Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyspa u wybrzeży stanu Maine. Dawny zakład zamknięty zostaje ponownie otwarty jako Halycon Hall. Jednak pomimo wysiłków, by prezentować się jako uzdrowisko dla bogatych i sławnych, nie może uciec od złej sławy i nawiedzonej przeszłości…
Zdesperowana Rosemary Tulle przybywa na wyspę, by odnaleźć swoją młodszą siostrę, która zostawiła niepokojącą wiadomość.
Pracownicy nie chcą wpuścić kobiety, a także upierają się, że jej siostra uciekła. Rosemary wie jednak, czym było Halycon Hall w przeszłości, a instynkt podpowiada jej, że prawda o siostrze jest zupełnie inna. Zmuszona jest zwrócić się o pomoc do mężczyzny, którego miała nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć.
Jakie sekrety skrywa Halycon Hall? Jaka mroczna przeszłość upomniała się o Rosemary i jej siostrę?
„Wciąga od pierwszej strony. Lisa Childs tworzy niesamowity, zapadający w pamięć nastrój, który trzyma w napięciu aż do ostatniej strony!” – Rita Herron, autorka bestsellerów „USA Today
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Musiała uciekać. Wiedziała, że jeśli nie ucieknie, to skończy jak one wszystkie.
Straci życie.
Albo jeszcze gorzej.
Aby jednak uciec, musiała stawić czoło żywiołom.
Przenikliwy wiatr smagał kamienistą skarpę, siekąc ją drobinkami morskiej wilgoci, która zamarzała na skalistej powierzchni i pokrywała ją śliską powłoką. Wraz z kolejnymi podmuchami spod ciemnych chmur sypały się na ziemię coraz to nowe grudki lodu. Igiełki mrozu kłuły ją w policzki i ramiona. Kuląc się przed zimnem, wielkim wysiłkiem woli zmusiła się do dalszej wspinaczki po stromym zboczu, żeby uciec od brzegu, uciec od wody. Chwytała się pni sosen, nie zważając na to, że szorstka kora rani jej dłonie. Nie zwracała też uwagi, że biały puch, który zdążył już pokryć ziemię, parzy ją w podeszwy stóp. Pieczenie zresztą rozprzestrzeniało się w górę i obejmowało cały gołe nogi, osłonięte jedynie wilgotną szpitalną koszulą, która lepiła się do ud.
Z każdym kolejnym metrem wycie tylko narastało. Nie było to jednak wycie wiatru, lecz kojotów. Ich ujadanie i piskliwe zawodzenie wybrzmiewały jak wrzaski przerażenia albo bolesna skarga.
Ona sama powstrzymywała krzyk, choć ten cisnął jej się do gardła. Nie chciała nikomu ujawnić, gdzie jest. I tak zdradzały ją ślady na śniegu. Po nich łatwo dało się ją odnaleźć. Dlatego musiała cały czas brnąć naprzód. Musiała uciekać. Tylko że nogi miała takie ciężkie, teren był taki nierówny, a grunt taki śliski... I ta zamieć, która nie odpuszczała ani na chwilę, oślepiała ją jeszcze bardziej niż ciemność, kłuła jak ostrzał igieł.
Igły...
Im skutecznie się opierała. Bo gdyby się nie oparła...
Gdyby podali jej leki...
Wtedy nigdy by się nie wyrwała z tych kazamat horroru. Ale przecież ciągle jeszcze nie mogła odetchnąć. A tutaj dodatkowo zagrażały jej jeszcze kojoty. Nawoływały się, a ich wycie niosło się echem po lesie wokół niej, i po skałach, i po skarpach. Zagrożenie było coraz bliżej.
Drzewa i zarośla poruszał nie tylko wiatr. Ktoś lub coś podążało za nią i skracało dystans za każdym razem, gdy jej stopa poślizgnęła się na śniegu. Dotarła do szczytu skarpy, ale rozciągające się za nią zbocze było nawet bardziej strome, nawet bardziej zdradliwe. Ruszyła w dół, bezradnie się ślizgając. Gdy w pewnym momencie nieoczekiwanie upadła, z jej ust wydobył się nieopatrzny okrzyk.
Chciała umrzeć tam, w tym śniegu. Chciała po prostu zamknąć oczy. Ale oni byli tak blisko. Tak blisko, że najpewniej mogli już usłyszeć jej ciężki oddech i oszalałe łomotanie jej serca.
Strach dał jej jednak siłę do podjęcia kolejnej próby. Podniosła się z ziemi, ale nogi, pozbawione już czucia, znów spod niej uciekły i upadła ponownie.
Powtarzała sobie, że musi się dźwignąć.
Jeśli ją znajdą, zniknie dla świata na zawsze.
