Uciekłem z getta - Carr John - ebook + książka

Uciekłem z getta ebook

Carr John

0,0
38,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Początek 1940 roku. Trzynastoletni żydowski chłopiec i jego jedenastoletni brat przedzierają się przez drut kolczasty otaczający łódzkie getto, by ukraść żywność dla swojej rodziny. Zauważa to niemiecki strażnik. Nie mają innego wyjścia. Starszy brat strzela, żołnierz pada martwy.

Tak rozpoczyna się poruszająca historia niezwykłej ucieczki chłopca, który niejeden raz przechytrzył Nazistów.

Przeprawia się przez zamarzniętą rzekę na granicy z Rosją, ukrywa się w pociągu wojsk niemieckich jadącym do Berlina. W Alzacji poznaje piękną romską dziewczynę, która także ucieka przed nazistami. Trafia do Francji i nad Pireneje, gdzie aresztuje go hiszpańska policja.

W końcu ratuje go brytyjski dyplomata i chłopiec przedostaje się do Gibraltaru. Wkrótce wraca do Niemiec jako żołnierz armii brytyjskiej.

Ten chłopiec żył naprawdę. To Chaim Herszman, znany później jako Henry Carr.

Uciekłem z getta to poruszająca opowieść o chłopcu, który nie miał prawa przeżyć, a także o jego drodze do dorosłości, na której musiał pokonać wiele przeciwności. Jest niemal nieznośnie ekscytująca, a jednocześnie, jak wszystkie prawdziwe historie, złożona i słodko-gorzka.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 357

Data ważności licencji: 10/4/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Escape from the ghetto

Copyright © 2021 by John Carr

 

Projekt okładki

Magda Kuc

 

Zdjęcie na okładce

© Mark Owen / Trevillion Images

 

Opieka redakcyjna

Pamela Bosak

 

Opieka promocyjna

Agnieszka Madeja

 

Korekta

Joanna Kłos

Aneta Iwan

 

© Copyright for the translation by SIW Znak sp. z o.o., 2022.

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022.

 

ISBN 978-83-240-8799-0

 

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2022

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink

Od autora

Książka ta, w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe, została napisana słowami mojego ojca, które zaczerpnąłem z wielogodzinnych nagrań oraz zapisów rozmów przeprowadzonych z biegiem lat. Choć tato początkowo się wahał, ostatecznie zdecydował się opowiedzieć mi od początku do końca o tym, jak w niezwykły sposób przetrwał lata wojny. Ja zaś postanowiłem następnie potwierdzić tyle z tego, ile się tylko dało, na szeroką skalę poszukując informacji źródłowych i prowadząc dodatkowe rozmowy.

Kluczowym naocznym świadkiem tych bezprecedensowych wydarzeń był kuzyn ojca Heniek. Mając to na uwadze, pozwoliłem, by on właśnie przemówił jako pierwszy. Heniek należał do „bandy” taty. W siedzibie gminy żydowskiej w Łodzi sam z siebie, bez żadnej zachęty z mojej strony opisał mi tamten dzień na obrzeżach getta, a jego relacja okazała się niemal identyczna z opowieścią taty o początkach jego niewiarygodnej przygody. Jej wysłuchanie stało się też dla mnie głównym bodźcem do wnikliwszego zbadania historii życia mego ojca.

Czy to na taśmie, czy też w formie sporządzanych na bieżąco lub prawie na bieżąco notatek zarchiwizowałem wszystko, co tata powiedział mi o swoim życiu i warunkach panujących w przedwojennej Polsce, o swojej stamtąd podróży, a w końcu o wszystkim, co się wydarzyło po tym, jak dotarł do Anglii – aż do rozwodu. Czy każde słowo w tej książce pochodzi z jego ust? Nie, nie każde. Przede wszystkim tata nie pamiętał imion wszystkich spotkanych po drodze osób. Sam musiałem nadać im imiona. Dialogi między postaciami pojawiającymi się w książce oddają treść zapamiętanych przez ojca rozmów, ale język, którym te postacie się posługują, pochodzi ode mnie. Niemniej wszystkie najważniejsze wydarzenia, które opisałem, są wydarzeniami utrwalonymi w pamięci taty. Jeśli nadałem im jakiś szlif, jest to szlif interpretacji.

John Carr

Dla Glenys Thornton

I

Było nas trzech. Stanowiliśmy drużynę. Bandę. Byliśmy zgraną paczką. W jej skład nie wchodzili sami bracia, ale dwóch braci i ich kuzyn. Nasze matki były siostrami.

Ci bracia to Chaim i Israel Herszmanowie. A ten kuzyn to ja. Moje pełne żydowskie nazwisko brzmiało Awrum Hersz Lewkowicz, ale w tamtym czasie prawie każdy, kto mnie znał – żyd i chrześcijanin, krewny, przyjaciel i wróg – zwracał się do mnie moim polskim imieniem, czyli Heniek. Popularnym zdrobnieniem od imienia Israel był Srulek, za to Chaim… cóż, Chaim to zawsze był Chaim, więc sprawa jest prosta.

Mieszkaliśmy w zachodniej Polsce, w Łodzi, która w tamtym czasie była drugim co do wielkości miastem – brudnym, pełnym fabryk, wielojęzycznym ośrodkiem przemysłu włókienniczego, często określanym jako „polski Manchester”. Niektórzy uważali, że to dla Manchesteru pewna ujma. Łódź leżała dość blisko granicy z Niemcami. Jak się okazało, za blisko. Pierwszego września 1939 roku armia niemiecka w wielu miejscach przekroczyła polską granicę, napadła na Gdańsk i rozpoczęła się druga wojna światowa. Siedem dni później na łódzkim ratuszu powiewała już ogromna swastyka.

Prawie do samej wojny rodziny Lewkowiczów i Herszmanów żyły w tym samym budynku przy Zagajnikowej 15. Jeśli dobrze pamiętam, mieszkaliśmy tam dłużej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Dlatego w latach, które upłynęły, gdy tylko wracałem pamięcią do Polski – co nie zdarzało się często – właśnie tamto miejsce nazywałem w myślach domem. Była to pełna różnorodności kamienica w pełnej różnorodności dzielnicy – dwanaście mieszkań zajmowanych przez żydów i katolików w okolicy, w której żydzi, katolicy i kto tam jeszcze chciał mieszkali w zgodzie i przyjaźni.

Dwukondygnacyjna kamienica przy Zagajnikowej była dużym, mocno zniszczonym budynkiem należącym do Mirli Blumowicz, z domu Cendrowicz, matki naszych matek, czyli mojej babki. Babka od 1902 roku była wdową po Nachmanie Blumowiczu, przedsiębiorczym człowieku, który pozostawił po sobie liczne dochodowe nieruchomości i interesy zapewniające Mirli dostatnie życie.

Mirla pozwalała swoim córkom z rodzinami mieszkać przy Zagajnikowej za darmo. Warto wspomnieć, że niełatwo byłoby znaleźć kogoś – z rodziny czy spoza niej – kto byłby gotów płacić za przywilej życia w tym miejscu. Prawdę mówiąc, kilka miesięcy przed wybuchem wojny łódzkie władze orzekły, że budynek pod piętnastką nie nadaje się dłużej do zamieszkania, i wszyscy musieli się wyprowadzić. Zdaje się, że gros lokatorów, w tym my, wylądowało w innych nieruchomościach będących własnością babci. Większość trafiła na Bałuty, w sam środek największego w mieście skupiska Żydów około trzech kilometrów od Zagajnikowej. Herszmanowie dostali mieszkanie przy Wawelskiej, a my niedaleko nich, przy Zielnej.

Mirla też mieszkała przy Zagajnikowej, ale w innym domu, którego była właścicielką. Została tam jeszcze jakiś czas po naszej wyprowadzce spod piętnastki, jednak w końcu, gdy wybuchła wojna, dołączyła do nas na Bałutach. Raczej drobna postura Mirli zupełnie nie współgrała z jej niezwykle ciętym, ostrym jak krokodyle zęby językiem. Przezywaliśmy ją Belzebubska. Zazwyczaj używaliśmy tego przydomka z sympatią, a wziął się on stąd, że cokolwiek leżało babci na sercu, musiała o tym powiedzieć na głos, nie próbując nawet się oglądać na uczucia słuchacza, czy był dorosłym czy dzieckiem, człowiekiem bogatym czy biednym. Pojęcie cukrzenia było jej całkowicie obce.

Rodzinę Lewkowiczów tworzyło w sumie pięć osób: mój tata Mojsze, mama Liba Sura, mój starszy brat Jehuda, młodsza siostra Rutka i oczywiście ja. Pod piętnastką mieszkaliśmy na parterze. Herszmanowie zajmowali mieszkanie dokładnie nad nami. Ciotka Chaja Sura i wuj Chil dochowali się łącznie sześciorga dzieci, co czyniło z nich hałaśliwą zgraję. Przykro mi, ale nawet wtedy nie byłem w stanie spamiętać wszystkich imion Herszmanowego potomstwa. Były tam trzy dziewczyny, ale ja trzymałem się z chłopakami: Natanem, Chaimem i Srulkiem. Kopaliśmy razem piłkę i robiliśmy wszystko to, co było w naszym życiu ważne.

