Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
47 osób interesuje się tą książką
Życie to opowieść, która zawsze kończy się śmiercią. W dobrym kryminale nic nie jest tak oczywiste.
Z domu dziecka znika siedmioletni chłopiec, a dowody prowadzą policjantów do pobliskiej parafii. Młody ksiądz może obronić się przed oskarżeniem, ale musi złamać tajemnicę spowiedzi. Tymczasem groźny przestępca pozostaje na wolności, a kolejne osoby znikają bez śladu. Lokalna policja jest bezradna, a porywacz realizuje swój precyzyjnie przemyślany plan.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta
Monika Mielcarek, red-kor
Redakcja techniczna
Joanna Ardelli
Opracowanie formatów mobilnych
Jakub Pilarski, eBooki.com.pl
Copyright © by Mariusz Kanios 2021
Copyright © by Wydawnictwo PIĄTE MARZENIE 2021
Druk i oprawa
Drukarnia READ ME, Łódź
Nie ma ciekawszej opowieści niż szczera spowiedź grzesznika. Ksiądz Piotr wciąż pamiętał dzień, w którym pierwszy raz założył stułę i usiadł w konfesjonale. Towarzyszyła temu obawa, ale też podniecenie. Nie seksualne, nic z tych rzeczy. Czuł inny rodzaj ekscytacji. Jak przed pierwszą randką, na której nigdy nie był. Przed pierwszą randką nikt nie myśli o seksie, a przed drugim już tylko o tym. Miał sucho w ustach ze zdenerwowania. Nie bał się odpowiedzialności ani tego, czy sprosta kapłańskiemu obowiązkowi. To nie tak. Krępowało go to, co mógłby usłyszeć. Te wszystkie wstydliwe sekrety. Czerwienił się na samą myśl o tajemnicach, które za chwilę pozna, a jednocześnie zżerała go ciekawość. Wiele razy, jeszcze w seminarium, myślał o tym, a teraz miał to przeżyć.
Ogonek wiernych ciągnął się wzdłuż bocznej nawy. W zaciszu konfesjonału wyobrażał sobie krępujące grzechy młodej kobiety w za krótkiej jak na wizytę w kościele spódniczce i dramatyczne wyznanie eleganckiego mężczyzny po czterdziestce. Po starej babci, pierwszej w kolejce, wiele się nie spodziewał. Choć nie wykluczał, że może go czymś zaskoczyć. W sam raz na rozgrzewkę.
Rzeczywistość okazała się jednak inna. Kolejne osoby klękały i recytowały dziecinne formułki, wyuczone jeszcze przed pierwszą komunią świętą: nie mówiłam pacierza… jadłem mięso w piątek… obmawiałam sąsiadkę… więcej grzechów nie pamiętam… szczerze żałuję… Akurat!
Początkowo był oburzony, próbował dopytywać i zachęcać do prawdziwej spowiedzi. Głębokiej, będącej mistycznym przeżyciem zarówno dla grzesznika, jak i dla kapłana. Pragnął spowiedzi z ciężkimi grzechami, filozoficznymi radami i spektakularnym nawróceniem. Raz nawet odesłał głupkowato uśmiechającego się młodzieńca na koniec kolejki, żeby porządnie zrobił rachunek sumienia i dopiero wtedy wrócił. Chłopiec wstał, pocałował stułę i wyszedł z kościoła, jak gdyby nigdy nic. Jedynym efektem zabiegów księdza Piotra była mniejsza liczba osób czekających do jego konfesjonału na pierwszopiątkową spowiedź. No i chmurne spojrzenie proboszcza, który co chwila zmieniał zdrętwiały półdupek i wypatrywał końca swojej długiej kolejki.
W końcu, gdzieś po pół roku, odpuścił. Walcząc z pokusą drzemki, spowiadał „jak należy” i zadawał za pokutę „Ojcze nasz” i „dziesięć zdrowaś” zamiast wyszukanych litanii. Tak wyglądały wszystkie kolejne spowiedzi. Tak było też dzisiaj.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus…
– Na wieki wieków…
– Tego, co powiem księdzu, nikomu ksiądz nie może powtórzyć, prawda?
Ksiądz Piotr uniósł głowę.
– Oczywiście, że nie. Sakrament spowiedzi jest święty. – Wyprostował się i przysunął do kratki. – Za wyjawienie tajemnicy kapłanowi grozi ekskomunika.
– Nawet sąd nie może z tej tajemnicy zwolnić? Ani papież, tak?
– Nawet papież – trochę skłamał, jako że właśnie papież może zwolnić z ekskomuniki w wyjątkowych przypadkach. – Możesz mi bez obaw wyznać swoje grzechy.
– W zasadzie to chcę wyznać jeden. Właśnie zabijam człowieka.
– Jak to „zabijasz”? – Z trudem nie podniósł głosu. – Żarty sobie robisz?
– Nie, to nie żart, proszę księdza. Morduję człowieka. To znaczy oczywiście nie w tej chwili, bo jestem tutaj. Chociaż w sumie on tam teraz zdycha. Mówię prawdę. Słyszał ksiądz o tym chłopcu, co zaginął?
Głos zza krat konfesjonału brzmiał spokojnie, a twarz była poważna. Ksiądz Piotr zobaczył w szparach oczy i uwierzył, że mężczyzna nie żartuje. Wiedział, o jaką sprawę chodzi. Lokalne gazety rozpisywały się na temat zaginionego siedmiolatka z pobliskiego domu dziecka.
– Chciałem komuś o tym opowiedzieć. Bo zabicie człowieka to niesamowite przeżycie. Ale co z tego, jeżeli nie można się tym podzielić. To tak, jakby w pojedynkę iść do kina albo samemu jeść kolację przy świecach. No ale bałem się, że jak komuśpowiem, to pójdzie na policję i mnie wyda. Wtedy wpadłem na pomysł, że przyjdę tutaj.
Na czole kapłana pojawiły się krople potu. Milczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Siedział jak sparaliżowany i odruchowo zaczął się bezgłośnie modlić. Ten człowiek mówił prawdę.
– Niesamowite uczucie, że o tym powiedziałem… – Przez twarz za kratami przemknął uśmiech. – Pójdę już, proszę zapukać.
Chwilę czekał na reakcję księdza, bez skutku. W końcu sam zapukał. Przeżegnał się, wstał i zniknął w głównej nawie kościoła.
Komendant stwierdził, że nie wypada częstować rozpuszczalną kawą gości z Warszawy. Komisarz Sudoł stał więc w pokoju socjalnym komendy, mieszał kolejną kawę i czytał instrukcję obsługi ekspresu. Był podwójnie wkurwiony. Nie dość, że musiał kupić urządzenie za własne pieniądze, to jeszcze teraz ma się czym prędzej nauczyć je obsługiwać. Komendant kazał.
– Może z tym sobie poradzisz, bo ze śledztwem to żeś gówno zdziałał.
Stary chuj. Siedzi w tym gabinecie, komputer włączy nie wiadomo po co i gapi się na cycki grubej Danki. I ot, cała jego robota. Ale przyjebać to się umie. Za każdym razem, gdy wspomina o przyjeździe grupy ze stołecznej, musi mu dogryźć.
