Tylko Cross - Sylvia Day - ebook + audiobook + książka

Tylko Cross ebook i audiobook

Sylvia Day

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Ostatnia część sagi miłosnej, która urzekła miliony czytelników na całym świecie, autorki bestsellerów #1 - Sylvii Day.

Gideon Cross. Pochłonął mnie całkowicie i nieodwracalnie. Poślubienie go było spełnieniem moich marzeń. Nie podejrzewałam jednak, że wytrwanie w małżeństwie będzie takie trudne. Miłość się zmienia. Nasza była schronieniem przed burzą i najgwałtowniejszą z nawałnic. Odsłoniliśmy przed sobą najgłębsze i najmroczniejsze sekrety. Gideon dał mi wszystko. Teraz ja muszę udowodnić, że potrafię być jego azylem. Ale tylko razem możemy stawić czoła tym, którzy próbują nas rozdzielić.

Największa bitwa jeszcze przed nam. Walka o miłość uwolni nas… albo rozdzieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 24 min

Lektor: Kamila Worobiej

Oceny
4,6 (253 oceny)
191
33
20
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola891

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam całą serię od deski do deski. Moim zdaniem cała opowieść doskonale napisana! Tak mnie wciągnęła, że wszystko co spotykało Evę przeżywałam razem z nią. Chciałabym obejrzeć film na podstawie tej serii. Przeszukałam cały internet i znalazłam tylko zapowiedzi... :(
10
Dziara83

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą serię. Jak dla mnie 4.8/5 +18
00
ewablin

Dobrze spędzony czas

Pierwsze części momentami były tragiczne, miałam po drugiej książce przestać czytać, ale ciekawa byłam jak to się rozwinie. Ostatnia część zdecydowanie najlepsza, nie było seksu na każdym kroku i bohaterowie potrafili inaczej rozwiązywać problemy. Momentami książka była ciekawa jak i cała seria. Przeczytałam wszystkie części, ale na pewno nie wrócę do tej sagi.
00
jagusia27

Całkiem niezła

Najgorsza z części. Mam wrażenie, że przeciągnięta na siłę, jakby autorce już brakowało pomysłów, a wątek z matką jest wisienką na torcie. Podsumowując całość: zdecydowanie za długa i za dużo w niej seksu. Kiedyś podobała mi się bardzo. Na tyle, żeby po kilku latach chcieć ją sobie przypomnieć. A teraz, po przeczytaniu po raz drugi, wiem, że już nigdy do niej nie wrócę. Ale zapamiętam.
00
KatarzynkaCzarownica77

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała ❤️ mogę do niej wracać i wracać
00

Popularność




1

Nowy Jork ni­gdy nie śpi. Moje miesz­ka­nie w Upper West Side było wyci­szone w takiej mie­rze, jakiej się ocze­kuje po war­tej wiele milio­nów dola­rów nie­ru­cho­mo­ści, ale dźwięki mia­sta i tak prze­ni­kały do środka – ryt­miczny szum opon toczą­cych się po znisz­czo­nych uli­cach, pro­test zmę­czo­nych hamul­ców i bez­u­stanne trą­bie­nie klak­so­nów tak­só­wek.

Gdy wyszłam z kawiarni na rogu ulicy i wkro­czy­łam na jak zwy­kle pełen ludzi Broad­way, ogar­nął mnie miej­ski pośpiech. Jak uda­wało mi się żyć bez kako­fo­nii Man­hat­tanu?

Jak uda­wało mi się żyć bez niego?

Gideon Cross. Uję­łam w dło­nie jego twarz i poczu­łam, jak się do nich przy­tula. Wzru­szył mnie ten pokaz bez­bron­no­ści i czu­ło­ści. Jesz­cze kilka godzin wcze­śniej myśla­łam, że się ni­gdy nie zmieni, że będę musiała zdo­być się na zbyt wielki kom­pro­mis, aby móc z nim żyć. A teraz sta­łam w obli­czu jego odwagi i wąt­pi­łam w swoją.

Czy wyma­ga­łam od niego wię­cej niż od sie­bie? Zawsty­dzała mnie myśl, że naci­ska­łam na niego, by się roz­wi­jał, pod­czas gdy ja sama upar­cie trwam w miej­scu.

Stał przede mną, taki wysoki i silny. W dżin­sach, koszulce polo i bejs­bo­lówce nasu­nię­tej nisko na czoło był nie do pozna­nia. Nikt by się nie domy­ślił, że to Gideon Cross, znany na całym świe­cie biz­nes­men. Był jed­nak tak fascy­nu­jący, że zwra­cał na niego uwagę każdy, kto go mijał. Kątem oka widzia­łam, że ludzie zer­kali na niego prze­lot­nie, by po chwili znów mu się przy­glą­dać.

Bez względu na to, czy Gideon był ubrany na spor­towo, czy miał na sobie szyty na miarę trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, co tak bar­dzo lubił, moc oddzia­ły­wa­nia jego szczu­płego, choć musku­lar­nego ciała była nie­za­prze­czalna. Postawa, auto­ry­tet, jakim ema­no­wał za sprawą nie­na­gan­nego pano­wa­nia nad sobą, nie pozwa­lały mu sto­pić się z oto­cze­niem.

Nowy Jork połyka wszystko, co znaj­dzie się w jego obrę­bie, ale Gideon pro­wa­dził to mia­sto na pozła­ca­nej smy­czy.

I był mój. Mia­łam na palcu obrączkę, ale na­dal w pew­nych chwi­lach trudno mi było w to uwie­rzyć.

Ni­gdy nie będzie po pro­stu face­tem. Był bru­tal­no­ścią w otoczce ele­gan­cji, dosko­na­ło­ścią nazna­czoną wadami. Ogni­wem spa­ja­ją­cym mój świat, spa­ja­ją­cym w ogóle cały świat.

Poka­zał, że się ugnie i podda do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści, aby być ze mną. A to odno­wiło we mnie posta­no­wie­nie, by udo­wod­nić, że jestem warta bólu, z któ­rym musiał się przeze mnie zmie­rzyć.

Wokół nas ponow­nie otwie­rano sklepy przy Broad­wayu. Uliczny ruch zaczął się nasi­lać, czarne samo­chody i żółte tak­sówki pod­ska­ki­wały jak sza­lone na nie­rów­nej nawierzchni. Miesz­kańcy tej czę­ści mia­sta wyszli z domów − wypro­wa­dzali psy albo szli w kie­runku Cen­tral Parku, żeby pobie­gać, wykra­da­jąc na tę czyn­ność tyle czasu, ile tylko mogą, nim rzucą się w wir pracy.

Dotar­li­śmy do kra­węż­nika i w tym samym momen­cie zatrzy­mał się przy nim mer­ce­des. Za jego kie­row­nicą sie­dział postawny Raul. Angus zapar­ko­wał ben­tleya tuż za nim. Jeden przy­je­chał po mnie, drugi po Gide­ona. Każde z nas jechało do innego domu. Czy tak wygląda mał­żeń­stwo?

Nasze mał­żeń­stwo tak wła­śnie wyglą­dało, choć żadne z nas tego nie pra­gnęło. Musia­łam wyty­czyć pewne gra­nice, gdy Gideon zwer­bo­wał do swo­jej firmy mojego pra­wie już byłego szefa z agen­cji rekla­mo­wej, w któ­rej pra­co­wa­łam.

Rozu­mia­łam, dla­czego mój mąż chciał, bym dołą­czyła do rze­szy pra­cow­ni­ków Cross Indu­stries, ale że pró­bo­wał mnie do tego zmu­sić, dzia­ła­jąc za moimi ple­cami? Nie mogłam na to pozwo­lić, nie w przy­padku takiego czło­wieka jak Gideon. Albo będziemy razem – i wspól­nie będziemy podej­mo­wać decy­zje – albo dystans mię­dzy nami będzie zbyt duży, by nasz zwią­zek miał szanse powo­dze­nia.

Odchy­li­łam głowę i spoj­rza­łam na jego olśnie­wa­jącą twarz. Dostrze­głam w niej wyrzuty sumie­nia i ulgę. A także miłość. Mnó­stwo miło­ści.

Był tak przy­stojny, że aż bra­ko­wało mi tchu. Jego oczy były błę­kitne jak morze na Kara­ibach, a gęste czarne włosy muskały koł­nie­rzyk. Jakaś pełna czu­ło­ści ręka ukształ­to­wała każdą powierzch­nię i zała­ma­nie na jego twa­rzy, czy­niąc ją nie­ska­zi­telną i do tego stop­nia hip­no­tyczną, że trudno przy nim myśleć racjo­nal­nie. Jego wygląd urzekł mnie, w chwili gdy go ujrza­łam, i na­dal stwier­dzam, że moje synapsy od czasu do czasu nie­ocze­ki­wa­nie się prze­grze­wają. Gideon mnie olśnie­wał.

Waż­niej­szy był jed­nak czło­wiek kry­jący się w środku, jego nie­stru­dzona ener­gia i siła, bły­sko­tliwa inte­li­gen­cja i bez­względ­ność połą­czone z ser­cem, które potra­fiło być tak łagodne…

– Dzię­kuję. – Musnę­łam pal­cami ciemny łuk jego brwi i poczu­łam w opusz­kach mro­wie­nie, jak zawsze gdy doty­ka­łam jego skóry. – Że do mnie zadzwo­ni­łeś. I opo­wie­dzia­łeś mi swój sen. I się ze mną spo­tka­łeś.

– Spo­tkał­bym się z tobą wszę­dzie. – Jego słowa brzmiały jak przy­sięga wypo­wie­dziana z żarem i gor­li­wo­ścią.

Wszy­scy mamy swoje demony. Te prze­śla­du­jące Gide­ona były zamknięte w oko­wach jego żela­znej woli. O ile nie spał, bo kiedy spał, nękały go w bru­tal­nych, gwał­tow­nych kosz­ma­rach. Tak wiele nas łączyło, lecz prze­moc, jakiej doświad­czy­li­śmy w dzie­ciń­stwie, była dra­ma­tem, który nas do sie­bie przy­cią­gał i rów­no­cze­śnie odpy­chał. Utrud­niała mi walkę. Ci, któ­rzy nas prze­śla­do­wali, zabrali nam już zbyt wiele.

– Evo… Jesteś jedyną siłą, która potrafi mnie z tego wycią­gnąć.

– Za to też ci dzię­kuję – wymru­cza­łam, czu­jąc ucisk w piersi. – Wiem, że nie było ci łatwo dopu­ścić mnie do sie­bie, ale tego potrze­bo­wa­li­śmy. I wiem, że mocno na cie­bie naci­ska­łam…

– Zbyt mocno.

Usta wykrzy­wiły mi się w pod­kówkę na dźwięk lodo­wa­tego tonu jego głosu. Gideon nie przy­wykł spo­ty­kać się z odmową, gdy cze­goś chciał.

– Wiem. A ty mi na to pozwo­li­łeś, bo mnie kochasz.

– To coś wię­cej niż miłość. – Chwy­cił mnie za nad­garstki i trzy­mał tak mocno, że całą sobą się pod­da­łam.

Przy­tak­nę­łam, bo już się nie bałam przy­znać, że potrze­bo­wa­li­śmy sie­bie w taki spo­sób, jaki ktoś mógłby nazwać nie­zdro­wym. Tacy jed­nak byli­śmy, to mie­li­śmy do zaofe­ro­wa­nia. I było to cenne.

– Poje­dziemy do dok­tora Peter­sena razem. – Jego wypo­wiedź zabrzmiała niczym komenda, ale patrzył na mnie, tak jakby zadał mi pyta­nie.

– Ależ jesteś wład­czy. – Dro­czy­łam się z nim, bo chcia­łam, żeby­śmy oboje roz­stali się w dobrych nastro­jach.

I z nadzieją. Od coty­go­dnio­wego spo­tka­nia z naszym tera­peutą dok­to­rem Lyle’em Peter­se­nem dzie­liło nas zale­d­wie kilka godzin, i trudno było o lep­sze zrzą­dze­nie losu. W naszych rela­cjach nastą­pił prze­łom. Przyda nam się tro­chę pomocy w okre­śle­niu, jak powinny wyglą­dać nasze dal­sze kroki.

Poło­żył dło­nie na mojej talii.

– Uwiel­biasz to.

Chwy­ci­łam brzeg jego koszulki i zmię­łam miękki dżer­sej.

– Uwiel­biam cie­bie.

– Evo.

Objął mnie mocno i pew­nie. Czu­łam na szyi jego roze­dr­gany, gorący oddech. Man­hat­tan nas ota­czał, ale nie mógł nam prze­szko­dzić. Gdy byli­śmy razem, nie ist­niało nic wię­cej.

Zamru­cza­łam z pożą­da­nia, a każda cząstka mnie, która go pra­gnęła, drżała z roz­ko­szy, kiedy znowu tak na mnie napie­rał. Chło­nę­łam go, głę­boko oddy­cha­jąc, i doty­ka­łam twar­dych mię­śni jego ple­ców. Ogar­nęło mnie upa­ja­jące pod­nie­ce­nie. Byłam od niego uza­leż­niona – ser­cem, duszą i cia­łem – a przez wiele dni musia­łam się bez niego obyć, roz­trzę­siona, wytrą­cona z rów­no­wagi, nie­zdolna do wła­ści­wego funk­cjo­no­wa­nia.

Nik­nę­łam w jego znacz­nie więk­szym i tward­szym od mojego ciele. W jego obję­ciach czu­łam się bez­pieczna, kochana i chro­niona. Nic nie mogło mnie dotknąć ani zra­nić, gdy mnie tulił. Chcia­łam, by czuł się w moim towa­rzy­stwie rów­nie bez­piecz­nie. Musiał wie­dzieć, że może zre­zy­gno­wać z czuj­no­ści, ode­tchnąć, a ja nas ochro­nię.