Wśród dzieciaków z sąsiedztwa Chaim, Srulek i ja byliśmy znani jako Trójca Święta. Nazwał nas tak Czesiek Karbowski, katolik i bardzo bliski przyjaciel Chaima. Karbowscy też mieszkali pod piętnastką. Czesiek był akurat z nami, trójką kuzynów, tamtego dnia, kiedy się zastanawialiśmy, czy przyjąć jakąś nazwę, a jeśli tak, to jaką. Podpowiedział, że po prostu musi to być Trójca Święta, a gdy wyjaśnił, co te słowa oznaczają dla większości katolickiej w Polsce, ironia sytuacji, w której trzech małych żydów wykorzystało tak czczone przez katolików pojęcie jako nazwę swojej paczki, wydała nam się raptem nieodparcie pociągająca. Nazwa się przyjęła. Ale trzeba pamiętać, że gdybym kiedykolwiek przy rodzicach użył tego określenia w odniesieniu do istnienia czy poczynań naszej bandy, natychmiast dostałbym tęgie lanie. Oni nie zrozumieliby tego żartu, a gdyby nawet zrozumieli, to na pewno by go nie pochwalili.

Chaim i ja chodziliśmy do tej samej klasy i siedzieliśmy w tej samej ławce w szkole żydowskiej przy ulicy Magistrackiej. Niewątpliwie byliśmy sobie bliscy, ale w Trójcy Świętej braci zawsze łączyła szczególna więź. Nigdy nie próbowałem jej zerwać, osłabić ani rozluźnić, zwłaszcza wiedząc, że i tak bym nie zdołał. Jako jednostka operacyjna dogadywaliśmy się bez zarzutu.

Rozmawialiśmy czasem o tym, czyby nie zaprosić do naszej bandy Natana, starszego brata Chaima. Chaim był mu absolutnie oddany i wielbił go niczym bohatera. Natan jednak był o tę odrobinę starszy i naprawdę nie zamierzał brać udziału w naszej „dziecinadzie”, jak sam to postrzegał. Mimo to, gdy tylko pojawił się problem ze Srulkiem, Chaim pytał Natana, co o tym sądzi, prosił go o radę i wszystko, co od niego usłyszał, natychmiast stawało się obowiązującym prawem. Ani Chaim, ani Srulek się z nim nie kłócili, tak że Natan był jakby szarą eminencją naszej bandy. Skoro jednak najstarszy z Herszmanów ostatecznie do nas nie dołączył, przynajmniej nie musieliśmy się zastanawiać nad nową, równie obrazoburczą czy zabawną nazwą dla naszej paczki, która wtedy liczyłaby już czterech członków. Być może musielibyśmy wówczas obrazić zupełnie inną religię.

W Trójcy Świętej na co dzień posługiwaliśmy się językiem polskim, podobnie zresztą jak w domu i w szkole, choć oczywiście każdy znany mi polski Żyd, nie wyłączając mnie, mówił w jidysz. Brało się to stąd, że jidysz był językiem społeczności żydowskiej w Polsce od jakiegoś tysiąca lat, odkąd tylko się tam znaleźliśmy, choć jak rozumiałem, co bogatsi i bardziej zasymilowani Żydzi nie posługiwali się naszą historyczną mową, nawet jeśli ją znali. Mama i tata twierdzili, że jeśli nie liczyć tych nieszczęsnych potępieńców, którzy się zasymilowali i udawali, że nie są Żydami, wyrzeczenie się jidysz w codziennym życiu było raczej przejawem snobizmu i pięcia się po drabinie społecznej, a nie odrzucenia wiary. Ponieważ jednak nie miałem kontaktu z żadnymi bogatymi ani zasymilowanymi Żydami, nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi. Co mnie to obchodziło, w jakim języku ludzie mówili i dlaczego? Dopóki byliśmy w stanie się porozumieć, nie widziałem żadnego problemu.

Gdy Trójca Święta była na ulicy, jeśli uznaliśmy, że trzeba mówić szyfrem, a wokół nas nie było innych żydowskich dzieci, często zwracaliśmy się do siebie w jidysz. Musieliśmy uważać, czy w pobliżu nie ma Niemców. Podobieństwo jidysz i niemieckiego oznaczało, że co bystrzejsi mogli czasem wychwycić główny sens rozmowy, nawet jeśli nie zrozumieli jej w całości. Zdarzyło się kilka takich niezręcznych sytuacji, kiedy jakiś niemiecki chłopiec się domyślił, co kombinujemy.

Przez „niemieckiego chłopca” rozumiem zazwyczaj potomka niemieckich osadników, którzy pod koniec XIX wieku przybyli do Łodzi, będącej wówczas szybko się rozwijającym ośrodkiem przemysłu włókienniczego na zachodnich rubieżach Imperium Rosyjskiego. W 1939 roku rodowici Niemcy stanowili około jednej trzeciej ogółu mieszkańców miasta, dlatego ich obecność nie wydawała nam się niczym niezwykłym. Kilku dobrych kolegów Trójcy Świętej pochodziło z niemieckich rodzin. Ciągle graliśmy z Niemcami i polskimi katolikami w piłkę. Nie można ich było winić za to, co wyprawiali i w co wierzyli obecni w ich życiu dorośli idioci. Piłka nożna wyrastała ponad niepokoje związane z tym, co w Polsce lat trzydziestych XX wieku nazywano polityką.

Rzecz jasna całe mnóstwo łódzkich Żydów mieniło się jednocześnie Polakami, ale zawsze w pierwszej kolejności myśleliśmy o sobie i mówiliśmy „Żydzi”, po to, żeby się zwyczajnie odróżnić od Polaków, którzy nie mieli żydowskich korzeni. Nie oznaczało to, że byliśmy mniejszymi patriotami albo mniej dbaliśmy o los Polski. Żydzi pomogli stworzyć ówczesną Polskę, walczyli o nią i za nią umierali. Nazywanie siebie „Żydem” było pewnym skrótem, przynajmniej gdy chodzi o mnie.

*

Chaim przyszedł na świat w Żyrardowie niedaleko Warszawy, podczas gdy Srulek i ja byliśmy stuprocentowymi łodzianami. Urodzony w kwietniu 1928 roku Israel był najmłodszym dzieckiem w rodzinie Herszmanów. Mówiono na niego Mały Srulek, co nie zawsze mu się podobało. Bywało, że kiedy musieliśmy się przedstawić, nazwanie go Małym Srulkiem wywoływało u obcych ludzi ogromne rozbawienie, bo żaden z nas nie grzeszył nadmiarem centymetrów, nawet w porównaniu z innymi dzieciakami w tym samym wieku. Wyjątkowo niski wzrost mieliśmy wszyscy zapisany w genach.

Przyszedłszy na świat we wrześniu 1926 roku, byłem w naszej paczce drugi wiekiem. Na szczycie naszej chronologicznej drabiny znajdował się Chaim, choć był ode mnie starszy tylko o pięć miesięcy. Zadebiutował na planecie Ziemia w kwietniu 1926 roku, dwudziestego, w urodziny Hitlera.

W miarę jak cień Hitlera zaczynał coraz wyraźniej majaczyć na horyzoncie życia mieszkańców Polski w ogóle, a Żydów w szczególności, napływało do nas coraz więcej informacji dotyczących Führera. Oczywiście była wśród nich i ta o dacie urodzin. Kiedy Srulek i ja zauważyliśmy tę zbieżność – kiedy dostrzegła ją cała nasza rodzina, dzieciaki ze szkoły i szeroki krąg naszych znajomych – jednych ogarnęło lekko złośliwe rozbawienie z nutą zakłopotania, a innych niepokój, że może to być zły omen. Wszyscy Żydzi, których wtedy znałem, byli bardzo przesądni. Wszyscy Żydzi, których kiedykolwiek znałem, byli bardzo przesądni.

A jednak gdy idzie o samego Chaima, nie było żadnego „albo”, nie było po nim widać żadnego zakłopotania i zdecydowanie żadnego rozbawienia wywołanego tą szczególną więzią z Führerem. Nie mógł jej znieść. Dzieciaki łatwo zawstydzić. Żaden młody człowiek nie chce się wyróżniać, zwłaszcza w sposób, który daje innym powód do śmiechu, a już szczególnie wtedy, gdy wydaje się to tak bardzo nie w porządku. Chaim dostał niemal obsesji na punkcie ukrywania swojej prawdziwej daty urodzin i wymyślał najróżniejsze, najbardziej skomplikowane uniki i kłamstwa, żeby ją zataić. Rozsądek pewnie mu podpowiadał, że obchodzenie urodzin w tym samym dniu co ktoś inny to zupełnie nic nieznaczący zbieg okoliczności, ale czy gdzieś jest napisane, że wszyscy, łącznie z dziećmi, muszą zawsze do wszystkiego podchodzić z rozsądkiem?