Rozdział 1
Długi most drżał od podmuchów wiatru, a pod ciężarem samochodu dodatkowo jeszcze trzeszczał i skrzypiał. Trząsł się też samochód, więc Rosemary kurczowo zaciskała palce na kierownicy, żeby utrzymać koła we właściwej pozycji. Robiła, co mogła, aby przeszywający wicher nie zepchnął jej wraz z pojazdem do lodowatej wody. Nisko zamontowane bariery z kutego żelaza nie sprawiały wrażenia dostatecznie solidnych, żeby mogły stanowić rzeczywiste zabezpieczenie dla samochodu czy choćby człowieka.
Gdyby ktoś próbował pokonać ten most na piechotę...
Rosemary zerknęła przez szybę pasażera i barierkę na ciągnącą się po horyzont wodę, wirującą i spienioną wokół wielkich zębatych skalnych występów. Wolała nawet nie myśleć, co by się stało z tym kimś lub z tym czymś, co spadłoby z mostu.
Właśnie ze względu na kamienistość linii brzegowej na wyspę Bane, oddaloną od wybrzeża stanu Maine, można się było dostać właściwie tylko mostem. Trasę z lądu na odludzie pokonywały czasem helikoptery i promy, ale te ostatnie podejmowały trud przeprawy tylko w okresie letnim, gdy temperatura wody rosła, a fale łagodniały. Tak w każdym razie wynikało z ustaleń, które Rosemary poczyniła, gdy zaczęła planować odwiedziny u swojej siostry.
Czemu dowiedziała się o tym wszystkim tak późno?
Telefon wpięła do uchwytu przy desce rozdzielczej wziętego z wypożyczalni samochodu i podłączyła go do ładowarki, bo słaby zasięg żyłował baterię zupełnie tak samo jak podczas jej zeszłotygodniowego pobytu w Nowej Zelandii. To właśnie przez ten wyjazd nie odsłuchała wiadomości wcześniej – bo telefon jej nie zadzwonił. Bateria się rozładowała i połączenie zostało przekierowane do poczty głosowej.
Rosemary nawet do głowy by nie przyszło, żeby odrywać w tym momencie choćby jedną rękę od kierownicy, ale też nie musiała odtwarzać tej wiadomości, żeby przypomnieć sobie jej treść. Słowa siostry w kółko rozbrzmiewały jej w głowie, nie dając spokoju.
„Rosemary”...
„Pomóż mi”...
„Mama z tatą przysłali mnie w to okropne miejsce, a ja się tak boję. Tak bardzo się boję”...
Tego ostatniego nawet nie musiała mówić. Rosemery od razu wychwyciła przerażenie w drżącym i uniesionym głosie siostry. Przerażenie graniczące z histerią.
Genevieve tymczasem, choć była nastolatką, nigdy nie wpadała w histerię. Nie dramatyzowała, nie przeżywała niczego nadmiernie. Razem z Rosemary dorastały w domu, w którym na takie reakcje po prostu nie było miejsca.
Rosemary też została kiedyś odesłana z domu, i to poza granice stanu, a nie tak blisko jak Genevieve. Wyspa Bane znajdowała się w odległości zaledwie kilku godzin drogi na północ od Portland, gdzie mieszkali ich rodzice. Rosemary już się stamtąd wyprowadziła.
Zatrzęsła się wraz z mostem, a potem pokonała ostatnich kilka metrów metalowej konstrukcji ciągnącej się przez blisko pięć kilometrów nad wodą – i wreszcie znalazła się na stałym lądzie. Całkiem stałym i całkiem nieruchomym. Opony ślizgnęły się lekko na mało przyczepnym asfalcie, więc Rosemary jeszcze mocniej zacisnęła palce na kierownicy, zdołała jednak powstrzymać się przed jakimkolwiek gwałtownym ruchem. Trzymając mocno kurs, wyprowadziła samochód z poślizgu, ledwo tylko unikając zderzenia z tablicą z napisem „Wyspa Bane”. Gdy niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła z wyraźnym niepokojem.
Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła pomóc siostrze, jeśli się rozbije, zanim ją znajdzie. Na szczęście wiedziała, gdzie jej szukać.
„Wysłali mnie do takiego ośrodka terapeutycznego. Nazywa się Halcyon Hall. Ale powinien się nazywać Dom Strachów”... Głos w słuchawce załamał się od łez, a potem błagalnym tonem poprosił: „Zabierz mnie stąd!”.
Rosemary oddzwoniła natychmiast po odsłuchaniu wiadomości, ale połączenie zostało od razu przekierowane do skrzynki głosowej. To akurat jej nie zdziwiło, zważywszy na oddalenie tego miejsca od świata. To i tak cud, że Genevieve w ogóle zdołała się stąd dodzwonić.
– Jestem już – wyszeptała w przestrzeń wychłodzonego samochodu. – Jestem.
