiele różniący się od powietrza, którym się oddycha. Sachelczyk nie miał jednak czasu nad kwestią mocy i energii porządnie się zastanowić, bowiem doszedł właśnie do barierki i jego oczom ukazał się prawdziwy ogrom miasta. Planował co prawda nie zdradzać się ze swoją odmiennością i nie zachowywać jak cudzoziemiec, ale cholera, to było naprawdę coś.

Wybuch wulkanu naruszył strukturę góry, od południowej strony tworząc ogromną wyrwę, mniej więcej w jednej trzeciej wysokości całego wulkanu. To, co Felix wziął za przedmieścia, było w rzeczywistości zabudowaniami powstałymi w samej wyrwie. Natomiast miejsce, w którym się znajdował, było krawędzią wyrwy od wewnętrznej strony wulkanu. Po jego prawej i lewej stronie rozciągało się miasto wgryzające się uporczywie w skalną ścianę. Zabudowania zarówno wspinały się ku górze, jak i schodziły. Te wspinające się były jednak zauważalnie okazalsze, a blisko szczytów jawiły się – ledwie widoczne – pałace i zamki, należące zapewne do jakichś potężnych lordów. Zamki! W Sachel zamek jest rzadkością, w promieniu dwóch dni drogi od Terakamu był może z jeden. Być może bliżej stolicy sytuacja się trochę odmienia i jest ich więcej, jednak tu, w mieście–państwie Vezuwii, Felix naliczył ich przynajmniej kilkanaście. Budynki schodzące w dół zbocza sprawiały wrażenie coraz to bardziej zaniedbanych. Początkowo różnica wydawała się niewielka, jednak im bliżej podłoża wulkanu, tym niższe i brudniejsze były domostwa. Samo dno było w zasadzie niewidoczne. Z punktu obserwacyjnego wyglądało jak niewyraźna czarna plama z kilkoma jaśniejszymi punktami, w których zapewne zamontowano lampy. Felix słyszał kiedyś, że ludzie zamieszkujący dno wulkanu to kanibale i potomkowie Ognistego Skorpiona, ale to chyba nie była całkiem prawda. Młodzieniec podniósł jednak wzrok, coś znacznie ciekawszego przykuło bowiem jego uwagę.

Na wprost niego, dokładnie na wysokości punktu widokowego, znajdował się niezwykły obiekt. Z tej odległości był on co prawda ledwie widoczny, lecz jego ogrom przyćmiewał wszystko inne dookoła. Wyglądał jak największy zamek, jaki Felix kiedykolwiek widział, tyle że był jakby… kwadratowy. Otaczały go bardzo wysokie mury, zza których wystrzeliwały wieże przypominające ogromne kominy. Z ich szczytów buchał biały dym. Ponad murami wiły się metalowe węże, z tej odległości co prawda małe, choć w rzeczywistości musiały być przynajmniej tak szerokie jak kilka wozów złączonych ze sobą jednocześnie. Kompleks wgryzał się w skalną ścianę, jak gdyby próbował ukryć się przed wścibskim spojrzeniem mieszkańców, co wydawało się nawet komiczne, zważywszy na jego ogrom. Chociaż podstawa zakładu wypadała mniej więcej na wysokości Felixa, najwyższe budynki spokojnie sięgały na kilka pięter do góry. A vezuwiańskie piętra były wyjątkowo wysokie.

– A więc to musi być ta słynna elektlownia! – mruknął Felix pod nosem. Każdy słyszał o tajemniczym zakładzie w Vezuwii, pilnie strzeżonym przez Gwardię Miejską, które rzekomo było źródłem energii dla całego miasta. Felix znał wiele opowieści przekazywanych konspiracyjnym szeptem w Sachel na temat źródła owej mocy. Czasem mówiło się, że poświęca się tam ludzi, innym razem, że mieszkańcy dokopali się do magicznej studni. Felix raczej nie wierzył takim plotkom, faktem było jednak, że nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób działa elektrownia. Jedyne, co zdołał dotąd wywnioskować, to, że w jakiś sposób są z nią związani elektrycy, którzy cieszą się w mieście swego rodzaju poważaniem.

– Zdrgi! – usłyszał za sobą. Mowa Vezuwian wciąż była dla niego dość trudna do zrozumienia. Już zaczął się odwracać w kierunku głosu, kiedy ktoś bardzo mocno popchnął go na barierkę.

– Co jest, kuchrwa?! – krzyknął młodzieniec odruchowo. Podniósł wzrok, by spojrzeć na tego, który go popchnął.

A raczej na tę. Była wyższa od niego o pół głowy, dość mocno zbudowana, ubrana w czarny strój z naszytymi nań skórzanymi wstawkami. Na plecach miała pelerynę z symbolem, którego Felix nie potrafił rozpoznać. Kiedy się odwróciła, zobaczył jej twarz – włosy ciemne i proste, usta ściśnięte, po skroni spływała jej krew. Oczy duże, niemal czarne i ewidentnie wkurwione. Sytuacja nie napawała optymizmem, Sachelczyk postanowił więc skorzystać z pierwszej sztuczki, której nauczył się w mieście.

– Elektlyk! – zakrzyknął tak władczo, jak tylko umiał.

Być może była to jego wada wymowy, być może obcy akcent, a może kobieta po prostu nie pałała miłością do elektryków. Jej oczy rozszerzyły się bowiem jeszcze bardziej, ręce i barki naprężyły, a na czoło wystąpiła niebezpieczna żyłka. Tego już mu było za wiele. Sięgnął do najbliższej lampy. Zaskakująco łatwo odnalazł jej energię, silne, stabilne źródło, pulsujące rytmicznie, jak gdyby napędzane jakąś niewidzialną siłą. Nigdy wcześniej nie spotkał się z czymś podobnym, nie miał jednak czasu w pełni zaznajomić się ze specyfiką źródła, kobieta bowiem, widząc jego ruch, zrobiła krok w jego stronę. Niewiele myśląc, Felix utworzył kanał energetyczny do lampy i z całej siły szarpnął moc. Planował szybko przekazać ją do nóg i uciec jak najszybciej, stało się jednak coś zupełnie innego.

Po pierwsze – Felix poczuł przypływ mocy tak silny, jak jeszcze nigdy w życiu. Energia zgromadzona w lampie okazała się skomunikowana z czymś znacznie większym i silniejszym, na co zdecydowanie nie był gotowy. Strumień wniknął więc w niego, przepełniając go mocą. W ułamku sekundy jego ciało rozgrzało się niebezpiecznie, słyszał każdy szmer, każde tupnięcie stopą, każdy oddech ludzi dookoła, jego wzrok wyostrzył się, a światło poranka raziło boleśnie jego oczy.

Po drugie – zrozumiał nagle, jak głupio i lekkomyślnie się zachował. Dotarło do niego, że być może kobieta nie chciała go skrzywdzić i gdyby się ukorzył, przeprosił, prawdopodobnie wszystko by się ułożyło.

A po trzecie – zemdlał.

2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19

Vezuwia

ISBN: 978-83-8373-797-3

© Tomasz Harasimiuk i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Katarzyna Darkiewicz

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Rafał Brzozowski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek