Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Nie znam Cię, drogi Czytelniku. Nie wiem, co lubisz, czego szukasz, co napawa Cię lękiem.
Nie wszystko, co opisałem, potrafię racjonalnie wytłumaczyć - mogę Ci jedynie o tym opowiedzieć. Bez większej nadziei, że uwierzysz. Oddaję w twoje ręce trzynaście opowiadań. Pełnych tajemnic, lęków i koszmarów. Historii, które mogą Cię zaskoczyć, rozbawić, przestraszyć, zasmucić. Może skłonić do refleksji.
Dowiesz sie między innymi: Dlaczego zawodowy zabójca wolałby mniej zabijać? Czy pojedyńcze słowo może zmienić sposób postrzegania świata? Czy dziecięce marzenia mogą być przerażające? Czy aby docenić życie, trzeba wpierw umrzeć?
Ta książka to podróż do świata, gdzie zacierają się granice realności. Zapewniam Cię, że po przeczytaniu, już zawsze będziesz wypatrywać tego, czego nie widać przy pierwszym spojrzeniu,
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 120
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Mariusz Góra
Korekta
Marzena Góra
Projekt okładki
Krzysztof Wierzbowski
Skład i łamanie
GroupMedia
Wydanie I
ISBN 978-83-973880-3-1
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Zabrania się jej kopiowania, udostępniania, przesyłania, publikowania lub rozpowszechniania w jakiejkolwiek formie, w całości lub w części, bez pisemnej zgody właściciela praw autorskich. Zakupiony egzemplarz jest przeznaczony wyłącznie do użytku osobistego nabywcy. Jakiekolwiek naruszenie tych praw może skutkować odpowiedzialnością prawną.
Jestem przekonany, że kiedy spacerując ulicami mijacie innych ludzi, zakładacie, że każdy z nich posiada ciało, bijące serce i tłoczoną przez nie krew krążącą w żyłach. A potem, gdy odwracacie się i zastajecie jedynie pusty chodnik, kiedy umysł tworzy scenariusz, w którym dopiero co napotkana osoba skręciła za nieistniejący róg, weszła do wnętrza budynku bez drzwi, wsiadła do samochodu, który nie miałby kiedy odjechać – przyjmujecie to za prawdę, ślepo wierząc wnioskom, jakie podsuwa wam rozum.
Umysł, który ciągle oszukuje, abyśmy nie postradali zmysłów. Wszystko, co widzimy, przechodzi przez cenzurę podświadomości. Ile razy, kiedy wydawało się wam, że widzieliście nieusprawiedliwiony ruch w ciemnym kącie albo przerażający kształt wśród drzew, tłumaczyliście sobie, że to tylko wyobraźnia? Wątpicie w każdą przeżytą chwilę, która mogłaby sugerować, że świat nie jest taki, jakim chcielibyście go widzieć. Aż pewnego dnia przychodzi zrozumienie, że każdy potwór mieszkający pod dziecięcym łóżkiem mógł być prawdziwy.
Nie wszystko da się wytłumaczyć, można jedynie o tym opowiedzieć. Przed wami trzynaście niezwykłych opowieści. Każda z nich zawiera ziarno prawdy, z którego wykiełkowała. Mam nadzieję, że kiedy już będziecie pewni, gdzie leżą granice prawdy i fikcji, będę miał szansę powiedzieć wam, jak bardzo się pomyliliście.
Cztery miesiące przed narodzinami chłopca wprowadzili się do starego domu za miastem. Nieruchomość kupili okazyjnie, gdy małżeństwo, które ją zamieszkiwało przez dziesięciolecia, zmarło. Poprzedni właściciele wszystko zapisali jedynemu wnuczkowi, któremu zależało na jak najszybszym spieniężeniu nieruchomości. Dzięki czemu wynegocjowali dobrą cenę. W skład posesji wchodziły ponadto: stary rozpadający się garaż, staw, sad czereśniowy oraz niewielki ogródek warzywny.
Dom wymagał natychmiastowego remontu; dach w kilku miejscach przeciekał. Elewacji nie dotykała ręka fachowca od czasu, kiedy został zbudowany. Tynk na ścianach mocno popękał, zaś rynna była oberwana i woda, spływając po ścianie, znaczyła za sobą ciemny ślad. Od północnej strony dom porastał mchem do wysokości prawie półtora metra. Wszędzie dookoła leżały sterty liści, spomiędzy których przebijała się wysoka, dawno niekoszona trawa.
– Och, tu jest idealnie – powiedziała mama nienarodzonego chłopca, zdążywszy ledwie rzucić okiem na obejście, wysiadając z samochodu.
– Cóż, kochanie – zaczął tata, kręcąc nosem – to miejsce faktycznie ma swój urok.
– Prawda! – rzuciła mama i w tej jednej sekundzie wszystko zostało zaplanowane. – Zobacz, tu postawimy ławeczkę, a tu huśtawkę, na schodkach kilka donic z kwiatami, wytniemy to drzewo, aby wpuścić trochę światła do salonu, zmienimy dach, ściany pomalujemy na biało, a nad stawem będziemy piknikować; ciekawe, czy są w nim ryby, trzeba skosić trawę i pozbierać te liście. Myślisz, że te jabłka są dobre? A nie, to czereśnie… – mówiąc to wszystko bardziej do siebie niż do męża, zniknęła za domem.
Tata rozejrzał się dookoła, nie podzielając do końca entuzjazmu swojej ciężarnej żony. Ale gdy widział ją tak szczęśliwą, postanowił nie zabierać głosu i nie komentować ruiny, która z szybko rosnącym prawdopodobieństwem zostanie jego domem. Czuł, że decyzja już zapadła bez jego udziału. Nie przeszkadzało mu to. Niewiele mu przeszkadzało, nie zwracał uwagi na takie rzeczy, jak dom. Kochał swoją drugą połówkę i chciał wraz z nią wychowywać dziecko, które miało się niebawem narodzić. Jeżeli ona zdecyduje, że to odpowiednie miejsce, aby tego dokonać – on się zgodzi.
– BU! – Podskoczył wystraszony, a mama zachichotała. – Coś się tak zamyślił? Cudnie tu, prawda?
– Bardzo śmieszne… Z kim tu zamieszkasz, jak dostanę zawału? – chwycił ją wpół, pocałował i spojrzał jej w oczy. Po czym poważnym tonem dodał: – Jeżeli tobie się podoba, to mnie też.
Po kilku tygodniach załatwiania uporczywych formalności dom należał do nich. Od razu zaczęli szukać odpowiedniej firmy remontowej. Zdecydowali się zatrudnić dwie ekipy: jedną do wymiany dachu, a drugą do wykonania elewacji. Postanowili nie szukać ogrodnika, doszli bowiem do wniosku, że z ogrodem poradzą sobie własnymi siłami.
Do dnia porodu mama i tata w pośpiechu doprowadzili dom i ogród do zadowalającego stanu. Dach pokryto czerwoną dachówką. Drewniane okiennice i ściany pomalowano na biało. Trawnik został dokładnie przystrzyżony, a pnie drzew zabezpieczone wapnem. W ogródku czerwieniły się maliny i pierwsze pomidory. Nad stawem stanęła altana wyposażona w zestaw mebli rattanowych i murowany grill. Wnętrze domu także zostało odnowione. Ściany pokryto świeżą farbą, a wszystkie pomieszczenia dostały nową podłogę. Dziecięcy pokoik również był gotowy na przyjęcie przyszłego lokatora. Małe łóżeczko, szafa, komoda, miejsce do przewijania i kosz na pieluchy w ciszy wyczekiwały malucha. W kącie stanął fotel bujany dla mamy, aby miała gdzie usiąść z dzieckiem w ramionach.
W dniu porodu tata nie mógł zawieźć mamy do szpitala; tego dnia wyjechał w interesach do miasta oddalonego o prawie dwieście kilometrów. Musiała sobie poradzić sama. Taksówkarz mało nie dostał zawału, gdy na niego krzyknęła, wsiadając do samochodu.
– Do szpitala! Co się pan gapi, niech pan zapierdala! – rzadko się tak unosiła, jednak ból sprawił, że w tamtej chwili nie była sobą.
– Przepraszam panią, ale jestem zajęty. Czekam na pasażera…
– Zamówi sobie następną! Nie gap się tak człowieku, jedź!
– Dobrze, dobrze. Proszę się trzymać, jedziemy – powiedział kierowca, lekko wystraszony, bowiem zorientował się, że kobieta, która wtargnęła do jego taksówki, zaczęła rodzić. – Będzie dobrze. Niech pani zapnie pasy.
– Ja ci dam pasy, ty, ty, ty baranie! Jedź wreszcie! – Tym razem trzeba było mamie wybaczyć brak ogłady i chwilową niepoczytalność.
Przez całą drogę do szpitala kierowca bał się wypowiedzieć choćby jedno słowo więcej. Dojechał do celu najszybciej jak potrafił. Dobry był z niego kierowca, ale i przyzwoity człowiek – odprowadził mamę do izby przyjęć i poczekał, aż pielęgniarka zabrała ją na oddział położniczy.
Wracając do taksówki, odetchnął z ulgą. Ze schowka po stronie pasażera wyjął kupione na wszelki wypadek papierosy. Rzucił palenie parę lat wcześniej, ale wciąż zdarzało mu się zapalić, kiedy dzień czymś go zaskoczył albo gdy się denerwował, tak jak dziś. Zaciągnął się dymem, opierając się o karoserię samochodu. Uśmiechnął się szeroko na myśl o tym, że w całym tym zamieszaniu zapomniał wystawić rachunek za kurs.
Chłopiec nie spieszył się na świat. Akcja porodowa trwała czternaście godzin, aby ostatecznie zakończyć się cesarskim cięciem. Malec został wydobyty z brzucha swojej mamy, zważony, obejrzany, obtulony w szpitalne szmaty i podstawiony do piersi na pierwsze ziemskie śniadanie.
Kiedy tata dotarł do szpitala, chłopiec już leżał w ramionach swojej zmęczonej mamy i odpoczywał. Spojrzał szeroko otwartymi oczami na ojca, który właśnie usiadł na krześle stojącym obok łóżka, wyciągając drżące ze strachu ręce w stronę malca.
Nigdy wcześniej nie trzymał noworodka w ramionach. Zwykle unikał małych dzieci. Nie wiedział, jak się zachować w ich obecności. Tym razem było inaczej. Pragnął wziąć chłopca na ręce i przytulić. To było jego dziecko i to zmieniało wszystko. Leżała przed nim istota, którą powołał do życia. Chłopiec, za którego będzie musiał wziąć odpowiedzialność. Kiedy tak o tym myślał, popadając w coraz większe przerażenie, malutka dłoń objęła palec wskazujący jego prawej ręki i ścisnęła go najmocniej, jak potrafiła. Przypieczętowanie umowy. Tak bardzo zwyczajnie, poprzez uścisk dłoni, po męsku, bez wypowiedzenia jednego słowa został zawarty kontrakt na całe życie. On zobowiązał się być tatą, a maluszek jego synem.
* * *
Nie da się przygotować na zmiany, jakie zachodzą w życiu rodziców po narodzinach dziecka. Nagle wszystko staje się okropnie skomplikowane. Wyście na zakupy czy odwiedziny u przyjaciół okazują się logistycznym wyzwaniem wymagającym ponadprzeciętnych umiejętności planowania. Życie zostaje wywrócone do góry nogami. Dnie zlewają się z nocami. Wszystkie plany trzeba odłożyć na potem. Młodzi rodzice stają się zakładnikami malutkiego człowieka, który bez gróźb czy rozkazów potrafi zawładnąć całym ich światem, odbierając im wszystkie dotychczasowe radości.
Można by oczekiwać, że młodzi rodzice zaczną się buntować. Ale tak się nie dzieje. Kiedy zbliżają się do granicy wytrzymałości, dziecko się do nich uśmiecha – tajna broń, która zawsze działa. Dzieci podświadomie wiedzą, kiedy się uśmiechnąć, pogaworzyć czy spojrzeć w oczy. Jakby chciały powiedzieć: „Hej, to nie tak, że ja tylko się drę, płaczę i robię kupę”. Rozmywają się wówczas wszelkie troski, worki pod oczami stają się mniejsze, a rodzice czują się doładowani świeżą energią. W takich momentach rozumie się, jakim szczęściem są dzieci. Aż do kolejnej nocy, kiedy to maluch budzi się kilkanaście razy z rykiem.
* * *
Jednak chłopiec był wyjątkowo spokojny. Jako niemowlę nie sprawiał kłopotów. Leżąc w łóżeczku, czujnie obserwował cienie tańczące na ścianie pokoju. Rzadko płakał i równie rzadko się uśmiechał. Można by rzec, że było to ponure dziecko. Często leżał bez ruchu, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt, jakby samo patrzenie w to miejsce sprawiało mu wielką przyjemność.
Kiedy miał trzy lata nadal nie mówił, a rodzice zaczynali się niepokoić. Aż nadszedł dzień, w którym dane im było usłyszeć pierwsze słowo ich dziecka. Słowo, które miało odmienić ich życie na zawsze.
* * *
Pewnego lipcowego popołudnia zjedli we trójkę obiad w altanie nad stawem. Rano padał deszcz, więc teraz powietrze było rześkie i pachniało skoszoną poprzedniego wieczora trawą. Mama krzątała się przy stole, ścierając blat, tata w tym czasie odniósł do domu naczynia, aby je powkładać do zmywarki.
Nagle mama skamieniała, upuściła szmatkę i płyn z dozownikiem, który trzymała w drugiej dłoni, wybiegła z altanki i zaczęła panicznie krzyczeć.
– Synku! Gdzie jesteś, synku?!
Malec niejednokrotnie potrafił się schować przed rodzicami i uważał to za doskonałą rozrywkę. Był jednak za mały, aby zrozumieć, że tylko on dobrze się wówczas bawił. Choć po ostatnim razie, kiedy schował się w szafie i rodzice nie mogli go znaleźć przez godzinę, odnieśli wrażenie, że zrozumiał, jak źle się zachował.
– Co się stało!? – zawołał tata z okna domu.
– Nie ma go, dopiero co tu się kręcił, a teraz nie mogę go znaleźć!
– Biegnę! – odparł i popędził w stronę altanki.
Kiedy tata dotarł na miejsce, zatrzymał się i zbladł. Natychmiast rzucił się do stawu. Dostrzegł bowiem rączkę kierownicy od rowerka ich syna wystającą ponad lustro wody, kilka metrów od brzegu. Był to rowerek biegowy, cały wykonany z drewna, z namalowanym z boku dinozaurem. Mały lubił śmigać nim po trawie. Często jednak tracił równowagę i lądował pod rowerkiem. Najwidoczniej tym razem coś poszło nie tak i wjechał do wody.
Rozległ się paniczny krzyk mamy, który momentalnie ugrzęzł jej w gardle, aby zamienić się w ciche łkanie.
– Jak… jak to się stało?! Kiedy…
Tata nie usłyszał już krzyku żony. Cały świat przestał dla niego w tym momencie istnieć. Liczył się tylko ten staw i dziecko. Zanurkował w płytkiej wodzie, ale nic nie dostrzegł; pod powierzchnią było wyjątkowo ciemno. Dno pokrywał gruby muł, który teraz, wzburzony, wciskał się tacie do oczu. Ten starał się wymacać palcami ciało syna. Na myśl, że wyciągnie z wody jego zimnie martwe ciało, serce przyspieszało i coraz bardziej brakowało mu tchu.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a on nie mógł znaleźć dziecka. Raz za razem wynurzał się, aby pośpiesznie zaczerpnąć haust powietrza i jak najszybciej znaleźć się z powrotem pod wodą. Przy każdym wynurzeniu do jego uszu docierało łkanie sparaliżowanej na brzegu stawu żony. Nie mogła się zmusić, aby wejść do wody i mu pomóc. Ogarnięta przerażeniem, nie mogła się poruszyć. Tata nie miał teraz czasu się nią zajmować, nic jej nie groziło. Przydałaby mu się każda pomoc, ale nie mógł stracić choćby minuty na wyrywanie jej z transu. „Musi gdzieś tu być, zaraz go znajdę”, myślał, ponownie znikając pod wodą.
Po kilku minutach poszukiwań, które równie dobrze mogłyby być godzinami, gdy po raz kolejny wynurzył się, aby zaczerpnąć powietrza, usłyszał dziecięcy śmiech.
Zerwał się i ruszył w kierunku, z którego dochodził. Woda i muliste dno ograniczały mu ruchy; potykał się, ale parł zawzięcie przed siebie. Śmiech robił się coraz głośniejszy, a po kilku kolejnych krokach tata ujrzał synka.
Był cały i zdrowy. Siedział przy brzegu, ukryty pomiędzy tatarakami, co tłumaczyło, dlaczego rodzice go wcześniej nie dostrzegli. Patrzył w stronę pobliskich krzaków i śmiał się w najlepsze, jakby zobaczył coś wyjątkowo zabawnego.
W jego zachowaniu było coś wyjątkowego i zarazem niepokojącego. Tata nie potrafił tego wówczas zrozumieć. Chłopiec spojrzał na ojca, uniósł rękę z wyprostowanym palcem wskazującym i skierował ją w miejsce, w które dotychczas się wpatrywał. Uśmiechnął się do taty szeroko i wypowiedział swoje pierwsze w życiu słowo:
– Ujon.
* * *
Zdarzenie to mocno wstrząsnęło rodzicami chłopca; na nim samym nie zrobiło żadnego wrażenia. Minęło kilka dni, nim emocje opadły, a rodzina wróciła do codzienności. Staw został ogrodzony. Nie wyglądało to estetycznie, ale uspokajało nerwy rodziców. Obiecali sobie, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, zanim syn nie podrośnie na tyle, aby ogrodzenie zlikwidować.
Od przygody w stawie chłopiec bardzo często wymawiał swoje pierwsze i jak dotąd jedyne słowo. Nikt nie wiedział, co ono znaczy. Ujon. Chłopiec kręcił się po całym domu, powtarzając je raz za razem, jak tajemnicze zaklęcie, którego moc znał tylko on. Ujon. W końcu rodzice uznali, że jest to jedynie element nauki mowy, ot zwykłe gaworzenie.
Któregoś ranka podczas śniadania, kiedy mama podała chłopcu naleśniki, ten spojrzał na nią znad talerza i powiedział:
– Dziękuję, mama.
Było to tak niespodziewane, że mama aż upuściła widelec. Gdy tylko zrozumiała, co się właśnie stało, podbiegła do syna uradowana i mocno go uściskała.
Odtąd, z każdym kolejnym dniem, chłopiec uczył się nowych słów. Buzia mu się nie zamykała, a domownicy zapomnieli, jak brzmi cisza. Nadal jednak, gdy chłopiec przebywał sam w pokoju, dało się słyszeć wypowiadane przez niego zaklęcie. Ujon.
* * *
Jesienią chłopiec zachorował na zapalenie płuc; zapewne zaraził się w przedszkolu, do którego uczęszczał od miesiąca. Całymi dniami leżał w łóżku, podczas gdy mama się nim opiekowała. Czytała mu bajki, rozmawiała z nim na przeróżne tematy i podawała herbatę na wzmocnienie.
– Ujon – powiedział chłopiec niespodziewanie, patrząc w okno.
– Słucham? – zapytała mama, wyrwana z drzemki, którą ucinała sobie w fotelu przy łóżku chłopca.
– Ujon – powtórzył radośnie chłopiec.
– Gdzie?
– Tam. – Wskazał paluszkiem na okno.
Dawno niewypowiadane zaklęcie powróciło. Mama od miesięcy nie słyszała tego słowa. Słowa, którego znaczenia nigdy nie poznała. Uznała, że synek miał gorączkę, więc pewnie coś mu się przypomniało i majaczy.
– Mamo, nie widzisz go? – zapytał. – To Ujon, o tam, siedzi na parapecie.
– Nic nie widzę. Czym jest Ujon, kochanie?
– Ujon to Ujon, dawno go nie było, cieszę się, że wrócił.
– Gdzie on jest? – dociekała z niepokojem mama
– No tu siedzi – powiedział chłopiec zdziwiony i zaskoczony słowami mamy. Jak to go nie widzi, pomyślał, przecież tu siedzi i uśmiecha się do niego. A teraz przykłada palec do ust i pokazuje mu, aby był cicho. Chyba nie chce, żeby o nim mówiono.
– Gdzie dokładnie, kochanie?
– A już nigdzie, przywidziało mi się coś, mamusiu – dodał, nie przestając patrzeć w kierunku okna.
Mama postanowiła nie drążyć tematu. Kiedy chłopiec, zmęczony, w końcu zasnął, udała się do kuchni, gdzie tata kończył późną kolację.
– Znów mówił o Ujonie – powiedziała, patrząc na męża, który oderwał się od kotleta z lekkim wyrazem zaskoczenia na twarzy. – Miałam wrażenie, jakby mówił o czymś rzeczywistym. Twierdził, że siedzi przy oknie w jego pokoju. Przecież nie ma czegoś takiego jak Ujon…?
– Oczywiście, że nie ma, kochanie. Nasz synek ma bujną wyobraźnię, do tego jest chory i ma gorączkę. Wymyślił coś sobie, do jutra zapomni.
– To wraca od zdarzenia w stawie. Może zapomni, a może nie. Zawsze, gdy mówi o tym Ujonie, zaczynam się martwić. – przerwała. Wysunęła krzesło, by się przysiąść, ale na chwilę się zatrzymała, tak jakby myśli w jej głowie też się zatrzymały. – W jego zachowaniu było coś niepokojącego. To, z jakim przekonaniem o tym opowiadał, aby w jednej chwili się wycofać i porzucić temat…
Ale mąż już jej nie słuchał, krojenie odgrzanego kotleta pochłonęło go bez reszty.
* * *
Mijały lata, a wraz z nimi Ujon znikał z ich życia. Zdarzało się jeszcze zaobserwować malca, jak uśmiecha się w stronę kąta pokoju, jednak z czasem rodzice przestali zwracać na to uwagę. Dawne zaklęcie otuliła mgła niepamięci i nic nie wskazywało na to, że jeszcze zostanie wypowiedziane.
Kiedy chłopiec skończył sześć lat, siostra mamy poprosiła, aby ta została matką chrzestną jej jedynej córki. Mama wybrała się więc z chłopcem do miasta, aby kupić odpowiedni prezent. Zaszli także do księgarni po ilustrowaną biblię dla dzieci, którą, jak sądziła mama, wypadało kupić na taką okazję.
Rodzice chłopca nie byli wierzący, traktowali religię raczej jako tradycję przekazaną im przez rodziców. Nie chodzili do kościoła, chłopiec nie był nawet ochrzczony. Dlatego też nie wiedział nic na temat Boga i Kościoła. Inaczej sprawa się miała z siostrą mamy, która stawiała wiarę na pierwszym miejscu. Siostra wiedziała, że mama chłopca nie podziela jej przekonań, ale mimo to pragnęła, aby została matką chrzestną jej córki. Po śmierci rodziców miały tylko siebie.
Chłopiec z zainteresowaniem przyglądał się książce, którą kupowała mama. Dostrzegł, że ma ona bardzo dużo obrazków, więc zaryzykował prośbę.
– Mamusiu, czy ja też mogę dostać taką książkę – zapytał.
– W sumie czemu nie – powiedziała mama bardziej do siebie niż do niego, zaskoczona zarówno pytaniem, jak i własną odpowiedzią. Po czym zwróciła się do ekspedientki: – Proszę jeszcze jedną.
Kiedy wracali do domu samochodem, chłopiec, siedząc w swoim foteliku zamocowanym na tylnej kanapie, z zaciekawieniem oglądał swoją nową książkę. Nie potrafił czytać. Przewracał więc kartki, przypatrując się obrazkom. Nagle uradowany oznajmił:
– O, tu jest nawet Ujon. Mamo, zobacz, narysowali Ujona. Całkiem podobny.
– Co? – zapytała zaskoczona mama, która dotychczas skupiała się na drodze. Tego dnia ruch był wyjątkowo duży. – Gdzie?
– O tutaj – odparł.
Mama, prowadząc samochód, nie była w stanie zobaczyć, co pokazuje jej chłopiec. Ciekawość jednak zwyciężyła. Mama zatrzymała się na poboczu i włączyła awaryjne światła. Odwróciła się do syna.
– No pokaż, co tam masz.
– Ujon – odparł spokojnie chłopiec, wskazując paluszkiem postać anioła.
Wyprowadzka z Warszawy i poszukiwanie nowej pracy w małym mieście na Podlasiu okazały się trudniejsze, niż się spodziewałem. Z każdym kolejnym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że popełniłem błąd – do dnia, w którym trafiłem na ogłoszenie: „Praca w terenie polegająca na wykonywaniu pomiarów poziomu sygnałów sieci komórkowej”. Nie mając o tym najmniejsze pojęcia, uznałem, że to praca wręcz idealna dla mnie. Od razu wysłałem zgłoszenie. Kiedy już zdążyłem zapomnieć o ogłoszeniu, zadzwonił telefon.
– Dzień dobry – powiedział mężczyzna w słuchawce.
– Dzień dobry – odpowiedziałem.
– Kontaktuję się z panem w związku z przesłaną aplikacją na stanowisko testera sieci telefonii komórkowej. Czy nadal jest pan zainteresowany naszą ofertą pracy?
Niemądre pytanie, pomyślałem. Spodziewaliśmy się z żoną pierwszego dziecka, a ja nie miałem pracy. Nikt, u kogo warto by pracować, nie odpowiadał na moje e-maile. Ci natomiast, którzy wyrażali zainteresowanie zatrudnieniem mnie, nie zasługiwali, aby ktokolwiek u nich pracował.
– Tak. Dziękuję, że pan dzwoni. Jestem zainteresowany.
– Dlaczego chciałby pan pracować w naszej firmie? – Usłyszałem w słuchawce ulubione pytanie wszystkich rekruterów.
– Od zawsze marzyłem, aby rozwijać się w sferze nowych technologii i mieć wpływ na poprawę jakości życia użytkowników telefonii komórkowej – wyrecytowałem jednym tchem.
Mój rozmówca zamilkł, raczej nie spodziewał się aż takiego nonsensu. Zastanawiał się zapewne, czy się nie rozłączyć, bo trafił na wariata. Czułem, że potrzebuje chwili, aby stłumić śmiech. Najwidoczniej był bardziej zdesperowany, niż ja – dostałem tę pracę.
I na rozmowie telefonicznej rekrutacja się zakończyła. Zmartwiło mnie to, bo nie czułem, że błysnąłem intelektem. Za łatwo poszło, gdzieś musiał tkwić haczyk.