– Niańkę ci przysyłają z Warszawy, będzie ci pieluchy zmieniać.
I jeszcze te kapsułki do ekspresu takie drogie. Nie dopytał w sklepie. Chciał tanio, a wyszło odwrotnie. Sprzedawczyni też nie powiedziała, że ekspres tani, ale kapsułki drogie. A przecież od tego tam jest! Jak dupa od srania.
Martwił się całą tą sytuacją. Miał świadomość, że zawalił sprawę. Minęły trzy dni, zanim zorientował się, że w zniknięciu chłopca jest coś nie tak. Trzy zmarnowane dni… Początkowo kazał przeszukiwać okoliczny las. Pół wsi przeczesywało teren razem z policjantami, nawet dzieci ze szkoły z nauczycielami. Psy ściągnął z Kielc; sprawdzali rzekę, nurków przysłali ze straży. Akcja wzorowo zorganizowana, tak jak nakazuje procedura.
Dopiero trzeciego dnia przejrzał dokładnie rzeczy chłopca i zauważył, że zniknęła większość ubrań. Przesłuchał inne dzieci z bidula. Dowiedział się, że Szymek, bo tak miał na imięchłopiec, miał telefon. Nie wiadomo skąd. Jeden ze starszych chłopców znał numer – był niezarejestrowany, na kartę. Sprawdzenie logowań pokazało, że w dniu zaginięcia był w Tarnobrzegu o godzinie 11.12. Tylko jak się tam dostał? Nikt nie wiedział. Dom dziecka znajduje się w sąsiednich Durdach. Na przystanku go nie było. Autobusy jeżdżą rzadko, więc łatwo było ustalić, że do żadnego nie wsiadł. A nie mógł przecież przejść kilkunastu kilometrów piechotą w tak krótkim czasie. Ostatni raz widziano go na śniadaniu około 8.30. Ewidentnie ktoś go podwiózł. Ale kto mógł podwieźć siedmioletniego chłopca? Każdy normalny człowiek odwiózłby go z powrotem do sierocińca albo na policję.
Bał się najgorszego. Jeżeli coś się temu chłopcu stanie, to nie pogodzi się z tym do końca życia. Bo to będzie jego wina. Osobiście to spierdolił. Trzeba było zacząć od przesłuchania dzieci, nie czekać na żadnych psychologów. Ale skąd mógł to wiedzieć? Ostatnie jego śledztwo dotyczyło serii podpaleń krzewów na terenie ogródków działkowych. Nawet komendant rozwikłałby tę zagadkę, zwłaszcza że dzieciaki przybijały sobie piątki przy najbliższej kamerze miejskiego monitoringu, a corpus delicti, czyli podpałkę do grilla, kupiły na pobliskiej stacji paliw.
Może ci z Warszawy coś wymyślą i wszystko się dobrze skończy? Nieważne, że wyjdzie na łajzę. Niech się Sobczyk śmieje, ile chce, byleby tylko chłopaka znaleźli. I to żywego.
Kiedy miał kilkanaście lat, marzył o tym, żeby być superbohaterem. Ale nie takim jak Spider-Man, który walczy z potworami. Marzył, że jest niewidzialny, chodzi po obozie w Oświęcimiu i podrzyna gardła SS-manom. Czytał wszystkie książki o hitlerowskich obozach zagłady, które udało mu się zdobyć. Nienawidził nazistów za ich zwyrodnialstwo. Najgorsze były kobiety. Przeczytał kiedyś historię Marii Mandl – „Bestia z Auschwitz” mordowała dzieci, wrzucając je do pieca krematoryjnego żywcem i to na oczach matek. To było niepojęte okrucieństwo. Wiele razy przed snem wyobrażał sobie, jak po wyzwoleniu obozu oprawczyni trafia w ręce swoich ofiar. I on też tam był. Więźniarki były dobre i chciały puścić ją wolno. Ale nie on, on nie daruje jej tych dzieci. Wymyślał różne rodzaje męczarni i zadawał je. W wyobraźni patrzył, jak przerażona błaga o litość. Teraz była słaba, bezbronna. Suka. Za późno na skomlenie. Nie ma wybaczenia. Zadawał cios za ciosem. Zasypiał, bezwiednie zaciskając zęby.
A teraz patrzył mu w oczy, a raczej w jego oczy. Mógł to robić bardzo długo, bo sprawiało mu to wielką przyjemność. Nie jęki ze zdeformowanych ust, szarpanina skrępowanych członków podczas zadawania bólu czy spazmy umęczonego ciała, ale wyraz jego oczu w przerwach między torturami. Strach i błaganie. I łzy.
Sięgnął po stojące na stole żelazko, poślinił palec, by sprawdzić, czy jest już gorące. Oczy ofiary rozszerzyły się nienaturalnie.
Ksiądz Piotr nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wciąż myślał o wyznaniu mężczyzny podczas spowiedzi. Na próżno przekonywał siebie, że to był tylko wygłup. Czuł, że ten człowiek mówił prawdę. Nie wiedział, co ma zrobić, lecz jedno było pewne – nie mógł tego tak zostawić. Próbował na zmianę czytać, co prawo kanoniczne mówi o tajemnicy spowiedzi, i szukać podpowiedzi w Internecie.
Szperając w sieci, przy okazji poznał historię zaginięcia chłopca. Wszyscy go szukali, ale nie tam gdzie trzeba – nie w rzece powinni sprawdzać, ale w kryjówce jakiegoś psychopaty. Setki ludzi trwoni czas, a chłopiec jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jak to on powiedział? „Teraz zdycha”. Boże wielki…
Coś musi zrobić. Może napisać anonimowy list na policję? Taki z informacją, że zabrnęli w ślepą uliczkę. Nie wspomniałby nic o mężczyźnie, tylko skierował sprawę w dobrą stronę. Tak, żeby nie złamać tajemnicy spowiedzi, ale naprowadzić ich na właściwy trop. Tylko kto weźmie na poważnie informacje niepodpisane i niepoparte żadnym rzeczowym argumentem? Wyrzucą kartkę do kosza, nawet nie doczytawszy do końca.
Gdyby mógł cofnąć czas, dowiedziałby się czegoś więcej. Spróbowałby wyciągnąć jakiś szczegół, który uwiarygodniłby jego wskazówki. Udawałby, że nie wierzy temu człowiekowi. Albo wyśmiał i sprytnie sprowokował do pokazania dowodu, że mówi prawdę. Żeby pokazał jakiś przedmiot, o którym nie pisano w gazetach. Łańcuszek z krzyżykiem na przykład czy coś w tym stylu. Puścił wodze wyobraźni. Policjanci uwierzyliby. Musieliby wtedy uwierzyć.
– Księże proboszczu, możemy porozmawiać?
Zupa stygła przed nim, ledwo tknięta.
– O masz! – stary ksiądz westchnął. – O czym znowu? Nie mam ochoty na dysputy o paleniu na stosie przy obiedzie, a małe Murzynki i bez chrztu jakoś do nieba pójdą, jak będą grzeczne.
– Chodzi o co innego… – Tym razem ksiądz Piotr nie miał ochoty na teologiczne przekomarzanki z proboszczem. – Co zrobić, jeżeli zachowanie tajemnicy spowiedzi może spowodować, że ktoś zginie? A ujawnienie pozyskanych informacji może człowiekowi uratować życie? Co by ksiądz proboszcz zrobił?
Leciwy duchowny przyjrzał mu się i spoważniał.
– Nie wolno zdradzić tajemnicy spowiedzi w żadnym razie – odparł spokojnie. – Musimy dźwigać to brzemię z grzesznikiem aż do śmierci, i to nie jego, tylko naszej. Nawet ojciec święty nie może nas z tego zwolnić. Nawet nasz papież Polak też nie mógłby zwolnić, gdyby żył.
– To co ja mam zrobić? Nic? Pozwolić, żeby… żeby ktoś zabił bliźniego?
– Porozmawiaj z grzesznikiem i przekonaj go, żeby się nawrócił na dobrą drogę. To jedyne wyjście.
– A jeśli już nie przyjdzie do mnie do spowiedzi?
– Przyjdzie… – Proboszcz zamyślił się. – Przyjdzie. A ty módl się, żeby Bóg dał ci mądrość, aby go nawrócić.
– A jak będzie za późno? – W głosie młodego kapłana słychać było strach.
– Chodźmy, pomodlimy się razem. – Staruszek podniósł się ciężko. – Co dwie zdrowaśki to nie jedna. Zupa poczeka.
Tak, to jest to. Nawróci go! Przekona z bożą pomocą, aby wypuścił chłopca! Musi tylko znaleźć odpowiednie argumenty. Musi być gotowy przed następnym spotkaniem. Uzbrojony w Pismo Święte i łaskę Ducha Świętego. Uratuje nie tylko chłopca, ale i tego mężczyznę, w imię Jezusa Chrystusa. Wreszcie może dokonać czegoś wielkiego!
Aspirant Nowacka przyjechała do komendy w Tarnobrzegu punktualnie o 7.30. Wiek: około trzydziestu lat, blondynka; ubrana w obcisłe dżinsy i białą dopasowaną koszulę – wyglądała młodo i atrakcyjnie. Poszła prosto do sekretariatu, nie pytając nikogo o drogę. Komendanta oczywiście jeszcze nie było, a Danka zajadała galaretę w occie. Sytuacja zaskoczyła je obie, przy czy pani aspirant powieka nawet nie drgnęła, za to sekretarka o mało nie narżnęła w służbowe rajtuzy.
– Pan komendant prowadzi czynności w terenie – wybełkotała. – Ale przyjedzie za niedługo, jak tylko odwiezie wnuczkę do przedszkola.
– W którym pokoju pracuje komisarz Sudoł? – zapytała Nowacka. – Jest już w pracy?
Nie było w tym pytaniu cienia złośliwości ani ironii.
– Sudoł jest, bo go widziałam – odpowiedziała szybko Danka. – Pójdzie pani nie tam, co pani szła, i zaraz za schowkiem, to trzecie drzwi będą, z kalendarzem w środku.
– Dziękuję, proszę dać mi znać, kiedy pan komendant będzie miał chwilę. – Uśmiechnęła się. – Będę w pokoju komisarza Sudoła.
Wyszła i używając jakiejś tajemnej wiedzy, trafiła bezbłędnie prosto do właściwego pokoju.
– Dzień dobry – powiedziała, zamykając za sobą drzwi, po czym spojrzała na kalendarz lokalnej firmy oponiarskiej z nagą modelką. – Aspirant Zuzanna Nowacka, będziemy razem prowadzić śledztwo w sprawie zaginięcia Szymona Gawrońskiego. Zostałam przydzielona do tej sprawy z grupy dochodzeniowej komendy stołecznej.
Sudoł wstał zza biurka i podał rękę gościowi.
– Komisarz Paweł Sudoł. Bardzo mi miło. To znaczy, sprawa jest przykra, ale cieszę się, że będziemy razem pracować – poprawił się prędko. – Proszę usiąść. Napije się pani kawy?
– Chętnie – odparła i uśmiechnęła się. – Rozpuszczalną z mlekiem. W kubku, jeśli mogę prosić.
Od razu ją polubił. Podszedł do szafki trochę zbyt szybko. Był zdenerwowany, choć zrobiła na nim miłe wrażenie.
– Mocną? – wsypał już dwie łyżeczki i miał nadzieję, że nie będzie chciała z jednej. Musiałby odsypywać, a to byłoby trochę żenujące.
– Z dwóch łyżeczek poproszę. Czy biurko pod oknem jest wolne? – zapytała. – Będę potrzebowała miejsca do pracy.
– Chwilowo tak. Andrzej, mój współlokator, jest na zwolnieniu lekarskim jeszcze przez tydzień. Potem coś zorganizuję. – Podał jej kawę.
– Dziękuję. – Spojrzała na kubek z logo tej samej firmy co na kalendarzu. – Miejmy nadzieję, że prędko odnajdziemy chłopca i nie będzie potrzeby.
Przez chwilę poczuł lekkie rozczarowanie, że nie zostanie dłużej. Szybko jednak otrząsnął się i przesunął stertę dokumentów w jej stronę, chowając wcześniej leżącą na nich instrukcję obsługi ekspresu do szuflady biurka.
– To są akta sprawy. – Otworzył pierwszą z góry teczkę. – Dużo papierów, zeznań, ale niewiele istotnych informacji.
– Przejrzę je. – Postawiła kubek na „swoim” biurku i wróciła po dokumenty. – Czasami nowe spojrzenie pozwala wychwycić jakiś inny trop.
– Pomóc pani? – Wstał z krzesła. – To ciężkie.
– Nie trzeba. – Zwinęła włosy w coś zbliżonego do koka i upięła je przy pomocy zdjętej z nadgarstka gumki. – Możemy sobie mówić po imieniu? Będzie prościej.
– Jasne. – Podał jej rękę. – Paweł.
– Zuza – powiedziała i znów się uśmiechnęła.
To był najbardziej niebezpieczny moment w realizacji planu. Nie zwabienie ofiary, schwytanie, przetrzymywanie jej w niewoli czy samo zabójstwo. Zdawał sobie sprawę, że największe ryzyko zaczynało się teraz, kiedy po kilku dniach od zniknięcia tego człowieka ktoś zgłosił zaginięcie. Wcześniej nikt się o niego nie martwił, nie interesował się tym, gdzie jest. Wszyscy mieli go w dupie. Teraz szukała go cała policja i najdrobniejsze przeoczenie mogło spowodować fiasko. Tysiąc szczegółów mogło naprowadzić na jego ślad. Wszechobecne dziś nowe technologie utrudniały pozostanie niezauważonym i anonimowym. Zdjęcie z przypadkowej kamery sklepowej, płatność kartą czy przeoczone logowanie telefoniczne. Musiał być bardzo ostrożny.
Na szczęście znał się na tym doskonale. Wirtualny świat pojmował lepiej niż ten realny, otaczający go na co dzień. W tym prawdziwym interesowało go do niedawna tylko to, czy świeci słońce, czy pada deszcz. Żeby wiedzieć, jak się ubrać. Niewiele go poza tym zajmowało. Był inny niż jego rówieśnicy. Na studiach uczył się dużo, nie imprezował, nie interesowały go dziewczyny. Zawsze skory do pomocy, nigdy nie prosił o nią innych. Koledzy go lubili, kilka dziewczyn nawet się w nim podkochiwało. Dziwak, ale w porządku.
Już na czwartym roku studiów zabiegały o niego duże firmy informatyczne. Nie był geniuszem, inni koledzy z kierunku też byli rozchwytywani. Studenci politechniki mieli opinię najlepszych i duże przedsiębiorstwa chciały mieć ich na liście płac, póki nie znali jeszcze swojej wartości. Wybrał sporą międzynarodową korporację, w której był jednym z wielu. Szybko zyskał uznanie przełożonych i zaczął zarabiać niemałe pieniądze. Nie był duszą towarzystwa, więc nikogo nie zdziwiło, kiedy poprosił o możliwość pracy w domu, poza biurem. Ponieważ to, co zlecali, zawsze wykonywał bezbłędnie i przed czasem, dostał na to zgodę. Nie musiał już co rano wychodzić do biura, w związku z czym słońce i deszcz też straciły dla niego na znaczeniu.
Kupił siedmioletniego volkswagena dostawczego w wersji dla inwalidów, z wysuwanym podjazdem i wynajął mały, murowany domek w lesie pod Sandomierzem. Ze stodołą i zabudowaniami gospodarczymi. Z kiepskim dojazdem, oddalony od najbliższych gospodarstw o kilkaset metrów. Mógł wreszcie wdrożyć w życie swój od dawna opracowywany plan.
Teraz patrzył w jego otwarte oczy, ale nic już w nich nie widział. Były martwe. Musiał się pozbyć ciała. Tak, aby nikt go nie odnalazł. Nie tylko teraz, ale i po latach. Ciało w końcu zawsze jest kluczowe do schwytania zabójcy. Nowe metody śledcze pozwalają zidentyfikować zwłoki i ustalić DNA sprawcy nawet po wielu latach. Układając plan, długo szukał idealnego sposobu rozwiązania tego problemu. Zwłoki musiały zniknąć raz na zawsze. Zakopane nocą nawet w najbardziej odludnym lesie prędzej czy później odkopią zwierzęta. Potem znajdzie je jakiś grzybiarz albo zakochana para. Można by je spalić, ale do tego musiałby mieć spory piec. Mógłby przed spaleniem poćwiartować trupa, lecz smród palonych członków zwróciłby uwagę sąsiadów. Utopienie w rzece też odrzucił. Nawet po obciążeniu napuchły i zżerany przez ryby topielec zawsze prędzej czy później wypłynie. W końcu znalazł rozwiązanie.
Była jedenasta w nocy, kiedy skończył ubierać trupa. Zasznurował mu czarne tanie półbuty i docisnął krawat. Cofnął się dwa kroki i spojrzał. Ciemny garnitur pomiął się trochę podczas wkładania na bezwładne ciało, ale wszystkie blizny po torturach były ukryte. Skończył, ale coś było nie tak. Spojrzał jeszcze raz. Uśmiechnął się, a jednocześnie zaniepokoił. Niewiele brakowało, a by to przeoczył. Podszedł, kciukiem i palcem wskazującym zamknął mężczyźnie oczy. Beznamiętnie, tak jakby gasił światło, wychodząc z pokoju.
Ksiądz Piotr tracił nadzieję. Był już gotowy na ponowną wizytę mężczyzny, jednak ten się nie pojawił. Co prawda minęły dopiero dwa dni od dramatycznego wyznania, ale przez to, że nie myślał o niczym innym, wydawały mu się wiecznością. Dziesiątki razy przeprowadził już w wyobraźni rozmowę z zabójcą. Przerobił wiele scenariuszy: od pełnych skruchy do butnych wyznań zatwardziałego grzesznika. W każdym zwyciężały jego argumenty i jak w hollywoodzkim filmie następował happy end. Niestety mężczyzna nie dawał mu szansy uratowania swojej grzesznej duszy. Nie pojawił się w kościele. Miecz Świętego Michała, gotowy do strącenia wcielenia szatana w piekielne czeluści, pozostawał bezużyteczny.
W wolny dzień ksiądz Piotr postanowił pojechać do Durd, gdzie wciąż trwały poszukiwania chłopca. Po cichu liczył, że może tam spotka porywacza.
Ubrał się po cywilnemu. Wziął od proboszcza kluczyki do parafialnej skody, napomniany przy tym kilkukrotnie, żeby jechał ostrożnie.
– Przy osiemdziesiątce tył zarzuca – ostrzegał stary. – Kupiłem go po wypadku od księdza Mariana, co przy spowiedzi u nas pomagał przed Wielkanocą.
– Tego, co w konfesjonale buteleczkę po wiśniówce zostawił?
– No tego, ale to nie była wiśniówka, tylko syrop. Bo ksiądz Marian podziębiony był. Strasznie słodki, aż gębę wykrzywiało… księdzu Marianowi – dodał i machnął ręką. – No, z Bogiem. Tylko powolutku, jakby ksiądz Najświętszą Panienkę do Betlejem wiózł, bo przeglądu nie ma.
Ksiądz Piotr wsiadł do poobijanego ze wszystkich stron auta i pojechał do sierocińca.
Na dziedzińcu krzątało się wielu ludzi. Słychać było ożywione rozmowy, gdzieniegdzie śmiechy. Dzieci biegały, pod wiatą palił się grill. Brakowało tylko waty cukrowej i Zenka Martyniuka w głośnikach. Podszedł do grupki stojącej obok rożna.
– Dzień dobry! – Nie mógł się powstrzymać od surowego tonu. – Czy odnaleziono chłopca?
– Niestety nie… – Ucichli i spojrzeli nieufnie na nieznajomego. – Cały czas szukamy.
– A to poszukam z wami. – Wziął od stojącego obok szczypce i podniósł skwierczącą kiełbaskę. – Ta już jest chyba gotowa.
Stali chwilę osłupiali.
– No przecież dzieci muszą coś zjeść – ocknął się ten, któremu ksiądz zabrał szczypce. – Oddaj pan.
– W portkach se kiełbasę poruszaj – bąknął ktoś z tyłu, na co reszta zarechotała.
– A w ogóle to kim pan jest? Bo tu nie wolno wchodzić osobom postronnym – urzędowym tonem zapytał ewidentnie najważniejszy z zebranych, ubrany w garnitur.
– Jestem księdzem z Parafii Podwyższenia Krzyża w Sandomierzu. – Wyraźnie zbiło to zgromadzonych z tropu. – Ksiądz Piotr.
– Przepraszam księdza… Zenon Jakubek, dyrektor domu dziecka. – Elegancko odziany mężczyzna zmienił ton na sztucznie miły i podał mu rękę. – Emocje… wszyscy jesteśmy zdenerwowani tą sytuacją… Co księdza sprowadza?
– Chciałem podnieść na duchu poszukujących słowem Bożym, ale widzę, że bardziej by się musztarda przydała – ciągnął złośliwie, widząc ich zmieszanie.
