Ultimatum - T. J. Newman - ebook + audiobook

Ultimatum ebook i audiobook

T. J. Newman

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Właśnie wsiadłeś na pokład samolotu do Nowego Jorku.

Podróżuje z tobą 143 pasażerów.

Nie wiesz, że na pół godziny przed startem rodzina pilota została uprowadzona.

Jego bliscy unikną śmierci, jeśli kapitan wykona rozkazy porywacza i rozbije samolot.

Aby rodzina pilota mogła przeżyć, wszyscy w samolocie muszą zginąć.

Przyjemnego lotu.

Pilot amerykańskich linii lotniczych Coastal Airways Bill Hoffman rusza w rejs z Los Angeles do Nowego Jorku ze 144 pasażerami na pokładzie. Wkrótce po starcie dostaje wiadomość, że jego żona Carrie i dwójka dzieci zostali uprowadzeni.

Bill musi dokonać wyboru – albo rozbije samolot w Waszyngtonie, albo jego rodzina zginie. Terrorysta zmusza go do zerwania łączności z ziemią, odcina od pasażerów, a jedynym sprzymierzeńcem Billa staje się główna stewardesa, która nie tylko będzie musiała zapanować nad rosnącą paniką pasażerów, ale również podjąć decyzję, czy w tak ekstremalnej sytuacji będzie w stanie zaufać kapitanowi…

Bestsellerowa debiutancka powieść byłej stewardesy, do której prawa filmowe zostały kupione przez Universal Studios!

Boisz się turbulencji w samolocie? To jeszcze nie wiesz, co to jest strach.

Takiej dawki adrenaliny nie było od czasu Szklanej pułapki z bohaterskim Johnem McClane’em!

Oszałamiający i nie do odłożenia! Jest jak Szczęki z akcją na wysokości 10 kilometrów.

Don Winslow

Ultimatum to najlepszy typ thrillera… Szybka akcja, przy której nie zaczerpniesz tchu, i wydarzenia, które są przerażająco prawdopodobne.

James Patterson

Niesamowity… Nieprzerwanie trzymający w napięciu, szokujący i przerażający.

Lee Child

Nie do zapomnienia.

Janet Evanovich

Zapiera dech w piersiach! Boisz się przerzucić kartkę, ale nie możesz się powstrzymać.

Diana Gabaldon

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Czyta: Maciej Kowalik

Oceny
3,9 (335 ocen)
115
116
68
24
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaAga1234

Całkiem niezła

Wciągająca akcja, ale zakończenie przewidywalne. Dialogi czytane głośno i wyraźnie, ale opisy bardzo cicho. Podczas jazdy samochodem bardzo to przeszkadza.
20
PaniBerni

Nie polecam

Jedna z najgorszych książek jakie w życiu czytałam. Nudna, dialogi i niektóre zdania wręcz żałosne, normalnie ciary żenady, że ktoś sobie powymyślał takie zdania czy sytuacje i zostało to wydane. Banał gonił banał, a dyrdymał dyrdymał. To moje osobiste zdanie rozczarowanego czytelnika.
10
Modlinek

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, trzymająca w napięciu nie można przestać czytać
10
KoraMozgowa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść. Thriller od którego się nie oderwiesz, a zakończenie jak zwykle wzruszające, bo dobrze się kończy, ale to też duża zasługa lektora i muzyki, która z początku mnie denerwowała. To był pierwszy audiobook z muzyką w tle, czułam się jakbym oglądała dobry film. polecam!
10
monika_czyta90

Nie oderwiesz się od lektury

„W każdej wojnie najtrudniej pogodzić się z cierpieniem zwykłych ludzi. Strefa walk powinna być miejscem dla żołnierzy.” Pilot amerykańskich linii lotniczych Coastal Airways Bill Hoffman wyrusza w rejs z Los Angeles do Nowego Jorku. Na pokładzie samolotu ma 144 pasażerów oraz pełną załogę pokładową. Kilka chwil po starcie Bill dostaje wiadomość, że jego rodzina została porwana, a jedynym ratunkiem dla jego bliskich jest rozbicie samolotu w Waszyngtonie. Pilot staje przed trudnym wyborem - albo zginie jego rodzina, albo samolot pełen ludzi. Jakiego wyboru dokona Bill? Czy uda mu się ocalić zarówno bliskich jak i pasażerów? „Ultimatum” jest debiutem napisanym przez byłą stewardessę. Kiedy zobaczyłam zapowiedź tej książki wiedziałam, że to jest to czego szukam. Tak wielu emocji w książce już dawno nie odkryłam. Od strachu, złości, troski po chwilową radość, która za moment znowu przeradzała się w strach o losy pasażerów. Według mnie autorka wyczerpała pomysł książki do maksimum, a ...
10

Popularność




BESTSELLEROWA POWIEŚĆ BYŁEJ STEWARDESY. PRAWA FILMOWE ZAKUPIONE PRZEZ UNIVERSAL STUDIOS!

„Witam państwa na pokładzie samolotu Coastal Airways, rejs numer czterysta szesnaście. Nazywam się Bill Hoffman i mam przyjemność być państwa kapitanem… Dzisiejszy lot potrwa pięć godzin i dwadzieścia cztery minuty i zanosi się na gładką jazdę”.

Na gładką jazdę? SERIO???

Ale oczywiście wierzycie kapitanowi. Dlaczego mielibyście nie wierzyć?

Nie wiecie, że od pół godziny jego żona i dzieci są zakładnikami człowieka gotowego na wszystko. Unikną śmierci, pod warunkiem że kapitan wykona rozkazy porywacza i rozbije samolot. Albo życie jego rodziny, albo życie 148 osób w samo- locie… i może setek albo tysięcy ludzkich istnień na ziemi. Wygląda na to, że trzeciej opcji nie ma.

Przyjemnego lotu!

T.J. NEWMAN

Pracowniczka księgarni, która postanowiła zostać stewardesą. W latach 2011–2021 była zatrudniona w liniach lotniczych Virgin America oraz Alaska. Ultimatum pisała głównie podczas całonocnych lotów nad Stanami Zjednoczonymi, kiedy jej pasażerowie spali. Mieszka w Phoenix w stanie Arizona. To jej pierwsza powieść.

 @TJ_AUTHOR     @T_J_NEWMAN

Tytuł oryginału:

FALLING

Copyright © 2021 by T.J. Newman

All rights reserved

First published by Avid Reader Press, an Imprint of Simon & Schuster, Inc.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2022

Redakcja: Joanna Popiołek

Projekt graficzny okładki oryginalnej: David Litman

Zdjęcia na okładce: © Malorny/Getty Images (samolot), Ingo Vogelmann/Eyeem/Getty Images (niebo)

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-911-0

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Podziękowania

Rodzicom, Kenowi i Denise Newmanom

Co Bóg uczyni.

Lb 23,23

Kiedy na jej kolana upadł but, w środku znajdowała się stopa.

Odrzuciła go od siebie z wrzaskiem. Zakrwawiony fragment ludzkiego ciała zawisł na moment w powietrzu, po czym wessał go wielki otwór w kadłubie samolotu. W przejściu obok jej siedzenia czołgała się stewardesa i wołała do pasażerów, żeby włożyli maski tlenowe.

Bill obserwował to wszystko z końca kabiny pasażerskiej.

Kobieta z butem najwyraźniej nie słyszała wołania młodej stewardesy. Prawdopodobnie nie słyszała niczego od chwili wybuchu. Z jej uszu spływały cienkie strużki krwi.