Haczyk polegał na tym, że praca była w Danii, o czym zapomniano wspomnieć w ogłoszeniu. Szybki rzut oka na mapę, aby sobie przypomnieć, gdzie dokładnie leży ten mały kraj, o którym nie wiedziałem wtedy nic, poza tym, że pochodzą stamtąd klocki Lego i Andersen. Moi szkolni koledzy po maturze wyjeżdżali za granicę, ale w zgoła odmiennych kierunkach. Większość kolegów tuż po napisaniu matury, często nie czekając na wynik, lądowało w Wielkiej Brytanii. Pamiętam nawet, że określano ich wówczas mianem kwiatu polskiej emigracji. Dzieciaki z bogatszych domów wybierały Niemcy, bo mama albo tata już tam na nich czekali. Czasem kogoś z fantazją poniosło do Włoch czy Hiszpanii, jednego wariata nawet do Kongo. Wyszło na to, że Dania wciąż jawiła się jako nieodkryty ląd. Nie myślałem wcześniej o pracy poza granicami kraju. Nigdy nawet nie byłem w obcym kraju, jednak zgodziłem się bez wahania.
Umowę otrzymałem e-mailem; jeszcze tego samego dnia odesłałem podpisaną, dołączając tym samym do tajemniczego zespołu mobilnych testerów. Wraz z kolejną wiadomością przyszedł bilet na samolot do Holandii i numer telefonu. Czułem się, jakbym się zapisał do sekty.
Pierwszego lotu samolotem się nie zapomina. Całą podróż siedziałem na baczność. Strach przed nieznanym to podstępne uczucie. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Tanie linie lotnicze nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia; to już w czasie studiów lepszymi pekaesami tłukłem się na trasie do Warszawy. Taki autobus najwyżej rozkraczy się na środku drogi; gdy popsuje się samolot, to go raczej nie naprawią w locie. Siedząc w tej metalowej puszce ponad chmurami, czułem, że ten samolot na mnie czekał, dał radę dolecieć do kilku ostatnich lotnisk, aby – jak tylko wsiądę – rąbnąć o ziemię, zabijając wszystkich pasażerów.
Po niecałych dwóch godzinach lotu dotarłem na lotnisko w Eindhoven cały i zdrowy. Do końca życia zapamiętam taśmę, którą było posklejane skrzydło samolotu tuż przy moim oknie. Taśmę, która jak biała flaga zbliżającej się porażki, ciągnęła się za nami przez cały lot. Pół metra roztańczonej srebrnej wstęgi, przyczepione do pozostałych dwudziestu metrów trzymających skrzydło starego samolotu.
Z lotniska odebrała mnie młoda dziewczyna mówiąca ze wschodnim akcentem. Wsiedliśmy razem do samochodu i pojechaliśmy do siedziby mojego nowego pracodawcy. Biuro faktycznie istniało, co mnie znacznie uspokoiło. Nowo poznana koleżanka bez zbędnych wyjaśnień wręczyła mi kluczyki do nowiutkiego Forda, kartę kredytową na okaziciela, telefon i kartkę z adresem w Kopenhadze. Pomachała mi na szczęście i przestała się mną interesować.
Z Holandii wyruszyłem około siedemnastej, a był to luty. Słońce już dawno zakończyło dzień pracy, nie przejmując się tym, że mój się dopiero rozpoczynał. W dodatku był to mój pierwszy raz w obcym kraju. Na świeżo zakupionej nawigacji samochodowej wpisałem „Kopenhaga” i ruszyłem ku przygodzie.
Podróż dłużyła się okrutnie. Targany emocjami i zmęczony, zatrzymałem się sto kilometrów od adresu zapisanego na pomiętej kartce spoczywającej na fotelu pasażera. Zmógł mnie sen. Obudziłem się około piątej rano, zmarznięty, głodny i zagubiony. Brnąc przez najgęstszą mgłę, jaką w życiu widziałem, nieświadomie przejechałem przez największy most w Europie i po niespełna godzinie drogi dotarłem do miasta pod wskazany adres.
Na klamce wisiała koperta, a w niej kartka informująca mnie, że klucz znajduje się w doniczce na trzecim schodku po lewej. Wszedłem do pustego domu wynajętego specjalnie dla mnie. W lodówce znalazłem gotowe danie do podgrzania i dwa piwa z życzeniami udanego pobytu. Ledwie zdążyłem zasiąść do kolacji, zajechał samochód z przyszłymi kolegami. Jeden z nich pochodził z Rumuni, a drugi z Meksyku. Poradzili, żebym się rozgościł i rozejrzał po okolicy, a w poniedziałek rozpoczniemy szkolenia. Pożegnali się i pojechali do siebie. Patrząc, jak znikają za rogiem, zastanawiałem się, co mam robić do poniedziałku, skoro dopiero była środa.
* * *
Tak się zaczęła moja przygoda. Wyjechałem na pół roku, aby wrócić po czterech latach, w czasie których mieszkałem w Danii, Norwegii, Szwecji, Szwajcarii, Niemczech i Włoszech. Przemierzyłem tysiące kilometrów. Spędziłem kilkaset nocy w hotelach, wynajmowałem kilkanaście domów, odwiedziłem setki miejscowości, spotkałem niezliczoną liczbę ludzi, z którymi wypiłem morze alkoholu. Pomimo tego najbardziej zapamiętałem pewną maleńką wyspę.