Musia­łam być sil­niej­sza. Mądrzej­sza. Bar­dziej prze­ra­ża­jąca. Mie­li­śmy wro­gów i Gideon na razie zma­gał się z nimi sam. Opie­kuń­czość była jego wro­dzoną cechą, którą głę­boko podzi­wia­łam. Musia­łam jed­nak zacząć poka­zy­wać ludziom, że potra­fię być rów­nie zatrwa­ża­jąca i groźna jak mój mąż.

Co waż­niej­sze, musia­łam to udo­wod­nić Gide­onowi. Wtu­li­łam się w niego i chło­nę­łam jego cie­pło. Miłość.

– Do zoba­cze­nia o sie­dem­na­stej, mistrzu.

– I ani minuty póź­niej – pole­cił surowo.

Zaśmia­łam się wbrew sobie, zauro­czona każ­dym prze­ja­wem jego szorst­kiej strony.

– Bo co? – zapy­ta­łam.

Odsu­nął się ode mnie i spoj­rzał na mnie, tak że aż pod­kur­czy­łam palce stóp.

– Bo cię dorwę.

***

Do apar­ta­mentu ojczyma powin­nam była wejść wyjąt­kowo cicho, bo o tej porze – kilka minut po szó­stej – z dużym praw­do­po­do­bień­stwem mogłam zostać przy­ła­pana na pota­jem­nym wśli­zgi­wa­niu się do domu. Ja jed­nak celowo wkro­czy­łam do niego dum­nie, zajęta myślami o tym, co będę musiała zmie­nić.

Mia­łam czas na prysz­nic – nie­wiele, ale jed­nak – lecz posta­no­wi­łam go nie brać. Gideon od tak dawna mnie nie doty­kał. Upły­nęło zbyt dużo czasu od chwili, gdy jego dło­nie sunęły po mojej skó­rze, a jego ciało było w moim. Nie chcia­łam zmy­wać z sie­bie wspo­mnie­nia jego dotyku. Już tylko to dawało mi siłę, któ­rej potrze­bo­wa­łam, żeby zro­bić to, co muszę.

Lampka na sto­liku roz­bły­sła świa­tłem.

– Eva? Pod­sko­czy­łam.

– Jezus Maria!

Obró­ci­łam się w miej­scu i zoba­czy­łam matkę sie­dzącą na jed­nym z foteli w salo­nie.

– Prze­ra­zi­łaś mnie – rzu­ci­łam oskar­ży­ciel­sko, przy­kła­da­jąc dłoń do łomo­czą­cego serca.

Wstała. Się­ga­jący do ziemi saty­nowy szla­frok w kolo­rze kości sło­nio­wej lśnił i muskał smu­kłe, lekko opa­lone nogi. Byłam jej jedy­nym dziec­kiem, ale wyglą­da­ły­śmy jak sio­stry. Monica Tra­mell Bar­ker Mit­chell Stan­ton obse­syj­nie o sie­bie dbała. Mło­dzień­czy wygląd był narzę­dziem zapew­nia­ją­cym powo­dze­nie tej kobie­cie, która wzięła ślub dla sta­tusu i miała być ozdobą swo­jego męża.

– Zanim zaczniesz – powie­dzia­łam – ow­szem, musimy poroz­ma­wiać o weselu. Ale naprawdę muszę się spa­ko­wać, żeby móc dzi­siaj wró­cić do domu.

– Masz romans?

To obce­sowe pyta­nie zszo­ko­wało mnie bar­dziej niż to, że urzą­dziła na mnie zasadzkę.

– Słu­cham? Nie!

Wes­tchnęła, a jej barki wyraź­nie się roz­luź­niły.

– Dzięki Bogu. Powiesz mi, co się dzieje? Jak poważna była twoja kłót­nia z Gide­onem?

Poważna. Przez chwilę się mar­twi­łam, że swoją decy­zją Gideon dopro­wa­dzi do naszego roz­sta­nia.

– Pra­cu­jemy nad tym, mamo. To było tylko utrud­nie­nie na naszej dro­dze.

– Utrud­nie­nie, które kazało ci uni­kać go przez wiele dni? Nie tak należy sobie radzić z pro­ble­mami, Evo.

– To długa histo­ria… Skrzy­żo­wała ręce na pier­siach.

– Ni­gdzie się nie spie­szę.

– Ale ja tak. Muszę się szy­ko­wać do pracy.

Zro­biła minę świad­czącą o tym, że ją ura­zi­łam, a ja natych­miast poczu­łam wyrzuty sumie­nia.

Kie­dyś myśla­łam, że gdy doro­snę, będę taka jak moja matka. Godzi­nami prze­bie­ra­łam się w jej gar­de­ro­bie, poty­ka­łam w jej szpil­kach, sma­ro­wa­łam twarz jej dro­gimi kre­mami i kolo­ro­wymi kosme­ty­kami. Sta­ra­łam się naśla­do­wać jej lekko chro­pawy głos i zmy­słowy manie­ryzm, prze­ko­nana, że matka jest naj­wspa­nial­szą i naj­do­sko­nal­szą kobietą na świe­cie. To, jak trak­to­wała męż­czyzn, jak oni na nią patrzyli i zaspo­ka­jali jej potrzeby… Cóż, też chcia­łam posiąść tę magiczną moc.

W rezul­ta­cie wyro­słam na jej podo­bi­znę. Róż­niły nas tylko fry­zury i kolor oczu. Jed­nak nasze podo­bień­stwo koń­czyło się na wyglą­dzie. Nie mogły­by­śmy się bar­dziej róż­nić jako kobiety i, nie­stety, byłam z tego dumna. Prze­sta­łam ją pro­sić o radę, chyba że cho­dziło o ubiór albo wystrój wnętrz.

To się miało jed­nak zmie­nić. Od teraz.

W związku z Gide­onem wypró­bo­wa­łam wiele róż­nych tak­tyk, ale nie pro­si­łam o radę bli­skiej mi osoby, która wie­działa, że mam wyjść za mąż za zna­czą­cego i potęż­nego czło­wieka.

– Potrze­buję two­jej rady, mamo.

Moje słowa zawi­sły w powie­trzu, a potem dostrze­głam, że do niej dotarły. Zdu­miona otwo­rzyła sze­roko oczy. Chwilę póź­niej opa­dła na kanapę, jakby ugięły się pod nią kolana. Jej szok był dla mnie moc­nym cio­sem i uświa­do­mił mi, jak bar­dzo się od niej odcię­łam.

Żołą­dek skrę­cił mi się w supeł, gdy sia­da­łam naprze­ciwko niej na kana­pie. Nauczy­łam się uwa­żać na to, co mówię mamie, i robi­łam wszystko, co mogłam, by zataić infor­ma­cje, które mogłyby roz­po­cząć jedną z dopro­wa­dza­ją­cych mnie do szału dys­ku­sji.

Nie zawsze tak było. Nathan ode­brał mi cie­pło i bli­skość związku z matką, podob­nie jak ode­brał mi nie­win­ność. Kiedy mama dowie­działa się, co zaszło, zmie­niła się i stała się nado­pie­kuń­cza do tego stop­nia, że czu­łam się prze­śla­do­wana i przy­tło­czona. Była pewna wszyst­kiego w swoim życiu – z wyjąt­kiem mnie. O mnie zawsze się bała i była wścib­ska, a cza­sami wręcz reago­wała histe­rią. Z bie­giem lat zmu­si­łam się, by w imię wła­snego spo­koju nazbyt czę­sto roz­mi­jać się z prawdą i zata­jać sekrety przed wszyst­kimi kocha­nymi mi ludźmi.

– Nie wiem, jak mam być żoną, któ­rej potrze­buje Gideon – wyzna­łam.

Ścią­gnęła łopatki, a cała jej postawa wyra­żała obu­rze­nie.

– Czy ma romans?

– Nie. – Zaśmia­łam się nie­chęt­nie. – Żadne z nas nie ma romansu. Nie zro­bi­li­by­śmy sobie cze­goś takiego. Nie mogli­by­śmy. Prze­stań się o to mar­twić.

Musia­łam się zasta­no­wić, czy jej ostatni akt nie­wier­no­ści z moim ojcem nie był przy­pad­kiem praw­dzi­wym źró­dłem jej stra­pie­nia. Czy to jej cią­żyło? Kwe­stio­no­wała swój zwią­zek ze Stan­to­nem? Nie wie­dzia­łam, co o tym myśleć. Bar­dzo kocha­łam tatę, ale byłam też prze­ko­nana, że to mój ojczym jest ide­al­nym mężem dla mamy.

– Evo…

– Kilka tygo­dni temu wzię­li­śmy z Gide­onem pota­jemny ślub. – Boże, jak wspa­niale było to powie­dzieć.

Popa­trzyła na mnie i zamru­gała. Raz. Drugi.

– Słu­cham?

– Jesz­cze nic nie mówi­łam tacie – cią­gnę­łam. – Ale zamie­rzam do niego dzi­siaj zadzwo­nić.

W jej oczach zalśniły łzy.

– Dla­czego? O Boże. Evo… Jak to moż­liwe, że się tak od sie­bie odda­li­ły­śmy?

– Nie płacz. – Wsta­łam z kanapy, pode­szłam do niej i usia­dłam obok. Uję­łam ją za ręce, ale ona mnie gorąco uści­skała.

Wdy­cha­łam bli­ski mi zapach i czu­łam spo­kój, jaki można zna­leźć tylko w obję­ciach matki. Przy­naj­mniej przez kilka chwil.

– Nie pla­no­wa­li­śmy tego, mamo. Wyje­cha­li­śmy na week­end. Gideon zapy­tał, czy bym się zgo­dziła, wszystko zor­ga­ni­zo­wał… To było spon­ta­niczne. Pod­ję­li­śmy tę decy­zję pod wpły­wem chwili.

Odsu­nęła się ode mnie. Ujrza­łam jej zalaną łzami twarz i ogni­ste spoj­rze­nie.

– Oże­nił się z tobą bez umowy przed­ślub­nej? Wybu­chłam śmie­chem. Nie potra­fi­łam się powstrzy­mać. Moja matka musiała się sku­pić na kwe­stiach finan­so­wych. Pie­nią­dze od dawna były siłą napę­dową jej życia.

– Pod­pi­sa­li­śmy inter­cyzę.

– Evo Lau­ren! A czy się jej przyj­rza­łaś? Czy też pod­pi­sa­łaś ją spon­ta­nicz­nie?

– Prze­czy­ta­łam każde słowo.

– Nie jesteś praw­niczką! Boże, Evo… Wycho­wy­wa­łam cię na mądrzej­szą kobietę!

– Te sfor­mu­ło­wa­nia zro­zu­miałby nawet sze­ścio­la­tek – wypa­li­łam, ziry­to­wana tym, co sta­no­wiło praw­dziwy pro­blem w moim związku z Gide­onem: zbyt wielu ludzi wtrą­cało się do naszych spraw i absor­bo­wało uwagę, przez co nie mie­li­śmy czasu, by zająć się tym, co naprawdę tego wyma­gało. – Nie martw się o inter­cyzę.

– Powin­naś była popro­sić Richarda, żeby ją prze­czy­tał. Nie rozu­miem, dla­czego tego nie zro­bi­łaś. To takie nie­od­po­wie­dzialne. Po pro­stu…

– Widzia­łem ją, Moniko.

Oby­dwie się odwró­ci­ły­śmy na dźwięk głosu mojego ojczyma. Stan­ton wszedł do pokoju gotów roz­po­cząć nowy dzień. Wyglą­dał ele­gancko w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i żół­tym kra­wa­cie. Wyobra­zi­łam sobie, że Gideon w jego wieku będzie bar­dzo do niego podobny: fizycz­nie sprawny, dys­tyn­go­wany samiec alfa.

– Czy­ta­łeś ją? – zapy­ta­łam zasko­czona.

– Cross prze­słał mi ją kilka tygo­dni temu. – Stan­ton pod­szedł do mojej matki i wziął ją za rękę. – Nie dał­bym rady wyne­go­cjo­wać lep­szych warun­ków.

– Warunki zawsze mogą być lep­sze, Richar­dzie! – rzu­ciła ostro mama.

– Umowa prze­wi­duje bonusy w związku z waż­nymi wyda­rze­niami, takimi jak rocz­nice i uro­dze­nie dzieci. Nie ma też słowa o karach dla Evy, za to jest wzmianka o ewen­tu­al­nej tera­pii mał­żeń­skiej, gdyby oka­zała się potrzebna. Gdyby doszło do roz­wodu, podział majątku będzie wię­cej niż spra­wie­dliwy. Mia­łem ochotę zapy­tać, czy praw­nicy Crossa prze­glą­dali tę umowę. Wyobra­żam sobie, że gło­śno pro­te­sto­wali.

Matka sie­działa chwilę w mil­cze­niu i ana­li­zo­wała to, co usły­szała. Potem zerwała się na równe nogi i wybu­chła:

– Wie­dzia­łeś, że biorą pota­jemny ślub? Wie­dzia­łeś i nic nie powie­dzia­łeś?

– Nic nie wie­dzia­łem. – Stan­ton przy­tu­lił ją i mówił cicho jak do malut­kiego dziecka. – Pomy­śla­łem, że się przy­go­to­wuje z wyprze­dze­niem. Zazwy­czaj nego­cjo­wa­nie warun­ków umowy przed­ślub­nej zaj­muje wiele mie­sięcy. Cho­ciaż w tym przy­padku nie mógł­bym pro­sić o nic wię­cej. Wsta­łam. Musia­łam się spie­szyć, jeśli mia­łam zdą­żyć do pracy. Szcze­gól­nie tego dnia nie chcia­łam się spóź­nić.

– Dokąd to? – Matka odsu­nęła się od Stan­tona. – Nie skoń­czy­ły­śmy roz­mowy. Nie możesz zrzu­cać na mnie takiej bomby, a potem po pro­stu wyjść!

Odwró­ci­łam się w jej stronę i szłam tyłem do drzwi.

– Naprawdę muszę się już szy­ko­wać. Może spo­tkamy się w porze lun­chu i poroz­ma­wiamy?

– Nie możesz…

– Corinne Giroux – prze­rwa­łam jej.