Przed wojną wszyscy należeliśmy do Haszomer Hacair, świeckiej młodzieżowej organizacji syjonistycznej podobnej trochę do ruchu skautowskiego, z tym że zdecydowanie lewicowej i równo traktującej dziewczęta i chłopców. Nie mogliśmy się doczekać, żeby pomóc w budowaniu socjalistycznej ojczyzny i raju dla Żydów w Palestynie. Na organizowanych przez Haszomer Hacair obozach i innych imprezach uczyliśmy się o socjalizmie i zdobywaliśmy praktyczne umiejętności, które według naszych przywódców miały się przydać, gdy w końcu znaleźlibyśmy się w Ziemi Obiecanej. Te umiejętności już wkrótce miały się też okazać pomocne w walce o przetrwanie.

Po tym, jak ósmego września 1939 roku armia niemiecka wkroczyła do Łodzi, sytuacja natychmiast stała się zła, a nawet bardzo zła, dla każdego Polaka, tak żyda, jak chrześcijanina. Dla chrześcijan była okropna; dla żydów – koszmarna. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że historie, które docierały do nas z Niemiec, Austrii i różnych innych miejsc na świecie, opowieści o tym, jak naziści traktują Żydów, nie stanowiły tylko wytworu propagandy czy rozpalonej dziennikarskiej wyobraźni, jak nam często powtarzali rzekomo znający świat dorośli. Możliwe, że próbowali nas jedynie chronić przed brutalną prawdą.

To, co widzieliśmy i słyszeliśmy na ulicach, stało się naszą teraźniejszością i nie wiadomo jak daleko sięgającą przyszłością. Nic nie przygotowało nas na tak bezwzględną, kierowaną na oślep brutalność. Nieszczęście nie tyle wisiało w powietrzu, ile było wypisane na niebie wielkimi jak stodoła, krwawymi literami.

Chaim, w czasie gdy doszło do tamtej „wielkiej ucieczki”, miał prawie czternaście lat, ja miałem trzynaście i pół, a Srulek bez mała dwanaście. Co dało się powiedzieć o naszym wieku? Że byliśmy za młodzi. Ale tak naprawdę nigdy nie jest dobry czas, by zostać świadkiem tego, co zmuszeni byliśmy wtedy oglądać, i uczestniczyć w tym, w czym uczestniczyliśmy. Mawiamy nieraz, że życie bywa brutalne. Ale to powiedzenie zupełnie nie oddaje okropności tamtych czasów.

Jest coś, co trzeba wiedzieć o Srulku. Pomoże to lepiej zrozumieć, co się działo, gdy nastąpiło tamto krytyczne wydarzenie, może nawet wyjaśni, co było powodem całego zajścia albo choć w niewielkim stopniu się do niego przyczyniło, bo po dziś dzień nie mam całkowitej pewności, jak dokładnie wyglądał łańcuch zdarzeń ani jak wielką wagę czy jakie znaczenie nadać któremukolwiek z jego ogniw.

Srulek żył ze zniekształconą stopą. Całą nogę miał lekko skręconą i krótszą, dlatego utykał. To go wyróżniało spośród innych. Chaim nalegał, żeby Mały Srulek znalazł się w naszej bandzie po to, byśmy „my” mogli go mieć na oku, byśmy się nim opiekowali, chronili go, byli jego aniołami stróżami. Podejrzewam, że to Natan się uparł, by Chaim wziął na siebie ten obowiązek, może nawet na samym początku rzucił pomysł utworzenia bandy, a ja miałem zostać jej członkiem, by z szacunku dla Srulka zamaskować jej zasadniczo opiekuńczy charakter. Musiało nas być trzech, nie dwóch. Nie miałem z tym problemu, choć obecność Srulka niekiedy ciążyła. Podobała mi się jednak jego buntownicza determinacja, to, jak starał się nie dopuścić, by niepełnosprawność w czymkolwiek mu przeszkadzała.

Ani Chaim, ani ja nie pozwolilibyśmy, żeby Srulka obrażano czy dręczono z powodu jego nogi, dlatego na ulicy czy w parkach, gdzie przeważnie toczyło się nasze życie, często instynktownie tworzyliśmy mur obronny, by móc odeprzeć wszelkie przypuszczane na niego ataki słowne i fizyczne. Życie łódzkich dzieciaków bywało brutalne, a bandy stanowiły jego istotną część.

Jeszcze jedna ważna informacja. Cała Trójca Święta miała jasną cerę i jasne włosy. Nikt z nas nie wyglądał jak typowy Żyd, nikt też nie nosił ubrań ani symboli, które świadczyłyby o naszej przynależności religijnej. Przeciwnie, gdybyś nas minął w pośpiechu albo nawet przyjrzał się nam z bliska, pomyślałbyś, że masz przed sobą jeszcze jedną paczkę urwisów z polskiego albo niemieckiego domu, i dlatego po chwili zastanowienia pewnie wziąłbyś nas za katolików albo jakichś innych chrześcijan. W Łodzi było wielu protestantów, głównie Niemców, ale Żydzi – a przynajmniej ta część młodego łódzkiego żydostwa, do której należeliśmy – nie zawracali sobie głowy drobnymi różnicami teologicznymi i każdego, kto nie był żydem, określali mianem katolika.

Teoretycznie było powszechnie wiadomo, że nie wszyscy Żydzi wyglądają tak, jak ich przedstawia stereotyp, lecz jeśli ktoś nie musiał zagłębiać się w szczegóły, to przeważnie w sposób instynktowny i natychmiastowy reagował na to, co miał przed oczami. Z tego powodu wygląd odgrywał istotną rolę, a my wszyscy wyglądaliśmy podobnie i łatwo mogliśmy ujść za gojów. Nie mam wątpliwości, że to po części tłumaczy coś, co w innym wypadku byłoby niewytłumaczalne: jak Chaimowi udało się dotrwać do roku 1945.

Chaim miał niebieskie oczy i niezwykle jasne, niemal białe włosy. Gdyby nie był takim małym cherlakiem, bez trudu mógłby się znaleźć na plakacie propagującym Ligę Nordycką. Był to jeszcze jeden powód, dla którego zbieżność daty jego urodzin z urodzinami Herr Hitlera tak go drażniła. Chaim wyglądał tak nieżydowsko, jak to tylko możliwe. Znany był między innymi jako Blondas, lecz przydomkiem najczęściej używanym był Jojzel, co w społeczności naszych współwyznawców oznaczało Jezus.

Nawet polskie i niemieckie dzieciaki z naszego otoczenia nazywały go Jojzel, choć niektóre rozumiały żart, a inne nie. Chaimowi to nie przeszkadzało, chyba uważał to za coś naturalnego i z pewnością nie widział nic złego w wykorzystywaniu swojego wyglądu. W żadnym razie jednak, jeśli nie liczyć sytuacji skrajnego zagrożenia na ulicy, nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby chcieć się wyrzec żydowskości czy choćby zdystansować się od swego żydowskiego pochodzenia.

Tak czy inaczej, najistotniejsze było to, że kiedy Trójca Święta snuła się po mieście, Chaim, nasz przywódca, roztaczał wokół siebie aurę gojskości, która w jakiś sposób spowijała również każdego, kto mu towarzyszył, najczęściej chroniąc przed atakami antysemitów, a tych w przedwojennych latach nie brakowało. Nie znaczyło to, że udawało nam się uniknąć wszelkich kłopotów na ulicy. Bandy młodych Niemców czy Polaków, czy też z rzadka takie, do których należeli jedni i drudzy, wciąż mogły nas napaść, żeby zrobić nam krzywdę albo spróbować nas ograbić, tak jak napadłyby na każdą inną zgraję nieznajomych, jeśli tylko miałyby nad nimi przewagę. Nadal odnosiliśmy rany, nadal krwawiliśmy, nadal byliśmy pozbawiani własności. Nikt nie mógł powiedzieć, że życie jest dla nas, Żydów, łaskawe, nawet gdy nie atakowano nas wyłącznie za to, że byliśmy Żydami!

Niestety, jeśli bojowo nastawiona uliczna banda, na którą się akurat napatoczyliśmy, sama składała się z Żydów, szukających być może odwetu na gojach, mogło się zrobić ciekawie. Kiedy się tak przytrafiło – a przytrafiło się nieraz, gdy znaleźliśmy się poza swoim rewirem – mogliśmy być niemal pewni, że to wygląd Chaima ściągnął na nas niepotrzebną uwagę. Jego powierzchowność działała wtedy na naszą niekorzyść. Jasna, niemal biała czupryna była jak klakson. W takich sytuacjach, widząc zagrożenie i chcąc pokazać, że jest Żydem, Chaim natychmiast zaczynał kląć i bardzo głośno mówić w jidysz. Sztuczka zazwyczaj działała i potencjalni napastnicy tracili zainteresowanie. Czasem też – niekiedy na żądanie – bezceremonialnie wyciągał swojego wacka, żeby nie było już żadnych wątpliwości. Zdarzało się, że wszyscy trzej musieliśmy się pochwalić tym, co mamy w spodniach. Było to dość poniżające, ale lepiej się obnażyć, niż dostać lanie. A widok trzech zwisających obrzezanych członków oznaczał tylko jedno: Żydów.