– Nie no, cały czas szukamy Szymka… – Dyrektor wziął go pod rękę. – Zapraszam księdza tam na ławkę, usiądziemy. Rysiu, rozdajcie kiełbaski dzieciom i idźcie szukać, póki jasno.
– W sumie to rzeczywiście nie ma sensu, chłopca i tak tu nie znajdziecie… – powiedział ksiądz bardziej do siebie.
Spędzili pracowity dzień, przeglądając dokumentację sprawy. Zuzanna pytała o szczegóły, których nie było w aktach, bo dla miejscowych policjantów były oczywiste. Topografia terenu, kto jest kim, lokalne relacje. Interesowało ją wszystko.
Czuł się dobrze. Był potrzebny, jak prawdziwy ekspert. Słuchała go z uwagą, a nie ciągle przerywała jak Bożena. Podobało mu się to. Z dekoltu rozpiętej na dwa guziki koszuli wystawał fragment koronkowego stanika, wypełnionego krągłością piersi. I to też mu się podobało.
Zerknął na zegarek. Było już po czwartej. Formalnie pracę skończył już pół godziny temu, ale głupio mu było wyjść jako pierwszy. Kolejne drzwi od pokoi zamykały się z trzaskiem – znak, że policjanci kończyli służbę. Teraz na komendzie panowała już głucha cisza. Spojrzał dyskretnie na policjantkę ze stołecznej. Wciąż trudno było mu ją nazywać po imieniu, nawet w myślach. Na ogół nie miał problemów w kontaktach z kobietami, na firmowych imprezach był pierwszym bawidamkiem. Ale to było co innego, ona miała w sobie coś onieśmielającego. Mimo jej naturalnego sposobu bycia i miłego uśmiechu, który prawie nie znikał jej twarzy, czuł dzielący ich dystans.
Spojrzał na opustoszały parking komendy. Stały na nim trzy auta. Oznakowana policyjna kia, jego dziesięcioletni ford i lśniąca biała toyota CHR z czarnym dachem na warszawskich numerach. Z napędem hybrydowym. Uśmiechnął się do siebie. Nawet gdyby parking był pełny, bez problemu zgadłby, że to jej auto. Pasowało do niej idealnie. Było nowoczesne, zgrabne i nie miał pojęcia, jak się je obsługuje.
– Trzeba to wszystko odwołać – powiedziała aspirant Nowacka, zamykając ostatnią tekturową teczkę, i wstała z krzesła.
– Co? – Wyrwała go z zamyślenia.
– Poszukiwania są bez sensu. – Rozpuściła włosy, zdejmując gumkę, i zupełnie nieświadoma swojej zmysłowości, usiadła na biurku. – Chłopiec nie zgubił się w lesie, nie utonął. Został uprowadzony, to jasne i ty dobrze o tym wiesz.
– Kiedy odwołamy poszukiwania, od razu zaczną się pytania. – Oparł się na krześle i splótł ręce na piersi. – Dziennikarze nie dadzą nam żyć.
– Rozumiem… – Jej ton złagodniał. Na zajęciach z psychologii uczyli ich odczytywać mowę ciała. Skrzyżowane na piersiach ręce były oznaką postawy obronnej, a ona nie chciała go atakować. – Ale nie możemy marnować czasu i środków tylko po to, aby zachować pozory. Utajnimy śledztwo i będziemy robić swoje.
– Przed komendantem nie zasłonisz się tajemnicą śledztwa… – Uśmiechnął się kwaśno. – A jemu dupę przetrzepie burmistrz. Podobno codziennie do niego dzwoni. Wybory niedługo i wszyscy chcą się wykazać. Całe miasto żyje tym zaginięciem. A wiadomo, mieszkańcy to wyborcy. Na radzie miasta komendant przedstawił niedawno raport, naopowiadał o „zakrojonych na szeroką skalę działaniach policji, przy użyciu najnowszych technologii i współpracy z komendą wojewódzką i stołeczną”. Nie spodoba mu się, jak będzie musiał teraz powiedzieć, że gówno wiemy, a całe to „profesjonalne” zamieszanie z nurkami, dziećmi ze szkoły i psami było stratą czasu i marnowaniem pieniędzy podatników.
– To wszystko nie ma znaczenia, liczy się tylko znalezienie tego chłopczyka. – Wstała i wzięła torebkę. – Załatwmy to od razu. Pojedziemy moim samochodem.
– Teraz? – zdziwił się. – Dzisiaj?
Zawsze wychodził z pracy punktualnie. Miał dwa nieodebrane połączenia od Bożeny i SMS-a, że ma kupić jajka.
– Tak, musisz ze mną pojechać, bo mnie nie znają. – Wyciągnęła z torebki kluczyki. – Chodźmy.
– Mogę tam zadzwonić. – Wyszedł zza biurka. – Nie jesteś zmęczona? Dzisiaj przyjechałaś.
– Kurcze, przestępcy nie popełniają zbrodni w ramach etatu. – Odwróciła się. – Jak mamy ich łapać, pracując od siódmej do piętnastej? Przecież to absurd. Oni nie uciekają przed policją osiem godzin dziennie. I to jest ich największa przewaga nad nami. Mają swoją silną motywację, czyli pieniądze albo jakieś patologiczne skłonności. Coś, co napędza ich dwadzieścia cztery godziny na dobę. A policja? Większość przychodzi jak do biura, poprzekładać papierki, odrobić pańszczyznę i do domu. A tak się nie da! To nie działa! Od nas zależy ludzkie życie!
– Dobra, zadzwonię tylko do domu. – Udzieliło mu się jej zaangażowanie. Wyjął z kieszeni telefon. – Dogonię cię.
– Przepraszam, nie ma pośpiechu. – Uspokoiła się. – Zaczekam na dole.
Chłopiec zasnął. Mężczyzna chwilę patrzył na jego niewinną twarz. Buzię miał lekko rozchyloną, różowe policzki. Spał zdrowym snem z rękami ułożonymi nad głową. Blond loki opadały na poduszkę. Jak on może tak spokojnie spać?
Wstał trochę gwałtownie, włączył elektroniczną nianię i schował do kieszeni odbiornik. Wziął talerz z niedokończoną kanapką i kubek. Ostrożnie zamknął drzwi pokoju i przeszedł do kuchni. Włożył do zlewu brudne naczynia, posprzątał ze stołu i pozmywał. Wytarł ręce, założył polar i wyszedł z domu.
Musiał dzisiaj wszystko przygotować. Przeszedł przez podwórze ścieżką do letniej kuchni. Było już zupełnie ciemno, a na podwórzu nie paliła się żadna lampa, ale nie używał latarki. Wokół szumiał las, w oddali szczekały psy. Przed drzwiami przystanął i rozejrzał się. Nic nie usłyszał, nic nie wzbudziło jego niepokoju. Przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi i zamknął je za sobą, nie włączając światła. Dopiero teraz pstryknął stary włącznik, a słaba żarówka oświetliła kolejne drzwi.