Matka naj­pierw otwo­rzyła sze­roko oczy, a póź­niej je przy­mknęła. Jedno nazwi­sko. Nie musia­łam mówić nic wię­cej.

Była kobieta Gide­ona to pro­blem, który nie wymaga dal­szych wyja­śnień.

***

Rzadko się zda­rza, by ktoś przy­jeż­dżał na Man­hat­tan i nie czuł się tu od razu swo­bod­nie. Linia hory­zontu tej czę­ści Nowego Jorku została uwiecz­niona w nie­zli­czo­nych fil­mach i pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych roz­po­wszech­nia­ją­cych na całym świe­cie infor­ma­cję, że nowo­jor­czycy kochają swoje mia­sto.

Nie byłam wyjąt­kiem.

Podzi­wia­łam ele­gan­cję budynku Chry­slera wznie­sio­nego w stylu art déco. Potra­fi­łam okre­ślić swoją pozy­cję wzglę­dem Empire State Buil­ding. Podzi­wia­łam zapie­ra­jącą dech w pier­siach wyso­kość Sta­tui Wol­no­ści, która góruje nad mia­stem. Budy­nek Cross­fire też jest klasą samą w sobie. I uwa­ża­łam tak, zanim jesz­cze zako­cha­łam się w czło­wieku, któ­rego wizja dopro­wa­dziła do jego stwo­rze­nia.

Gdy Raul zapar­ko­wał mer­ce­desa przy chod­niku, podzi­wia­łam sza­fi­rowe szkło ota­cza­jące bryłę Cross­fire o kształ­cie ostro­słupa. Odchy­li­łam głowę i spoj­rza­łam na lśniącą ścianę, bie­gnąc wzro­kiem na samą górę, na zalany świa­tłem szczyt, gdzie znaj­do­wała się firma Cross Indu­stries. Mijali mnie prze­chod­nie – na chod­niku roiło się od męż­czyzn i kobiet idą­cych do pracy z aktów­kami i tor­bami na zakupy w jed­nej ręce i kub­kami z paru­jącą kawą w dru­giej.

Poczu­łam obec­ność Gide­ona, zanim go zoba­czy­łam. Całe moje ciało wibro­wało świa­do­mo­ścią jego obec­no­ści, gdy wysiadł ze swo­jego ben­tleya, który zatrzy­mał się za mer­ce­de­sem. Powie­trze wokół mnie było nała­do­wane, czuć w nim było ener­ge­ty­zu­jącą ener­gię, która zwia­stuje nad­cią­ga­jącą burzę.

Nale­ża­łam do nie­licz­nych osób, które wie­działy, że tę burzę kar­mił nie­po­kój znę­ka­nej duszy Gide­ona.

Odwró­ci­łam się w jego stronę i uśmiech­nę­łam. Nasze jed­no­cze­sne przy­by­cie nie było zbie­giem oko­licz­no­ści. Zorien­to­wa­łam się, zanim potwier­dziło to jego spoj­rze­nie.

Gideon miał na sobie gra­fi­towy gar­ni­tur, białą koszulę i srebrny kra­wat z mate­riału o sko­śnym splo­cie. Kosmyki ciem­nych wło­sów muskały linię jego szczęki i koł­nie­rzyk w sek­sow­nie zawa­diacki spo­sób. W jego spoj­rze­niu na­dal tliła się gorąca gwał­tow­ność, która na początku mnie parzyła, ale w jego błę­kit­nych oczach były też czu­łość i otwar­tość, które zna­czyły dla mnie znacz­nie wię­cej niż wszystko, co Gideon mógłby mi kie­dy­kol­wiek dać.

Szedł ku mnie, więc i ja ruszy­łam w jego stronę.

– Dzień dobry, Mroczny i Groźny.

Uśmiech­nął się. Roz­ba­wie­nie jesz­cze bar­dziej ocie­pliło jego spoj­rze­nie.

– Dzień dobry, żono.

Wycią­gnę­łam do niego rękę i poczu­łam, jak w poło­wie drogi mocno ujmuje moją dłoń.

– Dzi­siaj rano powie­dzia­łam matce… że się pobra­li­śmy.

Zdu­miony, uniósł ciemną brew, a potem posłał mi trium­falny uśmiech.

– To dobrze.

Śmie­jąc się z jego nie­po­skro­mio­nej zabor­czo­ści, dałam mu lek­kiego kuk­sańca w ramię. Przy­cią­gnął mnie do sie­bie i poca­ło­wał w kącik roze­śmia­nych ust – ruszał się jak bły­ska­wica.

Jego radość była zaraź­liwa. Czu­łam, jak we mnie kwit­nie i roz­ja­śnia wszyst­kie miej­sca, które od kilku dni spo­wi­jała ciem­ność.

– W cza­sie pierw­szej prze­rwy zadzwo­nię do taty.

I prze­każę mu wia­do­mość.

Spo­waż­niał.

– A dla­czego dopiero teraz, nie wcze­śniej?

Mówił łagod­nym gło­sem, cicho, dba­jąc o naszą pry­wat­ność. Wokół prze­pły­wał stru­mień pra­cow­ni­ków biu­ro­wych, ale nie zwra­cali na nas uwagi. Jed­nak waha­łam się z odpo­wie­dzią, bo czu­łam się zanadto wysta­wiona na widok publiczny.

A potem… jesz­cze ni­gdy nie było mi tak łatwo wyja­wić prawdy. Tak dużo ukry­wa­łam przed ludźmi, któ­rych kocha­łam. Cho­dziło o dro­bia­zgi, ale i o ważne sprawy. Sta­ra­łam się utrzy­mać sta­tus quo, a rów­no­cze­śnie mia­łam nadzieję na zmianę, któ­rej potrze­bo­wa­łam.

– Bałam się – odrze­kłam.

Pod­szedł bli­żej i patrzył na mnie badaw­czo.

– A teraz już się nie boisz?

– Nie.

– Dziś wie­czo­rem powiesz mi dla­czego. Przy­tak­nę­łam.

– Powiem.

Objął mnie za szyję. Jego dotyk był rów­no­cze­śnie zabor­czy i czuły. Pozba­wiona wyrazu twarz niczego nie zdra­dzała, ale oczy… te błę­kitne oczy… kipiały emo­cjami.

– Damy radę, aniele.

Miłość zalała mnie gorącą falą niczym odu­rze­nie wywo­łane świet­nym winem.

– Bez dwóch zdań.

***

Dziw­nie się czu­łam, prze­kra­cza­jąc próg firmy Waters Field & Leaman, skoro odli­cza­łam w myślach dni, w cza­sie któ­rych będę mogła jesz­cze mówić, że pra­cuję w tej pre­sti­żo­wej agen­cji rekla­mo­wej. Megumi Kaba poma­chała mi zza biurka recep­cjo­nistki. Postu­kała w słu­chawkę, żeby dać mi znać, że pro­wa­dzi roz­mowę tele­fo­niczną i nie możemy poroz­ma­wiać. Odma­cha­łam jej i ruszy­łam zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stronę swo­jego sta­no­wi­ska. Mia­łam sporo pracy i cze­kało na mnie nowe wyzwa­nie.

Należy jed­nak zaczy­nać od początku. Wrzu­ci­łam torebkę i torbę do dol­nej szu­flady, usia­dłam w fotelu i zaczę­łam prze­glą­dać stronę kwia­ciarni. Wie­dzia­łam, czego chcę. Dwa tuziny bia­łych róż w wyso­kim wazo­nie z czer­wo­nego krysz­tału.

Biel to sym­bol czy­sto­ści. Przy­jaźni. Wiecz­nej miło­ści. A także pod­da­nia się. Wyraź­nie poka­za­łam, na czym mi zależy, gdy wymu­si­łam sepa­ra­cję mię­dzy mną a Gide­onem. I wygra­łam. Ale nie chcia­łam wojo­wać z moim mężem.

Nawet nie sili­łam się na wymy­śle­nie jakiejś mądrej notki na bile­ciku dołą­czo­nym do kwia­tów, jak to robi­łam w prze­szło­ści. Po pro­stu napi­sa­łam prawdę. Sta­wało się to łatwiej­sze z każdą minutą.

Jest Pan cudowny, Panie Cross. Ubó­stwiam Pana i kocham.

Pani Cross

Strona inter­ne­towa kazała mi sfi­na­li­zo­wać trans­ak­cję. Klik­nę­łam „zamów” i przez chwilę wyobra­ża­łam sobie, co Gideon pomy­śli o tym pre­zen­cie. Mia­łam nadzieję, że pew­nego dnia zoba­czę, jak dostaje ode mnie kwiaty. Czy się uśmiech­nie, gdy mu je przy­nie­sie jego sekre­tarz Scott? Czy prze­rwie wypo­wiedź w cza­sie spo­tka­nia, które aku­rat pro­wa­dzi, żeby prze­czy­tać liścik ode mnie? A może czeka na jedną z nie­licz­nych chwil pry­wat­no­ści?

Uśmie­cha­łam się lekko, roz­wa­ża­jąc różne moż­li­wo­ści.

Uwiel­bia­łam dawać Gide­onowi pre­zenty.

A nie­ba­wem będę miała wię­cej czasu, by je wybie­rać.

***

– Odcho­dzisz?

Mark Gar­rity z nie­do­wie­rza­niem ode­rwał wzrok od mojego wypo­wie­dze­nia. Spoj­rzał na mnie. Ści­snęło mnie w żołądku na widok wyrazu twa­rzy szefa.

– Tak. I prze­pra­szam, że nie mogłam zro­bić tego z więk­szym wyprze­dze­niem.

– Jutro przy­cho­dzisz po raz ostatni? – Opadł na opar­cie fotela. Oczy Marka miały odcień cze­ko­lady i były nieco jaśniej­sze od jego kar­na­cji. Wyra­żały zasko­cze­nie i nie­po­kój. – Dla­czego, Evo?

Wes­tchnę­łam i pochy­li­łam się, by oprzeć łok­cie na kola­nach. Po raz kolejny powie­dzia­łam prawdę.

– Wiem, że jest to bar­dzo nie­pro­fe­sjo­nalne, ale… Muszę teraz zmie­nić prio­ry­tety i nie mogę poświę­cać pracy całej swo­jej uwagi. Przy­kro mi, Mark.

– Ja… − Gło­śno ode­tchnął i prze­cze­sał dło­nią ciemne mocno skrę­cone loki. – Cho­lera… Co mam powie­dzieć?

– Że mi wyba­czysz i nie będziesz miał mi tego za złe. – Zaśmia­łam się śmie­chem pozba­wio­nym weso­ło­ści. – Wiem, że pro­szę o wiele.

Zdo­był się na cierpki uśmiech.

– Nie chcę cię tra­cić, Evo. Wiesz o tym. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek uświa­do­mi­łem ci, jak wiele wnio­słaś do firmy. Dzięki tobie lepiej pra­cuję.

– Dzię­kuję, Mark. Doce­niam to. – Boże, to było trud­niej­sze, niż myśla­łam, choć wie­dzia­łam, iż jest to naj­lep­sza i jedyna decy­zja, jaką mogę pod­jąć.

Popa­trzy­łam na okno za ple­cami mojego szefa. Jako młod­szy opie­kun klienta miał mały gabi­net z wido­kiem na budy­nek po dru­giej stro­nie ulicy, ale mimo to jego biuro było tak samo nowo­jor­skie jak prze­stronny gabi­net Gide­ona Crossa na naj­wyż­szym pię­trze.

Podział na pię­tra pod wie­loma wzglę­dami odzwier­cie­dlał to, jak defi­nio­wa­łam swój zwią­zek z Gide­onem.

Wie­dzia­łam, kim był: czło­wie­kiem będą­cym klasą samą w sobie. To w nim kocha­łam i nie chcia­łam, żeby się zmie­nił. Chcia­łam wyłącz­nie wspiąć się na jego pię­tro dzięki wła­snym zasłu­gom. Nie bra­łam pod uwagę faktu, iż moja uparta odmowa zaak­cep­to­wa­nia tego, że nasze mał­żeń­stwo zmie­niło plan, ścią­gała go na swój poziom.

Nie zasłynę z tego, że wspię­łam się na szczyt w swo­jej dzie­dzi­nie. Według nie­któ­rych osób zawsze będę kobietą, która wyszła za mąż dla pozy­cji spo­łecz­nej. Będę musiała z tym żyć.

– Dokąd odcho­dzisz? – zapy­tał Mark.

– Szcze­rze mówiąc, na­dal się nad tym zasta­na­wiam.

Wiem tylko, że nie mogę tu zostać.

Moje mał­żeń­stwo nie wytrzyma więk­szej pre­sji, a ja pozwo­li­łam, by zna­la­zło się na kra­wę­dzi, bo sta­ra­łam się zacho­wać dystans, bo chcia­łam być na pierw­szym miej­scu.

Gideon Cross był głę­boki i wielki jak ocean. Odkąd go ujrza­łam, bałam się, że w nim utonę. Teraz już nie mogłam się tego bać. Nie po tym, gdy zro­zu­mia­łam, że jesz­cze więk­szy strach budzi we mnie myśl, że mogę go stra­cić.

Sta­ra­jąc się zacho­wać neu­tral­ność, prze­ska­ki­wa­łam z jed­nej strony na drugą. I choć bar­dzo mnie to wku­rzało, nie pomy­śla­łam, że jeśli pra­gnę kon­troli, to po pro­stu powin­nam ją prze­jąć.

– Czy Lan­Corp jest przy­czyną? – docie­kał Mark.

– Po czę­ści.

Wygła­dzi­łam spód­nicę ołów­kową w prążki, men­tal­nie pozby­wa­jąc się w ten spo­sób żalu do Gide­ona, który zwer­bo­wał Marka. Kata­li­za­to­rem było to, że Lan­Corp zwró­cili się do Waters Field & Leaman z prośbą, żeby ich kam­pa­nią zaj­mo­wał się Mark, a przez to także ja, do czego Gideon odniósł się podejrz­li­wie. Dzia­ła­nia Geof­freya Crossa Pon­ziego uszczu­pliły for­tunę rodziny Lan­do­nów i choć Ryan Lan­don i Gideon odbu­do­wali to, co ich ojco­wie stra­cili, Lan­don na­dal pra­gnął zemsty.