Eksplozja wyrzuciła stewardesę w powietrze, po czym cisnęła nią z powrotem w dół, aż głowa z ciemnymi, kręconymi włosami grzmotnęła o podłogę. Stewardesa leżała bez ruchu, dopóki samolot nie zaczął gwałtownie pikować. Zsuwając się między rzędami siedzeń, chwyciła się metalowej rurki pod jednym z foteli. Drżącymi ramionami próbowała się podciągnąć po stromo nachylonej podłodze. Kiedy przewróciła się na bok, jej nogi uniosły się i wierzgały w powietrzu. Wokół fruwały papiery, puszki po napojach, laptop, kocyk niemowlęcy. Jakby wpadli w sam środek trąby powietrznej.

Bill poszedł za jej wzrokiem i… zobaczył niebo.

Przez szeroki otwór, gdzie jeszcze przed trzydziestoma sekundami było wyjście awaryjne, świeciło słońce. Pół minuty wcześniej druga stewardesa zatrzymała się tam, aby zebrać śmieci. Bill obserwował, jak z uśmiechem dłonią w rękawiczce odbiera pusty kubek, wrzuca go do plastikowego worka, a po chwili znika. Zniknął cały rząd siedzeń. Zniknął bok samolotu.

Rozstawił szeroko nogi, bo samolot kołysał się to w lewo, to w prawo, jakby nie mógł utrzymać prostego kursu. No jasne, statecznik pionowy, pomyślał. Pewnie szlag trafił cały ogon.

Nad głową ciemnowłosej stewardesy z trzaskiem otworzyło się kilka schowków na bagaż i po kabinie zaczęły fruwać torby i pakunki. Duża różowa walizka z kółkami wystrzeliła w kierunku otworu, wyssana przez prąd powietrza. Na zewnątrz uderzyła w kadłub i oderwała fragment poszycia samolotu. Odsłonięte wręgi i podłużnice tworzyły na tle nieba koronkę ludzkiej inżynierii. W oddali, za trzepoczącymi przewodami i syczącymi pomarańczowo-żółtymi iskrami, błękitne tło nieba urozmaicały niewielkie plamki chmur. Bill zmrużył oczy przed blaskiem słońca.

Samolot wyrównał lot na tyle, że stewardesa mogła się dźwignąć na kolano. Bill obserwował, jak zmaga się z ciałem, które odmawiało współpracy. W końcu udało jej się wyciągnąć przed siebie nogę i zobaczyć wystającą spod skóry kość udową. Zamrugała, patrząc na krwawą ranę, i zaczęła się czołgać.

– Maski! – krzyczała, pełznąc powoli między rzędami foteli w kierunku tylnej części samolotu.

Jednak jej głos ledwo się przebijał przez ogłuszający ryk wiatru. Jeden z mężczyzn wyciągnął rękę w kierunku najbliższej maski tlenowej i chciał ją przyłożyć do twarzy, lecz prąd powietrza wyrwał mu ją z dłoni i plastik wraz z elastycznymi paskami zaczął łopotać.

Kabina dusiła się w kłębach dymu, śmieci i chaosu. W powietrzu świsnął metalowy termos i uderzył w twarz pełznącą stewardesę. Z nosa pociekła jej krew.

– Postrzelili go! Mój mąż! Na pomoc!

Bill spojrzał w kierunku kobiety walącej pięściami w nieruchomą pierś męża. Czerwone strużki cieknące z dwóch małych kropek na czole zalewały oczy i policzki. Stewardesa odgarnęła z twarzy ciemne loki i podciągnęła się na podłokietniku, żeby się przyjrzeć rannemu.

To nie były kule, tylko nity.

Samolot zadygotał, podłoga zaczęła się wybrzuszać. Bill poczuł pod stopami przemieszczającą się konstrukcję. Zastanawiał się, czy maszyna wytrzyma. Ile czasu im zostało?

Stewardesa czołgała się dalej pod górę, położyła dłoń na ciemnej plamie na wykładzinie dywanowej i w tym samym momencie Bill poczuł woń moczu. Oboje spojrzeli na mężczyznę siedzącego najbliżej przejścia. Patrzył przed siebie martwym wzrokiem, a wokół jego stóp rosła kałuża.

– Pomocy – wybełkotał ktoś.

Po drugiej stronie przejścia pasażerka wyciągnęła dłonie do stewardesy i pokazała jej jakiś mięsisty przedmiot. Ta wzdrygnęła się i podniosła wzrok. Po brodzie i szyi kobiety ciekły czerwone strugi.

– Pomocy – powtórzyła i z jej ust chlusnęła nowa fala krwi.

Przedmiotem, który trzymała w dłoni, był jej język.

Bill obejrzał się przez ramię na ścianę, gdzie trzepotał na wietrze przewód interkomu, do którego czołgała się stewardesa. Popatrzył w głąb kuchni. Na podłodze leżała trzecia stewardesa, a obok niej przewrócony karton z sokiem. Przechylił głowę i obserwował, jak wokół jej ciała pomarańczowy kleks miesza się z czerwoną kałużą krwi.

Tymczasem brunetka dowlokła się wreszcie na koniec przejścia, zgniatając swoim ciałem saszetki z cukrem i śmietanką. Wyciągnęła rękę, lecz po chwili gwałtownie ją cofnęła.

Drogę zagrodziła jej para czarnych półbutów.

Podniosła głowę. Leżała u stóp Billa, ranna i zakrwawiona, z otwartymi ustami, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Krawat Billa łopotał na wietrze. Silniki wrzeszczały, żeby coś zrobili, żeby coś się w końcu wydarzyło.

– Zaraz, ale… skoro pan tu jest… – wykrztusiła, podnosząc na Billa wzrok z oskarżycielskim przerażeniem malującym się na twarzy – to kto pilotuje samolot, kapitanie Hoffman?

Bill raptownie wciągnął w piersi powietrze, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

Spojrzał na drugi koniec kabiny, w kierunku zamkniętych drzwi do kokpitu.

To on powinien tam być.

Przeskoczył nad stewardesą i puścił się biegiem między rzędami foteli. Biegł najszybciej, jak mógł, lecz im szybciej biegł, tym bardziej drzwi kabiny pilotów się oddalały. Wokół niego krzyczeli ludzie, błagali, żeby się zatrzymał, żeby im pomógł. Biegł dalej, a drzwi coraz bardziej się oddalały. Zamknął oczy.

Nagle bez ostrzeżenia grzmotnął głową w zamknięte wejście do kokpitu. Zatoczył się w tył, złapał dłońmi za czoło. Oszołomiony, próbował wymyślić sposób, żeby się dostać do środka, lecz nic mu nie przychodziło do głowy. Walił w drzwi, aż stracił czucie w pięściach.

Zdyszany, cofnął się, żeby je kopnąć, gdy nagle usłyszał kliknięcie, drzwi się uchyliły, a on wpadł do środka.

Na wszystkich konsolach migały czerwone i bursztynowe lampki ostrzegawcze. Skrzeczał niecichnący głośny alarm. W ciasnym pomieszczeniu odgłos wydawał się jeszcze bardziej przeraźliwy. Usiadł na fotelu kapitana po lewej stronie.

Usiłował się skupić na wskaźnikach. W kołyszącym się, podskakującym samolocie liczby szalały. Gdziekolwiek spojrzał, cisnęły mu się w oczy czerwone lampki. Krzyczały na niego wszystkie przyciski, dźwignie, wskaźniki.

Za oknem ziemia była coraz bliżej.

Bierz się do roboty, nakazał sobie.

Wyciągnął przed siebie dłonie.

Zamarł.