Pół roku temu sam je zamontował w wybudowanej samodzielnie wewnętrznej ściance. Okazało się to całkiem łatwe. Ściankę zrobił z bloczków i gotowej zaprawy, posiłkując się filmikiem z Internetu. Może nie wyszło idealnie, ale nie miało to żadnego znaczenia. Okna wewnątrz zamurował. Przy pomocy pianki montażowej obsadził framugi i wstawił drzwi. Na podłodze rozłożył łatwo zmywalne linoleum. Ściany w całym pokoju wygłuszył, przyklejając grubą na trzydzieści centymetrów warstwę styropianu. Testy wypadły pomyślnie – wstawiony do wnętrza spory głośnik, grając na maksymalnej mocy, nie był słyszalny na zewnątrz. Usunął ściankę łazienki, teraz ubikacja znajdowała się w kącie sporego, otwartego pomieszczenia. Nad muszlą mocno przykręcił do podłogi solidne metalowe krzesło, kupione na targu staroci w Sandomierzu. Nożycami do blachy wyciął w nim otwór, bezpośrednio nad sedesem. Do każdej nogi krzesła były przymocowane kajdanki. W miejscach mocowania metal był wyszlifowany aż do połysku. Po przeciwnej stronie niedużego pokoju stał stół, obok duży wygodny fotel, a po jego bokach dwa reflektory przemysłowe, używane na budowach. W tej chwili były wyłączone, a jedynym oświetleniem była żarówka pod sufitem. Za fotelem na statywie stała nowoczesna kamera HD. Na ścianie obok wisiał olbrzymi, sześćdziesięciopięciocalowy telewizor o wysokiej rozdzielczości, który kontrastował z surowym wnętrzem, jak w jakimś dizajnerskim lofcie. Efekt nie był jednak zamierzony. Na stole leżały wkrętarka, obcęgi i młotek. Obok żelazko, torba soli kuchennej i mała drewniana szkatułka. Podniósł ją i przekręcił delikatną korbkę. Rozległ się cichy dźwięk pozytywki. Usiadł w fotelu i kręcił dalej. Powoli, w równym tempie. Z pudełka popłynęła melodia, znany przebój Lennona – „Imagine”. Było w tym prostym mechanicznym urządzeniu coś magicznego. Dźwięk był kojący. Jemu niestety kojarzył się tylko z bólem, strachem i cierpieniem.
Na dziedziniec sierocińca bezgłośnie wjechała toyota, wywołując ogólne poruszenie. Nowoczesny wygląd i cichy elektryczny napęd przyciągały uwagę. Dzieci zaglądały do środka, podobnie jak odciągający je dorośli.
Pierwsza z samochodu wysiadła Zuzanna. Dopiero kiedy z auta wyłonił się komisarz Sudoł, dyrektor sierocińca ruszył w ich stronę.
– Przepraszam, to policja. – Dotknął ramienia księdza Piotra. – Dziwne… o tej porze? Dowiem się, co ich sprowadza.
– Tak, tak. Zresztą ja już będę się zbierał – odparł duchowny i podał dyrektorowi dłoń na pożegnanie. – Do widzenia i szczęść Boże.
– Szczęść Boże… – odpowiedział Jakubek, myślami będąc już daleko.
Podszedł do policjantów i przywitał się, nie kryjąc zaskoczenia, że zjawili się popołudniową porą. Paweł skrzywił się, bo w kontekście wygłoszonego na komendzie przemówienia Zuzanny na temat godzin pracy zabrzmiało to słabo. Ona oczywiście przeszła nad tym do porządku, nie robiąc najmniejszej aluzji.
– Chcielibyśmy porozmawiać na osobności – komisarz podsycił jeszcze jego ciekawość. – Możemy przejść do pana gabinetu?
– Oczywiście. – Przez twarz dyrektora przemknął niepokój. – Zapraszam.
Zuzanna rozglądała się bacznie po podwórzu. Jej uwagę zwrócił ksiądz Piotr. Przeszedł obok niej szybkim krokiem, nie patrząc w ich stronę. Wsiadł do auta i odjechał, spoglądając w tylne lusterko.
– Zapraszam panią – zwrócił się do niej Jakubek. – Panie komisarzu, proszę przodem. Zna pan drogę.
Gabinet był umeblowany w starym, komunistycznym stylu. Biurko, prezesowski fotel ze sztucznej skóry, naprzeciwko dwa krzesła. Pod oknem paprotka, wersalka, ława i dwa fotele z wytartymi siedziskami. Na ścianach wisiały prace dzieci, co pewnie miało dodać pomieszczeniu ciepła. Niektóre były nawet udane. W mniemaniu dyrektora świadczyły one o jego osobistym zaangażowaniu i miłości do podopiecznych, ale Zuzanna była pewna, że nie wymieniłby nawet imion autorów rysunków. Znała ten typ. Nawet jeżeli kiedyś mu zależało, to było to dawno i już minęło. Łatwo można to było wywnioskować z zachowania dzieci, które dyskretnie usuwały się z pola widzenia, kiedy szli do jego pokoju. Usiedli w fotelach.
– Pani Halinko! Trzy kawy! – zawołał Jakubek w odmęty korytarza. – Chyba że się państwo czegoś innego napiją?
– Może być kawa. – Zuzanna uśmiechnęła się do dyrektora. – Chcieliśmy pana poinformować o zmianach w śledztwie.
– Słucham – odparł i usiadł na wersalce. Po jego twarzy znów przemknął niepokój. – Co to za zmiany?
– Proszę zaprzestać poszukiwań obywatelskich. – Paweł uniósł się lekko na fotelu. – Uważamy, że Szymon nie zgubił się w okolicy domu dziecka. Nie możemy więcej powiedzieć, ponieważ śledztwo zostało, dla jego dobra, utajnione. Ważne, żebyście odwołali poszukiwania, możliwie w dyskretny sposób, nie wywołując zbędnej sensacji. To dla dobra śledztwa bardzo ważne – podkreślił.
Rozmowa ucichła, bo do pokoju weszła pani Halinka w białym fartuchu i czepku na głowie, z trzema parzonymi kawami w szklankach. Bez słowa postawiła tacę na ławie.
– Panie dyrektorze, ziemniaków ni ma na jutro do zupy – zakomunikowała, nie zwracając uwagi na gości.
– Pani Halinko, jak to nie ma? – Dyrektor był zakłopotany. – To proszę skonsultować się z panią dietetyk.
– Ni ma, bo Rysiek do ogniska zabroł, a dietetyczka powiedziała, że pierdoli, i poszła do domu. Jo tyż ziemniaczany bez ziemnioków to nie umiem ugotować.
– Pani Halino – Jakubek z trudem się powstrzymywał – porozmawiamy później. Gości mam teraz i ważniejsze sprawy na głowie.
Kobieta wyszła bez słowa, pozostawiając szefa w zakłopotaniu, a gości w lekkim rozbawieniu.
– Przepraszam bardzo, u pani Halinki co w sercu, to na języku. – Uśmiechnął się sztucznie. – Czyli poszukiwania odwołujemy. A czy policja ma jakiś inny trop? Czy może…
– Są nowe wątki w śledztwie, ale nie możemy tego na razie upubliczniać – przerwał mu komisarz. – Ze względu na dobro śledztwa – dodał szybko. – W tej chwili najważniejsze jest, żeby policja mogła spokojnie pracować. Wszelki rozgłos będzie szkodliwy, więc jeszcze raz proszę o dyskrecję.
– Oczywiście! – Dyrektor był ewidentnie podenerwowany.