– Waż­niej­sze są jed­nak powody oso­bi­ste – powie­dzia­łam.

Mark się wypro­sto­wał, oparł łok­cie o biurko i pochy­lił się w moją stronę.

– To nie moja sprawa i nie będę wścib­ski, ale wiesz, że Ste­ven, Shawna i ja zawsze będziemy przy tobie, jeśli będziesz nas potrze­bo­wała. Bar­dzo cię lubimy.

Ten przy­pływ szcze­ro­ści spra­wił, że oczy zaszły mi łzami. Jego narze­czony Ste­ven Elli­son i jego sio­stra Shawna stali mi się bli­scy w ciągu tych kilku mie­sięcy pobytu w Nowym Jorku. Dołą­czyli do grupy przy­ja­ciół, którą stwo­rzy­łam w swoim nowym życiu. Bez względu na wszystko nie chcia­łam tra­cić związku z ludźmi, któ­rych poko­cha­łam.

– Wiem. – Uśmiech­nę­łam się ze smut­kiem. – Jeśli będę was potrze­bo­wała, zadzwo­nię. Obie­cuję. Wszystko będzie dobrze. Dla każ­dego z nas.

Mark roz­luź­nił się i uśmiech­nął.

– Ste­ven zemdleje z wra­że­nia. Może to ty powin­naś mu prze­ka­zać wia­do­mość.

Myśl o postaw­nym, towa­rzy­skim przed­się­biorcy budow­la­nym odgo­niła wszel­kie smutki. Ste­ven da mi popa­lić za to, że rezy­gnuję z pracy dla jego part­nera, ale zrobi to z czy­stej sym­pa­tii.

– Daj spo­kój – dro­czy­łam się z Mar­kiem. – Chyba mi tego nie zro­bisz? Już i tak jest mi ciężko.

– Nie mam nic prze­ciwko, żeby ci to tro­chę utrud­nić.

Zaśmia­łam się. O, tak. Będzie mi bra­ko­wało Marka i tej pracy. Bar­dzo.

***

Gdy zaczęła się pierw­sza prze­rwa, w Oce­an­side w Kali­for­nii na­dal było wcze­śnie, więc zamiast dzwo­nić, wysła­łam do taty wia­do­mość: „Daj mi znać, kiedy się obu­dzisz, dobrze? Muszę Ci o czymś powie­dzieć”. Wie­dzia­łam, że jako ojciec i poli­cjant Vic­tor Reyes miał skłon­ność do mar­twie­nia się, więc doda­łam: „To nic złego. Po pro­stu muszę Ci coś powie­dzieć”.

Tele­fon zaczął dzwo­nić, led­wie go odło­ży­łam na blat w pokoju socjal­nym, żeby zro­bić sobie kawę. Na ekra­nie poja­wiła się przy­stojna twarz taty. Miał szare oczy, które po nim odzie­dzi­czy­łam.

Nagle poczu­łam zde­ner­wo­wa­nie. Się­gnę­łam po tele­fon trzę­sącą się ręką. Bar­dzo kocha­łam oboje rodzi­ców, ale zawsze uwa­ża­łam, że tata był wraż­liw­szy od mamy. O ile mama zawsze bez waha­nia mówiła, w jaki spo­sób mogła­bym pozbyć się wad, tata zda­wał się ich nie dostrze­gać. Na samą myśl o tym, że mogła­bym go roz­cza­ro­wać, zra­nić, czu­łam się okrutna.

– Cześć, tato! Jak się masz?

– To ja chcę cię o to zapy­tać, kocha­nie. U mnie wszystko po sta­remu. Co u cie­bie? Co się dzieje?

Pode­szłam do naj­bliż­szego sto­lika i usia­dłam na krze­śle, żeby się uspo­koić.

– Pisa­łam ci, że nie stało się nic złego, a ty i tak wyda­jesz się zanie­po­ko­jony. Obu­dzi­łam cię?

– Mar­twie­nie się to moja spe­cjal­ność – odparł z ser­decz­nym roz­ba­wie­niem w gło­sie. – Szy­ko­wa­łem się do jog­gingu przed pracą, więc mnie nie obu­dzi­łaś. Powiedz, o co cho­dzi.

Zaschło mi ustach i ciężko prze­łknę­łam ślinę.

– Rany, to trud­niej­sze, niż myśla­łam. Powie­dzia­łam Gide­onowi, że mar­twię się bar­dziej o mamę i że z tobą będzie łatwiej, a teraz pró­buję…

– Evo.

Wzię­łam głę­boki wdech.

– Wzię­li­śmy z Gide­onem pota­jem­nie ślub.

Po dru­giej stro­nie zapa­dła cisza.

– Tato?

– Kiedy?

Jego zachryp­nięty ton mnie dobi­jał.

– Kilka tygo­dni temu.

– Zanim przy­je­cha­łaś się ze mną spo­tkać?

– Tak.

Cisza.

Boże. Jakie to okrutne. Zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej powie­dzia­łam mu o tym, czego dopu­ścił się Nathan, i to go pra­wie zała­mało. A teraz to…

– Tato, dopro­wa­dzasz mnie do szału. Byli­śmy na wyspie. Było pięk­nie, wręcz cudow­nie. Ośro­dek, w któ­rym się zatrzy­ma­li­śmy, orga­ni­zuje śluby, więc cała sprawa oka­zała się bar­dzo łatwa. Jak w Las Vegas. Jest tam peł­no­eta­towy urzęd­nik i ktoś, kto zaj­muje się pozwo­le­niami. To był ide­alny moment. – Głos mi się zała­mał. – Tato… powiedz coś.

– Nie wiem, co.

Po policzku spły­nęła mi gorąca łza. Mama wybrała bogac­two zamiast miło­ści, a Gideon był dosko­na­łym przy­kła­dem typu męż­czy­zny, jakiego wolała od mojego ojca. Wie­dzia­łam, że tata będzie musiał się zmie­rzyć ze swoim uprze­dze­niem, a teraz poja­wiło się jesz­cze to utrud­nie­nie.

– I tak urzą­dzimy wesele – powie­dzia­łam i prze­rwa­łam, żeby odchrząk­nąć. – Chcemy wygło­sić swoje przy­sięgi w obec­no­ści przy­ja­ciół i rodziny.

– Tego się spo­dzie­wa­łem – mruk­nął. – Cho­lera! Mam wra­że­nie, jakby Cross mi coś ukradł! Mia­łem mu prze­ka­zać moją córeczkę, pra­co­wa­łem nad tym, a on po pro­stu sobie cie­bie wziął. I nic mi nie powie­dzia­łaś. Byłaś tu, w moim domu i nie wspo­mnia­łaś o tym ani sło­wem. To mnie boli, Evo. Boli.

Nie potra­fi­łam powstrzy­mać łez po takich sło­wach.

Zalały mnie gorącą falą. Widzia­łam jak przez mgłę i mia­łam ści­śnięte gar­dło.

Pod­sko­czy­łam na dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Do pokoju wszedł Will Gran­ger.

– Pew­nie jest tutaj – powie­dział kolega. – No i pro­szę… Urwał na widok mojej twa­rzy, a z oczu za kwa­dra­to­wymi opraw­kami oku­la­rów znik­nęła weso­łość.

Ręka oble­czona w ciemny mate­riał odsu­nęła go na bok. Gideon. Wypeł­nił świa­tło drzwi, jego spoj­rze­nie spo­częło na mnie i zlo­do­wa­ciało. Nagle przy­po­mi­nał anioła zemsty, a w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze wyglą­dał kom­pe­tent­nie i nie­bez­piecz­nie. Rysy jego twa­rzy zasty­gły i przy­po­mi­nały piękną maskę.

Zamru­ga­łam, a mój mózg sta­rał się okre­ślić, jakim cudem i dla­czego się tu zna­lazł. Zanim mi się to udało, stał przede mną i trzy­mał w dłoni mój tele­fon. Popa­trzył na ekran, po czym przy­ło­żył go do ucha.

– Vik­to­rze. – Imię mojego ojca zabrzmiało jak ostrze­że­nie. – Zdaje się, że zde­ner­wo­wa­łeś Evę, więc teraz poroz­ma­wiasz ze mną.

Will wyco­fał się i zamknął za sobą drzwi.

Gideon mówił ostrym tonem, lecz jego palce gła­dzące mnie po policzku były nie­by­wale deli­katne. Patrzył na mnie, a błę­kit jego oczu migo­tał lodo­watą wście­kło­ścią, na któ­rej widok pra­wie zaczę­łam dygo­tać.

Jasny gwint, ale się wściekł. Mój tata rów­nież. Nie musia­łam trzy­mać słu­chawki przy uchu, by usły­szeć, jak krzy­czy.

Chwy­ci­łam Gide­ona za nad­gar­stek i pokrę­ci­łam głową, czu­jąc nagły przy­pływ stra­chu, że dwóch męż­czyzn, któ­rych kocham naj­bar­dziej na świe­cie, nagle się znie­lubi, a może nawet znie­na­wi­dzi.

– Nic się nie stało – szep­nę­łam. – Nic mi nie jest. Zmru­żył oczy i bez­gło­śnie powie­dział, że to nie­prawda.

A kiedy znowu się ode­zwał do mojego ojca, mówił sta­now­czo, w pełni opa­no­wany, przez co brzmiał jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jąco.

– Masz prawo się zło­ścić i mieć poczu­cie krzywdy, to prawda. Ale nie pozwolę, by z tego powodu moja żona się dener­wo­wała… Oczy­wi­ście, nie mam dzieci i nie potra­fię sobie tego wyobra­zić.

Wytę­ża­łam słuch i mia­łam nadzieję, iż cich­szy ton ozna­czał, że tata się uspo­ka­jał, a nie nakrę­cał jesz­cze bar­dziej.

Gideon nagle zesztyw­niał i odsu­nął ode mnie dłoń.

– Nie, nie był­bym szczę­śliwy, gdyby moja sio­stra wyszła pota­jem­nie za mąż. Ale nie na niej bym się wtedy wyży­wał.

Jęk­nę­łam. Mój mąż i mój tata mieli pewną wspólną cechę: obaj byli nie­sa­mo­wi­cie opie­kuń­czy wobec osób, które kochali.

– W każ­dej chwili pozo­staję do usług, Vik­to­rze. Mogę nawet do cie­bie przy­je­chać, jeśli tego potrze­bu­jesz. Kiedy poślu­bi­łem twoją córkę, wzią­łem na sie­bie pełną odpo­wie­dzial­ność zarówno za nią, jak i za jej szczę­ście. Jeśli muszę ponieść tego kon­se­kwen­cje, nie będę się uchy­lał.

Zmru­żył oczy i słu­chał.

Następ­nie usiadł naprze­ciwko mnie, poło­żył tele­fon na sto­liku i włą­czył gło­śnik.

– Evo? – Głos ojca wypeł­nił pomiesz­cze­nie.

Wzię­łam głę­boki, choć ury­wany oddech i ści­snę­łam dłoń Gide­ona, którą do mnie wycią­gnął.

– Jestem tu, tato.

– Kocha­nie… − Ojciec też zaczerp­nął głę­boko powie­trza. – Nie dener­wuj się, dobrze? Ja… Potrze­buję czasu, żeby to do mnie dotarło. Nie spo­dzie­wa­łem się tego i… Muszę to sobie jakoś poukła­dać w gło­wie. Możemy poroz­ma­wiać wie­czo­rem? Gdy skoń­czę pracę?

– Oczy­wi­ście.

– To dobrze – zamilkł.

– Kocham cię, tato.

W moim gło­sie sły­chać było płacz. Gideon przy­su­nął bli­żej krze­sło i ści­snął udami moje nogi. To nie­sa­mo­wite, ile mi dawał siły i jaką ulgę czu­łam, wie­dząc, że jest dla mnie opar­ciem. To było coś innego od wspar­cia Cary’ego. Z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mogłam podzie­lić się każ­dym pomy­słem, kibi­co­wał mi, a gdyby zaszła taka potrzeba, to przy­ło­żyłby komuś w moim imie­niu. Gideon był tar­czą.

Musia­łam mieć dość siły, by przy­znać, gdy potrze­bo­wa­łam tej tar­czy.

– Też cię kocham, dzie­cinko – powie­dział tata tonem, w któ­rym pobrzmie­wały ból i smu­tek. Aż zakłuło mnie serce. – Zadzwo­nię póź­niej.

– Dobrze… − Co innego mogłam powie­dzieć? W tej chwili nie wie­dzia­łam, jak napra­wić sytu­ację. – Cześć.

Gideon zakoń­czył roz­mowę, a następ­nie przy­trzy­mał moje drżące ręce. Nie odry­wał ode mnie wzroku, a lód stop­niowo ustę­po­wał miej­sca czu­ło­ści.

– Nie możesz się wsty­dzić, Evo. Zro­zu­miano? Przy­tak­nę­łam.

– Nie wsty­dzę się.

Ujął w dło­nie moją twarz, kciu­kami ocie­ra­jąc łzy pły­nące mi po policz­kach.

– Nie mogę patrzeć, jak pła­czesz, aniołku.

Zdu­si­łam w sobie smu­tek, spy­cha­jąc go do kącika, w któ­rym będę mogła się nim póź­niej zająć.

– Dla­czego tu jesteś? Skąd wie­dzia­łeś?

– Przy­sze­dłem podzię­ko­wać ci za kwiaty – wymru­czał.

– Och. A podo­bają ci się? – Zdo­by­łam się na uśmiech. – Chcia­łam, żebyś o mnie pomy­ślał.

– Myślę o tobie bez­u­stan­nie. W każ­dej minu­cie. – Chwy­cił mnie za bio­dra i przy­su­nął bli­żej.

– Wystar­czyło przy­słać wia­do­mość.

– Ach. – Na widok jego sła­bego uśmie­chu krew zaczęła szyb­ciej krą­żyć w moich żyłach. – Nie prze­ka­za­łaby tego.