Genevieve oczywiście nie mogła jej usłyszeć, ale może była w stanie to wyczuć. Rosemary była tak istotnie starsza od siostry, że nie wychowywały się razem, ale mimo to łączyła je bliska więź. Nie mieszkały pod jednym dachem, lecz były dla siebie ważne.
Tylko dlaczego w takim razie Rosemery nie miała pojęcia o kłopotach Genevieve? W co takiego ta dziewczyna mogła się wpakować, że matka uznała za konieczne wysłać ją na leczenie? Czy może wyprawiła ją z domu po prostu po to, żeby móc spokojnie wyjechać na wakacje? Ostatecznie Rosemary też wybrała się w podróż dlatego, że nie chciała przyjeżdżać do Portland na Święto Dziękczynienia – dlatego, że nie miała ochoty narażać się na dyskomfort przebywania w towarzystwie matki i ojczyma.
Tego ich wyjazdu sobie nie wymyśliła. Matka i ojczym wyruszyli w rejs po Europie, gdy tylko odstawili Genevieve w to miejsce, które ona nazwała Domem Strachów. Informacje dostępne w internecie jedynie utwierdziły Rosemary w przekonaniu, że jej siostra najpewniej wcale nie dramatyzuje.
Historia Halcyon Hall, znanego wcześniej jak Bainesworth Manor, miała w sobie wiele wątków, które idealnie wpisałyby się w scenariusz horroru. Nie zabrakło nawet klątwy i duchów tych, których ona dotknęła. Kiedyś mieścił się tam szpital psychiatryczny dla młodych kobiet, które rodzina postanowiła skierować na leczenie. I to takie leczenie, które Rosemary – nawet gdyby nie była psychologiem – uznałaby za okrutne, a wręcz nieludzkie. Z artykułów prasowych wynikało, że wiele pacjentek na skutek tych terapii umierało, a według legendy ich duchy przez dziesięciolecia błąkały się potem po ruinach dworu. Choć budynki i tereny wokół nich zostały w ostatnim czasie doprowadzone do należytego stanu, historia tego miejsca – a może także jego duchy – nadal krążyła nad ośrodkiem niczym widmo.
Rosemary wzdrygnęła się ponownie – z obrzydzenia, ale też z zimna, które przeniknęło przez sweter i rajstopy otulające jej nogi pod długą spódnicą. Ogrzewanie wypożyczonego samochodu nie działało najlepiej, choć być może zwyczajnie nie dawało rady z zimnem panującym w tym odludnym miejscu położonym pośród skalistych wybrzeży, skarp, gór i sosen. W pewnej odległości od mostu przy drodze pojawiły się budynki i domy mieszkalne, a nawet boczne ulice.
Zatem na tej wyspie oprócz Halcyon Hall znajdowało się także miasteczko. Rosemary dostrzegła przy drodze nawet hotel. Bynajmniej nie zamierzała jednak zatrzymywać się na noc – ani w tym przybytku, ani na wyspie Bane w ogóle. Planowała odebrać siostrę i czym prędzej stąd wyjechać.
Tylko najpierw musiała znaleźć ten przeklęty ośrodek... Skoro jednak znajdował się na wyspie, musiała być już blisko. Z mapy, którą zdążyła pobrać, zanim padł jej telefon, wynikało, że Halcyon Hall znajduje się przy głównej drodze prowadzącej od mostu do pirsu wychodzącego w morze ze skalistego brzegu.
Choć jednak dotarła do pirsu, ośrodka nie znalazła. Na dodatek opony znów ślizgnęły się na skraju oblodzonej nawierzchni i Rosemary o mało co nie wjechała na pomost. Aby się przed tym uchronić, gwałtownie skręciła kierownicą i nacisnęła na hamulec, a wtedy samochód popłynął po lodzie w kierunku skalistej skarpy i bijących w nią fal. Szczęśliwie, choć gwałtownie, w końcu się zatrzymał, a Rosemary głęboko odetchnęła. Drżącymi z nerwów dłońmi wyciągnęła telefon z uchwytu. Choć bateria naładowała się do pełna, na ekranie nic się nie wyświetlało. Ani jednej kreski. Zero zasięgu.
Odetchnąwszy raz jeszcze, obróciła kierownicę i pojechała od nabrzeża z powrotem w kierunku miasteczka. Zamierzała po prostu kogoś zapytać o Halcyon Hall. Trasa do miasta prowadziła krętą i pustą drogą przez sosnowe odludzie. Jeszcze zanim Rosemary dotarła na miejsce, ktoś się na niej pojawił. W lusterku błysnęły światła, a upiorną ciszę przeszyło wycie syreny.
Nie zauważyła wcześniej policyjnego SUV-a ani za sobą, ani nigdzie przy drodze. Pojawił się jakby znikąd. Nie bardzo też rozumiała, dlaczego ją zatrzymuje. Przecież nie popełniła żadnego wykroczenia. Tym razem...