Do diabła, jesteś kapitanem. Musisz podjąć decyzję. Czas mija.

Alarm przybierał na sile. Elektroniczny głos powtarzał komendę, aby poderwał samolot w górę.

– A może zastosować ciąg asymetryczny?

Bill odwrócił głowę. Na siedzeniu drugiego pilota jego dziesięcioletni syn wzruszył ramionami. Miał na sobie piżamkę z Układem Słonecznym. Nogami nie dosięgał podłogi.

– Mógłbyś spróbować – dodał.

Bill ponownie popatrzył na swoje dłonie. Palce nie chciały nawet drgnąć. Unosiły się nieruchomo w powietrzu.

– Dobra, w takim razie wersja trudniejsza. Pikuj i wykorzystaj prędkość, żeby utrzymać prostą.

Odwrócił się i tym razem zobaczył rozpartą w fotelu żonę. Siedziała z ramionami skrzyżowanymi na piersi i z tym swoim uśmieszkiem na twarzy. Tym, który zawsze wkradał się na jej usta, kiedy oboje wiedzieli, że ma rację. Boże, była olśniewająca.

Ze wszystkich sił próbował się ruszyć i coś zrobić, aż pot spływał mu po szyi, strach go sparaliżował. Strach, że popełni błąd.

Carrie założyła włosy za ucho, pochyliła się i położyła mu dłoń na kolanie.

– Bill. Już czas.

• • •

Poderwał się i rozpaczliwie chwytał powietrze. Przez szczelinę w zasłonach sączył się na podwójne łóżko blask księżyca. Rozejrzał się za lampkami ostrzegawczymi. Nasłuchiwał alarmów, lecz dobiegło go tylko szczekanie psa u sąsiadów.

Westchnął i oparł głowę na dłoniach.

– Znowu ten sam? – spytała Carrie z drugiej połowy łóżka.

W ciemności skinął głową.

Rozdział pierwszy

Carrie strzepnęła kołdrę i wygładziła dłonią zmarszczki. Po- biegła wzrokiem za otwarte okno, gdzie jej uwagę ściągnął zapach świeżo skoszonej trawy. Po drugiej stronie ulicy sąsiad z przeciwka otarł twarz rąbkiem koszuli i z brzękiem zamknął kontener wypełniony trawą z kosiarki. Ciągnąc go do ogrodu na tyłach, pomachał dłonią w kierunku przejeżdżającego samochodu, z którego dobiegała głośna muzyka, cichnąca w miarę, jak się oddalał. W łazience za plecami Carrie umilkł zakręcony prysznic.

Wyszła z sypialni.

– Mamusiu, czy mogę iść na dwór?

U stóp schodów stał Scott ze zdalnie sterowanym samochodem w ręce.

– Gdzie twoja…? – zaczęła Carrie, schodząc.

W tym samym momencie w holu pojawiła się raczkująca Elise. Śliniąc się i prychając, dotarła do nóg brata, chwyciła go za szorty i podciągnęła się na nóżki. Stała, chwiejąc się i kołysząc, aby utrzymać równowagę.

– Włożyłeś naczynia do zlewu?

– Tak.

– W takim razie możesz wyjść, ale tylko na kilka minut. Wróć, zanim tatuś wyjdzie do pracy, dobrze?

Chłopiec skinął głową i pobiegł do drzwi.

– Scott! – zawołała za nim Carrie, sadzając sobie dziewczynkę na biodrze. – Buty!

Elise pojawiła się w ich życiu niespodziewanie, dziesięć lat po pierwszym dziecku, i z początku było to dla nich nieco przytłaczające przeżycie. Jednak w miarę upływu czasu trzyosobowa rodzina nauczyła się być czwórką, a Bill i Carrie zdali sobie sprawę, że różnica wieku między dziećmi pozwala korzystać z drobnej pomocy Scotta, takiej jak „Popilnuj siostrzyczki, kiedy pójdę się ubrać i posłać łóżko”. Od tej pory sytuacja stała się nieco łatwiejsza.

Carrie wycierała dziecięce krzesło z resztek batatów i awokado, kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi frontowe.

– Mamusiu! – wrzasnął Scott z tłumionym niepokojem w głosie.

Pospiesznie wyszła do holu i zastała chłopca patrzącego z zadartą głową na obcego mężczyznę przed drzwiami. Nieznajomy wyglądał na zdezorientowanego, stał z ręką znieruchomiałą w połowie drogi do dzwonka.

– Dzień dobry – powiedziała Carrie, przełożyła Elise na drugie biodro i dyskretnie weszła między mężczyznę a Scotta. – Słucham pana?

– Przysłali mnie z CalComu – oznajmił nieznajomy. – Dzwoniła pani w sprawie internetu?

– Ach tak! – zawołała, otwierając szerzej drzwi. – Oczywiście, proszę wejść. – Zawstydziła się swojej pierwszej reakcji. Miała nadzieję, że mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. – Przepraszam. Jeszcze nigdy nikt nie zjawił się do napraw punktualnie. A już na pewno nie przed czasem. Scott! – krzyknęła. Chłopiec, który był już przy furtce, obrócił się na pięcie. – Dziesięć minut.

Skinął głową i pobiegł.

– Mam na imię Carrie – powiedziała.

Monter postawił w wejściu torbę z narzędziami i rozejrzał się po salonie. Omiótł wzrokiem wysoki sufit, schody prowadzące na piętro, gustowne meble i świeże kwiaty na stoliku do kawy. Na kominku stały zdjęcia rodzinne z różnych lat, wśród nich najnowsze, zrobione na plaży o zachodzie słońca. Scott był miniaturą Carrie, miał takie same czekoladowe włosy, rozwiane przez morską bryzę, niemal identyczne zmrużone zielone oczy i szeroki uśmiech. Bill, prawie trzydzieści centymetrów wyższy od żony, trzymał w ramionach nowo narodzoną Elise; liliowobiała niemowlęca skóra kontrastowała z jego południowokalifornijską opalenizną.

Monter odwrócił się z lekkim uśmiechem.

– Sam – przedstawił się w odpowiedzi.

– Czy mogę zrobić panu coś do picia, zanim pan zacznie? – spytała Carrie, odwzajemniając uśmiech. – Właśnie miałam zaparzyć sobie herbatę.

– Chętnie napiję się herbaty, dziękuję.

Wprowadziła go do drugiego pokoju. Jasne naturalne światło wypełniało kuchnię, z której wychodziło się do upstrzonej zabawkami bawialni.

– Dziękuję, że przyjechał pan w sobotę – powiedziała Carrie, sadzając Elise w wysokim dziecięcym krzesełku. Dziewczynka zaczęła uderzać piąstkami w stolik, odsłaniając w uśmiechu dziąsła z pojedynczymi ząbkami. – To był jedyny dostępny termin w ciągu kilku tygodni.

– Tak, mamy mnóstwo pracy. Od jak dawna nie działa internet?

– Od przedwczoraj – odparła, wlewając wodę do czajnika. – Czarną herbatę czy zieloną?

– Czarną poproszę.

– Czy to normalne, że tylko u nas wystąpił ten problem? – spytała, obserwując, jak zapala się płomień kuchenki. – Rozmawiałam z kilkoma sąsiadami, którzy również mają CalCom, i mówili, że u nich wszystko działa.

Sam wzruszył ramionami.

– Zdarza się. To może być router albo kabel. Przeprowadzę pełną diagnostykę.