* * *
– Hej, nie przeszkadzam? – Usłyszałem w słuchawce po tym, jak zaspany odebrałem telefon. Był sobotni poranek. Dzwonił mój duński kierownik. Miły człowiek, jak wszyscy Duńczycy.
– Nie, spoko, cześć. Co tam potrzeba? – zapytałem, wstając z łóżka.
– Jest taka wysepka, niedaleko Faaborga, to znaczy, stamtąd wypływa prom. Płynie, zahaczając o kilka małych wysepek. Na jednej z nich mamy stację nadawczą. Obsługujemy z niej ruch morski. Jesteś najbliżej; to zaledwie pół godziny drogi od ciebie. Prom wypływa w poniedziałek rano, chyba jakoś koło piątej. Możesz popłynąć na tę wyspę i sprawdzić ten nadajnik?
– Jasne, nie ma problemu. Sprawdzę, jak się tam dostać i zajmę się tym.
– Dzięki, do usłyszenia.
– Nie ma sprawy, cześć. – Rozłączyłem się i zacząłem sprawdzać, dokąd i jak mam się udać.
Prom faktycznie wypływał wcześnie rano. Wyruszał z Faaborga i płynął, przystając na czterech wysepkach. Ta, na której znajdował się nadajnik, jako najmniejsza, była przystankiem na żądanie. Należało zgłosić kapitanowi promu zamiar zejścia na ten niewielki kawałek lądu.
Kiedy w poniedziałek rano wjeżdżałem moim firmowym Fordem na prom, na zewnątrz wciąż było ciemno. Udałem się do kabiny, aby poczęstować się gorącą kawą.
Był to najmniejszy prom, jakim miałem okazję płynąć. Mógł zabrać do czterech samochodów osobowych. Poza mną i kapitanem na promie było trzech mężczyzn. Dwóch siedziało przy stoliku, popijając kawę i głośno rozmawiając, podczas gdy trzeci wyszedł na zewnątrz zapalić papierosa. Zerkali na mnie z zaciekawieniem. Wiedziałem, że byłem zagadką. Na takich rejsach wszyscy się znają. Obcokrajowiec płynący na małą wysepkę naturalnie budzi zainteresowanie.
– Dzień dobry, co cię sprowadza na ten zapomniany kawałek lądu. I to z samochodem. Tam są może ze dwa kilometry nieutwardzonych dróg – zagadał jeden z mężczyzn.
– Pracuję dla firmy telekomunikacyjnej. Na wyspie jest nasz nadajnik, muszę sprawdzić, czy działa prawidłowo. W samochodzie mam zamontowany cały niezbędny sprzęt.
– Ach, rozumiem – odparł. – Skąd jesteś?
– Z Polski.
– Nigdy nie byłem w Polsce, choć znam kilku Polaków. – Upił łyk kawy i dodał: – Powiedz kapitanowi, żeby zawinął po ciebie w drodze powrotnej. Weź od niego numer telefonu. Jest już stary i może zapomnieć. Szkoda, żebyś tam utknął… Długo w Danii?
– Prawie dwa lata i bardzo mi się tu podoba. I dziękuję za radę, będę się przypominał kapitanowi – odparłem, lekko wystraszony wizją utknięcia na tym małym kawałku lądu. – Prom będzie z powrotem po ośmiu godzinach?
– Dokładnie, osiem godzin.
– To zdążę się wynudzić. Dobrze, że spakowałem coś do jedzenia.
Mężczyzna spojrzał na mnie dziwnie i więcej się nie odezwał. Cała czwórka pomachała mi na pożegnanie, kiedy zjeżdżałem na ląd. Odmachałem im i krzyknąłem do kapitana:
– Proszę o mnie nie zapomnieć w drodze powrotnej.
Zasalutował mi i skłonił się, zdejmując czapkę. Zostałem sam na wyspie.
* * *
Przystań stanowił zaledwie kawałek popękanego betonu, absolutne minimum, aby dało się opuścić prom na kołach. W dodatku wyglądała, jakby od dawna nikt z niej nie korzystał. Wyspa była naprawdę mała. Wąska i długa. Same łąki, kilka drzew i stary dom na środku, który z daleka wyglądał na opuszczony.
Ruszyłem jedyną drogą w stronę wieży, jak nazywałem stacje nadawcze. Stała dokładnie na środku wyspy. Pogoda tego dnia dopisała. Kiedy dotarłem na miejsce, dochodziła dziewiąta rano. Słońce miło grzało, temperatura wynosiła idealne dwadzieścia jeden stopni Celsjusza. Zapowiadał się ładny jesienny dzień.
Wszystko działało doskonale. Szybko uporałem się z pracą i po dwóch godzinach znalazłem się z powrotem na nabrzeżu. Ledwie zdążyłem włączyć serial na Netfliksie i nalać sobie kawy z termosu, gdy nagle ktoś zapukał w szybę w drzwiach mojego samochodu.
Tak mnie to zaskoczyło, że omal nie wylałem na siebie gorącej kawy. Spojrzałem przez okno i ujrzałem mężczyznę około pięćdziesiątki. Patrzył na mnie z zainteresowaniem. Uśmiechał się przyjaźnie. Kiedy doszedłem do siebie, wciąż lekko oszołomiony jego widokiem, otworzyłem okno.
– Dzień dobry – przywitałem się.
– Dzień dobry – odparł. – Mam na imię Karl i mieszkam na tej wyspie. Można powiedzieć, że jestem jej właścicielem. Co pana tu sprowadza, jeżeli można spytać?