Mimo to kornie zjechała na pobocze, a tak naprawdę na wąski pas żwiru dzielący asfalt od pni sosen. Radiowóz nie zadał sobie trudu, żeby zostawić miejsce na drodze, i w zasadzie zatarasował pas ruchu. Drzwi się otworzyły i z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w ciemnym mundurze, pomimo pochmurnej pogody ukrywający oczy za okularami przeciwsłonecznymi. Ruszył w jej stronę, podczas gdy Rosemary usiłowała dojść, który z przycisków opuszcza szybę.
– Przepraszam, panie oficerze – powiedziała. – To samochód z wypożyczalni. Nie wiem, co gdzie tu jest. – Ostatnie stwierdzenie dotyczyło w równej mierze samochodu co wyspy Bane. Rosemary uznała, że może policjant będzie w stanie jej pomóc.
On jednak patrzył na nią z całkowitą obojętnością, zaciskając mocno wargi i napinając kwadratową szczękę. W końcu się odezwał:
– Szeryfie. Jestem szeryfem.
Rosemary zdumiała się, że szeryf zaprząta sobie głowę sprawami ruchu drogowego. Choć właściwie w przypadku tej drogi trudno było mówić o ruchu. Jechała nią przecież tylko ona.
– Przepraszam, szeryfie – poprawiła się. – Nie bardzo rozumiem, co takiego zrobiłam.
– Wykazuje się pani brakiem ostrożności za kierownicą – odparł. – Widziałem panią w okolicach pirsu. Mało brakowało, a zjechałaby pani do wody.
– Wpadłam w poślizg – wyjaśniła.
– To znaczy, że nie dostosowała pani prędkości do warunków drogowych.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak ślisko – przyznała, choć właściwie nie powinno jej to dziwić. Ostatecznie była końcówka listopada, a nawet w Michigan, gdzie teraz mieszkała, śnieżyce i oblodzenia zdarzały się na długo przed oficjalnym rozpoczęciem zimy.
– O tej porze roku na drogach zawsze jest lód.
Rosemary przeszło przez myśl, że w sercu tego człowieka pewnie także. Nie wykazywał choćby krztyny życzliwości, a przecież musiał się domyślić, że ma do czynienia z przyjezdną. Zapewne wszystkich mieszkańców wyspy dobrze znał i prawdopodobnie to właśnie dlatego ją zatrzymał – żeby się dowiedzieć, kim ona jest.
Potwierdzały to jego następne słowa:
– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Rosemary sięgnęła do torebki po portfel, z którego wyjęła prawo jazdy. Potem wyciągnęła rękę w kierunku schowka przy siedzeniu pasażera.
– Nie wiem, czy jest tam dowód rejestracyjny...
– Proszę nie szukać, pani Tulle – odparł, po czym, z jej dokumentem w dużej dłoni schowanej w rękawicy, odwrócił się i ruszył w kierunku swojego samochodu.
Przez uchylone okno wdzierał się do środka chłód, ale Rosemary wolała nie podnosić szyby. Policjant i tak już sprawiał wrażenie poirytowanego. Nie chciała go zdenerwować jeszcze bardziej. Wciągnęła do płuc zimne powietrze, od którego aż ją zakłuło w środku. Zdążyła już stracić wiarę w moc samochodowego ogrzewania, ale mimo to podkręciła nawiew. Przy dźwiękach turkoczących wiatraków z otworów popłynęło powietrze, bynajmniej jednak nie gorące, a tylko ledwo ciepłe.
Jej uwagę przykuło wymowne chrząknięcie. Choć pas bezpieczeństwa próbował ją zatrzymać, odwróciła się w kierunku otwartego okna.
– Nie słyszałam, kiedy pan wrócił – wymamrotała.
Nie spodziewała się go zresztą tak szybko. Wyciągnęła rękę po prawo jazdy i mandat. Dostała jednak tylko dokument.
– Po co pani tu przyjechała, pani Tulle?
– Do Halcyon Hall.
Policjant przyglądał jej się chwilę zza ciemnych okularów, po czym skinął głową.
– Oczywiście.
– Przyjechałam po siostrę – dodała. – Zabrać ją z ośrodka. – Mocno powątpiewała w celowość kierowania Genevieve na jakąkolwiek stacjonarną terapię. Matka zwyczajnie wykazała się nadgorliwością.
Szeryf wzruszył ramionami, jakby go to nie obchodziło albo jakby jej nie uwierzył.
– A czy może mi pan powiedzieć, gdzie to jest?
– Tutaj – odparł.
– Wiem, że na wyspie, ale...
On jednak wycelował kciuk w jakiś punkt za swoimi plecami.
– To jest tutaj – powtórzył. – Za tymi drzewami i za murem.
Zerknęła we wskazanym kierunku. Teraz się nie przemieszczała, więc mogła się uważniej przyjrzeć drzewom. Zauważyła kamienie między pniami i konarami sosen.