Wziął mnie na kolana i namięt­nie poca­ło­wał.

***

„Wra­camy dzi­siaj do domu?”, zapy­tał Cary w SMS-ie, gdy cze­ka­łam na windę, żeby zje­chać do lobby. Mama już tam na mnie cze­kała, a ja pró­bo­wa­łam pozbie­rać myśli. Mia­ły­śmy sporo do nad­ro­bie­nia.

Boże, mia­łam nadzieję, że pomoże mi pora­dzić sobie z tym wszyst­kim.

„Taki mam plan”, odpi­sa­łam mojemu kocha­nemu, choć cza­sami wku­rza­ją­cemu współ­lo­ka­to­rowi. Wsia­dłam do windy. „Po pracy mam spo­tka­nie, a potem jem kola­cję z Gide­onem. Może być późno”.

„Kola­cję? Musisz mi to wytłu­ma­czyć”. Uśmiech­nę­łam się. „Oczy­wi­ście”.

„Dzwo­nił Trey”.

Wypu­ści­łam szybko powie­trze, jak­bym przez cały czas wstrzy­my­wała oddech. Pew­nie w jakimś sen­sie tak było. Nie mogłam winić chło­paka Cary’ego, z któ­rym łączyła go burz­liwa rela­cja, za to, że się wyco­fał, gdy się dowie­dział o ciąży dziew­czyny Cary’ego. Trey musiał się pogo­dzić z bisek­su­ali­zmem Cary’ego, a poja­wie­nie się dziecka ozna­czało, że w ich związku zawsze będzie ktoś trzeci.

Nie mam wąt­pli­wo­ści, że Cary powi­nien był wcze­śniej się zaan­ga­żo­wać w zwią­zek z Treyem, zamiast pod­trzy­my­wać inne opcje, ale rozu­mia­łam strach sto­jący za jego poczy­na­niami. Wie­dzia­łam nazbyt dobrze, o czym myśli czło­wiek, gdy prze­cho­dzi przez to, co spo­tkało Cary’ego i mnie, a mimo to spo­tyka kogoś wspa­nia­łego, kto go kocha.

Kiedy sprawy ukła­dają się zbyt dobrze, to dzieją się naprawdę?

Rozu­mia­łam też Treya i jeśli posta­nowi odejść, to usza­nuję jego decy­zję. Jed­nak zwią­zek z Treyem był naj­wspa­nial­szą rze­czą, jaka spo­tkała Cary’ego od dawna. Byłoby mi bar­dzo przy­kro, gdyby im się jed­nak nie udało. Wystu­ka­łam szybko wia­do­mość: „Co powie­dział”?

„Powiem Ci, gdy się spo­tkamy”.

„Cary! To okrutne”.

Dosta­łam odpo­wiedź, dopiero gdy poko­ny­wa­łam obro­tową bramkę w lobby.

„No coś Ty”?

Zanie­po­ko­iłam się, bo to nie zapo­wia­dało dobrych wie­ści. Sta­nę­łam z boku, żeby nie blo­ko­wać przej­ścia i napi­sa­łam: „Kocham Cię sza­leń­czo, Cary Tay­lo­rze”.

„Ja Cie­bie też, mała”.

– Evo!

Mama poko­nała dzie­lącą nas odle­głość, stu­ka­jąc nie­wiel­kimi obca­sami swo­ich san­dał­ków. Tej kobiety nie da się nie zauwa­żyć nawet w tłu­mie ludzi wycho­dzą­cych i wcho­dzą­cych do budynku Cross­fire. Monica Stan­ton była drobna i powinna się gubić w morzu gar­ni­tu­rów, ale zwra­cała na sie­bie zbyt dużo uwagi, aby to było moż­liwe. Cha­ry­zma. Zmy­sło­wość. Deli­kat­ność. Ta kom­bi­na­cja uczy­niła gwiazdę z Mari­lyn Mon­roe i uosa­biała moją matkę. Ubrana w gra­na­towy kom­bi­ne­zon bez ręka­wów Monica Stan­ton nie wyglą­dała na swoje lata i miała w sobie wię­cej pew­no­ści sie­bie niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Pan­tery od Car­tiera na szyi i nad­garstku komu­ni­ko­wały, że mama nie musi liczyć się z pie­niędzmi.

Pode­szła i wzięła mnie w obję­cia, co mnie dosyć zasko­czyło.

– Mamo.

– Nic ci nie jest? – Odsu­nęła się, by przyj­rzeć się mojej twa­rzy.

– Słu­cham? Nie. A dla­czego?

– Dzwo­nił twój ojciec.

– Och. – Spoj­rza­łam na nią z rezerwą. – Nie przy­jął dobrze tej wia­do­mo­ści.

– Zga­dza się.

Wzię­łam ją pod rękę i wyszły­śmy z budynku.

– Przej­dzie mu – cią­gnęła mama. – Nie był jesz­cze gotów, by cię komuś oddać.

– Bo przy­po­mi­nam mu cie­bie.

Według mojego ojca to matka od niego ode­szła. Na­dal ją kochał, nawet po dwu­dzie­stu latach osob­nego życia.

– Bzdura. Ow­szem, jeste­śmy do sie­bie podobne, ale ty jesteś znacz­nie cie­kaw­sza.

To mnie roz­ba­wiło.

– Gideon twier­dzi, że jestem inte­re­su­jąca – przy­zna­łam.

Uśmiech­nęła się pro­mien­nie, a mija­jący nas męż­czy­zna potknął się o wła­sne nogi.

– Oczy­wi­ście. Jest kone­se­rem kobiet – zauwa­żyła. – Wyglą­dasz olśnie­wa­jąco, ale potrzeba było cze­goś wię­cej niż urody, żeby cię poślu­bił.

Zatrzy­ma­łam się przed obro­to­wymi drzwiami, żeby puścić mamę przo­dem. Ude­rzyła we mnie fala par­nego upału, gdy dołą­czy­łam do niej na chod­niku, a moja skóra natych­miast zwil­got­niała. Cza­sami wąt­pi­łam, czy kie­dy­kol­wiek przy­wyknę do tej wil­got­no­ści, ale dopi­sy­wa­łam to do listy kosz­tów, które muszę ponieść, by miesz­kać w mie­ście, które tak bar­dzo poko­cha­łam. Wio­sna w Nowym Jorku była piękna i wie­dzia­łam, że jesień też taka będzie. To ide­alna pora roku, by odno­wić śluby, jakie zło­ży­łam męż­czyź­nie, który posiadł moją duszę i serce.

Dzię­ko­wa­łam Bogu za kli­ma­ty­za­cję, gdy zoba­czy­łam szefa ochrony Stan­tona cze­ka­ją­cego na nas przy czar­nym samo­cho­dzie, który stał przy kra­węż­niku.

Ben­ja­min Clancy ski­nął mi głową na powi­ta­nie z typową dla niego pewną sie­bie non­sza­lan­cją. Jak zwy­kle, zacho­wy­wał się pro­fe­sjo­nal­nie, a ja byłam mu tak wdzięczna, że z tru­dem się powstrzy­my­wa­łam, żeby go nie uca­ło­wać.

Gideon zabił Nathana, żeby mnie chro­nić. Clancy zadbał o to, żeby Gideon ni­gdy za to nie odpo­wie­dział.

– Cześć – powie­dzia­łam na powi­ta­nie, patrząc na swój uśmiech odbi­ja­jący się w jego lot­ni­czych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych.

– Evo, jak miło cię widzieć.

– Wza­jem­nie.

Nie uśmiech­nął się do mnie wprost, bo to nie było w jego stylu. Ale wyczu­łam jego uśmiech.

Mama wsia­dła pierw­sza. Dołą­czy­łam do niej na tyl­nym sie­dze­niu. Zanim Clancy zdą­żył obejść samo­chód, obró­ciła się w moją stronę i wzięła mnie za rękę.

– Nie martw się ojcem. Ma wybu­chowy laty­no­ski tem­pe­ra­ment, ale jego wybuch ni­gdy nie trwa długo. Chce wyłącz­nie two­jego szczę­ścia.

Deli­kat­nie ści­snę­łam jej palce.

– Wiem. Ale naprawdę mi zależy, by tata i Gideon się doga­dy­wali.

– To dwaj bar­dzo nie­ustę­pliwi męż­czyźni, kocha­nie.

Od czasu do czasu będą się spie­rać.

Miała rację. Marzy­łam o tym, że będą się kum­plo­wać, jak to faceci, i roz­ma­wiać o spo­rcie i samo­cho­dach, tro­chę się z sie­bie nabi­ja­jąc i pokle­pu­jąc po ple­cach. Musia­łam jed­nak spoj­rzeć na sprawę real­nie, bez względu na to, co to ozna­czało.

– Masz rację – przy­zna­łam. – Obaj są już dużymi chłop­cami. Jakoś się doga­dają. – Oby. Z wes­tchnie­niem wyj­rza­łam przez okno. – Chyba wymy­śli­łam spo­sób na Corinne Giroux.

– Evo, musisz prze­stać myśleć o tej kobie­cie. Poświę­ca­jąc jej uwagę, dajesz jej wła­dzę, na jaką nie zasłu­guje.

Popa­trzy­łam na mamę.

– Dali­śmy jej wła­dzę choćby przez to, że ota­czamy nasze życie taką tajem­nicą. Świat jest cie­kaw wszyst­kiego, co doty­czy Gide­ona. Jest wspa­niały, bogaty, sek­sowny, bły­sko­tliwy. Ludzie chcą wie­dzieć o nim wszystko, ale on strzeże swo­jej pry­wat­no­ści do tego stop­nia, że w zasa­dzie nie wie­dzą nic. A Corinne wyko­rzy­stała to, by napi­sać swoją bio­gra­fię z cza­sów, gdy była z Gide­onem.

Spoj­rzała na mnie stra­piona.

– Co suge­ru­jesz?

Wycią­gnę­łam z torebki mały tablet.

– Potrze­bu­jemy wię­cej rze­czy tego rodzaju.

Usta­wi­łam ekran, tak żeby widziała zro­bione zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej zdję­cie przed­sta­wia­jące Gide­ona i mnie sto­ją­cych przed Cross­fire. Gideon obej­mo­wał mnie za szyję czule i wład­czo zara­zem, a moja zwró­cona w jego stronę twarz wyra­żała miłość i uwiel­bie­nie. W żołądku mnie ści­snęło na widok tak oso­bi­stej sceny wysta­wio­nej na żar­łoczne spoj­rze­nia całego świata, ale musia­łam się z tym oswoić. Musia­łam dać ludziom wię­cej takich scen.

– Powin­ni­śmy prze­stać się ukry­wać – cią­gnę­łam. – Musimy się poka­zy­wać. Zbyt dużo czasu spę­dzamy za zamknię­tymi drzwiami. Publika pra­gnie miliar­dera play­boya, który nagle został księ­ciem z bajki. Ludzie chcą patrzeć na bajki i szczę­śliwe zakoń­cze­nia. Muszę dać im taką opo­wieść, jakiej pra­gną, bo w porów­na­niu z nią Corinne i jej książka wypadną żało­śnie.

Mama wzru­szyła ramio­nami.

– Potworny pomysł.

– Wcale nie.

– Jest okropny, Evo! Nie sprze­daje się ciężko wypra­co­wa­nej pry­wat­no­ści za nic. Jeśli zacznie­cie zaspo­ka­jać ten głód publiki, będzie się tylko nasi­lał. Na Boga, chyba nie chcesz zostać boha­terką z tablo­idów!

Zaci­snę­łam szczęki.

– Do tego nie doj­dzie.

– Ale dla­czego aż tak ryzy­ku­jesz? – zapy­tała pod­nie­sio­nym, piskli­wym tonem. – Z powodu Corinne Giroux? Jej książka zdo­bę­dzie popu­lar­ność, która prze­mi­nie rów­nie szybko, za to ty ni­gdy nie uwol­nisz się od uwagi, którą na sie­bie zwró­cisz!

– Nie rozu­miem cię. Nie mogę być żoną Gide­ona i nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Rów­nie dobrze mogę prze­jąć nad tym kon­trolę i dyry­go­wać sceną.

– Ist­nieje róż­nica mię­dzy zna­czącą osobą a boha­terką z por­talu TMZ!

Wark­nę­łam w duchu.

– Mam wra­że­nie, że dra­ma­ty­zu­jesz. Pokrę­ciła prze­czącą głową.

– Mówię ci, to jest zły spo­sób na pora­dze­nie sobie z sytu­acją. Prze­dys­ku­to­wa­łaś to z Gide­onem? Jakoś nie wie­rzę, że przy­stał na coś takiego.

Patrzy­łam na nią, szcze­rze zasko­czona jej reak­cją. Sądzi­łam, że mnie poprze, zwa­żyw­szy na jej sto­su­nek do kwe­stii dobrego zamąż­pój­ścia i wszyst­kiego, co się z tym wiąże.

Dopiero wtedy dostrze­głam strach, przez który zaci­snęła usta i który zachmu­rzył jej wzrok.

– Mamo – ode­zwa­łam się łagod­niej­szym tonem, a w myślach dałam sobie kuk­sańca za to, że wcze­śniej tego nie dostrze­głam. – Już nie musimy się oba­wiać Nathana.

Teraz to ona mi się przy­glą­dała.

– To prawda – przy­znała, ale ani tro­chę się nie uspo­ko­iła. – Ale obna­ża­nie wszyst­kiego, co robisz… co mówisz i posta­na­wiasz, by świat mógł to ana­li­zo­wać ku swo­jej ucie­sze może być samo w sobie kosz­ma­rem.

– Nie zamie­rzam pozwa­lać, by inni ludzie decy­do­wali o tym, jak ja i moje mał­żeń­stwo mamy być postrze­gani!

Mia­łam dość czu­cia się jak… ofiara. Chcia­łam przejść do ofen­sywy.

– Evo, nie jesteś…

– To podaj mi inny pomysł, który nie spro­wa­dzałby się do sie­dze­nia z zało­żo­nymi rękami. Albo zamy­kamy temat. – Odwró­ci­łam się od niej. – Nie osią­gniemy zgody, a ja nie zmie­nię zda­nia, o ile nie zoba­czę innego planu.