– Kim był ten młody mężczyzna, który stał z panem na dziedzińcu? – Zuzanna nagle zmieniła temat. – Odjechał srebrną skodą.
– To ksiądz z sandomierskiej parafii. – Napięcie na twarzy dyrektora zelżało. – Pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża. Taki, wiecie, mądrzejszy niż radio. Mam nadzieję, że nie uraziłem. Pytał się o poszukiwania. Sam chodzę do kościoła, ale ksiądz to powinien mszę w intencji znalezienia chłopca odprawiać, a nie mieszać się do poszukiwań i pouczać innych. A ten nie dość, że nie pomaga, to zniechęca. Też mówił, żeby przestać szukać. To może on już od was wiedział?
– Ksiądz mówił, żeby przestać szukać? – Sudoł nie ukrywał zdziwienia. – Dlaczego?
– Twierdził, że i tak chłopaka nie znajdziemy. – Jakubek był zadowolony, że rozmowa poszła w tym kierunku. Ksiądz Piotr nie przypadł mu do gustu. – A co on mógł wiedzieć o poszukiwaniach? Przyjechał na piętnaście minut i ocenia innych, co od tygodnia praktycznie po nocach nie śpią. Przez pierwsze trzy doby nocowałem tu, na wersalce. Ale kto to doceni? Każdy umie krytykować. A jak trzeba pomóc, to nikt nie ma czasu, bo każdy ma swoje sprawy. Nie powiem, w pierwsze dni to wszyscy szukali, ale teraz to jakbym kiełbaski na grilla nie kupił za własne, to nikt by nie przyszedł. Tacy ludzie.
– Zrobił pan kawał dobrej roboty – rzuciła Zuzanna i pokazała w uśmiechu białe zęby, po czym sięgnęła po cukierniczkę.
„Kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty…” – dodał złośliwie w myślach Sudoł i wziął od niej cukier.
Ksiądz Piotr siedział w kancelarii parafialnej i czytał artykuł, który ukazał się na stronie internetowej lokalnej gazety. Napisali, że policja przerwała poszukiwania chłopca w okolicach domu dziecka. Rzecznik komendy informował o utajnieniu śledztwa dla dobra sprawy. Mówił ogólnie o nowych wątkach w dochodzeniu i sugerował rychły przełom w poszukiwaniach. Dziennikarz próbował wyciągnąć z rozmówcy coś więcej, by nadać wywiadowi bardziej sensacyjny ton. Pytał, czy policja podejrzewa uprowadzenie. Czy szuka chłopca, czy jego ciała? Na niewiele się to jednak zdało, rzecznik był lakoniczny i ograniczał wypowiedzi do standardowych, okrągłych formułek. Autor artykułu musiał sobie radzić sam. Przeszedł więc od faktów do hipotez opisujących niebezpieczeństwa współczesnego zdeprawowanego świata: handel dziećmi na narządy i powszechną pedofilię. To zdecydowanie dodało dramaturgii artykułowi i pewnie wydatnie zwiększyło jego wierszówkę.
Nawet nie wie, jak blisko jest prawdy. Na pewno bliżej niż policja. Chociaż fakt, zakończenie bezsensownego przeczesywania okolic domu dziecka było krokiem w dobrą stronę.
Ksiądz Piotr zastanawiał się, czy powinien inaczej się zachować wtedy w sierocińcu. Może powinien zaczepić policjantów? Ale co miałby im powiedzieć? To bez sensu. Porywacz nie pokazał się, a on stracił już wiarę, że ma w tej sprawie jakąś ważną rolę do odegrania. Wszystko było teraz w rękach Boga i policji. Nie jest przecież serialowym ojcem Mateuszem i musi zająć się swoją kapłańską posługą.
Zamknął stronę gazety i przeszedł na portal parafii, gdzie miał zamieścić ogłoszenia na najbliższy tydzień. Należało to do jego obowiązków, jako że proboszcz nie znał się na komputerach. Dla starego księdza kalkulator to wciąż był komputerek. Wpisał informację o spotkaniach duszpasterskich: we wtorek Odnowa w Duchu Świętym, w środę Legion Maryi… O, te są dobre! Już dawno osiągnęły wyżyny obłudy. A przecież początki tego katolickiego stowarzyszenia były naprawdę szczytne. Franciszek Duff był jedną z jego ulubionych postaci Kościoła. Wraz z piętnastoma kobietami założył Legion Maryi, aby pomagać prostytutkom i dać schronienie bezdomnych. Nieśli bezinteresowną pomoc najbiedniejszym. A dziś? Legionistki z ich parafii kłócą się tylko, czyja kolej kościół posprzątać. Raz w roku nagotują jajek na twardo na drogę i jadą na wycieczkę do Lichenia. A jak się gorzka żołądkowa w drodze powrotnej znajdzie, to i kierowca się propozycji nasłucha. Ze szczytnej idei zrobiły sobie klub o lekkim zabarwieniu erotycznym. Jeżeli w ogóle można mówić o erotyce w przypadku tych sprośnych starych bab. Świat schodzi na psy, a on nic nie może na to poradzić.
W rogu ekranu pojawił się komunikat o nowej wiadomości w poczcie elektronicznej. Kliknął – mail z kurii z linkiem do listu biskupa na niedzielę. Ksiądz Piotr najechał myszką i znów kliknął. Link przekierował go na stronę. Nim zdążył się zorientować, na ekranie komputera pokazał się film porno. Starszy mężczyzna i nagi kilkunastoletni chłopiec. Przerażony odruchowo zamknął witrynę najszybciej, jak mógł.
– Jak to się włączyło…? – pomyślał na głos.
Nie zdążył ochłonąć, a na ekranie komputera znów pojawiła się strona z podobnym filmem. Zanim ją zamknął, pokazała się kolejna i kolejna. Klikał, ale następne filmy włączały się jeden po drugim.
– Co jest?! – Siedział przez moment bezradny, w końcu szybko schylił się i wyciągnął wtyczkę z gniazdka. Usiadł i oddychał głęboko. – Skąd to się wzięło. Jakiś wirus… Ale jak to możliwe? W mailu z kurii?
Boże, co za ludzie. Tak dzieci krzywdzić. Oparł łokcie na biurku i skrył twarz w dłoniach. Nie mógł się pozbyć obrazów spod zamkniętych powiek. Był naprawdę poruszony. Potrzebował dłuższej chwili, żeby dojść do siebie. Początkowe przerażenie przeszło w przygnębienie. Tym światem rządzą najgorsze instynkty, człowiek już całkowicie stracił kontrolę nad swoją grzeszną naturą. Czy po to Bóg dał nam wolną wolę, żebyśmy mogli upaść tak nisko?
Wziął wiszący na stojącym krzyżyku różaniec i zaczął się modlić.