– Miło mi pana poznać – odezwałem się. Następnie wyjaśniłem, kim jestem i dlaczego pojawiłem się na jego wyspie. Powiedziałem, że już uporałem się ze swoją pracą i czekam, aż zabierze mnie wracający prom. – Mam jedynie nadzieję, że kapitan o mnie nie zapomni w drodze powrotnej – dodałem, kończąc wyjaśnienia.
– Rozumiem – przytaknął mężczyzna. – Nie zapomni, każdy stary wilk morski wie, gdzie i kiedy ma zawinąć. Nie ma sensu, żeby pan czekał tyle godzin w swoim pojeździe. Zapraszam do nas na obiad. Żona przygotuje coś pysznego.
– Nie chcę robić kłopotu – mruknąłem niepewnie.
– Żaden kłopot – zapewnił Karl, uśmiechając się od ucha do ucha. – Rzadko mamy gości.
– Dziękuję, w takim razie chodźmy. – Nie byłem przekonany, czy chcę spędzić kilka godzin w ich domu, ale nie chciałem wyjść na niegrzecznego. Poza tym uznałem, że czas szybciej minie w towarzystwie. Zostawiłem samochód na nabrzeżu i udałem się z moim gospodarzem w stronę jedynego domu na wyspie.
Kiedy zbliżyliśmy się do budynku, zrozumiałem, dlaczego wydawał się opuszczony. Podwórko było zaniedbane, nie widziałem żadnych zwierząt. Dach, pokryty strzechą, wyglądał, jakby ktoś od lat drapał go wielkim pazurem; ze ścian odpadał tynk, a ogród sprawiał wrażenie, jakby nikt się nim nie zajmował od wieków.
Karl otworzył drzwi i wchodząc do środka, krzyknął:
– Kochanie, mamy gościa. Pan zajmuje się tą dziwną wieżą, co nam tu postawili. – Otworzył szeroko drzwi, zachęcając mnie, abym wszedł do środka. – Zapraszam, zapraszam.
Dom w środku nie wyglądał tak źle, jak na zewnątrz. Właściwie był bardzo przytulny. Pod przeciwległą ścianą izby, do której weszliśmy, stała stara kuchnia kaflowa, w której palił się ogień. Na hakach wisiały staromodne lampy naftowe. Nie zauważyłem nic nowoczesnego. Nie było lodówki, radia, telewizora czy kuchenki gazowej. Nie sądziłem, że ludzie jeszcze żyją w takich warunkach.
– Miło poznać. – Kobietę zauważyłem dopiero, gdy się odezwała. Stała naprzeciwko mnie, uśmiechając się delikatnie. – Jestem żoną Karla. Proszę, pan usiądzie. Kawy?
– Bardzo chętnie, dziękuję – odparłem, zajmując miejsce przy drewnianym stole.
To było jak podróż w czasie. Chatka przypominała mi dom moich zmarłych dziadków, w którym ich odwiedzałem jako dziecko. Karl i jego urocza żona wyglądali na przemiłych ludzi. Szczerze się ucieszyłem, że skorzystałem z ich zaproszenia.
Podano kawę, czarną i mocną, oraz tradycyjne duńskie danie składające się z chrupiącej smażonej wieprzowiny z gotowanymi ziemniakami, sosem pietruszkowym i kiszonymi burakami.
Jedzenie było przepyszne. Wcześniej miałem okazję próbować tej narodowej potrawy, ale nic nie mogło się równać z tym, czym poczęstowano mnie na wyspie.
– Więc pan coś robi z tymi wieżami, co tu jedną mamy na środku łąki? – przerwał milczenie Karl.
– Tak, sprawdzam, czy działają prawidłowo.
– Ach, rozumiem. A co one właściwie robią?
Zaskoczyło mnie to pytanie. Mając jednak na uwadze, jak żyją ci ludzie, uznałem, że może im być nie po drodze z technologią.
– Są na nich anteny, a dzięki nim telefony komórkowe łączą się ze sobą. Dzięki nim ma pan internet na wyspie.
– Mam internet? – zapytał ze szczerym zdziwieniem.
– No tak, sygnał internetu idzie od anteny do pana komputera.
– Rozumiem. Sygnał idzie do komputera – powtórzył powoli, jakby sam sobie coś tłumaczył. – A co to jest ten komputer?
Zdębiałem. Zrozumiałem, że Karl nie miał pojęcia, o czym rozmawiamy. Oni żyli na tej wyspie, tak jak ludzie sto lat temu. Trafiłem do miejsca, w którym czas się zatrzymał. Postanowiłem zatem pociągnąć temat.
– Macie tu prąd? – zapytałem.
– Raczej nie, wiedziałbym, gdybyśmy to mieli. Czy to źle, że tego nie mamy?
– Nie, nie ma w tym nic złego – zapewniłem. – Po prostu jestem zaskoczony, że w tych czasach ktoś jeszcze żyje bez prądu.
– W tych czasach? – dociekał Karl.
– No w sensie, że mamy dwa tysiące siedemnasty rok i nie macie prądu. To niespotykane, ale rozumiem, że wam go nie brakuje.
– Nie brakuje nam tego prądu. Nie bardzo wiem, co mielibyśmy z nim robić – powiedział Karl zmieszany i zajął się nabijaniem fajki tytoniem.
– Długo tu mieszkacie? – przerwałem niezręczną ciszę, która nagle się pojawiła.
– Odkąd pamiętam – odparł niemal natychmiast Karl. – Kochamy z żoną to miejsce.
– A czym się zajmujecie?