Załatwienie sprawy w ten sposób wcale nie stanowiło gwarancji, że będziemy mogli odejść w spokoju, ale myślę, że nawet gdy dostaliśmy łomot, to nie był on tak potężny i dotkliwy, jak mógłby być, gdyby nasi bracia w wierze rzeczywiście wzięli nas za gojów. Tym, co ich drażniło, była zapewne świadomość, że dzięki swemu nieżydowskiemu wyglądowi możemy uniknąć prześladowań albo wyjść z tarapatów, z którymi Żydzi musieli się zmagać na co dzień. Z uwag, które słyszałem, część sugerowała, że bycie Żydem, który nie wygląda jak Żyd, to oszustwo, tchórzowski wybieg zastosowany tylko po to, żeby uniknąć pisanego nam losu.

Chociaż zamierzaliśmy chronić Małego Srulka, prawda jest taka, że zazwyczaj niepotrzebna mu była żadna tak zwana ochrona. Pomimo krótszej nogi i chorej stopy potrafił szybko biegać, gdy zaszła potrzeba. Udawało mu się też nieraz zabłysnąć na boisku, mimo że ruchy miał dosyć niezgrabne. Srulek był do tego bystry i miał gadane, dzięki czemu zdołał wyjść cało z niejednych kłopotów. On i Chaim byli do siebie pod tym względem bardzo podobni. Po cichu wierzę, że sam również radziłem sobie nie najgorzej.

Nie, częściej trzeba było Srulka hamować. Mimo że był z niego uliczny zuch, chora noga i zdeformowana stopa niewątpliwie wywołały pewną nadwrażliwość, która łatwo i szybko mogła się przerodzić w fałszywą brawurę albo lekkomyślność – na przykład wtedy, gdy ktoś potraktował go z góry albo drażnił się z nim z powodu jego kalectwa. Srulek nie zamierzał pozwolić, żeby ktoś odsuwał go na bok czy się z niego naśmiewał.

 

Naziści ogłosili ostatecznie, że Bałuty będą zalążkiem tego, co – jak wszyscy rozumieli – miało się stać zamkniętym, odizolowanym gettem. Żydzi z innych części miasta i jego okolic otrzymali polecenie, by się tam przenieść i tam zamieszkać. Po zamordowaniu kilku najważniejszych członków różnych żydowskich ciał przywódczych i organizacji społecznych działających w Łodzi naziści wyznaczyli na naszego szefa czy – jak brzmiał jego pełny, oficjalny tytuł – Przełożonego Starszeństwa Żydów Chaima Rumkowskiego. To on miał być odpowiedzialny za wszystkie żydowskie sprawy w mieście i za kontakty między Niemcami i Żydami. Rumkowski mianował kilku doradców, którzy mieli mu pomagać, ale w gruncie rzeczy getto to był jego prywatny cyrk, przynajmniej gdy chodziło o Żydów, którzy wkrótce mieli w nim zostać uwięzieni.

Kiedy już getto zaczęło działać, Rumkowski otrzymał zadanie zakwaterowania napływających w wielkiej liczbie przesiedleńców, co wiązało się z koniecznością znalezienia im dachu nad głową, przydzielenia jakże ważnych racji żywnościowych i wyznaczenia ludzi, w tym dzieci, do różnego rodzaju prac w wielu rozmaitych fabrykach, które nadal pracowały pełną parą albo zostały stworzone specjalnie po to, by produkować na rzecz Niemców i ich wysiłku wojennego.

Na obszarze około czterech kilometrów kwadratowych panował nieustannie przytłaczający ścisk. Według najbardziej wiarygodnych z dostępnych szacunków przed wojną na Bałutach mieszkało około sześćdziesięciu tysięcy Żydów. W dniu, w którym getto zostało ostatecznie zamknięte, pierwszego maja 1940 roku, było ich tam przeszło sto sześćdziesiąt tysięcy. Zgodnie z oficjalnymi danymi przez cztery lata istnienia przewinęło się przez nie ponad dwieście czterdzieści tysięcy ludzi. Liczba ludności zmieniała się z dnia na dzień w zależności od tempa wywózek i napływu przesiedleńców.

Rumkowski kierował też szpitalem w getcie i koordynował imponującą liczbą przedsięwzięć kulturalnych i obywatelskich typowych dla funkcjonowania każdej większej zbiorowości ludzkiej. Były więc sąd, więzienie i siły policyjne złożone wyłącznie z mieszkających w getcie Żydów. Wszystko to stanowiło część lenna Rumkowskiego.

Niemcy wydali zarządzenie, na mocy którego wszyscy Polacy i inni Aryjczycy musieli do końca lutego 1940 roku opuścić Bałuty. Przypuszczam, że Czesiek Karbowski z rodziną wziął udział w tym exodusie, bo nigdy go już potem na Bałutach nie widziałem. Karbowscy nie mieli w tej kwestii wyboru. I tak się złożyło, że podczas gdy większość Żydów w Polsce i innych krajach Europy była zmuszona na mocy rozkazu spakować co się dało ze swego ziemskiego dobytku i przenieść się do nowego domu w getcie oddalonym od miejsca, w którym do tej pory żyła, jakimś pokrętnym zrządzeniem losu, za sprawą decyzji przedwojennych władz miejskich, to getto przyszło do nas.

Gdy sobie uświadomiliśmy, że będziemy żyli w oficjalnie ustanowionym getcie, podjęliśmy rozmowę o porzuceniu nazwy Trójca Święta. Cześka i tak już nie było, więc nie mógł się dowiedzieć, ale byliśmy pewni, że nie miałby nic przeciwko temu. Srulek zaproponował nazwę Komandosi Getta. Spodobał mi się ten pomysł i choć może określenie „komandosi” nie bardzo pasowało do naszej postury czy naszego wieku, to jakoś tak współgrało z nastrojem ogromnego żalu i poczuciem prawości misji, które nas ogarnęło. A jednak wśród innych żydowskich dzieciaków, które też znalazły się w łódzkim getcie, nasza świętokradcza nazwa była już mocno zakorzeniona. Dlatego z przyczyn praktycznych pozostaliśmy przy Trójcy Świętej.

Od samego początku niemieckiej okupacji Łodzi żywność – a raczej jej brak – była źródłem nieustannego zmartwienia i pełnych niepokoju rozmów tak wśród Polaków, jak wśród Żydów, szczególnie jednak wśród tych drugich. Dla większości Żydów szybko stało się jasne, że polegając wyłącznie na oficjalnych przydziałach wydawanych na podstawie kartek przez biurokratów z getta, z pewnością nie przeżyjemy. Naszym rodzinom udało się wcześniej zgromadzić zapasy, którymi się dzieliliśmy, ale były one żałośnie małe.

Kombinowanie i handlowanie w celu zdobycia jedzenia w obrębie getta wiązało się z ryzykiem, ale żeby je w ogóle podjąć, trzeba było mieć coś, czym dałoby się zakombinować albo pohandlować. Lewkowiczowie i Herszmanowie mieli tego niewiele, by nie rzec, że nie mieli nic, a okradanie innych mieszkańców getta było trudne i złe. Rodzice nam tego zabronili, a my poważnie traktowaliśmy ich zakaz i go respektowaliśmy. Przeważnie.

Dookoła getta powstało oficjalnie kilka pilnie strzeżonych i nieustannie patrolowanych wejść i wyjść i w ten sposób naziści rozpoczęli postępujący z wolna proces zamykania dzielnicy. W niektórych miejscach wiązało się to z wybudowaniem ogrodzenia – kamiennego, betonowego, ceglanego bądź drewnianego – albo ze wzniesieniem płotu zwieńczonego drutem kolczastym rozpiętym między palikami. Gdzieniegdzie, przynajmniej tymczasowo, ustawiono obciążone słupy, a pomiędzy nimi rozciągnięto zasieki z grubego drutu kolczastego.

Chcąc w znaczący sposób zwiększyć zapasy jedzenia albo chodliwych towarów, musieliśmy się przedostać do miasta, a to oznaczało, że trzeba było działać szybko. Kto mógł wiedzieć, jak solidne i szczelne będzie wkrótce ogrodzenie getta? Oczywiście w tamtym czasie pozostawało ono jeszcze dziurawe, zwłaszcza tam, gdzie granicę wytyczały tylko zwoje drutu pomiędzy obciążonymi słupami.

Gdy po obu stronach powstała jakby strefa graniczna, nawet zbliżenie się do płotu – czy to od strony getta, czy z zewnątrz – uznawano za przestępstwo. Wyrażenie „rzucić się na druty” stało się eufemizmem oznaczającym samobójstwo, bo ten, kto tego spróbował, ginął od strzału. Przynajmniej oznaczało to zwykle szybką, czystą śmierć. Nikt nie zadawał zbyt wielu pytań o martwego Żyda znalezionego w pobliżu ogrodzenia po stronie getta ani, tak naprawdę, nigdzie w jego obrębie; podobnie jak nikt raczej nie zawracał sobie głowy trupem napotkanym przy murze na zewnątrz, bo ten, kto zginął, najprawdopodobniej próbował porozumieć się z jakimś Żydem albo był zamieszany w szmugiel. A jedno i drugie było surowo verboten1.