Nazywał się Janusz Balcerzyk. Odnalazł go bez większego problemu. Nawet w tak dużym mieście jak Gliwice. To zadziwiające, jak łatwo ludzie udzielają poufnych informacji, jeżeli widzą możliwość zarobienia dzięki temu pieniędzy. Każdy pracownik instytucji będzie strzegł danych osobowych jak niepodległości, jeżeli udzielenie informacji mogłoby komuś bezinteresownie ułatwić życie. Są jednak bardzo „pomocni” i w ramach „wyjątku” powiedzą wszystko, jeżeli pozwoli im to zrealizować ich plan sprzedaży czy odnieść inną korzyść. Wystarczyło, że zaczął rozmowę w salonie z telefonami od obejrzenia najnowszego iPhone’a w bardzo drogim abonamencie, a po podaniu nazwiska i daty urodzenia Balcerzyka sprzedawczyni sama znalazła niezbędne do zakupu dane „jego ojca” i zgodziła się wysłać ponownie zaginione faktury na adres domowy. Potwierdzając przy okazji, że jest on jest aktualny.
Balcerzyk mieszkał w starej kamienicy w Śródmieściu, blisko placu Grunwaldzkiego. Pojechał tam i obejrzał dokładnie okolicę miejsca zamieszkania przyszłej ofiary. W drzwiach mieszkania zostawił karteczkę z informacją o obowiązkowym przeglądzie instalacji gazowej w łazience. Był tam numer kontaktowy i godziny, w jakich pan Janusz miał zadzwonić.
Zatelefonował nazajutrz. Był gburowaty, ale umówili się na wizytę za dwa dni.
W ustalonym terminie zatrzymał auto tuż obok wejścia do kamienicy Balcerzyka. W zasadzie nie wolno tam było parkować, ale jego volkswagen z paką oklejoną napisem „pogotowie gazowe” mógł tam stać bez przeszkód. O umówionej godzinie wszedł na trzecie piętro i zapukał do drzwi. Był cały spięty, ale dobrze wiedział, co ma robić.
Po dłuższej chwili zamek zgrzytnął i w drzwiach stanął rosły mężczyzna, ogolony na łyso, z wieloma bliznami na twarzy. Wyglądał tak jak na zdjęciu. Nie miał wątpliwości, że to Janusz Balcerzyk.
– Dzień dobry! – Stał w szarym uniformie z napisem „pogotowie gazowe”. – Ja do sprawdzenia instalacji gazowej.
– Acha… – Balcerzyk odsunął się, robiąc przejście. – Awaria jakaś?
– Nie. – Wszedł do środka. – Rutynowa kontrola. Chociaż pod dwójką gaz się ulatniał. Łazienka tam?
– Prosto. – Mężczyzna szedł za nim wolnym, zwalistym krokiem. – Piecyk co chwila się pierdoli.
– Zaraz sprawdzimy. – Wyciągnął z torby czujnik gazu i przysunął końcówkę wężyka do pieca. Włączył, wskaźnik drgnął. – Chyba dobrze jest.
– Jak, kurwa, chyba? – burknął Balcerzyk. – To dobrze czy źle?
– A raz tak pokazuje, raz tak… – Zwinął przewód i schował miernik do torby. Wyciągnął notatnik i coś zapisał. – Najlepiej, jakby sobie pan kupił taki czujnik tlenku węgla i gazu ziemnego. Czad też wykrywa. Bo te piecyki stare są i nieszczelne. Na Daszyńskiego to o mało nie wyleciała w powietrze cała kamienica, dlatego teraz sprawdzamy.
– Ile taki czujnik? – Balcerzyk oparł się o framugę i przyglądał piecykowi.
– Zależy, my z zakładu mamy takie po trzysta… – Zamknął torbę. – Ale za to montujemy za darmo tam, gdzie się gaz ulatniał. Mam jeden pod dwójkę, ale tam nikogo nie ma. A mieli być. Będę musiał drugi raz przyjechać.
– To zamontuj pan u mnie – ożywił się.
– Ale u pana się nie ulatnia. – Spojrzał na urządzenie. – Chociaż stary już ten piecyk, przydałoby się wymienić.
– No właśnie. Mówiłeś pan, że raz tak pokazuje, raz tak. To znaczy, że się ulatnia – ciągnął. – Zamontuj pan u mnie, co będziesz dwa razy jeździł. Jak Wąsikowej spod dwójki nie ma, to chuj jej w dupę. Widocznie nie potrzebuje.
– Dobra… – odparł po chwili wahania. – Ale musimy zejść do samochodu. Podpisze pan protokół przekazania i dam panu czujnik. Sam sobie pan przykręci, bo ja już nie mam czasu. Na kołku się montuje, w łazience, blisko piecyka.
– Czekaj pan! – Uśmiechnął się zadowolony. – Tylko sweter ubiorę.
Zeszli na dół i podeszli do zaparkowanego auta. „Pracownik gazowni” wyjął kluczyki z kieszeni i otworzył Balcerzykowi drzwi od strony pasażera.
– Niech pan wsiada, podpiszemy papiery. Z tyłu mam te czujniki – rzucił i zamknął za nim drzwi. Kątem oka spojrzał na rosłego mężczyznę siedzącego na przednim siedzeniu, po czym wszedł na tył samochodu.
Szybkim ruchem przyłożył Balcerzykowi przygotowany wcześniej paralizator do karku i nacisnął przycisk. Prąd wstrząsnął potężnym ciałem i wprawił je w spazmy.
– Ty skur…
Impuls elektryczny o napięciu pięciuset tysięcy volt w kilka sekund sparaliżował układ nerwowo-mięśniowy ofiary. Ciało wyprężyło się i opadło zwiotczałe na siedzenie.
Odłożył paralizator i szybko przesiadł się na fotel kierowcy. Miał dziesięć minut na skrępowanie nieprzytomnego, zanim ten odzyska świadomość. Ale najpierw musiał odjechać. Zbyt wielu ludzi kręciło się w pobliżu.
Chwilę później zaparkował we wcześniej upatrzonej bocznej uliczce. Wyciągnął aluminiową, zbrojoną cienkim drutem taśmę i szybkimi ruchami mocował bezwładne ciało do fotela auta. Najpierw tułów, szyję do zagłówka, później skrępował razem nogi i przytwierdził do dźwigi regulacji siedzenia. Mocno, z całej siły. Zużył w ten sposób cztery rolki taśmy. Na koniec kilkoma uciętymi kawałkami zakleił ofierze usta. Sięgnął na tył auta po koc i przykrył mężczyznę aż po szyję. Na głowę wsunął mu czapkę z daszkiem, zasłaniając w ten sposób twarz.
Spojrzał na swoje dzieło i rozsiadł się w fotelu. Zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i uspokoił oddech. Przekręcił kluczyk, zapalił silnik. Włączył kierunkowskaz i ruszył powoli w kierunku Sandomierza, do drogi numer 94, by uniknąć autostrad.
Naradę rozpoczął komendant.
– Moi drodzy, sytuacja jest chujowa. Szczegóły przedstawi komisarz Sudoł. Proszę bardzo – powiedział i siadając, wskazał na Pawła.
Na sali było pięć osób: komendant, Paweł, Zuzanna i dwóch nowych członków powołanego przez policję wojewódzką zespołu dochodzeniowego. Byli to doświadczeni policjanci kryminalni wybrani z komend z regionu. Z sukcesami. Zostali wyłączeni z innych postępowań, aby pomóc w śledztwie dotyczącym zaginięcia chłopca. Sprawie nadano najwyższy priorytet.