Prych­nęła sfru­stro­wana, po czym zamil­kła.

Palce mnie świerz­biły, tak bar­dzo chcia­łam wysłać Gide­onowi wia­do­mość i dać upust emo­cjom. Powie­dział mi kie­dyś, że dosko­nale bym sobie radziła z zarzą­dza­niem sytu­acjami kry­zy­so­wymi. Zasu­ge­ro­wał, żebym uży­czyła swo­ich talen­tów Cross Indu­stries.

Dla­czego nie mia­ła­bym zacząć od cze­goś bar­dziej oso­bi­stego i waż­niej­szego?

2

– Kolejne kwiaty? – Arash Madani zapy­tał, gdy wkro­czył do mojego gabi­netu przez otwarte podwójne szklane drzwi.

Mój główny peł­no­moc­nik pod­szedł do usta­wio­nych przy kana­pach bia­łych róż od Evy. Posta­wi­łem je na sto­liku kawo­wym, żeby móc na nie patrzeć. Sku­tecz­nie odcią­gały moją uwagę od noto­wań gieł­do­wych, które prze­su­wały się po ścia­nie pła­skich ekra­nów wiszą­cych za nimi. Dołą­czony do róż bile­cik leżał na wyko­na­nym z przy­dy­mio­nego szkła bla­cie biurka. Wzią­łem go do ręki i po raz setny prze­czy­ta­łem wypi­sane na nim słowa. Arash wyjął jedną z róż i przy­tknął do nosa.

– Co trzeba zro­bić, żeby dosta­wać takie kwiaty? Odchy­li­łem się i w zamy­śle­niu zwró­ci­łem uwagę na to, że jego szma­rag­dowy kra­wat pasuje do ozdo­bio­nych klej­no­tami kara­fek sto­ją­cych na barku. Zanim Arash wszedł do mojego gabi­netu, jedy­nymi jaskra­wymi pla­mami w tym mono­chro­ma­ty­czym wnę­trzu były te karafki i czer­wony wazon od Evy.

– Trzeba być z wła­ściwą kobietą. Wsu­nął kwiat z powro­tem do wazonu.

– No, Cross, opo­wia­daj.

– Wolę trium­fo­wać w mil­cze­niu. Chcesz mi coś powie­dzieć?

Pod­cho­dząc do biurka, uśmie­chał się w spo­sób suge­ru­jący, że uwiel­biał swoją pracę, choć ja ni­gdy w to nie wąt­pi­łem. Jego instynkt łowcy był pra­wie tak silny jak mój.

– Dopra­co­wu­jemy umowę z Mor­ga­nem. – Popra­wił dopa­so­wane spodnie i usiadł na jed­nym z dwóch foteli sto­ją­cych naprze­ciw biurka. Nosił się tro­chę bar­dziej krzy­kli­wie niż ja, ale bez zarzutu. – Dopie­ści­li­śmy naj­waż­niej­sze punkty. Na­dal sie­dzimy nad nie­któ­rymi klau­zu­lami, ale powin­ni­śmy być gotowi w przy­szłym tygo­dniu.

– Dobrze.

– Jesteś oszczędny w wypo­wie­dziach. Spę­dzi­cie razem ten week­end?

Pokrę­ci­łem głową.

– Być może Eva będzie chciała gdzieś wyjść. Jeśli tak, prze­ko­nam ją, żeby tego nie robiła.

Arash się roze­śmiał.

– Spo­dzie­wa­łem się, że pew­nego dnia się ustat­ku­jesz. Każdy z nas w końcu to robi, ale myśla­łem, że mnie ostrze­żesz.

– Też tak myśla­łem.

To nie była do końca prawda. Nie przy­pusz­cza­łem, że z kim­kol­wiek będę dzie­lił życie. Ni­gdy nie zaprze­cza­łem, że moja prze­szłość kła­dła się cie­niem na teraź­niej­szo­ści, ale zanim poja­wiła się Eva, nie widzia­łem potrzeby dzie­le­nia się z kimś tą prze­szło­ścią. Nie można jej było zmie­nić, więc po co do niej wra­cać?

Wsta­łem, pod­sze­dłem do jed­nej z dwóch prze­szklo­nych od pod­łogi do sufitu ścian i spoj­rza­łem na to wspa­niałe mia­sto roz­cią­ga­jące się za oknami.

Wcze­śniej nie wie­dzia­łem o ist­nie­niu Evy i bałem się nawet marzyć o zna­le­zie­niu tej jedy­nej, która zaak­cep­to­wa­łaby i poko­chała wszyst­kie aspekty mojej oso­bo­wo­ści. Jak to moż­liwe, że zna­la­złem ją tutaj, na Man­hat­ta­nie, w budynku, który wybu­do­wa­łem wbrew dobrym radom innych, tak wiele ryzy­ku­jąc? Mówiono, że jest zbyt kosz­towny i zbędny. Zale­żało mi jed­nak, by upa­mięt­nić nazwi­sko Cross i by ludzie znów zaczęli je koja­rzyć z czymś wspa­nia­łym. Mój ojciec zmie­szał je z bło­tem, ja zaś wznio­słem je na wyżyny w naj­waż­niej­szym mie­ście na świe­cie.

– Nic nie suge­ro­wało, że się do tego skła­niasz – ode­zwał się Arash, sta­jąc za mną. – O ile dobrze pamię­tam, spo­ty­ka­łeś się z dwiema kobie­tami, gdy sza­le­li­śmy pod­czas Cinco de Mayo1, a kilka dni póź­niej popro­si­łeś mnie o spo­rzą­dze­nie inter­cyzy suge­ru­ją­cej, że osza­la­łeś.

Przy­glą­da­łem się mia­stu, wyko­rzy­stu­jąc rzadką oka­zję do patrze­nia na nie z per­spek­tywy, jaką zapew­niały mi wyso­kość budynku Cross­fire i moja pozy­cja.

– Czy jestem znany z tego, że odwle­kam fina­li­za­cję przed­się­wzięć? – zapy­ta­łem.

– Czym innym jest wzbo­ga­ca­nie swo­jego port­fo­lio, a czym innym reor­ga­ni­za­cja życia w ciągu jed­nej nocy. – Roze­śmiał się. – Jakie masz plany? Chcesz kupić nowy dom przy plaży?

– Świetny pomysł.

Zamie­rza­łem zabrać żonę na Outer Banks. Kiedy mia­łem ją tylko dla sie­bie, czu­łem się jak w nie­bie. Oży­wiała mnie, spra­wiała, że pra­gną­łem życia, jakiego ni­gdy nie wio­dłem.

Stwo­rzy­łem swoje impe­rium, pamię­ta­jąc o prze­szło­ści. A teraz, dzięki Evie, będę je roz­bu­do­wy­wał dla przy­szło­ści. Na sto­ją­cym na biurku tele­fo­nie roz­bły­sła dioda. To był Scott. Na pierw­szej linii. Wci­sną­łem guzik i usły­sza­łem przez gło­śnik jego głos:

– W recep­cji jest Corinne Giroux. Twier­dzi, że potrze­buje tylko kilku minut, żeby coś ci prze­ka­zać. To sprawa pry­watna, więc chce się widzieć z tobą oso­bi­ście.

– No jasne – wypa­lił Arash. – Może to kolejne kwiaty. Spoj­rza­łem na niego.

– To zła kobieta.

– Gdyby wszyst­kie złe kobiety wyglą­dały jak Corinne.

– Pamię­taj o tym, gdy pój­dziesz do recep­cji po to, co przy­nio­sła, cokol­wiek to jest.

Uniósł brwi.

– Serio? Auć!

– Jeśli chce roz­ma­wiać, może roz­ma­wiać z moim praw­ni­kiem.

Wstał i ruszył w stronę drzwi.

– Tak jest, sze­fie.

Zer­k­ną­łem na zegar. Była za kwa­drans sie­dem­na­sta.

– Na pewno to sły­sza­łeś, Scott, ale dla jasno­ści powtó­rzę, że sprawą zaj­mie się Madani.

– Tak, panie Cross.

Przez szklaną szybę oddzie­la­jącą mój gabi­net od reszty pię­tra patrzy­łem, jak Arash znika za rogiem w dro­dze do recep­cji, a potem posta­no­wi­łem prze­stać o tym myśleć. Nie­długo będę z Evą, a to jest coś, na co cze­ka­łem od początku dnia.

Natu­ral­nie, nie mogło być tak łatwo.

Błysk cze­goś kar­ma­zy­no­wego, co dostrze­głem kątem oka, kazał mi spoj­rzeć znowu na kory­tarz. Zoba­czy­łem Corinne masze­ru­jącą w stronę mojego gabi­netu i Ara­sha dep­czą­cego jej po pię­tach. Unio­sła pod­bró­dek, gdy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały i sze­rzej roz­cią­gnęła usta w ner­wo­wym uśmie­chu, przez co z pięk­nej zamie­niła się w olśnie­wa­jącą. Mogłem ją podzi­wiać, tak jak podzi­wia­łem wszystko z wyjąt­kiem Evy – obiek­tyw­nie, bez­na­mięt­nie.

Jako szczę­śliwy mąż mogłem w pełni dostrzec, jakim potwor­nym błę­dem byłoby poślu­bie­nie Corinne. Wszy­scy cier­pie­li­śmy przez to, że ona nie chciała tego zauwa­żyć.

Wsta­łem i obsze­dłem biurko. Spoj­rze­nie, które posła­łem Ara­showi i Scot­towi, powstrzy­mało ich od dal­szych dzia­łań. Jeśli Corinne chciała się zmie­rzyć ze mną, to dam jej ostat­nią szansę, żeby zro­biła to, co należy.

Weszła do gabi­netu. Jej czer­wone szpilki miały ten sam odcień co sukienka bez ramią­czek, pod­kre­śla­jąca zarówno dłu­gie nogi, jak i bladą skórę. Pasemka czar­nych roz­pusz­czo­nych wło­sów muskały nagie ramiona. Była dokład­nym prze­ci­wień­stwem mojej żony i lustrza­nym odbi­ciem każ­dej innej kobiety, która prze­wi­nęła się przez moje życie.

– Gide­onie. Na pewno możesz poświę­cić kilka minut swo­jej byłej przy­ja­ciółce.

Przy­sia­dłem na biurku i skrzy­żo­wa­łem ramiona.

– Będę na tyle uprzejmy, że nie wezwę ochrony. Stresz­czaj się, Corinne.

Uśmiech­nęła się, ale jej oczy w kolo­rze akwa­ma­ryny były smutne.

Trzy­mała pod pachą małe czer­wone pudełko. Gdy do mnie pode­szła, podała mi je.

– Co to jest? – zapy­ta­łem, ale nie wycią­gną­łem po nie ręki.

– Zdję­cia, które ukażą się w książce.

Unio­słem brwi. Się­gną­łem po pude­łeczko, powo­do­wany cie­ka­wo­ścią. Byli­śmy razem jesz­cze nie tak dawno temu, ale ja rzadko pamię­tam szcze­góły. Zostały mi wra­że­nia, wznio­słe chwile i żal. Byłem taki młody i nie­bez­piecz­nie naiwny.

Corinne odło­żyła torebkę na biurko w taki spo­sób, by otrzeć się o mnie ramie­niem. Ostroż­nie naci­sną­łem przy­cisk, który kon­tro­lo­wał sto­pień przy­ciem­nie­nia szkla­nej ściany.

Jeśli chciała tu urzą­dzić jakieś przed­sta­wie­nie, posta­no­wi­łem zadbać, by nie miała widowni.

Otwo­rzy­łem pudełko i zoba­czy­łem zdję­cie przed­sta­wia­jące Corinne i mnie sple­cio­nych w uści­sku przed ogni­skiem. Poło­żyła mi wtedy głowę w zgię­ciu łok­cia i zwró­ciła do mnie twarz, bym mógł ją poca­ło­wać w usta.

Wspo­mnie­nie natych­miast wró­ciło. Poje­cha­li­śmy na jeden dzień do domu przy­ja­ciela w Hamp­tons. Było chłodno − jesień ustę­po­wała zimie.

Na zdję­ciu wyglą­da­li­śmy na szczę­śli­wych i zako­cha­nych i przy­pusz­czam, że w pew­nym sen­sie tak było. Odrzu­ci­łem jed­nak jej zapro­sze­nie, by wspól­nie spę­dzić noc, a Corinne była wyraź­nie roz­cza­ro­wana. Nie mógł­bym spać przy niej nękany kosz­ma­rami. I nie mógł­bym się z nią pie­przyć, choć wie­dzia­łem, że tego wła­śnie chciała, bo od pokoju hote­lo­wego, który wyna­ją­łem w tym celu, dzie­liło nas wiele kilo­me­trów.

Tak wiele zaha­mo­wań. Tyle kłamstw i wybie­gów. Wzią­łem głę­boki wdech i pozwo­li­łem prze­szło­ści odpły­nąć.

– Trzy tygo­dnie temu wzię­li­śmy z Evą ślub. Zesztyw­niała.

Odło­ży­łem pudełko na biurko i się­gną­łem po smart­fon. Poka­za­łem jej zdję­cie na tape­cie wyświe­tla­cza: Eva i ja cału­jemy się, aby przy­pie­czę­to­wać naszą przy­sięgę.

Corinne odwró­ciła głowę. Się­gnęła do pudełka, wyjęła kilka zdjęć z wierz­chu, żeby dostać się do foto­gra­fii przed­sta­wia­ją­cej nas na plaży.

Sta­łem zanu­rzony po pas w wodzie. Corinne oplo­tła mnie nogami od przodu, obej­mo­wała mnie i zanu­rzała dło­nie w moich wło­sach. Odchy­liła głowę do tyłu, śmie­jąc się. Zdję­cie pro­mie­nio­wało jej rado­ścią. Trzy­ma­łem ją mocno i na nią patrzy­łem. Moja twarz wyra­żała wdzięcz­ność i zachwyt. Czu­łość. Pożą­da­nie. Obcy ludzie uzna­liby, że to miłość.