Na schodach rozległy się kroki. Carrie wiedziała, jakie odgłosy usłyszy w dalszej kolejności: cichy hurgot walizki, szuranie torby stawianej przy drzwiach, a następnie stukot butów na twardych podeszwach przechodzących przez hol. Jeszcze kilka kroków i był już w kuchni – w wypolerowanych czarnych półbutach, idealnie wyprasowanych spodniach, marynarce i krawacie. Pod srebrnymi skrzydłami logo Coastal Airways nad kieszenią na piersi widniało imię i nazwisko, Bill Hoffman, wygrawerowane grubymi literami. Podobny znaczek ozdabiał przód obszytej złotą lamówką czapki, którą położył na blacie. Jego wejście wypadło dziwnie dramatycznie. Carrie zauważyła, jaki kontrast z resztą domu stanowiła otaczająca go aura charyzmy i autorytetu. Nigdy wcześniej tego nie dostrzegła, zwykle nie przychodził do kuchni w mundurze. Poza tym wrażenie dysonansu podkreśliła zapewne obecność obcej osoby, człowieka, który go nie znał i niczego nie wiedział o mieszkającej tu rodzinie. Bez względu na to, jaki był powód, tego dnia ów rozdźwięk wyjątkowo rzucał się w oczy.

Z rękami w kieszeniach Bill uprzejmie skinął technikowi głową, po czym przeniósł uwagę na żonę.

Carrie skrzyżowała ręce na piersi i odwzajemniła jego spojrzenie ze ściągniętymi ustami.

– Sam, czy mógłby pan…

– Jasne, pójdę, hm, rozpakować sprzęt – oznajmił monter i zostawił ich samych.

Zegar na ścianie głośno odliczał sekundy. Mała Elise waliła oślinionym gryzakiem o stolik, aż zabawka wyśliznęła jej się z rąk i upadła na podłogę. Bill podszedł, podniósł gryzak, opłukał w zlewie, wytarł ściereczką i włożył z powrotem w niecierpliwe dłonie córeczki. Za plecami Carrie zaczął cicho gwizdać czajnik.

– Odezwę się, jak tylko dotrę do hotelu, żeby się dowiedzieć, jak mecz…

– Nowy Jork, tak? – przerwała mu Carrie.

Bill skinął głową.

– Dzisiaj Nowy Jork, jutro Portland.

– Po meczu drużyna idzie na pizzę. Jeśli dodać trzy godziny różnicy czasu, to będziesz już dawno spał, kiedy wrócimy do domu.

– Dobrze, w takim razie z samego rana…

– Jutro rano spotykamy się z moją siostrą i jej dziećmi – powiedziała i wzruszyła ramionami. – Więc zobaczymy.

Bill wyprostował się i wziął głęboki oddech. Cztery złote paski na pagonach uniosły się razem z ramionami.

– Carrie, wiesz, że nie mogłem odmówić. Gdyby to był ktoś inny, nie musiałbym się zgodzić…

Wbiła wzrok w podłogę. Czajnik gwizdał przeraźliwie, więc wyłączyła gaz. Dźwięk powoli cichł, aż w końcu słychać było tylko tykanie zegara.

Bill spojrzał na zegarek i zaklął pod nosem.

– Spóźnię się – powiedział, całując córeczkę w czubek głowy.

– Nigdy się nie spóźniasz – rzuciła Carrie.

Nałożył czapkę.

– Zadzwonię przed startem. Gdzie Scott?

– Bawi się na dworze. Lada chwila wróci, żeby się pożegnać.

Wystawiała go na próbę i oboje o tym wiedzieli. Patrzyła na niego zza niewidzialnej granicy, którą wytyczyła. Zerknął na zegar.

– Porozmawiamy, kiedy będę na lotnisku – powiedział, wychodząc do holu.

Carrie patrzyła za nim.

Chwilę później usłyszała, jak otwierają się, a następnie zamykają drzwi frontowe, po czym w domu zapadła cisza. Podeszła do zlewu i patrzyła przez okno na drżące liście dębu w ogródku. Z ulicy dobiegł ją odgłos uruchamianego silnika, a po chwili odjeżdżającego samochodu.

Usłyszała za plecami chrząknięcie. Pospiesznie otarła twarz i odwróciła się.

– Przepraszam za tę sytuację – odezwała się, z zakłopotaniem przewracając oczami. – Dobrze, powiedział pan czarną. – Otworzyła opakowanie saszetki i wrzuciła ją do kubka. Z czajnika unosiły się kłęby pary, kiedy zalewała herbatę gorącą wodą. – Mleko lub cukier?

Odwróciła się, nie usłyszawszy odpowiedzi.

Wyglądał na zaskoczonego jej reakcją. Prawdopodobnie spodziewał się, że zacznie krzyczeć. Może upuści kubek, rozpłacze się, kto wie? Z pewnością wyobrażał sobie jakąś dramatyczną scenę. Kiedy kobieta we własnej kuchni odwraca się i widzi mężczyznę, którego zna od kilku minut, mierzącego do niej z pistoletu, gwałtowna reakcja wydaje się całkiem zrozumiała. Carrie poczuła, jak jej oczy odruchowo się rozszerzają, jak jej mózg szuka punktów odniesienia, aby potwierdzić, że to się dzieje naprawdę.

Przymrużył oczy, jakby chciał powiedzieć: „Serio?”.

Puls walił jej w uszach, po kręgosłupie od szyi w dół i dalej aż do kolan spłynął na nią lodowaty paraliż. Całe ciało, całe istnienie sprowadziło się do jednego buczącego odczucia.

Lecz tylko ona o tym wiedziała. Nie zwracając uwagi na broń, popatrzyła mężczyźnie prosto w oczy. Niczego po sobie nie pokazała.

Gruchając i wydymając policzki, Elise znowu rzuciła na podłogę gryzaczek i zapiszczała z radości. Sam zrobił krok w stronę dziecka. Carrie mimowolnie zadrgały nozdrza.

– Sam – powiedziała spokojnie. – Nie mam pojęcia, czego chcesz, ale dostaniesz to. Zrobię wszystko, co każesz, tylko proszę – głos jej się załamał – błagam, nie krzywdź moich dzieci.

Otworzyły się drzwi frontowe i po chwili z trzaskiem zamknęły. Panika ścisnęła Carrie za gardło. Nabrała powietrza, żeby krzyknąć, lecz Sam odbezpieczył broń.

– Mamusiu, czy tatuś już wyjechał?! – zawołał Scott z drugiego pokoju. – Nie widzę samochodu. Czy mogę się dalej bawić?

– Powiedz mu, żeby tu przyszedł – polecił Sam.

Carrie przygryzła wargę.

– Mamusiu? – powtórzył Sam z dziecięcym zniecierpliwieniem w głosie.

– Tu jestem! – zawołała Carrie. – Chodź do mnie, Scott.

– Czy mogę jeszcze wyjść na dwór? Powiedziałaś, że będę mógł… – Zamarł w drzwiach na widok pistoletu. Spojrzał na mamę, potem na broń i z powrotem na mamę.

– Chodź tutaj – nakazała mu Carrie i skinęła na niego ręką.

Nie odrywając oczu od broni, chłopiec podszedł do matki. Carrie ukryła go za sobą.

– Możliwe, że twoim dzieciom nic się nie stanie – powiedział Sam. – To nie zależy ode mnie.

Carrie znowu zadrgały nozdrza.

– A od kogo?

Odpowiedział uśmiechem.

• • •

Bill czuł na sobie wzrok mijanych ludzi. To mundur tak działał. Wydawał się w nim jeszcze wyższy niż w rzeczywistości.