– Aha... A jak się dostać do środka?
– A na pewno chce pani się tam dostać? – zapytał.
– Przyjechałam po siostrę – przypomniała mu.
Wtedy wycelował kciuk w nieco bardziej oddalony punkt przy drodze.
– Jeśli będzie pani jechać dostatecznie powoli, zobaczy pani bramę.
– Ja... Oczywiście – zapewniła go, jakby ciągle jeszcze czekała na mandat.
Najwyraźniej odgadł istotę jej wahania, bo rzucił:
– Tym razem tylko panią pouczę. Ale powinna pani być ostrożniejsza, pani Tulle. Znacznie ostrożniejsza!
Przeszło jej przez myśl, że te słowa być może wcale nie dotyczą prowadzenia samochodu. On jednak nic więcej nie dodał, tylko odwrócił się i ruszył z powrotem do radiowozu.
Jeszcze zanim szyba się uniosła, Rosemary znów usłyszała coś, co ją zaskoczyło. Tym razem nie było to jednak chrząknięcie, lecz zawodzenie – jakby piskliwy jęk rozpaczy.
Czy ludzki?
– A co to? – zawołała w stronę szeryfa.
Zatrzymał się przy swoim samochodzie i przez chwilę nasłuchiwał, a potem jego wargi rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
– Kojot.
Poczuła, jak przeszywa ją dreszcz. Pospiesznie zamknęła okno, aby odciąć się od chłodu i od tego wycia. Szeryf tymczasem wsiadł do SUV-a, ale nie odjechał, jakby czekał, aż ona zrobi to pierwsza.
Ruszyła więc, by w ślimaczym tempie pokonać kolejne metry drogi, aż w końcu dostrzegła kutą bramę w kamiennym murze. Sosny rosły wzdłuż drogi tak gęsto, że niemal ją zasłaniały.
Czyżby chodziło o to, aby nie dało się znaleźć tego miejsca?
Brama była zamknięta. W murze zamontowano interkom. Dałoby się do niego sięgnąć przez okno, ale Rosemary otworzyła drzwi i wysiadła.
Wokół niej rozbrzmiało echem wycie, to rozpaczliwe wycie. Drżącym palcem wdusiła guzik na panelu.
– Halcyon Hall, w czym mogę pomóc? – odezwał się dźwięczny kobiecy głos, radosny i życzliwy, przez co całkowicie odmienny od wszystkiego, z czym Rosemary zetknęła się dotąd na wyspie Bane.
Odetchnęła z ulgą.
– Przyjechałam po moją siostrę, Genevieve Walcott.
– Nazwisko?
– Rosemary Tulle.
Nastąpiła długa cisza. Tak długa, że Rosemary uznała za stosowne ponownie nacisnąć guzik.
– Halo! Jest pani tam? – zapytała.
Wiatr się wzmógł i teraz smagał ją drobinkami lodu po twarzy, owijał jej wokół nóg długą spódnicę i podrywał opadające na ramiona włosy. Rosemary odsunęła na bok kosmyk, który zaplątał jej się w rzęsy, a potem zajrzała do środka przez bramę. Zobaczyła wąski podjazd wijący się między drzewami i skałami.
– Halo?
Głośnik zatrzeszczał, po czym odezwał się w nim głos, tym razem niemal tak zimny jak wiatr:
– Pani Tulle, nie ma pani na liście.
– Na jakiej liście?
– Nie ma pani na liście gości.
– Genevieve do mnie dzwoniła – powiedziała Rosemary. – Poprosiła, żebym po nią przyjechała.
Tak naprawdę to błagała, wręcz rozpaczliwie błagała...
– Nie ma pani na liście.
Z głośnika dobiegło kliknięcie sygnalizujące wyłączenie interkomu.
Rosemary jeszcze wielokrotnie naciskała guzik i krzyczała do mikrofonu:
– Halo? Halo! Proszę otworzyć bramę! Otwórzcie tę cholerną bramę!
Brama jednak się nie otworzyła i nikt więcej się nie odezwał. Odpowiedział jej tylko kojot, tym swoim rozpaczliwym zawodzeniem.
Rosemary podeszła bliżej do zagrodzonego wejścia i znów zajrzała przez kute pręty. Po drugiej stronie dostrzegła padający na drogę cień. Być może rzucały go drzewa, a być może jakieś głazy, kształtem jednak przypominał człowieka. Trudno jej było oprzeć się wrażeniu, że ktoś tam stoi i ją obserwuje.
Zmrożona ziemia chrzęściła mu pod butami, gdy szedł przez trawnik otaczający dwór. Tyle że to już nie był dwór. Teraz to był ośrodek terapeutyczny. Miał pomagać, a nie szkodzić.
Żadne remonty i przeróbki niczego jednak nie zmienią. Wzniesiona z kamienia posiadłość i przynależne do niej budynki nigdy nie uciekną od swojej przeszłości. Z Bainesworth Manor nikt nigdy nie zdołał uciec tak do końca.