Wła­śnie na tym zale­żało Corinne. Twier­dzi­łem, że przed Evą nikogo nie kocha­łem, co było prawdą. Corinne pra­gnęła udo­wod­nić mi, że się myli­łem, a wybrała w tym celu naj­bar­dziej publiczny spo­sób z moż­li­wych.

Pochy­liła się, spoj­rzała na zdję­cie, potem na mnie. Jej ocze­ki­wa­nie było wręcz nama­calne, jakby miało na mnie spły­nąć wiel­kie obja­wie­nie. Bawiła się naszyj­ni­kiem. Zauwa­ży­łem, że to pre­zent ode mnie: małe złote serce na pro­stym łań­cuszku.

Cho­lera! Nawet nie pamię­ta­łem, kto zro­bił to prze­klęte zdję­cie i gdzie wów­czas byli­śmy, co nie miało zresztą zna­cze­nia.

– Co mają udo­wod­nić te zdję­cia, Corinne? Cho­dzi­li­śmy ze sobą. I zerwa­li­śmy. Ty wyszłaś za mąż, teraz ja się oże­ni­łem. Nic nie zostało.

– To dla­czego tak się dener­wu­jesz? Nie pod­cho­dzisz do tego z obo­jęt­no­ścią, Gide­onie.

– Nie. Iry­tuje mnie to. I dzięki temu jesz­cze bar­dziej doce­niam swój zwią­zek z Evą. Świa­do­mość, że to ją zrani jak dia­bli, pozba­wia mnie sen­ty­men­tal­nego sto­sunku do prze­szło­ści. To jest nasze osta­teczne poże­gna­nie, Corinne. – Wytrzy­ma­łem jej spoj­rze­nie i zadba­łem, by dostrze­gła moją deter­mi­na­cję. – Jeśli przyj­dziesz tu ponow­nie, ochrona cię nie wpu­ści.

– Już tu nie wrócę. Będziesz musiał… Zadzwo­nił Scott. Ode­bra­łem.

– Słu­cham?

– Przy­szła panna Tra­mell.

Pochy­li­łem się nad biur­kiem, żeby wci­snąć przy­cisk otwie­ra­jący drzwi. Chwilę póź­niej do gabi­netu weszła Eva.

Czy nasta­nie taki dzień, w któ­rym na jej widok nie poczuję, że zie­mia usuwa mi się spod nóg?

Zatrzy­mała się gwał­tow­nie, dzięki czemu mogłem napa­wać się jej wido­kiem. Była natu­ralną blon­dynką. Jasne kosmyki wło­sów oka­lały jej deli­katną twarz i pod­kre­ślały ciem­no­szare oczy, w które mógł­bym się wpa­try­wać godzi­nami. Była drobna, ale nie­bez­piecz­nie ponętna, a jej ciało roz­kosz­nie mięk­kie, gdy zma­ga­li­śmy się razem w łóżku.

Mógł­bym ją nazwać aniel­sko piękną, gdyby nie jej zmy­sło­wość, przez którą potra­fi­łem myśleć tylko o sza­leń­czo dzi­kim sek­sie.

Wspo­mnie­nie jej zapa­chu i dotyku skóry wypeł­niło mój umysł. Gar­dłowy śmiech budził we mnie radość, a wybu­chowy tem­pe­ra­ment mnie nakrę­cał. Każda moja cząstka wibro­wała wolą życia – takiego przy­pływu ener­gii i świa­do­mo­ści nie odczu­wa­łem w obec­no­ści nikogo innego.

Corinne ode­zwała się pierw­sza:

– Witaj, Evo.

Zje­ży­łem się. Pra­gnie­nie, by chro­nić tę, która jest naj­waż­niej­sza w moim życiu, było dla mnie sprawą nad­rzędną.

Wypro­sto­wa­łem się, wrzu­ci­łem zdję­cie do pudełka i pod­sze­dłem do żony. W porów­na­niu z Corinne była ubrana skrom­nie: miała na sobie czarną spód­nicę w prążki i jedwabną, poły­sku­jącą per­łowo bluzkę bez ręka­wów. Zale­wa­jąca mnie fala gorąca była wystar­cza­ją­cym dowo­dem na to, która z tych kobiet była bar­dziej sek­sowna.

Eva. Teraz i zawsze.

Prze­peł­niało mnie takie pra­gnie­nie, że prze­mie­rzy­łem pokój dłu­gimi, szyb­kimi kro­kami.

Anioł.

Nie wypo­wie­dzia­łem tego słowa na głos, bo nie chcia­łem, by Corinne to usły­szała. Widzia­łem jed­nak, że Eva je wychwy­ciła. Ują­łem jej dłoń i poczu­łem mro­wie­nie, które kazało mi ści­snąć ją moc­niej.

Skie­ro­wała spoj­rze­nie na kobietę, która by­naj­mniej nie była jej rywalką.

– Corinne.

Nie odwró­ci­łem się w jej stronę.

– Czas na mnie. – Usły­sza­łem za ple­cami głos Corinne. – Te odbitki są dla cie­bie, Gide­onie.

Nie potra­fi­łem ode­rwać wzroku od Evy i rzu­ci­łem przez ramię:

– Zabierz je. Nie chcę ich.

– Powi­nie­neś przej­rzeć jej do końca – zaopo­no­wała i pode­szła bli­żej.

– A po co? – Spoj­rza­łem na nią z wście­kło­ścią, gdy zatrzy­mała się obok nas. – Jeśli będę chciał je obej­rzeć, mogę prze­cież prze­kart­ko­wać twoją książkę.

Uśmiech­nęła się ner­wowo.

– Do widze­nia, Evo. Gide­onie.

Po jej wyj­ściu zro­bi­łem jesz­cze jeden krok w kie­runku mojej żony, poko­nu­jąc resztę dzie­lą­cej nas odle­gło­ści. Ują­łem jej drugą dłoń i pochy­li­łem się, żeby wcią­gnąć w noz­drza zapach per­fum. Poczu­łem, że ogar­nia mnie spo­kój.

– Cie­szę się, że przy­szłaś – szep­ną­łem, muska­jąc ustami jej czoło, bo pra­gną­łem mieć z nią jak naj­wię­cej kon­taktu. – Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię.

Przy­mknęła oczy i przy­tu­liła się do mnie z wes­tchnie­niem.

Wyczu­łem w niej napię­cie, więc moc­niej uści­sną­łem jej dło­nie.

– Nic ci nie jest?

– Nie spo­dzie­wa­łam się jej zoba­czyć.

– Ja rów­nież. – Nie chcia­łem się od niej ode­rwać, ale też nie mogłem znieść myśli o tych zdję­ciach.

Pod­sze­dłem do biurka, zamkną­łem pudełko i wraz z zawar­to­ścią wrzu­ci­łem je do kosza na śmieci.

– Odcho­dzę z pracy – powie­działa Eva. – Jutro idę tam po raz ostatni.

Na tym mi zale­żało. Według mnie był to dla niej naj­lep­szy i naj­bez­piecz­niej­szy krok. Ale wie­dzia­łem, że dla Evy to była bar­dzo trudna decy­zja. Uwiel­biała swoją pracę i ludzi, z któ­rymi pra­co­wała.

Wie­dzia­łem, jak dobrze mnie zna, więc sta­ra­łem się zacho­wać neu­tralny ton.

– Tak?

Patrzy­łem na nią.

– Co teraz zamie­rzasz?

– Muszę się zająć orga­ni­za­cją wesela.

– Aha. – Uśmiech­ną­łem się. Przez wiele dni bałem się, że się roz­my­śliła i chce się roz­stać, więc sły­sząc te słowa, poczu­łem ulgę. – Dobrze to wie­dzieć.

Przy­wo­ła­łem ją do sie­bie ski­nie­niem palca.

– Spo­tkajmy się w poło­wie drogi – rzu­ciła z wyzy­wa­ją­cym bły­skiem w oczach.

Jak mógł­bym się jej oprzeć? Spo­tka­li­śmy się na środku pokoju.

To dla­tego wyj­dziemy z tej opre­sji i każ­dej innej, jaką napo­tkamy na swej dro­dze. Zawsze się spo­tkamy w poło­wie drogi.

Eva ni­gdy nie będzie potulną żoną, jakiej życzył mi mój przy­ja­ciel Arnoldo Ricci. Była zbyt nie­za­leżna, gwał­towna. Nie­by­wale zazdro­sna. Wyma­ga­jąca i uparta, i nie zga­dzała się ze mną tylko po to, aby dopro­wa­dzić mnie do szału.

Wszystko to dzia­łało na mnie w spo­sób, w jaki nie dzia­łało w przy­padku żad­nej innej kobiety, bo Eva była mi pisana. Wie­rzy­łem w to jak w nic innego na świe­cie.

– Czy to jest coś, czego chcesz? – zapy­ta­łem, szu­ka­jąc odpo­wie­dzi w jej twa­rzy.

– Chcę cie­bie. Cała reszta to logi­styka.

Nagle zaschło mi w ustach, a serce zaczęło bić jak sza­lone. Gdy pod­nio­sła rękę, żeby odgar­nąć mi włosy z czoła, chwy­ci­łem ją za nad­gar­stek i przy­ci­sną­łem dłoń do policzka. Zamkną­łem oczy i chło­ną­łem jej dotyk.

Cały miniony tydzień odpły­nął. Dni, które spę­dzi­li­śmy oddziel­nie, godziny mil­cze­nia, para­li­żu­jący strach… Przez cały dzień poka­zy­wała mi, że jest gotowa iść naprzód, że pod­ją­łem dobrą decy­zję, roz­ma­wia­jąc z dok­to­rem Peter­se­nem. I z nią.

Nie odwró­ciła się ode mnie. Co wię­cej, pra­gnęła mnie jesz­cze bar­dziej. I nazy­wała cudow­nym?

Wes­tchnęła. Poczu­łem, że opusz­cza ją resztka napię­cia. Sta­li­śmy tak i napa­wa­li­śmy się bli­sko­ścią, czer­piąc z tego potrzebną nam siłę. Świa­do­mość, że mogę dać jej tro­chę spo­koju, dogłęb­nie mną wstrzą­snęła.

A co ona mi dawała? Wszystko.

***

Nie potra­fił­bym opi­sać wzru­sze­nia, które mnie ogar­nęło, gdy zoba­czy­łem, jak twarz Angusa roz­pro­mie­nia się na widok Ewy wycho­dzą­cej razem ze mną z budynku Cross­fire. Angus McLeod był cichy z natury, jego wyszko­le­nie też nie sprzy­jało wylew­no­ści. Rzadko kiedy oka­zy­wał emo­cje, ale dla Evy robił wyją­tek.

A może nie potra­fił nic na to pora­dzić? Bóg mi świad­kiem, że ja nie potra­fiłem.

– Angu­sie. – Eva posłała mu swój pro­mienny, szczery uśmiech. – Wyglą­dasz dzi­siaj wyjąt­kowo ele­gancko.

Patrzy­łem, jak męż­czy­zna, któ­rego kocha­łem niczym ojca, przy­tyka dłoń do daszka czapki szo­fera i uśmie­cha się z zabaw­nym zakło­po­ta­niem.

Po samo­bój­czej śmierci ojca moje życie sta­nęło na gło­wie. W trak­cie kolej­nych cha­otycz­nych lat jedy­nym sta­bil­nym punk­tem opar­cia był dla mnie Angus, czło­wiek zatrud­niony w roli kie­rowcy i ochro­nia­rza, który oka­zał się moją liną ratun­kową. Kiedy czu­łem się samotny i zdra­dzony, kiedy nawet rodzona matka nie chciała uwie­rzyć, że tera­peuta, któ­rego zatrud­niła, żeby mi pomógł się dosto­so­wać, wie­lo­krot­nie mnie gwał­cił, Angus był dla mnie niczym kotwica. Ni­gdy we mnie nie zwąt­pił. A kiedy się usa­mo­dziel­ni­łem, poszedł za mną.

Gdy smu­kłe, opa­lone nogi mojej żony znik­nęły za tyl­nymi drzwiami ben­tleya, Angus się ode­zwał:

– Tym razem tego nie schrzańmy, stary. Uśmiech­ną­łem się smutno.

– Dzięki za zaufa­nie – odpar­łem.

Dołą­czy­łem do Evy, zaś Angus obszedł samo­chód i usiadł na miej­scu kie­rowcy. Poło­ży­łem dłoń na kola­nie żony i pocze­ka­łem, aż się odwróci w moją stronę.

– Chciał­bym cię zabrać w ten week­end do domu na plaży.

Wstrzy­mała na uła­mek sekundy oddech, po czym pospiesz­nie odpo­wie­działa:

– Mama zapro­siła nas na week­end do West­port. Stan­ton zapro­sił swo­jego sio­strzeńca Mar­tina i jego dziew­czynę Lacey. Nie wiem, czy pamię­tasz, ale mieszka razem z Megumi… Cary też tam będzie, rzecz jasna. Powie­dzia­łam, że przy­je­dziemy.

Wal­czy­łem z roz­cza­ro­wa­niem.

– Dzi­wię się, że się zgo­dzi­łaś – powie­dzia­łem ostroż­nie.

– Ja też. – Jej mięk­kie usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu, a ja wie­dzia­łem, że ulżyło jej w związku z tym, że się z nią nie spie­ra­łem.

Choć nie zamie­rza­łem odpusz­czać…

– Myślę, że powin­ni­śmy utrzy­my­wać kon­takty z rodziną – cią­gnęła Eva. – Poza tym mama chcia­łaby poroz­ma­wiać o moim pla­nie.

Wysłu­cha­łem jej rela­cji o roz­mo­wie z Moniką. Eva przy­glą­dała się bacz­nie mojej twa­rzy, gdy koń­czyła swoją opo­wieść:

– Twier­dzi, że ten pomysł ci się nie spodoba, ale prze­cież już kie­dyś wyko­rzy­sta­łeś papa­raz­zich, wtedy gdy dopa­dłeś mnie na chod­niku i cało­wa­łeś tak długo, aż nie mogłam myśleć. Zale­żało ci na tym zdję­ciu.