Nawet jeśli Billowi można było coś zarzucić, to wszyscy zgodnie twierdzili, że przede wszystkim jest miły. Nauczyciele, trenerzy, dziewczęta, z którymi się spotykał, znajomi rodziców. Wszyscy uważali Billa za miłego faceta. Co nie znaczy, że mu to przeszkadzało. Rzeczywiście taki był. Lecz kiedy wkładał mundur, coś się w nim zmieniało. Bycie miłym traciło status ustawienia domyślnego. Nadal znajdowało się na liście jego cech, lecz na niej nie dominowało.

Kiedy omijał niekończące się kolejki do kontroli bezpieczeństwa na lotnisku międzynarodowym Los Angeles, zirytowani pasażerowie podnosili głowy, lecz wystarczył jeden rzut oka na czapkę i krawat, aby oburzenie topniało i zamieniało się w ciekawość. Mało kto obecnie się tak ubierał. Tradycyjny strój pilota sięgał czasów, gdy podróżowanie samolotami należało do rzadkich przywilejów, do wyjątkowych wydarzeń w życiu. Utrzymany w wojskowym stylu mundur roztaczał aurę tajemniczości. Wzbudzał respekt. Zaufanie. Świadczył o poczuciu odpowiedzialności.

Bill podszedł do agentki Administracji do spraw Bezpieczeństwa Transportu, siedzącej dyskretnie z boku stanowiska kontroli bezpieczeństwa. Skanując kod kreskowy na odwrocie jego odznaki, maszyna piknęła i komputer przystąpił do przetwarzania danych.

– Dzień dobry – powiedział Bill, wręczając kobiecie paszport.

– Mam nadzieję, że dobry, dopiero się zaczął – odparła, czytając informacje wydrukowane obok zdjęcia. Porównała je z danymi na odznace, wsunęła paszport pod niebieskie światło i na pustej stronie dokumentu pojawiły się hologramy oraz ukryty tekst. Podniosła głowę, aby się upewnić, że twarz, którą ma przed sobą, pasuje do fotografii.

– Przynajmniej takie jest założenie – odrzekł Bill.

– Dla mnie jest jeszcze wczoraj, więc dzień się musi pospieszyć.

Na ekranie komputera ukazały się informacje z odznaki, łącznie ze zdjęciem. Porównawszy wyniki wszystkich trzech procedur identyfikacji, oddała Billowi paszport.

– Spokojnego lotu, kapitanie Hoffman.

Przeszedł przez punkt kontroli załogi, minął pasażerów wkładających buty i pakujących z powrotem płyny i laptopy do bagażu podręcznego. Podczas ostatniego lotu Billowi towarzyszyła stewardesa, która odmówiła przejścia na emeryturę, ponieważ nie chciała zrezygnować z przywilejów członka załogi samolotu. Krzywiła się na samą myśl, że miałaby podróżować jak zwykła śmiertelniczka – czekać w kolejkach, podlegać ograniczeniom wnoszenia płynów, bagaży podręcznych, przeszukiwanych za każdym razem, a nie tylko od czasu do czasu na chybił trafił. Obserwując mężczyznę stojącego w skarpetkach i obmacywanego przez funkcjonariuszy, Bill musiał przyznać, że stewardesa miała rację.

Odszedł na bok i przy nieczynnej bramce zgodnie z obietnicą zadzwonił do Carrie. Patrząc na samochód cateringowy manewrujący na płycie lotniska oraz pracowników obsługi w jaskrawych kamizelkach, ładujących i wyładowujących bagaże i towary w lukach bagażowych, wsłuchiwał się w sygnał na drugim końcu połączenia. Jeden samolot kołował w kierunku pasa startowego, inny w oddali startował.

Rzadko się z Carrie kłócili. Dlatego tak kiepsko im to wychodziło. Miała prawo się zezłościć. Dzisiaj był mecz inauguracyjny Małej Ligi i Bill obiecał Scottowi, że na pewno przyjdzie. Dopilnował, żeby nie przydzielono mu żadnego lotu na ten dzień, a także dwa dni wcześniej i później. Lecz kiedy główny pilot prosi o osobistą przysługę, człowiek nie może odmówić. Tego się po prostu nie robi. Bill był trzecim pod względem doświadczenia czynnym pilotem Coastal Airways. Kiedy rozpoczynał pracę, nikt nie był pewien, czy firma w ogóle przetrwa. Większość nowo powstających linii lotniczych szybko upadała. Mimo to Bill postanowił zostać. I w ciągu dwudziestu pięciu lat CA odniosło spektakularny sukces, zarówno wśród pasażerów, jak i udziałowców. W pewnym sensie to było jego dziecko. Więc jeśli szef mówi, że firma cię potrzebuje, to odmowa nie wchodzi w rachubę.

O wszystkich tych rzeczach powiedział Carrie. Nie powiedział tylko, że kiedy O’Malley spytał, czy ma tego dnia czas, całkiem zapomniał o meczu Scotta. Ale nawet gdyby o nim pamiętał, to nie zmieniłoby jego decyzji.

Telefon dzwonił i dzwonił, aż wreszcie Bill usłyszał głos żony: „Cześć, dodzwoniłeś się do Carrie. Nie mogę odebrać…”. Kończąc połączenie, zobaczył na ekranie zdjęcie żony i dzieci, po czym schował telefon do kieszeni.

Uchwycił w oknie swoje odbicie. Ciemne, gęste włosy usiane zdradziecką siwizną. Intensywnie błękitne, żywe oczy.

Bill wcisnął dzwonek leżący na środku stolika do kawy.

– Oczy. Moje oczy.

– Czy to ostateczna odpowiedź? Od tego zależy zwycięstwo.

– Powiedziała, że moje oczy przypominają pływanie w środku nocy. Kiedy nie widać dna. Ale ono istnieje. Więc tak, ostateczna odpowiedź to oczy.

Carrie opadła szczęka.

Bill pochylił się do niej. Czuł zapach piwa we własnym oddechu.

– Podsłuchałem, jak kiedyś mówiłaś to swojej koleżance przez telefon. Nigdy się do tego nie przyznałem. Tak bardzo cię kocham, skarbie. – Posłał jej buziaka.

Żony zaczęły bić brawo, mężowie żartowali.

– Dobrze, Carrie – powiedział gospodarz przyjęcia. – Jego oczy. Czy taka była twoja odpowiedź na pytanie o ulubioną część ciała twojego męża?

Carrie zaczerwieniła się po czubki uszu i chichocząc, podniosła karteczkę, na której widniała nabazgrana odpowiedź: tyłek.

Pokój eksplodował śmiechem, a Bill śmiał się najgłośniej ze wszystkich.

Poprawił krawat.

Jestem dobrym człowiekiem, przypomniał sobie bez wahania. Przed oczami przemknęła mu rozczarowana twarz Carrie, kiedy wychodził z domu. Zamrugał i spojrzał za okno na startujący samolot.

Rozdział drugi

Schodząc z rękawa na płytę lotniska, Bill zmrużył oczy i osło- nił je dłonią przed blaskiem słońca. W większej części kraju królowały jesienne liście i mroźne poranki, lecz w Los Angeles panowało wieczne lato.

Obchód: rutynowy przegląd samolotu dokonywany przed każdym lotem. Zlustrować maszynę od góry do dołu, szukając nieprawidłowości, widocznych oznak uszkodzeń lub innych mechanicznych problemów. Dla większości pilotów było to tylko kolejne zarządzenie Federalnej Administracji Lotnictwa. Dla Billa był to rytuał. Położył dłoń na pokrywie silnika i zamknął oczy. Rozsunął palce, powoli wdychał i wydychał powietrze, metal stopił się z ciałem, jedno i drugie ciepłe w dotyku.