Wystarczyło jednak popatrzeć na spirale z drutu nawet z daleka, by stało się raczej oczywiste, że choć duże zadziory i kolce mogły paskudnie poharatać, gdyby się w nie człowiek wplątał, to w wielu miejscach zasieki nie były szczególnie gęste. Przy zachowaniu ostrożności i użyciu może kija, grubych rękawic albo ochraniaczy na dłonie, żeby rozciągnąć drut, dałoby się pewnie zrobić przejście. W getcie huczało od plotek o dzieciach i drobnych kobietach, które tak właśnie robiły. Opowieści te nie milkły, lecz zazwyczaj nikt z nas nie traktował ich poważnie aż do dnia, kiedy Chaim i ja spotkaliśmy kolegę z Haszomer Hacair, który klął się na wszystko, co mu drogie, że sam był po drugiej stronie i wrócił, i to już kilka razy. To przesądziło sprawę. Rozpoczęła się gra.

Trójca Święta postanowiła sprawdzić każdą możliwą lukę w ogrodzeniu. Obwód getta mierzył mniej więcej jedenaście kilometrów, ale pełen był uskoków i zakrętów, dlatego w tamtym czasie, na początku, zdawało się, że będziemy mieć całe mnóstwo możliwości znalezienia słabego punktu. Nie od razu Rzym zbudowano. Podobnie jak łódzkie getto. Szybko się przekonaliśmy, że nie my jedni wpadliśmy na ten pomysł. Jeśli za długo kręciliśmy się w pobliżu jakiegoś obiecującego miejsca, byliśmy przeganiani albo przez inną bandę, albo przez dorosłych, którzy martwili się o nasze bezpieczeństwo bądź sami chcieli przejąć dany punkt, zapewne planując coś podobnego jak my i obawiając się, że im te plany pokrzyżujemy.

W końcu udało nam się znaleźć fragment zasieków zbudowany z niezbyt gęstych zwojów, niezajęty, jak się wydawało, przez żadną konkurencyjną ekipę. Wiedzieliśmy, że to się może w każdej chwili zmienić. Nie zamierzaliśmy się wahać.

Miejsce to miało pewną dodatkową, wyjątkowo atrakcyjną cechę. Tuż przy wybranym przez nas fragmencie ogrodzenia stał pusty budynek, który niemal stykał się z płotem. Czekał zapewne, aż Rumkowski albo któryś z jego koleżków znajdzie dla niego jakieś przeznaczenie, a tymczasem na podeście drugiego piętra znaleźliśmy częściowo osłonięte miejsce, z którego rozpościerał się dobry widok zarówno na ulice przylegające do getta oraz ich okolice, jak i wnętrze samego getta. Było to istotne.

Gdyby spostrzegli nas funkcjonariusze żydowskiej policji w getcie, trudno przewidzieć, jak by zareagowali. Podejrzewałem, że niektórzy odwróciliby wzrok i odeszli albo krzyknęliby, żeby nas przegonić. Niestety, wydaje się, że inni podporządkowali się sposobowi myślenia Rumkowskiego. On zaś utrzymywał, że jeśli będziemy przestrzegać niemieckich zasad i będziemy robić coś pożytecznego, to Niemcy nie tylko dadzą nam spokój, ale możliwe, że zapoczątkują również erę dobrobytu i nowych możliwości: doprowadzą do utworzenia autonomicznej, samowystarczalnej żydowskiej ojczyzny tutaj, w Polsce, przynajmniej do czasu, aż ci, którzy zechcą, będą mogli wyjechać do Palestyny.

Nigdy nie było do końca jasne, czy Rumkowski szczerze wierzył w to, co mówił, czy chcąc dać narodowi żydowskiemu nadzieję, starał się z jak najlepszej strony ukazać sytuację, o której wiedział, że jest koszmarna i że nie ma przed nią ucieczki. Niezależnie od tego, jaka była prawda, w początkowym okresie wielu mieszkańców getta – nie tylko tych należących do policji – przystało na ten nowy porządek i albo się do niego zwyczajnie dostosowało, albo chyba nawet go popierało. Musieliśmy być ostrożni. Nie tylko gliniarze mogli nas załatwić. Z miejsca, w którym staliśmy na terenie getta i wyglądaliśmy na zewnątrz, do widzianych za płotem wzgórków, drzew i zaułków mieliśmy pewnie niewiele ponad sto metrów. Były tak blisko, a jednak tak daleko.

Ze swojego punktu obserwacyjnego na drugim piętrze opuszczonego budynku widzieliśmy po stronie miasta niewielki skrawek ziemi z kilkoma trawiastymi wzniesieniami, które wyglądały na dostatecznie wysokie. Na plaży można by je nazwać wydmami, dla których tło stanowiły rosnące parę metrów dalej drzewa. Nazwaliśmy to miejsce Parkiem Wolności.

Park Wolności graniczył z dużym kompleksem czynszówek zajmowanych najwyraźniej przez niewielu mieszkańców – możliwe nawet, że stały zupełnie puste, bo nigdy nie widzieliśmy nikogo w żadnym z okien. To nam pasowało. Dało się też zauważyć, że na parterze znajdowały się bramy i przejścia wiodące na podwórze – albo do kloaki – a po drugiej stronie było widać kolejną ulicę. Trochę znaliśmy tę okolicę, bo wcześniej grywaliśmy niedaleko w piłkę.

Na lewo od Parku Wolności stała na chodniku budka wartownicza i z wysokości swojego drugiego piętra mogliśmy obserwować zachowanie tego, kto akurat pełnił służbę. Zazwyczaj był to niemiecki żołnierz, a jeśli nie żołnierz, to w każdym razie mężczyzna w mundurze strażnika, wartownika albo policjanta – ktoś bardzo oficjalny i przez to niebezpieczny. O różnych godzinach zjawiali się różni pilnujący, ale wszyscy zachowywali się tak samo. Zazwyczaj nosili karabin na ramieniu, zawsze na widoku. Chcieli, by wszyscy mieli świadomość, że poważnie traktują swoją robotę, a tą robotą jest zabijanie. Wartownik patrolował teren wzdłuż ogrodzenia getta zarówno na prawo, jak i na lewo od budki. Powinienem może raczej powiedzieć, że spacerował. Na pewno nie maszerował.

Może nie było w tym wielkiej regularności, ale trzy razy na godzinę strażnik opuszczał budkę, ruszał w prawo albo w lewo i zawsze mijały co najmniej cztery minuty, zanim wrócił. Nie mieliśmy zegarków ani żadnego innego przyrządu do mierzenia czasu. Liczyliśmy sekundy. Uważnie. Wiedzieliśmy, że od tego, czy się nie pomylimy, może zależeć nasze życie. Z getta byliśmy w stanie prześledzić większą część trasy strażnika. Jak spostrzegliśmy, ogrodzenie biegło w obie strony tak, że po jakichś dziesięciu sekundach mężczyzna przestawał widzieć miejsce naprzeciw budki, z której wyruszał i do której ostatecznie miał wrócić. Uznaliśmy, że to będzie najlepsze dla nas miejsce wyjścia i powrotu. Budka wartownicza była jak latarnia morska, nasz drogowskaz.

Dzięki obserwacjom wiedzieliśmy, że gdybyśmy opuścili swoją kryjówkę po, powiedzmy, dwudziestu sekundach od chwili, gdy wartownik wyruszy w jednym bądź drugim kierunku, zostałaby nam spora część z czterech minut na pokonanie drutu kolczastego i przedostanie się na drugą stronę ulicy, żeby ukryć się w Parku Wolności albo w którejś bramie. Podobnie z powrotem. Wystartowawszy dwadzieścia sekund po wyjściu strażnika, mielibyśmy prawie cztery minuty na przedarcie się do getta. Odkryliśmy, że tak naprawdę wcale nierzadko moglibyśmy liczyć na dużo więcej czasu, zanim wartownik wróciłby do budki, bo jeśli na końcu swojej trasy spotkał akurat kolegę, który patrolował sąsiedni odcinek, przystawał, żeby wypalić z nim papierosa albo pogadać.

Zawsze istniało ryzyko, że strażnik zmieni coś w ustalonym porządku, ale jak dotąd się to nie zdarzyło. Wydawało się, że mamy sporą szansę. Zresztą byliśmy przecież niezwyciężeni. Zupełnie nie do zatrzymania.

Trójca Święta nigdy tak naprawdę nie rozmawiała o tym, kto będzie chodził do miasta podczas planowanych przez nas wypadów, raczej unikaliśmy tego tematu, ale po cichu zakładaliśmy, że najlepiej, by było nas dwóch. Jak chce się zwinąć coś ze sklepu albo z jakiegokolwiek innego miejsca, nie można się obyć bez dodatkowej pary oczu, jednak ktoś musiał też zostać na drugim piętrze, na naszym stanowisku dowodzenia, żeby obserwować i dać znak, kiedy strażnik wyruszy z budki i kiedy droga będzie wolna.