A na pewno nie on.
Rosemary zastanawiała się, gdzie właściwie jest ten gliniarz – ten cały szeryf – teraz gdy rzeczywiście go potrzebuje. Po drodze do miasteczka nie minęła ani jednego samochodu. Inna sprawa, że radiowozu też nie widziała, dopóki w lusterku wstecznym nie rozbłysło niebieskie światło.
Pomyślała, że zamiast go wypatrywać na drodze, powinna jeszcze spod bramy zadzwonić na numer alarmowy. Ale ten cień, który zobaczyła na drodze po drugiej stronie, tak ją wyprowadził z równowagi, że czym prędzej czmychnęła do samochodu. Pewnie tak właśnie czuła się Genevieve, gdy nagrywała tamtą wiadomość. Pewnie ona też chciała stamtąd czym prędzej uciec.
Nie tylko zresztą ten ośrodek terapeutyczny przyprawiał Rosemary o gęsią skórkę. Cała ta nieprzystępna skalista wyspa zionęła chłodem, a nisko zawieszone stalowe chmury okrywały cieniem wszystko i wszystkich. Może zresztą właśnie to zobaczyła Rosemary. Może to był tylko cień rzucany przez chmury.
Jakoś nie do końca przekonywało ją to wyjaśnienie. Ona poczuła czyjąś obecność.
Czuła ją, dopóki nie zatrzasnęła za sobą drzwi samochodu. Od tego momentu czuła się już tylko samotna, jakby poza nią nikogo na tej wyspie nie było. Nie minęła się z ani jednym samochodem. Nie widziała wzdłuż drogi nikogo, kto szedłby na piechotę.
Potem jednak zbliżyła się do miasteczka i tam już zobaczyła kilka aut przecinających główną drogę. Jednak nie była sama. I tylko do końca nie wiedziała, czy w takim miejscu jak to – na tej przeklętej wyspie – należy się z tego cieszyć.
Choć fasady budynków stojących przy głównej ulicy pomalowano na żywe kolory, miasteczko jako takie bynajmniej nie robiło wrażenia przyjaznego. Rosemary czuła się tu właściwie tak samo jak na chwiejnym moście, którym jechała w stronę skalistych brzegów wyspy. Markizy wielu sklepów zostały ciasno zwinięte, a w witrynach wisiały tablice informujące o zakończeniu sezonu. Rosemary nie szukała jednak miejsca, w którym mogłaby kupić pamiątki albo krówki. Rozglądała się za posterunkiem policji.
Całkiem prawdopodobne, że by go przegapiła, gdyby jej uwagi nie przykuła remiza mieszcząca się w dwukondygnacyjnym budynku z cegły, zwieńczonym wieżyczką i wyposażonym w nietypowe drzwi. Posterunek policji miał bowiem tylko jeden poziom, ukryty pod płaskim dachem, i został wciśnięty między remizę a dwupiętrową wiktoriańską kamienicę z szyldem jadłodajni zwieszonym z ozdobnego gzymsu nad podestem prowadzącym do frontowych drzwi. Światło bijące z okien restauracji oświetlało również wejście do niskiego budyneczku, a także wiszącą na wysokich stalowych drzwiach tablicę w kształcie policyjnej odznaki z napisem: „Biuro Szeryfa Bane”.
Westchnęła z ulgą, a westchnienie to zawisło we wnętrzu samochodu niczym jedna z tych ponurych chmur spowijających wyspę cieniem. Może stało się tak dlatego, że ogrzewanie kompletnie wysiadło? Rosemary nie zadała sobie trudu, żeby to sprawdzić, tylko mocno chwyciła kierownicę i zjechała na parking na tyłach lokalu gastronomicznego. Nie przejmując się tabliczką informującą o tym, że miejsca przeznaczone są wyłącznie dla gości, wstawiła auto między inne samochody.
Z sercem walącym mocno ze strachu o los siostry, otworzyła drzwi i popędziła na posterunek. Mijając jadłodajnię, poczuła zapach pieczonego kurczaka, a wtedy burczenie w żołądku przypomniało jej o głodzie.
Tego dnia jeszcze nic nie jadła. Właściwie w ogóle prawie nie jadła, odkąd odsłuchała tę wiadomość. Może gdy już wydostanie Genevieve z Halcyon Hall, zatrzymają się tu, żeby coś przekąsić jeszcze przed opuszczeniem wyspy Bane. A może Genevieve będzie chciała czym prędzej wracać do domu.
Do domu...