Za miesiąc miał skończyć osiemnaście lat, lecz tego dnia w szkole lotniczej Bill poczuł, że właśnie poznał najważniejszy obrzęd przejścia.

– Wiesz, dlaczego w planie lotu wpisujemy zawsze liczbę „dusz” na pokładzie, a nie „osób”? – spytał instruktor.

Bill pokręcił głową.

– Żeby w razie katastrofy ludzie wiedzieli, ilu ciał mają szukać – wyjaśnił. – Żeby nie rozróżniać i nie mylić innych określeń: „pasażerowie”, „załoga”, „dzieci”. Ile ciał, synu, tylko tyle muszą wiedzieć. Ale! – Pstryknął palcami. – Czasem w luku bagażowym wozimy zwłoki, więc muszą też wiedzieć, że nie powinni ich liczyć. A kiedy wpiszesz liczbę dusz…

Tej nocy Bill nie mógł zasnąć. Leżał w łóżku, obserwował wiatrak obracający się pod sufitem i słuchał cichego chrapania brata śpiącego po drugiej stronie pokoju. Kremowe zasłony flirtowały w otwartym oknie z ciepłym letnim wietrzykiem Illinois i rzucały na ścianę tańczące cienie.

Podczas gdy pokój tonął jeszcze w ciemności, Bill ubrał się, wymknął z domu i ścieżką biegnącą wzdłuż upraw kukurydzy pojechał na rowerze na maleńkie podmiejskie lotnisko. W oddali majaczyła pusta, cicha wieża kontroli lotów. Na płycie lądowiska stały dwa samoloty – małe jednosilnikowe maszyny, takie jak te, na których uczył się latać. Z których wyrośnie, które zamieni na potężniejsze silniki, większe ładunki, cięższe jednostki. Oparł się o płot i długo wpatrywał w skromne statki powietrzne.

Czy może to one wpatrywały się w niego? Kiedy zbladły gwiazdy i brzask zaczął się wkradać na świat różowym blaskiem, badanie się skończyło.

Czy udźwignie ciężar odpowiedzialności? Czy potrafi być mężczyzną, jakiego wymaga ta praca?

Wszystko wyglądało dobrze. Świeży bieżnik, nasmarowane podwozie, ustawione czujniki, żadnych złamań, żadnych pęknięć. Kątem oka uchwycił jakiś ruch i cofnął się kilka kroków, żeby zajrzeć do kokpitu. Z kabiny pilotów pomachał mu pierwszy oficer, Ben Miro. Wychylił się, żeby dać mu znak, że już jest. Chwilę potem chłopak przytknął do szyby czapkę Jankesów, a wtedy Bill wygiął usta w podkowę i pokręcił głową na znak niesmaku. Ben wyszczerzył zęby i pokazał kapitanowi środkowy palec.

Skończywszy obchód, Bill wszedł po schodach do rękawa i jeszcze raz obejrzał się na samolot. Ogon airbusa A320 z biało-czerwonym logo Coastal Airways napełnił go dumą. Wtedy przypomniał sobie Carrie. Wciskając kod dostępu otwierający drzwi, sprawdził swój telefon.

Żadnych nieprzeczytanych wiadomości. Żadnych nieodebranych połączeń.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, jego oczy zaczęły się przyzwyczajać do fluorescencyjnego oświetlenia. Potknął się o torbę pasażera i roześmiał się zaskoczony, po czym przeprosił, lecz właściciel torby spiorunował go wzrokiem z góry, co było nie lada osiągnięciem, zważywszy, że Bill miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Zmierzywszy mundur pilota od góry do dołu, olbrzym odpowiedział oszczędnym uśmiechem.

Sznur pasażerów ciągnął się przez cały rękaw aż do samolotu i Bill, uśmiechając się uprzejmie, lawirował między walizkami i wózkami. W końcu wszedł na pokład. Rzucił okiem w głąb kabiny tonącej w fioletoworóżowym świetle wytwarzającym charakterystyczną dla jego linii lotniczych atmosferę nocnego klubu.

– Chyba możemy zaczynać boarding – powiedział do stewardesy, która stała na palcach, żeby sięgnąć do chłodziarki.

Jo, drobna kobieta w średnim wieku, odwróciła się zaskoczona i oczy jej rozbłysły na widok Billa, który pochylił się, aby ją uściskać. Czarne puszyste loki połaskotały go w policzek, brązowa skóra pachniała wanilią.

– To mój zapach firmowy – powiedziała Jo. – Tak jak mojej mamy, a przedtem babci. Kiedy Watkinsówna kończy trzynaście lat, wszystkie kobiety z rodziny zbierają się, żeby to uczcić. Żaden mężczyzna nie ma wstępu na tę uroczystość. Siedzimy w kuchni. Rozmawiamy, gotujemy… wczuwamy się w pokolenia naszych przodkiń.

To była muzyka. Jej sposób mówienia. Bill zachwycał się każdą przeciągniętą samogłoską, falistą kadencją i nieprzewidywalnym akcentem. Lubił ją wypytywać o dzieciństwo, ponieważ uwielbiał słuchać, jak jej zatarty akcent wschodniego Teksasu nabiera mocy, kiedy opowiada o przeszłości. Bill dokończył piwo i dał znak barmanowi, że proszą o następną kolejkę.

– Nigdy nie zapomnę tej chwili… prababcia wyjmuje mi z ręki butelkę Dr. Peppera i odstawia ją na stół – wspominała Jo, uśmiechając się do kieliszka z winem, jakby oglądała przewijającą się taśmę ze wspomnieniami. – A jej dłonie, mój Boże… Była raczej drobną kobietą, ale te dłonie… No, w każdym razie nie odezwała się ani słowem, tylko wręczyła mi maleńkie złote pudełeczko z błękitną kokardką. Wiedziałam, co jest w środku, wszystkie wiedziałyśmy. Pamiętam, jak moje palce zsuwały ostrożnie kokardkę, a kiedy otworzyłam pudełeczko… tak, to były one. Mój własny flakonik Shalimar. Powąchałam. Pachniały jak moja mama. I jak jej mama. Pachniały tym, kim byłam i kim się miałam stać.

– Nie wiedziałam, że lecisz tym rejsem – powiedziała Jo.

– Dostałem go wczoraj wieczorem. Nie mieli nikogo w rezerwie, więc O’Malley poprosił mnie o pomoc.

– No proszę, numer jeden w opcjach szybkiego wybierania w telefonie głównego pilota – powiedziała, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać do wchodzących pasażerów.

– Widzisz? Ty rozumiesz, o co mi chodzi. Czy mogłabyś to wyjaśnić Carrie?

Jo uniosła brew.

– To zależy. Co przegapiłeś?

– Mecz inauguracyjny Małej Ligi Scotta. Obiecałem mu, że przyjdę.

Jo zrobiła kwaśną minę.

– Tak, wiem – powiedział Bill. – Ale co mogłem zrobić? Wcale nie należę do ojców, których nigdy nie ma w domu. A kiedy jestem, to naprawdę jestem. Obecny. Tyle tylko, że kiedy pracuję, to wyjeżdżam daleko. Ale po powrocie zawsze staram się mu to wynagrodzić.

Czekał na jakiś znak zrozumienia, lecz Jo bez słowa nalewała trunki dla pierwszej klasy. Dopiero po dłuższej chwili podniosła głowę.

– Och, przepraszam, mówiłeś dalej do mnie? Myślałam, że tłumaczysz to wszystko swojej żonie. Albo synowi. Albo… sobie. – Podniosła tacę z drinkami. – Nie twierdzę, że się mylisz, słonko. Ale załatwiasz to z niewłaściwą osobą.