Ustaliliśmy mniej więcej, o której godzinie ci, którzy wyjdą, będą musieli wrócić. Już prawie rok wcześniej, jeszcze zanim utworzono getto, Niemcy zarządzili, że po siedemnastej Żydom nie wolno przebywać na ulicach. Nasza godzina policyjna. Z tego powodu uzgodniliśmy, że musimy starać się wrócić na obrzeża getta ze znacznym zapasem czasu na wypadek ewentualnych kłopotów czy opóźnień. Gdybyśmy napotkali po drugiej stronie jakieś problemy, nasz obserwator miał czekać, dopóki nie zobaczy znajomej głowy wychylającej się zza jednego z trawiastych wzgórków w Parku Wolności. Ewentualność, że mógłby nie wrócić żaden ze śmiałków, nawet się w naszych rozmowach nie pojawiała. Tego nie mieliśmy w planie.

Przez cały czas zakładałem, że to Chaim i ja wyjdziemy z getta. Tak jakbym nie znał Srulka. Nad każdym zamierzeniem Trójcy Świętej wisiał zawsze cień niepewności, której przyczyną była determinacja młodego, żeby nie dać się traktować inaczej. Walkę z jego uporem wciąż jeszcze mieliśmy przed sobą.

Nasze wewnętrzne przekonanie, że jesteśmy niezwyciężeni, temperowały jednak nieco względy praktyczne. Zgodziliśmy się, że trzeba odbyć próbę. Sprawdzić słuszność naszych założeń w praktyce. Może o czymś nie pomyśleliśmy, pominęliśmy jakiś ważny szczegół. Kto mógł wiedzieć, jak w tym czasie wyglądało życie tam, „na zewnątrz”? Dość dawno już nikt z nas nie był w żadnym miejscu w Łodzi, gdzie można zrobić zakupy. Jeśli z jakichś nieprzewidzianych powodów nasz plan był skazany na niepowodzenie, musieliśmy się o tym przekonać raczej prędzej niż później, żeby opracować inną, lepszą strategię.

W getcie znaleźliśmy niewykorzystane zwoje takiego samego drutu kolczastego, jaki tworzył fragment ogrodzenia, które zamierzaliśmy pokonać, tak więc wszyscy mieliśmy okazję przeprowadzić coś w rodzaju próby generalnej i spróbować się przez nie przedostać. Kij okazał się niepotrzebny, ale skombinowaliśmy skądś rękawice z grubego, przypominającego filc sukna. Wiedzieliśmy jednak, że ten przeprowadzony bez pośpiechu eksperyment ma się nijak do rzeczywistej akcji. Należało sprawdzić, jak nam pójdzie pokonanie prawdziwego ogrodzenia w wybranym przez nas miejscu i ile czasu zajmie dotarcie na drugą stronę ulicy, gdzie będziemy mogli ukryć się w którejś bramie albo w Parku Wolności. Ostatecznie ustaliliśmy, że do tego próbnego wypadu wystarczy tylko jeden z nas.

Kto miałby pójść? Już wam wspominałem, że w ubiorze ani wyglądzie nikogo z naszej trójki nie rzucało się w oczy nic, co by wskazywało, że jesteśmy Żydami. Żaden z nas nie mówił z wyraźnym żydowskim akcentem, więc nie było czynnika, który wyróżniałby kogoś spośród reszty. Srulek nie domagał się specjalnie tego solowego występu, a ja, choć też wcale się do niego nie paliłem, to nie miałem ochoty się tłumaczyć, dlatego poczułem ogromną ulgę, kiedy Chaim się uparł, że pójdzie on, bo świetnie umie się dogadać po niemiecku. Ani Srulek, ani ja się nie sprzeciwiliśmy. Kości zostały rzucone.

Plan wyglądał tak:

Chaim miał przemknąć wzdłuż muru odgradzającego z jednej strony podwórze przyległe do budynku, z którego prowadziliśmy obserwację, i podejść do zasieków. Ten mur miał go chronić przed wzrokiem ludzi z getta i spoza niego – przed wzrokiem każdego oprócz mnie i Srulka. My dwaj mieliśmy zająć pozycję na drugim piętrze, gotowi dać Chaimowi trzy sygnały. Pierwszy miał oznaczać, że po stronie getta jest czysto, że nie ma w zasięgu wzroku żadnych policjantów, potencjalnych świadków ani ciekawskich, którzy mogliby nas powstrzymać, przeszkodzić nam albo donieść gdzieś o naszych poczynaniach. Drugi znak wskazywał, że wartownik rozpoczął obchód i po drugiej stronie też jest czysto. Ostatni sygnał miał z kolei oznaczać, że nadal nikogo nie widać ani w getcie, ani po polskiej stronie, więc natychmiast trzeba ruszać w drogę.

Uzgodniwszy to wszystko, postanowiliśmy, że próba odbędzie się nazajutrz o jedenastej i choćby nie wiadomo co, do piętnastej tego samego dnia Chaim będzie z powrotem. To nam dawało odpowiedni zapas czasu przed godziną policyjną. W drodze powrotnej Chaim miał się ukryć za jednym ze wzgórków w Parku Wolności i czekać, aż mu się pokażemy w budynku, z którego prowadziliśmy obserwację. Wtedy dałby nam znać, że czeka, że jest bezpieczny i gotowy. My z kolei dalibyśmy mu sygnał potwierdzający, że go zobaczyliśmy. Na koniec mieliśmy pomachać na znak, że wszystko jest w porządku i może wracać.

Nadeszła ta pamiętna chwila. Było wściekle zimno, ale o jedenastej Chaim zdjął z siebie cieplejsze, grubsze rzeczy i schował je do plecaka. Srulek i ja zauważyliśmy, że ma na szyi krzyżyk. Widziałem go już wcześniej, ale Srulek zareagował tak, że nie jestem pewien, czy wiedział o jego istnieniu. Chaim popatrzył na nas, puścił do nas oko, uśmiechnął się i rzekł:

– Jako Jojzel mogę chyba przynajmniej założyć krzyżyk, co?

Razem ze Srulkiem poszliśmy na drugie piętro, a Chaim kucnął za murem i czekał na kolejne sygnały. Po ostatnim bez wahania podszedł prosto do drutu, przerzucił nad nim plecak i zaczął się przedzierać przez kolce i zadziory. Nie omawialiśmy wcześniej tego przerzucania, ale Chaim najwyraźniej o tym pomyślał albo improwizował. Wyglądało to obiecująco. Najwidoczniej czuł się pewnie. Kiedy wyłonił się po drugiej stronie drutu – zdążyliśmy do tego momentu odliczyć zaledwie piętnaście sekund – podniósł plecak i pobiegł prosto do jednej z bram, gdzie – jak przypuszczam – wyjął ciepłe rzeczy i włożył je z powrotem na siebie. Plecak miał mu od tej pory służyć do gromadzenia, ukrywania i przenoszenia kontrabandy. Żeby przejść na drugą stronę i zniknąć z widoku, Chaimowi wystarczyła od początku do końca niecała minuta. Idealnie.

Czas płynął, a ja i Srulek nie rozstawaliśmy się tego dnia ani na chwilę; denerwowaliśmy się tak, że prawie nie mogliśmy mówić, nieustannie broniąc się przed wyobrażeniami Chaima i tego, jak wiele mogło pójść nie tak. Może zauważył go i wydał ktoś z naszego dawnego sąsiedztwa, kto wiedział, że jest Żydem i nie powinien przebywać poza gettem. Albo nie mając pieniędzy, by cokolwiek kupić, został przyłapany na kradzieży, a że nie miał jak dowieść swojej tożsamości, bajeczka, którą sobie na taką okoliczność przygotował, mogła się zupełnie posypać. Pewnie już nie żył albo został schwytany i podczas tortur wydał współspiskowców. Bylibyśmy następni i mogliśmy tylko mieć nadzieję, że oszczędzono by nasze rodziny.

Trzymaliśmy się z daleka od tych części getta, w których najłatwiej mogliśmy wpaść na kogoś ze swoich krewnych albo znajomych. Nie chcieliśmy, żeby nas wypytywano, gdzie jest Chaim. Dopilnowaliśmy, by za dziesięć trzecia być z powrotem w budynku z widokiem na zasieki. Zdawało się, że wiek minął, zanim głowa Chaima wynurzyła się zza wzgórka, ale w końcu przecież się wynurzyła. Pomachaliśmy, by wiedział, że go zauważyliśmy, a on odmachał, by dać nam znać, że czeka na sygnał, kiedy będzie mógł bezpiecznie przejść.

Poszło jak z płatka. Na dany przez nas znak Chaim wyszedł zza wzgórka i podbiegł prosto do ogrodzenia z plecakiem w jednej ręce i tobołkiem ubrań w drugiej. Jeden i drugi przerzucił ponad zasiekami, przecisnął się sprawnie między zwojami, podniósł plecak i ubrania, po czym ruszył do budynku, gdzie padliśmy sobie w ramiona, krzycząc z radości.

Jedno, czego nie sposób było ukryć, to jak się wszyscy trzęśliśmy ze strachu zmieszanego z uczuciem ulgi. Zapytałem Chaima, co się wydarzyło podczas jego odysei.