Znów poczuła skręt w żołądku, ale tym razem z innego powodu: z obawy. Tak samo przecież jak nie mogła pozwolić, żeby Genevieve została tutaj, nie mogła odwieźć jej do domu. W nagłym przypływie determinacji pchnęła drzwi i weszła do biura szeryfa. Dziwnie się poczuła, gdy tuż za nimi natrafiła na kolejną ścianę z kolejnymi drzwiami, a tym razem także i z oknem. Chwyciła za gałkę, ale pomimo wielkiego wysiłku nie zdołała jej przekręcić. Podeszła więc do okna, ale za nim znajdowało się tylko biurko – i nikogo przy nim nie było.
Zastukała w szybę i zawołała:
– Halo? – Czuła, że powinna się spieszyć, więc uderzyła w szybę trochę mocniej: – Halo! Halo!!!
Wtedy zza drzwi znajdujących się za biurkiem wyszedł mężczyzna w takim samym granatowym mundurze jak ten, który miał na sobie szeryf. To jednak nie był on. Ten człowiek nie było ani wysoki, ani barczysty. Rosemary zaświtało w głowie, że szeryf mógł jej się tylko taki wydawać, ponieważ siedziała w samochodzie. Funkcjonariusz nacisnął jakiś guzik na biurku, a wtedy w niewielkiej poczekalni rozległ się głos:
– Jak mogę pani pomóc?
– Może mi pan pomóc dostać się do Halcyon Hall.
Mężczyzna wycelował palec wskazujący w szybę, jakby chciał coś pokazać. Rozejrzawszy się wokół, Rosemary dostrzegła głośnik i guzik zamontowane przy ramie okna. Widocznie szkło było dźwiękoszczelne, a może także kuloodporne. Najwyraźniej dbano tu o bezpieczeństwo tak samo jak w ośrodku terapeutycznym.
Rosemary nacisnęła guzik i powtórzyła odpowiedź.
Wtedy wargi mężczyzny wykrzywiły się w lekko drwiącym uśmieszku.
– Czyli chce pani tego samego co wszyscy – wymamrotał. – To jest prywatny ośrodek, więc nie podlega naszej jurysdykcji, choćby... – Tu znów urwał, co wydało się Rosemary mocno zastanawiające.
– Moja siostra znajduje się w tym ośrodku – wyjaśniła. – A oni nie chcą mnie tam wpuścić.
– Nie ma pani na liście.
Ta odpowiedź ją zaskoczyła.
– A skąd pan to wie?
– Bo nie wejdzie pani do środka, jeśli nie ma pani na liście – odparł rzeczowym tonem.
Rosemary zmrużyła oczy i przez chwilę bacznie mu się przyglądała przez dzielącą ich szybę. Policjant był od niej młodszy. Nie dałaby mu trzydziestu lat, choć być może miał więcej, a tylko na to nie wyglądał ze względu na krągłość rysów. Choć rozmiarami ciała z pewnością ustępował szeryfowi, był dość przysadzisty, a jego brzuch mocno już napierał na guziki munduru.
– Dużo pan o tym miejscu wie, mimo że nie podlega ono waszej jurysdykcji.
Policjant wzruszył ramionami i rzucił:
– Bane to nieduża wyspa.
Na tyle nieduża, że kuloodporne szkło na posterunku policji mogło dziwić. No, chyba że wcale nie było tu tak bezpiecznie, jak mogłoby się wydawać. Ta myśl tylko wzmogła w Rosemary potrzebę pilnego działania.
– Siostra wezwała mnie, żebym ją odebrała – oznajmiła.
Policjant powtórnie wzruszył ramionami.
– W takim razie powinna była panią wpisać na listę.
– Na pewno... Na pewno to zrobiła – upierała się Rosemary.
On jednak pokręcił głową.
– W takim razie powinna pani na niej być.
– Widocznie oni kłamią – padła riposta.
– Oni?
– Oni w tym ośrodku. Ten, kto odebrał interkom. – Interkom z guzikiem takim samym jak ten, który teraz musiała naciskać, żeby porozmawiać z policjantem. – Oni kłamią.
– A niby dlaczego?
– Nie wiem – odparła. – I dlatego tu jestem. Oni przetrzymują moją siostrę w tym upiornym miejscu.
– Ludzie płacą krocie, żeby się tam dostać. Nikt nikogo nie musi tam trzymać wbrew jego woli.
– Ale moją siostrę trzymają – powiedziała. – Mam nagranie, które tego dowodzi.
Rosemary sięgnęła po telefon, ale przypomniała sobie, że został w samochodzie, podpięty pod ładowarkę. Zostawiła go tam, bo tak bardzo się spieszyła, żeby zorganizować pomoc. Teraz jednak nabierała przekonania, że ten policjant nie zamierza interweniować w jej sprawie. Liczyła, że może to nagranie go przekona.
– Pójdę po komórkę – powiedziała. – Usłyszy pan w głosie mojej siostry, że ona się boi. Że chce się stamtąd wydostać.
– To dlaczego po prostu się nie wypisze? – zapytał. – I w ogóle po co się tam zgłosiła?