Miała rację. Jo zawsze miała rację.

– Chcesz kawy? – rzuciła przez ramię, wychodząc, aby zanieść pasażerom napoje.

– Och, znasz odpowiedź.

Schylił głowę i wszedł do kokpitu.

– Czołem, szefie! – przywitał go Ben.

Uścisnęli sobie dłonie i Bill usiadł na fotelu po lewej stronie. Niemal każdą powierzchnię w maleńkim pomieszczeniu pokrywały czarne i szare guziki, lampki i przyciski, sporadycznie urozmaicone czerwonym lub pomarańczowym rozbłyskiem – posłańcami oznajmiającymi, że coś jest nie tak, nieproszonymi gośćmi podczas spokojnego lotu.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedział Ben. – Pieprzone korki, w tym mieście nawet w sobotę nie sposób ich uniknąć.

– Zdarza się – rzucił Bill, sięgając po mikrofon po lewej stronie fotela. Odchrząknął. – Witam państwa na pokładzie Coastal Airways, rejs numer czterysta szesnaście na międzynarodowe lotnisko Johna Kennedy’ego w Nowym Jorku. Nazywam się Bill Hoffman i mam przyjemność być państwa kapitanem podczas dzisiejszego lotu. Towarzyszy mi pierwszy oficer Ben oraz wspaniały personel pokładowy: Jo w klasie biznes oraz Michael i Kellie w klasie ekonomicznej. Będą obsługiwać państwa w podróży, lecz należy pamiętać, że ich pierwszym i najważniejszym zadaniem jest zapewnienie pasażerom bezpieczeństwa. Dzisiejszy lot potrwa pięć godzin i dwadzieścia cztery minuty i zanosi się na gładką jazdę. Jeśli możemy coś zrobić, aby umilić państwu podróż, wystarczy nas poinformować. A na razie prosimy państwa o zajęcie miejsc i zachęcamy do korzystania z systemu rozrywki pokładowej. Jak zawsze dziękujemy za wybranie linii lotniczych Coastal Airways.

– Widziałeś nową rezerwową Kellie? – spytał Ben.

– Nie, a co?

Ben przerwał wprowadzanie współrzędnych do komputera, żeby pokazać kilka nieprzyzwoitych gestów, i podkreślił przekaz biodrami. Bill prychnął i pokręcił głową. Czasy, kiedy nie znał jeszcze Carrie i sam był uganiającym się za spódniczkami pierwszym oficerem, wydawały się zamierzchłą przeszłością. Ben nagle urwał, bo do kokpitu weszła Jo z parującą kawą.

– Chcesz kawy, słonko? – spytała pierwszego oficera, podając kubek Billowi. Nie potrzebowała nawet pytać, aby wiedzieć, że pije czarną.

– Nie, proszę pani, ale kiedy dolecimy do Nowego Jorku, chętnie wypiję drinka.

– Słusznie. – Jo pokiwała głową. – Biznes gotowa, czekamy tylko na dwójkę. Można wam przez ten czas podesłać gościa?

Bill odwrócił się i zobaczył wyglądającego zza jej nóg małego chłopca.

– Jasne, chodź do nas, kolego – powiedział Bill, kiedy Jo wyszła.

Poprawił się na fotelu i skinął dłonią na malca. Ojciec chłopca przykucnął z tyłu i szepnął synowi coś do ucha, żeby mu dodać odwagi.

– Jest trochę nieśmiały – oznajmił. – Ale uwielbia samoloty. Czasami przyjeżdżamy pod lotnisko, żeby oglądać, jak startują i lądują.

– Na parkingu przy barze z hamburgerami za północnym pasem startowym? Jeździłem tam z synem, kiedy był mniej więcej w tym samym wieku. Do tej pory nam się to zdarza.

Bill odnotował sobie w pamięci, żeby po powrocie zabrać Scotta na wycieczkę.

– Chcesz wiedzieć, do czego służą te przyciski? – spytał chłopca.

Kilka minut później, kiedy ostatni dwaj pasażerowie weszli na pokład, Jo znów zajrzała do kokpitu.

– Gotowe, Bill – powiedziała, wręczając mu ostatnie dokumenty.

– No to do dzieła. Dziękujemy za wizytę. Chciałbyś dostać parę skrzydeł, kolego?

Sięgnął do swojej torby podróżnej, leżącej po lewej stronie fotela, wyjął z niej plastikowy znaczek i teatralnym gestem przypiął chłopcu do koszulki. Dziecko popatrzyło na lśniące skrzydełka i wybuchnęło radosnym śmiechem, a jednocześnie ukryło twarzyczkę w nogach ojca. Bill uśmiechnął się melancholijnie, wspominając Scotta, kiedy miał tyle samo lat. Wydawało się, że od tamtej pory minęły całe wieki. Ojciec dziecka podziękował bezgłośnie i obaj z synem wyszli, aby zająć swoje miejsca.

Sto czterdzieści dziewięć dusz na pokładzie, przypomniał sobie Bill, sprawdzając ponownie obliczenia masy i paliwa. Podpisał dokument i oddał Jo, a ta przekazała go urzędnikowi czekającemu przy bramce. Chwilę później drzwi samolotu zamknęły się z ciężkim łomotem, gdy tymczasem pasażerowie kończyli rozmowy telefoniczne i sadowili się na miejscach.

– Sprawdzamy przedstartową listę kontrolną, Bill? – spytał Ben.

Rozjaśnił się ekran komórki Billa. Myślał, że to wiadomość od Carrie, lecz zamiast niej zobaczył tylko mail z reklamą swojej siłowni. Zmarszczył brwi.

Za jego plecami Jo wyciągnęła drzwi kokpitu z magnetycznego rygla, który przytrzymywał je otwarte.

– Kabina gotowa do odczepienia rękawa – oznajmiła, czekając.

Bill odwrócił się w fotelu, skinął głową i pokazał uniesiony kciuk. Na ten znak stewardesa zamknęła drzwi kokpitu i piloci zostali sami.

Bill przełączył komórkę na tryb samolotowy. Odciął tym samym kontakt z Carrie. Wiedziała, że jej mąż ma ograniczony czas. Wiedziała, że kiedy wystartują, praktycznie nie będzie mógł rozmawiać, zwłaszcza w obecności Bena. To dziecinada, że tak go to rozdrażniło, ale tak było. Jeśli oczekiwała przeprosin, mogła oddzwonić, kiedy był na lotnisku. Wyśle do niej wiadomość, gdy wejdą na wysokość przelotową, ale to wszystko, co może zrobić przed wylądowaniem w Nowym Jorku.

– Dobrze. Przedstartowa lista kontrolna, proszę – powiedział.

Ben wyciągnął laminowany dokument.

– Dziennik pokładowy, poświadczenie zdatności, kod samolotowy…

• • •

Bill wyciągnął rękę i wyłączył przycisk z napisem ZAPIĄĆ PASY. Samolot wyrównał i leciał teraz na wschód z drobną cząstką ludzkości zawieszoną w stanie niebytu.

– Coastal cztery-zero-sześć, kontakt z centrum Los Angeles na jeden-dwa-dziewięć-kropka-pięć-zero – zaskrzeczał w kokpicie głos kontrolera lotów.

– Coastal cztery-jeden-sześć – zgłosił się Bill. – Los Angeles na jeden-dwa-dziewięć-kropka-pięć-zero. Miłego dnia.