– Wiemy, że przed wojną, nawet w najlepszych czasach, niełatwo było kraść ze sklepów – odrzekł. – Ale teraz jest dziesięć razy gorzej. Po pierwsze, w sklepach jest niewiele towaru. Właściwie nie ma prawie nic w porównaniu z tym, co się dawniej widziało, i tak samo jest u wszystkich sklepikarzy, i polskich, i niemieckich, choć u Niemców jest może odrobinę lepiej. Tak czy owak, wszędzie tam, gdzie się handluje jedzeniem, sprzedawcy zdawali się wyjątkowo czujni, zwłaszcza gdy w pobliżu kręciły się dzieciaki. Bez kogoś, kto by stał na czatach, kradzież byłaby po prostu zbyt niebezpieczna. Słusznie uznaliśmy, że to robota dla dwóch.

Następnie Chaim wysypał zawartość plecaka. Niewielki to był i dosyć żałosny łup. Znalazł się w nim dziecięcy bucik, nieco znoszony, ale nie za bardzo. Komuś z naszych rodziców albo starszej siostrze Chaima mogło się udać na coś go wymienić. Była niemiecka gazeta, dwie piętki czerstwego chleba i to, co najlepsze: dziesięć jabłek, które czas świetności dawno miały za sobą, ale wciąż idealnie nadawały się do zjedzenia, przynajmniej według panujących w getcie standardów. To nie pozostawiało cienia wątpliwości, że nasz plan działa.

Moje pierwsze pytanie do Chaima brzmiało:

– Jabłka? Skąd?

– Nie ze sklepu. Kiedy uświadomiłem sobie, jak trudno będzie zdobyć porządne jedzenie, stwierdziłem, że pójdę do pani Jawińskiej. Wiecie, że ma za domem sad? Zbiera jabłka, których nie ukradły okoliczne dzieciaki i nie zjadła rodzina, i przechowuje je w beczce w piwnicy. Powiedziałem jej zwyczajnie, że mojej rodzinie brakuje pieniędzy, a ja próbuję znaleźć coś do jedzenia. Bez słowa i bez żadnych pytań zabrała mnie do piwnicy i dała mi te jabłka. Drugi raz raczej nie mogę tam iść, ale przynajmniej dzisiaj i jutro nasze rodziny się najedzą. Jabłkami.

Miałem milion pytań o to, skąd mu przyszedł do głowy pomysł, że bezpiecznie będzie pójść do pani Jawińskiej, ale pomyślałem, że na razie dam spokój.

Następnego dnia Chaim znowu poszedł i tym razem wrócił z większym i lepszym łupem. Powiedziałem wtedy wprost, że ja nie mam najmniejszego zamiaru iść sam. Stwierdziliśmy jednak, że te dwie próby wystarczą. Czas nie stał w miejscu. Byliśmy gotowi przystąpić do akcji, do prawdziwego działania.

I wtedy Srulek zaczął swoje. Upierał się. Niezależnie od tego, który z nas by poszedł, on musiał być tym drugim. Zasugerował, żebym to ja stanął na czatach. A Chaim i on pójdą. Zatkało mnie. Ani Chaim, ani ja nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw. Wcześniejsza powściągliwość Srulka i to, jak się nie palił do udziału w próbie, zrodziły we mnie przekonanie, że po cichu się zgadzamy, iż są pewne granice tego, co jest w stanie zrobić chłopak z krótszą nogą i zniekształconą stopą. Wszystko teraz wzięło w łeb. Zdaniem Chaima i moim zakrawało to na szaleństwo, ale wcześniejsze doświadczenia podpowiadały nam, że wyjścia z tej sytuacji będziemy musieli szukać z wielką ostrożnością.

Próbowaliśmy wszystkiego. Najpierw powiedzieliśmy Srulkowi, że jest za młody; potem przekonywaliśmy go, że za bardzo wygląda na Żyda i mówi po polsku z silnym akcentem. Nic nie skutkowało, dlatego w ostateczności odnieśliśmy się do jego nogi. To był poważny błąd. Srulkowi puściły nerwy, i to tak, że dostał niemal piany na ustach.

Wywiązała się potężna kłótnia, lecz w końcu ulegliśmy. Nie mieliśmy serca się upierać, że takie przedsięwzięcie wykracza poza jego możliwości. Dzieciak byłby zdruzgotany.

Koniec końców zgodziłem się stanąć na czatach i dawać znaki. Ustaliliśmy, że Chaim pójdzie pierwszy, ale zamiast pędzić prosto ku jakiejś bramie, tak jak to robił poprzednio, tym razem schowa się za wzgórkiem w Parku Wolności. Podczas kolejnej rundy wartownika Srulek pokona zasieki i pogna do bramy. Gdy tylko znajdzie się po drugiej stronie, Chaim opuści Park Wolności i podąży tuż za nim. Obaj dotrą do bramy, a wtedy włożą na siebie coś cieplejszego i wyruszą do centrum miasta.

Przyszedł czas. Zająłem pozycję w naszym punkcie obserwacyjnym na drugim piętrze. Przyglądałem się, jak wierzchnie ubrania Chaima i Srulka wędrują do plecaka. Chaim znów miał na szyi krzyżyk, tylko że tym razem nikt tego nie komentował. Widziałem, jak podchodzi z plecakiem do zasieków i przerzuca go na drugą stronę. Na razie wszystko szło jak po maśle. Chaim przedostał się na drugą stronę, podniósł plecak i dotarł do wzgórka w Parku Wolności. Schował się za nim i dał znak, że zajął pozycję. Kiedy strażnik rozpoczął kolejną rundę, pokazałem Srulkowi, że ma ruszać. Podszedł do zasieków i ostrożnie zaczął manipulować przy zwojach drutu tak, jak wszyscy trzej to omówiliśmy i przećwiczyliśmy, a Chaim aż dwukrotnie przetestował – podczas jego drugiego wypadu Srulek odważył się nawet podejść bliżej zasieków, żeby lepiej zobaczyć, jak to się robi.

I tu nastąpiła katastrofa. Jakimś sposobem – nigdy nie udało mi się dowiedzieć, czy miało to coś wspólnego z krzywą stopą albo krótszą nogą, czy też zadziałał zwykły pech – nogawka spodni na zdrowej nodze Srulka zaczepiła się o drut. Początkowo ze swego miejsca widziałem, że nie spanikował. Spokojnie próbował się wyplątać. Zszedłem z drugiego piętra i przykucnąłem za murem. Byłem teraz dużo bliżej, ale się nie ruszałem, siedziałem w ukryciu, żywiąc nadzieję, że młody się uwolni i wróci do getta albo pójdzie dalej. Czterominutowe okno się kurczyło.

Srulek miał pewnie wrażenie, że mijają godziny, i z upływem cennych sekund zaczął panikować. Zrobił coś, co wyglądało jak mało elegancki ruch baletowy, ale skutek był taki, że kolce wbiły mu się w ciało. Krzyknął tak głośno, że słychać go było pewnie na Księżycu. Nadal trwałem w bezruchu. Kucałem i modliłem się, żeby dzieciak się uwolnił.

Usłyszałem, jak Chaim woła brata, każe mu się uspokoić i skupić na tym, by powoli usunąć kolce, ale odpowiedział mu tylko jeszcze głośniejszy wrzask. Ten dałoby się usłyszeć na najodleglejszych planetach Układu Słonecznego. Przypuszczam, że wbiło mu się więcej kolców albo te wcześniejsze weszły głębiej. Wtedy spostrzegłem, jak Chaim robi nagły ruch, i straciłem go z oczu.

W następnej chwili zobaczyłem wartownika, zmierzał ku temu fragmentowi zasieków, w którym tkwił zaplątany, w gruncie rzeczy uwięziony, Srulek. Szedł porozpinany, więc się domyśliłem, że gdzieś po drodze srał albo przystanął, żeby się wysikać, i wtedy usłyszał krzyk. Tak czy inaczej, szedł, mocując się z guzikami, w rozpiętym płaszczu narzuconym na kurtkę od munduru, której trzepoczące poły odsłaniały podkoszulek. Rozmawiał z kimś, kto najwyraźniej też był poza gettem, ale blisko. Rozmawiał z tym kimś po niemiecku. Po chwili zdumiałem się, widząc, że to Chaim opuścił kryjówkę za wzgórkiem i zdecydowanym krokiem zmierzał teraz w stronę żołnierza, śmiejąc się i pokazując swego brata. Żołnierz sunął nieprzerwanie w kierunku Srulka, zdejmując z ramienia karabin. Było oczywiste, jak się to skończy. Źle. Zamierzał strzelić do młodego, a ja nie miałem pojęcia, co u licha wyprawia Chaim ani co planuje. Wyglądało to tak, jakby postanowił dać się zabić razem z bratem.

Żołnierz był po stronie miasta tuż przy zasiekach i wciąż idąc w kierunku Srulka, składał się do strzału. Chaim nieustannie coś do niego paplał, podchodząc coraz bliżej. Srulek w popłochu przenosił wzrok z brata na żołnierza i z powrotem, zupełnie oszołomiony, pogubiony i skrajnie przerażony. Z rozmowy Chaima z uzbrojonym młodym człowiekiem w mundurze wychwyciłem określenie „mały żydowski królik”.

Wartownik, gdy zobaczył Chaima i usłyszał jego płynną niemczyznę, zapewne uwierzył, że ma do czynienia z młodym Niemcem, którego, tak jak jego samego, ściągnęły żydowskie krzyki i który miał ochotę zabawić się w polowanie. Nie zwalniając kroku, kiedy już byli blisko Srulka, żołnierz przestrzegł Chaima, że nie powinien się tak kręcić koło ogrodzenia, choć, jak dodał, to zrozumiałe, że chce popatrzeć na śmierć Żyda.

Chaim tymczasem znalazł się prawie u boku mężczyzny. W chwili gdy strażnik podnosił karabin, mój kuzyn jednym płynnym ruchem zdjął plecak, sięgnął do środka i wyciągnął wielki nóż, który natychmiast wbił głęboko w okryte tylko podkoszulkiem miękkie podbrzusze wartownika. Trwało to może sekundę. Mężczyzna ryknął potężnie, a na jego twarzy w jednej chwili odmalował się wyraz wszechogarniającego przerażenia i zagubienia. Upuścił karabin i osunął się na ziemię, przyciskając rękę do brzucha. Ale wciąż jeszcze żył. Śmierć miała przyjść za moment. Chaim wskoczył na leżącego na wznak mężczyznę i znów użył noża. Tym razem przeciął żołnierzowi żyłę szyjną. Pamiętam, że myślałem po tym: „Jakim cudem Chaim zachował dość zimnej krwi, żeby to zrobić?”. I jeszcze: „Nie wiedziałem nawet, że ma w plecaku nóż”.

Ujrzałem wielki strumień krwi wypływającej z rany na szyi i widok ten natychmiast pchnął mnie do działania. Wybiegłem zza muru i popędziłem do zasieków, żeby uwolnić Srulka. Chaim wpadł na ten sam pomysł. Z drugiej strony wszedł pomiędzy zwoje drutu i dotarł do miejsca, w którym tkwił uwięziony jego brat. Wspólnymi siłami wyswobodziliśmy biedaka. Wyciąganie metalowych kolców nie spowodowało takich wrzasków, jakie słyszeliśmy wcześniej, bo podczas gdy Chaim przeprowadzał prymitywny polowy zabieg chirurgiczny, ja zatykałem młodemu buzię. Wił się i wierzgał, jednak z jego ust nie dobył się żaden dźwięk. Był, rzecz jasna, wystraszony i cierpiał, lecz nie zemdlał. Jakoś się trzymał. Razem staliśmy po stronie getta i patrzyliśmy na Chaima, który tkwił nadal w zasiekach, ale umazany krwią – a właściwie w niej skąpany – zaczął się cofać w stronę miasta. Twarz wartownika znajdowała się może nieco ponad metr od nas. Zdawała się blednąć coraz bardziej, w miarę jak z każdym uderzeniem serca z żyły wypływała krew, przy czym leciała już nie tak obficie i gwałtownie. Jeśli nawet jeszcze nie umarł, to gasł szybko i nie był w stanie powiedzieć nic zrozumiałego ani się poruszyć.

Przez chwilę staliśmy jak skamieniali, przykuci do miejsca. Dopiero zaczynała do nas docierać potworność tego, co zrobiliśmy. Pierwszy odezwał się Chaim:

– Lepiej zwiewajmy stąd jak najszybciej. Jeśli Niemcy się dowiedzą, kto to zrobił, nie tylko nas zabiją, pewnie w bardzo bolesny i powolny sposób, ale wymordują też nasze rodziny, a może i sąsiadów, ot tak, dla draki. Jesteśmy to winni im i sobie, musimy zniknąć. Idziemy. Już!

To „Już!” zostało raczej wykrzyczane niż powiedziane.

Po wkroczeniu do Łodzi wojsk niemieckich wszyscy byliśmy świadkami rozgrywających się na ulicach okropieństw, ale rzadko oglądaliśmy je z tak bliska, no i nigdy żaden z nas nie uczestniczył w nich jako pomysłodawca ani czynny wykonawca. Mimo że strażnik prawdopodobnie był nazistą, widok kogoś konającego tak szybko i świadomość, że sami przyłożyliśmy – a przynajmniej Chaim przyłożył – do tego rękę, wywołały u nas głęboki szok. Widząc tyle krwi dookoła i Chaima stojącego wciąż w zasiekach, wyglądającego jak uczeń wampira, Srulek i ja byliśmy śmiertelnie przerażeni niepewnością tego, co nas zaraz czeka.

Natychmiast, bez naradzania się, obaj rzuciliśmy kategoryczne „nie”.

Prawdę mówiąc, okazaliśmy się po prostu tchórzami, za bardzo się baliśmy. Jak Trójca Święta miała sobie poradzić tam, na zewnątrz, w okupowanej przez Niemców Polsce? Co, u diabła, mielibyśmy robić? Jak przetrwać? Bez dokumentów, bez pieniędzy. Nikt by nam nie pomógł. Przeżylibyśmy najwyżej jeden dzień, a może i tego nie.

Próbowaliśmy przekonać Chaima, żeby wrócił na naszą stronę. Z tego, co widzieliśmy, nie było żadnych świadków. Gdybyśmy od razu stamtąd uciekli i wrócili do przyjemnie znajomego getta, wszystko byłoby w porządku. Chaim próbował z nami dyskutować, ale szybko sobie uświadomił, że nie zmienimy zdania. U naszych stóp leżał martwy strażnik. Nic nie mogło tego zmienić. Sterczenie przy zasiekach w niczym nie pomagało. W każdej chwili po jednej albo drugiej stronie ogrodzenia ktoś mógł nas zauważyć. Błagaliśmy Chaima, żeby wrócił.

On jednak tylko pokręcił głową, a w końcu powiedział:

– Jeśli teraz nie macie zamiaru wyjść, to wracajcie tak szybko, jak tylko zdołacie, i nikomu o tym wszystkim nie mówcie. Zupełnie nikomu. Bez wyjątku. Znajdę bezpieczne miejsce i jakoś was stąd wyciągnę.

Złożywszy obietnicę, że Trójca Święta nie da się pokonać, wyszedł w końcu spomiędzy drutów, wyjął z plecaka rzeczy Srulka, przerzucił je do nas, po czym czmychnął do bramy po drugiej stronie ulicy. Minęło prawie pięćdziesiąt lat, nim znowu go zobaczyłem. I stało się to bardzo daleko od Polski.

Trójca Święta nigdy nie dała się pokonać, ale tamtego dnia przy zasiekach po prostu się rozwiązała. Czas płynął, a Srulek i ja nie rozmawialiśmy o tym, co się stało. Ani razu.

Przebywałem w łódzkim getcie do marca 1944 roku, pracowałem w zakładzie produkującym obuwie. Pewnego dnia mój tato dostał nakaz stawienia się w obozie pracy poza gettem. Ustaliłem, że był autentyczny i że nie chodziło jedynie o wysłanie go do obozu zagłady w Chełmnie czy Auschwitz, o których działalności już wtedy wiedzieliśmy. Rzecz w tym, że tata był już skrajnie osłabiony. Nie mając przy sobie nikogo, kto by dbał o niego i się nim opiekował, pewnie umarłby już w drodze, a na pewno nie pożyłby długo w samym obozie. Poszedłem do administracji getta, by przekonać urzędników, że powinienem zająć jego miejsce. Zgodzili się. Opuściłem getto.

Po wojnie dowiedziałem się, że cztery miesiące później, osiemnastego lipca 1944 roku, tata umarł w szpitalu w getcie. Miał czterdzieści jeden lat. Byli z nim jeszcze wtedy mama, Rutka i Jehuda. Zawsze to jakaś pociecha, choć niewielka. Ja tamtego dnia byłem w Buchenwaldzie, pracowałem w fabryce produkującej przekładnie do czołgów Tygrys.

Miesiąc później, dwudziestego sierpnia czterdziestego czwartego roku mama, Jehuda i Rutka trafili do Auschwitz. Podczas selekcji Jehuda poszedł na prawo, mama z Rutką na lewo. Jehuda przeżył. One nie. Po wojnie, kiedy się w końcu odnaleźliśmy, Jehuda powiedział mi, że ostatnie słowa, które skierowała do niego mama, brzmiały: „Nie zapomnij mnie”.

Nigdy nie zapomniał. Ja też. Nadal płaczę, gdy pomyślę o tym, jak się żegnają w palących promieniach sierpniowego słońca.

Dożyłem dnia, kiedy spotkałem się znowu z Chaimem. Było to w Londynie, w Anglii. Poznałem też wszystkie jego dzieci. Miał ich sześcioro, tyle ile było w rodzinie Herszmanów w Łodzi, z tym że on dochował się samych chłopców. Oj! Dopiero kiedy się ponownie spotkaliśmy, zdołał mi opowiedzieć zupełnie niezwykłą historię tego, co mu się przydarzyło w następstwie tamtego pamiętnego dnia przy zasiekach.

Przypisy

1Verboten (niem.) – zakazane. Jeśli nie wskazano inaczej, przypis pochodzi od tłumaczki.