– Nie zgłosiła się – wyjaśniła Rosemary. – Nasi rodzice ją tam oddali. – Żeby mogli pojechać na wakacje bez obaw, że wpakuje się w jakieś kłopoty... jak kiedyś jej starsza siostra.
Policjant zmarszczył brwi.
– A ile lat ma pani siostra?
– Siedemnaście.
Wargi funkcjonariusza znów wykrzywiły się w dziwnym uśmiechu. Tym razem protekcjonalnym.
– Ach tak...
– Jest przetrzymywana jak więzień – upierała się Rosemary. – Została tam umieszczona wbrew własnej woli. – Tak samo jak te dziewczęta, które przysyłano tu przed laty, żeby odizolować je od świata. – Musi mi pan pomóc ją stamtąd wydostać.
Funkcjonariusz jednak tylko pokręcił głową.
– Dlaczego nie chce mi pan pomóc?
– Ponieważ to nie jest sprawa dla policji, proszę pani – odparł. – To jest sprawa rodzinna. Musi pani porozmawiać z rodziną.
– Próbowałam – upierała się Rosemary – ale ten cholerny ośrodek nie chce mnie wpuścić za bramę.
– Z rodzicami musi pani porozmawiać – doprecyzował. – Widocznie mieli jakiś powód, żeby skierować pani siostrę na terapię. A także żeby nie wpisywać pani na listę odwiedzających.
Rosemary znów poczuła skurcz w żołądku.
– Już próbowałam z nimi rozmawiać.
Nagrała im się na skrzynkę głosową, tak samo jak wcześniej Genevieve nagrała się jej. Rodzice jednak nie oddzwonili.
Dostrzegła przez szybę wzruszenie ramion.
– To jest sprawa rodzina – powtórzył.
W tym momencie za jej plecami otworzyły się drzwi i do niewielkiej poczekalni weszła kobieta, również w granatowym mundurze. Rosemary zdziwiła się, że na tak małej wyspie jest tylu funkcjonariuszy policji. Czyżby tu było aż tak niebezpiecznie?
– Czy może mi pani pomóc? – zwróciła się do starszej policjantki, która spoglądała na nią łagodniej i życzliwiej niż funkcjonariusz zza szyby, a z całą pewnością sympatyczniej niż szeryf.
Zanim jednak kobieta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z głośnika znów odezwał się jej kolega:
– Wszystko jest pod kontrolą, Margaret. Pani przyszła w sprawie ośrodka.
Z twarzy kobiety w jednej chwili zniknął łagodny wyraz. Usiłowała tak rozłożyć jakieś pojemniki w rękach, żeby dać radę otworzyć drzwi – te same, z którymi przed chwilą Rosemary bezowocnie się mocowała. Policjantka przekręciła gałkę bez najmniejszego wysiłku, po czym pchnęła skrzydło. Lada moment miała zniknąć w pomieszczeniu, które wyglądało na jeszcze mniejsze niż poczekalnia. Rosemary przez chwilę chciała się tam wedrzeć razem z nią, ale uznała, że i tak nie zdoła przekonać policjantów do swoich racji. Nie nakłoni ich, żeby zechcieli jej pomoc.
No, chyba że...
Nie należała jednak do osób, które chętnie zdradzają swoje tajemnice obcym. Dotąd nie podzieliła się nimi z żadnym z przyjaciół. Nawet przed sobą nie za bardzo chciała się do nich przyznawać.
Drzwi się zamknęły i Rosemary znów została sama w poczekalni. Nacisnęła guzik i zapytała:
– A gdzie jest szeryf? – Może on zechce jej pomóc. Ostatecznie pokazał jej, gdzie jest brama prowadząca do ośrodka.
– Szeryf Howell nie ma dziś służby – powiedział funkcjonariusz.
– Ale... Ale przecież dopiero co zatrzymał mnie na drodze, w pobliżu ośrodka.
W tym momencie i tak już małe oczka funkcjonariusza jeszcze się zwęziły.
– Nie powinno go tam być...
Rosemary usłyszała w jego tonie coś, z czego wyczytała, że nie chodzi tylko o grafik. Być może istniał jakiś inny powód, który miał związek z tym przeklętym miejscem.
– Dlaczego nie? – zapytała.
Policjant na moment zacisnął wargi, a potem odparł:
– Bo to prywatny ośrodek, proszę pani. Nie mamy tam jurysdykcji.
Po tych słowach, jakby dla wzmocnienia efektu, oddalił się od szyby i zniknął za drzwiami, które najpewniej prowadziły tam, gdzie przebywała jego koleżanka.
Rosemary jeszcze raz nacisnęła guzik interkomu, ale spodziewała się, że podobnie jak w Halcyon Hall nikt już jej nie odpowie. Nikt jej też nie pomoże. Będzie musiała znaleźć jakiś inny sposób na wyciągnięcie siostry z tego paskudnego miejsca.