Ben wyciągnął rękę i chwycił gałkę na dolnej konsoli panelu sterowania po lewej stronie. Pokręcił nią w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i żółte cyfry na wyświetlaczu przestawiły się na nową częstotliwość. Kontroler, który odezwie się na linii, poprowadzi ich przez swoją strefę przestrzeni powietrznej, po czym przekaże samolot następnemu sektorowi na trasie lotu. W ten sposób na całym odcinku drogi przez kraj łączność samolotu z ziemią będzie przekazywana niczym pałeczka w sztafecie.

Bill czekał, aż Ben zatrzyma się na częstotliwości 129,50, po czym wcisnął przycisk transmisji.

– Dzień dobry, centrum w Los Angeles – powiedział do mikrofonu, studiując wyświetlacz wskazujący wysokość, kierunek i prędkość lotu. – Coastal cztery-jeden-sześć zgłasza się na wysokości trzy-pięć-zero.

– Dzień dobry, Coastal. Utrzymuj trzy-pięć-zero – odpowiedział kontroler.

Bill odłożył mikrofon i wcisnął guzik na panelu przed sobą. Nad oznaczeniem AP1 zapaliła się zielona lampka, potwierdzająca, że uruchomiono automatycznego pilota. Odpiął pasy naramienne pięciopunktowej uprzęży, opuścił oparcie i zrelaksował się na czas przelotowej fazy lotu.

• • •

– Proszę pana – powiedziała Jo. – Proszę pana?

Mężczyzna w pierwszej klasie patrzył na ekran w oparciu fotela. Poderwał głowę, kiedy Jo pomachała mu dłonią przed twarzą, pospiesznie wyjął z uszu słuchawki i przyjął kieliszek wina z wyciągniętej dłoni.

– Przepraszam – rzucił, odwracając się z powrotem do ekranu.

– Ważny mecz? – spytała, zdejmując z tacy napój gazowany bez lodu i podając go siedzącej obok dziewczynie.

– Siódmy mecz World Series! – odparł z silnym nowojorskim akcentem. – Tak, to bardzo ważny mecz.

– Domyślam się, że kibicuje pan Jankesom – powiedziała Jo.

– Od urodzenia – odrzekł i włożył z powrotem słuchawki, żeby usłyszeć przedmeczowy komentarz.

Obok niego dziewczyna wysłała do swojego chłopaka wiadomość: Lądujemy o 10.30. Przyjedziesz po mnie? Obserwowała trzy migające kropki, po czym uśmiechnęła się, kiedy nadeszła odpowiedź.

W czwartym rzędzie głównej kabiny mężczyzna przewrócił kartkę książki. Snop światła z górnej lampki drażnił jego sąsiada, który próbował zasnąć na środkowym siedzeniu. Po drugiej stronie przejścia kobieta wcisnęła w laptopie „Wyślij”. Kilka sekund później mail pojawił się w skrzynce odbiorczej jej szefa w Los Angeles. Pasażer przy oknie wiercił się w fotelu, zastanawiając się, ile jeszcze wytrzyma, zanim będzie musiał poprosić ludzi siedzących w tym samym rzędzie, żeby wstali i przepuścili go do toalety. Za nim z otwartymi ustami chrapał wyjątkowo tęgi mężczyzna, który przy wejściu na pokład poprosił stewardesę o przedłużacz pasów. W przejściu dreptało dwuletnie dziecko. Mama trzymała je za rączkę, aby ubezpieczać malca podczas łagodnego kołysania samolotu.

Za drzwiami kokpitu piloci rozmawiali z kontrolą ruchu lotniczego, korygowali wysokość lub prędkość zgodnie ze wskazówkami. Sprawdzali komunikaty i raporty meteorologiczne i lustrowali rozciągającą się przed nimi przestrzeń – niekończące się połacie pustyni, pokryte śniegiem szczyty gór, przewijające się malownicze krajobrazy zachodnich rejonów Stanów Zjednoczonych. Podczas spokojnego przelotu na ogół jednak spędzali czas tak samo jak ich pasażerowie. Ben czytał książkę na tablecie i od czasu do czasu wysyłał wiadomości. Bill przeżuwał batonik z ziarnami i uczył się do szkolenia, które odbywał dwa razy w roku i najbliższe czekało go za kilka tygodni.

W laptopie Billa zadźwięczała wiadomość. Przyszła od Carrie, lecz nie miała tematu ani tekstu, tylko dołączone zdjęcie. Dziwne, pomyślał, klikając na załącznik. Często przysyłała mu zdjęcia dzieci lub czegoś, co się działo w domu podczas jego nieobecności, lecz po tym, jak się dzisiaj rano rozstali, nie spodziewał się czegoś takiego.

Oglądając zdjęcie, zamrugał, jeszcze bardziej zdezorientowany. Rozpoznał kanapę i za nią telewizor. Znajomo wyglądały książki i zdjęcia w ramkach. Zobaczył butelkę po piwie w miejscu, gdzie ją zostawił wieczorem, kiedy skończyli ze Scottem oglądać przegrany szósty mecz Dodgersów; mógł odtworzyć w wyobraźni wysoki dąb rosnący w ogrodzie za domem, rzucający cień na podłogę ich słonecznej bawialni.

To wszystko miało sens.

Natomiast nie miały sensu dwie postacie stojące na środku pokoju.

Bose, z gołymi nogami, rękami wyciągniętymi na boki jak ramiona krzyża, z trwożnymi dłońmi skierowanymi do nieba w milczącym, bezradnym błaganiu. Znał ich twarze, ale ich nie widział pod czarnymi kapturami nałożonymi na głowy. Nie musiał nawet zauważyć różowego lakieru na paznokciach stóp, aby wiedzieć, że jedną z tych postaci jest jego żona. I nie potrzebował żadnego potwierdzenia, że chude nóżki drugiej należą do jego syna.

Pochylił się, próbując zrozumieć, co Carrie ma na sobie. Była to jakaś dziwna kamizelka, przypięta pasami do tułowia, pełna kieszeni, z których wystawały pomarańczowe bryłki naszpikowane jaskrawokolorowymi kablami. Widział takie kamizelki w telewizji, na amatorskich filmach, w których samobójcy męczennicy wygłaszali ostatnie oświadczenie. Lecz w tym momencie jego umysł nie potrafił przetworzyć widoku czegoś tak strasznego przypiętego pasami do ciała jego żony.

Zaschło mu w ustach. Złapał się jedną ręką za barek, bo zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy z nadzieją, że kiedy je otworzy, obraz zgaśnie. Albo on się zbudzi i przekona, że to był tylko sen. W jakiś sposób zacznie od nowa. Albo… po prostu zniknie.

Otwierając oczy, myślał, że zwymiotuje. Na ekranie komputera nadal widniało zdjęcie jego żony ubranej w samobójczą kamizelkę nafaszerowaną materiałami wybuchowymi, stojącej obok syna w ich własnym salonie.

Do skrzynki przyszedł następny mail.

Włóż słuchawki.

W tym samym momencie na monitorze pojawiła się informacja o połączeniu przychodzącym w FaceTime.

Rozdział trzeci

Bill zaczął szperać w torbie, szukając słuchawek do lap- topa. Drżącymi palcami wsunął metalową końcówkę w otwór w obudowie komputera. Dopiero za drugim razem udało mu się włożyć maleńki głośniczek do lewego ucha, tego, którego nie widział Ben. Nie mógł trafić w przycisk połączenia, kursor wariował pod dotykiem dygoczących palców. W końcu zdołał kliknąć na zielone kółko i zobaczył, jak wraz z połączeniem obraz jego twarzy zjeżdża w lewy dolny róg ekranu.