– No tak, ale oka­zja sama się nada­rzyła. Nie szu­ka­łem jej. Twoja matka ma rację. Ist­nieje pewna róż­nica.

Jej usta wygięły się w pod­kówkę, więc zre­wi­do­wa­łem stra­te­gię. Chcia­łem, żeby się zaan­ga­żo­wała i miała we wszyst­kim aktywny udział. Powi­nie­nem ją zachę­cać i oka­zy­wać uzna­nie, a nie sta­wiać przed nią prze­szkody.

– Masz też tro­chę racji, aniołku. Jeżeli jest zapo­trze­bo­wa­nie na książkę Corinne, to zna­czy, że na rynku jest luka, którą powin­ni­śmy wypeł­nić.

Posłany mi uśmiech był dla mnie nagrodą.

– Pomy­śla­łam sobie, że Cary mógłby nam zro­bić w ten week­end jakieś słod­kie zdję­cia – powie­działa. – Uwiecz­nić nas w bar­dziej pry­wat­nych i swo­bod­nych sytu­acjach. Te foto­gra­fie, które spodo­bają nam się najbar­dziej, mogli­by­śmy udo­stęp­nić mediom, a dochód prze­ka­zać na rzecz Cros­sro­ads.

Zało­żona przeze mnie fun­da­cja cha­ry­ta­tywna nie narze­kała na brak pie­nię­dzy, ale rozu­mia­łem, że prze­ka­za­nie wpły­wów ze sprze­daży zdjęć było dodat­kową korzy­ścią planu Evy, który miał na celu osła­bie­nie wra­że­nia wywo­ła­nego przez książkę Corinne. Było mi przy­kro, że cała ta sytu­acja nara­żała moją żonę na ból, dla­tego byłem gotów wspie­rać ją w każdy moż­liwy spo­sób, ale to nie ozna­czało, że nie zamie­rza­łem wal­czyć o week­end z nią sam na sam.

– Możemy poje­chać tam na jeden dzień – zapro­po­no­wa­łem, zaczy­na­jąc nego­cja­cje od eks­tre­mal­nej pro­po­zy­cji, co dawało mi moż­li­wość spusz­cze­nia z tonu. – Możemy być w Karo­li­nie Pół­noc­nej od piąt­ko­wego wie­czoru do nie­dzieli rano, a potem spę­dzić nie­dzielę w West­port.

– Mamy jed­nego dnia jechać z Karo­liny Pół­noc­nej do Con­nec­ti­cut, a potem na Man­hat­tan? Zwa­rio­wa­łeś?

– No to od piątku wie­czór do soboty wie­czór.

– Nie możemy spę­dzać czasu tylko we dwoje, Gide­onie – powie­działa łagod­nie, kła­dąc dłoń na mojej. – Musimy przez jakiś czas postę­po­wać zgod­nie z zale­ce­niami dok­tora Peter­sena. Powin­ni­śmy uma­wiać się na randki, cho­dzić w miej­sca publiczne, wymy­ślić, jak zająć się… róż­nymi spra­wami, nie ucie­ka­jąc się do seksu.

Patrzy­łem na nią.

– Chyba nie mówisz poważ­nie.

– Tylko do czasu ślubu. To nie będzie…

– Evo, już jeste­śmy mał­żeń­stwem. Nie możesz pro­sić, żebym cię nie doty­kał.

– Wła­śnie o to pro­szę.

– Nie.

Jej twarz drgnęła.

– Nie możesz odmó­wić.

– To ty nie możesz odmó­wić – odpa­ro­wa­łem. Serce zaczęło mi walić jak sza­lone, dło­nie zwil­got­niały i zaczą­łem odczu­wać przy­pływ sła­bej paniki. To było irra­cjo­nalne i wku­rza­jące. – Pra­gniesz mnie tak samo mocno jak ja cie­bie.

– Cza­sami odno­szę wra­że­nie, że pra­gnę cię bar­dziej, ale to mi nie prze­szka­dza. Dok­tor Peter­sen ma jed­nak rację. Dzia­łamy tak szybko, że wpa­damy na wszyst­kie progi zwal­nia­jące z pręd­ko­ścią stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Odno­szę wra­że­nie, że teraz mamy moż­li­wość zwol­nić. Tylko na kilka tygo­dni, do czasu ślubu.

– Kilka tygo­dni? Chry­ste Panie, Evo!

Odsu­ną­łem się od niej i prze­cze­sa­łem włosy pal­cami. Odwró­ci­łem twarz i wyglą­da­łem przez okno. W gło­wie mi szu­miało. Co to zna­czyło? Dla­czego pro­siła o coś takiego?

Cho­lera, jak mam ją od tego odwieść?

Poczu­łem, że się przy­su­nęła, a następ­nie do mnie przy­tu­liła.

– Czy to nie ty wspo­mi­na­łeś o korzy­ściach wypły­wa­ją­cych z odra­cza­nia gra­ty­fi­ka­cji? – zapy­tała szep­tem.

Posła­łem jej zna­czące spoj­rze­nie.

– I jaki był efekt?

Tam­ten wie­czór był jedną z naj­więk­szych pomy­łek w naszym związku. Zaczął się ostro, a póź­niej­sze nie­ocze­ki­wane poja­wie­nie się Corinne wszystko zepsuło i dopro­wa­dziło do mojej naj­gor­szej kłótni z Evą – kłótni jesz­cze bar­dziej gwał­tow­nej z powodu napię­cia ero­tycz­nego, które celowo pod­sy­ca­łem, nie pozwa­la­jąc przy tym na zaspo­ko­je­nie.

– Wtedy byli­śmy innymi ludźmi. – Eva odsu­nęła się i nie odry­wała ode mnie swo­ich czy­stych sza­rych oczu. – Nie jesteś tym samym czło­wie­kiem, który igno­ro­wał mnie przy kola­cji.

– Nie igno­ro­wa­łem cię.

– A ja już nie jestem tą samą kobietą – cią­gnęła. – Ow­szem, dzi­siej­sze spo­tka­nie z Corinne wytrą­ciło mnie nieco z rów­no­wagi, ale wiem, że ona mi nie zagraża.

Wiem, że jesteś mi oddany… Jeste­śmy sobie oddani. I dla­tego możemy to zro­bić.

Prze­cią­gną­łem się, roz­sta­wia­jąc sze­rzej nogi.

– Nie chcę.

– Też tego nie chcę. Ale uwa­żam, że to dobry pomysł. – Uśmiech zła­go­dził jej minę. – Cze­ka­nie do nocy poślub­nej jest takie sta­ro­świec­kie i roman­tyczne. Pomyśl, jaki wspa­niały będzie wtedy nasz seks.

– Evo, nasz seks nie musi być ani tro­chę wspa­nial­szy.

– Powi­nien być czymś, czemu się odda­jemy dla przy­jem­no­ści, a nie dla­tego że trak­tu­jemy go jak łączące nas spo­iwo.

– Jest i jed­nym, i dru­gim i nie ma w tym nic złego.

Rów­nie dobrze mogłaby pro­sić, żebym prze­stał jeść, na co chęt­niej bym przy­stał, jeśli miał­bym taki wybór.

– Gide­onie, mię­dzy nami ist­nieje coś wspa­nia­łego. Warto pod­jąć wysi­łek i popra­co­wać nad tym, żeby­śmy pod każ­dym wzglę­dem byli twar­dzi jak skała.

Pokrę­ci­łem głową. Iry­to­wało mnie to, że czu­łem lęk. Tra­ci­łem kon­trolę, a nie mogłem sobie na to pozwo­lić. Nie tego potrze­bo­wała.

Pochy­li­łem się do przodu i przy­ło­ży­łem usta do jej ucha.

– Aniołku, skoro nie bra­kuje ci mojego kutasa w tobie, to muszę dzia­łać, a nie się wstrzy­my­wać.

Zadrżała, a ja uśmiech­ną­łem się w duchu. Mimo to odpo­wie­działa szep­tem:

– Pro­szę, posta­raj się. Dla mnie.

– Kurwa. – Opa­dłem na sie­dze­nie. Chcia­łem jej odmó­wić, ale nie mogłem. Nawet w tej kwe­stii. – Cho­lera.

– Nie wście­kaj się. Nie pro­si­ła­bym cię o to, gdy­bym nie myślała, że warto spró­bo­wać. A to tak krótko.

– Evo, nawet pięć minut byłoby za dłu­gie. A ty mówisz o kilku tygo­dniach.

– Kocha­nie… – Zaśmiała się cicho. – Robisz nadą­saną minę. To uro­cze. – Pochy­liła się i przy­tknęła usta do mojego policzka. – I naprawdę mi schle­bia. Dzię­kuję.

Zmru­ży­łem oczy.

– Nie zamie­rzam ci tego uła­twiać. Prze­su­nęła pal­cami po moim kra­wa­cie.

– Oczy­wi­ście, że nie. Posta­ramy się, żeby było faj­nie. Niech to będzie wyzwa­nie. Zoba­czymy, kto pęk­nie pierw­szy.

– Ja – burk­ną­łem. – Nie mam naj­mniej­szej moty­wa­cji, by wygrać.

– A co byś powie­dział na mnie? Ubraną tylko w kokardę w ramach pre­zentu uro­dzi­no­wego?

Jęk­ną­łem. Nic nie mogło uczy­nić tego łatwiej­szym, nawet wyobra­że­nie sobie Evy wyska­ku­ją­cej nago z tortu.

– A jaki to ma zwią­zek z moimi uro­dzi­nami?

Eva posłała mi swój olśnie­wa­jący uśmiech, przez który zapra­gną­łem jej jesz­cze bar­dziej. Była moim słoń­cem i ogrze­wała mnie w każ­dej chwili, ale gdy leżała pode mną, wiła się z roz­ko­szy i jęczała, żebym moc­niej… głę­biej…

– Wtedy weź­miemy ślub.

Potrze­bo­wa­łem chwili, żeby jej słowa dotarły do mojego spa­ra­li­żo­wa­nego żądzą mózgu.

– Nie wie­dzia­łem.

– Też nie wie­dzia­łam, aż do dzi­siaj. Pod­czas ostat­niej prze­rwy w pracy zaj­rza­łam do Inter­netu, żeby spraw­dzić, czy we wrze­śniu lub w paź­dzier­niku jest jakieś wyda­rze­nie, które powin­nam wziąć pod uwagę, usta­la­jąc datę. Bie­rzemy ślub na plaży, więc nie może być zbyt zimno. Dla­tego musimy wziąć ślub w tym mie­siącu lub następ­nym.

– Dzięki Ci, Boże, za zimę – mruk­ną­łem.

– Ty waria­cie! W każ­dym razie Google prze­słał mi powia­do­mie­nie doty­czące cie­bie…

– Na­dal to robisz?

– I zoba­czy­łam wpis na nasz temat na fan­page’u.

– Fan­page’u?

– Ow­szem. Ist­nieją całe strony i blogi na twój temat. Ludzie piszą, w co się ubie­rasz, z kim się spo­ty­kasz, w jakich wyda­rze­niach uczest­ni­czysz.

– Jezu…

– Na stro­nie, na którą weszłam, zna­la­złam infor­ma­cje o twoim wzro­ście, wadze, dacie uro­dze­nia. Szcze­rze mówiąc, wku­rza mnie tro­chę to, że ktoś obcy wie o tobie rze­czy, któ­rych ja nie wiem. To kolejny powód, dla któ­rego powin­ni­śmy czę­ściej cho­dzić na randki i ze sobą roz­ma­wiać…

– Nie mogę poda­wać takich infor­ma­cji, kiedy się pie­przymy. Pro­blem roz­wią­zany.

Uśmiech­nęła się z zachwy­tem.

– Wykoń­czysz mnie. Uwa­żam, że ślub w dniu two­ich uro­dzin to dobry pomysł, nie sądzisz? Ni­gdy nie zapo­mnisz o naszej rocz­nicy.

– Nasza rocz­nica wypada jede­na­stego sierp­nia – zauwa­ży­łem cierpko.

– Będziemy obcho­dzić oby­dwie. – Zmierz­wiła mi włosy, a mnie pod­sko­czyło ciśnie­nie. – Albo jesz­cze lepiej, będziemy świę­to­wać przez cały czas mię­dzy nimi.

Od jede­na­stego sierp­nia do dwu­dzie­stego dru­giego wrze­śnia – bli­sko pół­tora mie­siąca. Myśl o tym pra­wie wystar­czyła, by kolejne kilka tygo­dni było do znie­sie­nia.

***

– Evo, Gide­onie. – Dok­tor Lyle Peter­sen wstał i uśmiech­nął się do nas, gdy weszli­śmy do jego gabi­netu. Był wyso­kim męż­czy­zną i musiał sporo opu­ścić wzrok, aby dostrzec, że trzy­mamy się za ręce. – Dobrze wyglą­da­cie.

– Dobrze się czuję – powie­działa Eva moc­nym, pew­nym sie­bie gło­sem.

Ja nie ode­zwa­łem się sło­wem, poda­łem mu tylko rękę. Dobry dok­tor wie­dział o mnie rze­czy, któ­rych wcze­śniej nie chcia­łem nikomu wyja­wiać. Z tego powodu nie czu­łem się w pełni kom­for­towo w jego towa­rzy­stwie pomimo koją­cego oddzia­ły­wa­nia neu­tral­nych kolo­rów i wygod­nych mebli w gabi­ne­cie. Dok­tor Peter­sen nato­miast zacho­wy­wał się swo­bod­nie i czuł się dobrze we wła­snej skó­rze. Schlud­nie ostrzy­żone siwe włosy nada­wały łagod­ność jego twa­rzy, ale nie odwra­cały uwagi od jego prze­ni­kli­wo­ści i spo­strze­gaw­czo­ści.

Święto obcho­dzone w celu upa­mięt­nie­nia zwy­cię­stwa wojsk mek­sy­kań­skich nad fran­cu­skimi w bitwie pod Pueblą 5 maja 1862 roku (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki