So Close - Sylvia Day - ebook + audiobook

So Close ebook i audiobook

Sylvia Day

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Światowy bestseller o wielomilionowym nakładzie.

Sylvia Day, popularna autorka bestsellerowej sagi Crossfire, fenomenu wydawniczego ze szczytu rankingów „New York Timesa”, powraca z długo wyczekiwaną, zupełnie nową, namiętną historią miłosną.

So Close to pełna zwrotów akcji zmysłowa powieść o skrywanych tajemnicach i granicy między miłością a obsesją.

Pogrążony w żałobie Kane Black na jednej z ulic Manhattanu spostrzega kobietę łudząco podobną do zmarłej kilka lat wcześniej żony. Przyjmuje ją do swojego penthouse’u, zapewnia ochronę, spełnia wszystkie życzenia i jest szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Jednak otaczające go trzy najbliższe mu osoby: Amy, Aliyah i Lily, zrobią wszystko, by za wszelką cenę osiągnąć swoje cele.

Nie można wierzyć wszystkim, ale czy można zaufać komukolwiek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 28 min

Lektor: Karolina Worobiej

Oceny
3,8 (43 oceny)
22
4
6
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shindi

Nie polecam

tyle różnych osób jako narrator że nie da się tego czytać i tak dobrnęła do 100...
20
Agausmiechnieta

Całkiem niezła

Niestety ciężko się czyta , a narracja jest co najmniej irytująca.Pamietajac inne książki autorki spodziewałam się czegoś lepszego.
kinekk1

Nie polecam

Po 100 stronach poddałam się. Strata czasu. Nie wiem skąd te pozytywne oceny.
10
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma chyba fanki romansów i erotyków, która nie znałaby Sylvie Day i jej serii „Crossfire”, choćby ze słyszenia. Ostatnio miałam przyjemność przeczytać pierwszy tom nowego cyklu spod jej pióra. Kane Black, nie pogodził się ze stratą swojej żony. Gdy w drodze do swojego biura, na przejściu dla pieszych, dostrzega kobietę łudząco podobną do niej, wszystko inne traci sens. Wskutek wypadku, kobieta zostaje przyjęta pod dach Kane a on sam z każdym dniem jest coraz bliżej niej. Kim jest tajemnicza kobieta? Jak zareagują bliscy z otoczenia mężczyzny na jej pojawienie się w jego życiu? Już od pierwszych stron autorka wprowadza nas w świat ociekający luksusem i pieniędzmi. Pełen intryg i tajemnic. Manipulacje są w nim na porządku dziennym. Czy bohaterom uda się je rozpoznać i z nimi walczyć? Narracja pierwszoosobowa jest prowadzona z perspektywy różnych bohaterów, którzy znajdują się w otoczeniu postaci, wokół których skupia się fabuła. Wprowadza to niewielki chaos w głowie czytelnika, ale...
00
Renata1002

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00

Popularność




Rozdział 1

1

WITTE

Wśród tłumu na ban­kie­cie panuje nastrój oży­wie­nia, ale dosko­nale wyczu­wam jedną wyjąt­kowo zna­czącą obec­ność – żony mojego pra­co­dawcy, kobiety, która nie żyje od wielu lat. Świa­tła Man­hat­tanu lśnią w prze­past­nej czerni nocy spo­wi­ja­ją­cej pen­tho­use na szczy­cie wie­żowca. Chmury kłę­bią się w się­ga­ją­cych od pod­łogi do sufitu oknach, na prze­mian zasła­nia­jąc i uka­zu­jąc pogrą­żony w gro­bo­wych ciem­no­ściach Cen­tral Park ze sztucz­nym jezio­rem w oddali. Budy­nek chwieje się lekko w pory­wach wie­czor­nego wia­tru, wyda­jąc jękliwe skrzy­pie­nie zagłu­szane muzyką i morzem roz­mów.

Pośród szkla­nych ścian atmos­fera jest gęsta od napię­cia. Powie­trze nała­do­wane groźną ener­gią to nie­unik­niony sku­tek zamknię­cia rywali w neu­tral­nej prze­strzeni. Powstrzy­my­wani przez dobre maniery i obawę przed utratą twa­rzy, prze­ciw­nicy jeżą się, a ich pazury i kły są tylko na krótko i nie­chęt­nie scho­wane.

To wystawne przy­ję­cie uświet­nia wpro­wa­dze­nie nowej linii kosme­ceu­ty­ków. Uczest­nicy, zgro­ma­dze­nie zbyt pięk­nych i zbyt boga­tych, należą do naj­bar­dziej zna­nych spo­śród mło­dej elity Man­hat­tanu. Wśród nich są zarówno sły­nący z przy­jaźni, jak i jaw­nie zwa­śnieni, co świad­czy o tym, że pan Black potra­fił zebrać w swoim domu tak zróż­ni­co­waną – i podzie­loną – grupę osób.

Goście, niczym sza­chi­ści, zajęli pozy­cje dające im jak naj­więk­szą prze­wagę. Ryan Lan­don, z któ­rym pan Black przy­jaźni się naj­dłu­żej, stoi po dru­giej stro­nie prze­stron­nego salonu naprze­ciw jego biz­ne­so­wego part­nera Gide­ona Crossa. Dwaj męż­czyźni pod­trzy­mują wro­gość prze­ka­zaną im przez ojców. Choć ta waśń jest godna poża­ło­wa­nia, podzi­wiam czy­stość ich otwar­tej wza­jem­nej nie­chęci.

Nato­miast główni prze­ciw­nicy pana Blacka – jego przy­rodni bra­cia Ramin i Darius – pod­ko­pują jego auto­ry­tet, kiedy tylko przy­nosi im to korzyść. Jest też Amy, żona Dariusa, jedyna kobieta w tym pomiesz­cze­niu, która nie patrzy na pana Blacka. Nawet nie zerka dys­kret­nie.

Prze­strzeń mię­dzy tymi głów­nymi gra­czami wypeł­niają oso­bo­wo­ści tele­wi­zyj­nych pro­gra­mów typu reality show, influ­en­ce­rzy, modelki i muzycy. Bły­ski świa­teł odbi­jają się w lśnią­cych suk­niach i sze­ro­kich oknach, pod­czas gdy tele­fony komór­kowe utrwa­lają nie­zli­czone sel­fie, które będą udo­stęp­niane milio­nom obser­wu­ją­cych. Więk­szość firm słono płaci za taką foto­gra­ficzną pro­mo­cję, ale dziś tak nie jest. Zapro­sze­nie do pen­tho­use’u ozna­cza towa­rzy­ski suk­ces, podob­nie jak prze­by­wa­nie w pobliżu Crossa i jego żony Evy, bodajże naj­po­pu­lar­niej­szej na świe­cie pary, jeśli za kry­te­rium przy­jąć ich obec­ność w mediach.

Roz­glą­dam się po salo­nie, by mieć pew­ność, że obsługa jest obecna, ale nie rzuca się w oczy, poda­jąc kanapki i napoje, jed­no­cze­śnie usu­wa­jąc porzu­cone krysz­ta­łowe kie­liszki Bac­ca­rat i tale­rze z por­ce­lany Limo­ges.

Wspa­niałe bukiety czar­nych lilii azja­tyc­kich zdo­bią srebrne blaty sto­łów z afry­kań­skiego hebanu, two­rząc struk­turę i splen­dor bez koloru i zapa­chu. W powie­trzu prze­pły­wają musu­jące dźwięki naj­po­pu­lar­niej­szej ostat­nio muzyki. Pio­sen­karz jest obecny. Oparty o ścianę, z ramie­niem wokół talii dziew­czyny, war­gami dotyka jej policzka. Wzrok ma zwró­cony na pana Blacka, ale prze­suwa go na mnie, gdy wibra­cja smar­twat­cha na moim nad­garstku infor­muje o przy­by­ciu nowych gości.

Prze­cho­dzę do holu.

W chwili, gdy ele­gancka bru­netka na nie­bo­tycz­nych obca­sach płyn­nym kro­kiem wcho­dzi przez fron­towe drzwi, wiem, że mój pra­co­dawca ją uwie­dzie. Poja­wiła się wsparta na ramie­niu atrak­cyj­nego dżen­tel­mena, ale to bez zna­cze­nia. Ule­gnie. One wszyst­kie ule­gają.

Przy­po­mina zmarłą panią Black: kru­czo­czarne włosy, zmy­słowe spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu, szkar­łatne usta. Pięk­ność, tak, ale blada imi­ta­cja kobiety uwiecz­nio­nej na por­tre­cie, który pan Black trak­tuje jak skarb. One wszyst­kie są imi­ta­cjami.

Witam ich oboje ski­nie­niem głowy i pro­po­nuję, że wezmę jej okry­cie. Stoję obok, gdy towa­rzysz nowo przy­by­łej tro­skli­wie pomaga jej je zdjąć.

– Dzię­kuję – mówi bru­netka, gdy męż­czy­zna podaje mi jej poły­skliwą pele­rynę.

Zwraca się do mnie, ale pan Black już przy­kuł jej uwagę i wzrok skie­ro­wała na niego. Mimo że celowo wyco­fał się w głąb salonu, nie spo­sób nie dostrzec jego wyso­kiej syl­wetki. Ener­gia, którą ema­nuje, jest jak pożar kon­tro­lo­wany jedy­nie ogromną siłą woli. To męż­czy­zna o oszczęd­nych ruchach, a jed­nak w jakiś spo­sób robi wra­że­nie poru­szo­nego. Widzę, jak naszemu nowemu gościowi trudno ode­rwać od niego wzrok i przy­glą­dać się uro­czy­sto­ści.

Sio­stra pana Blacka, Rosana, zajęła główne miej­sce pod oknami. Jest wysoką, ciem­no­włosą pięk­no­ścią. Ma na sobie tur­ku­sową suk­nię ozdo­bioną kora­li­kami. Lśniące pukle w odcie­niu maho­niu opa­dają jej na ramiona, ude­rza­jąco kon­tra­stu­jąc z pla­ty­no­wym blond Evy Cross, która stoi obok niej – drobna, o ape­tycz­nie zaokrą­glo­nych kształ­tach, ubrana w ele­gancki bla­do­ró­żowy jedwab. Eva i Rosana są amba­sa­dor­kami nowego przed­się­wzię­cia. Te dwie kobiety bar­dzo się róż­nią, jed­nak obie są ulu­bie­ni­cami tablo­idów i mediów spo­łecz­no­ścio­wych.

Patrzę na pana Blacka, szu­ka­jąc jego reak­cji na ostat­nią przy­byłą osobę. Widzę to, czego się spo­dzie­wa­łem: sku­pione spoj­rze­nie. Kiedy ją nim tak­suje, zaci­ska szczęki. Oznaki są sub­telne, ale wyczu­wam jego strasz­liwe roz­cza­ro­wa­nie i przy­pływ samo­oskar­że­nia.

Przez chwilę miał nadzieję, że to ona, Lily. Kobieta, któ­rej wyjąt­kowa uroda została uwiecz­niona na jedy­nym por­tre­cie wiszą­cym w jego pry­wat­nych poko­jach, ale któ­rej głę­bo­kie zna­cze­nie nie daje spo­koju temu domowi i męż­czyź­nie będą­cemu jego panem. To, że na­dal szuka jej we wszyst­kich kobie­tach, jest bar­dzo bole­sne.

Lily prze­stała być obecna w życiu pana Blacka, zanim sko­rzy­stał z moich usług, więc znam ją tylko pośmiert­nie, ale moje sta­no­wi­sko pozwala mi wiele usły­szeć przy­pad­kiem. Powszech­nie wia­domo, że miała ogromny urok. Wielu mówi, że ni­gdy nie widzieli więk­szej pięk­no­ści. Cho­ciaż jej imię suge­ruje deli­kat­ność i kru­chość, zna­jomi opi­sują ją jako nie­za­leżną, bystrą i odważną. Została zapa­mię­tana jako miła i potra­fiąca pod­no­sić na duchu, zabawna i głę­boko zain­te­re­so­wana innymi, co według mnie jest cechą o wiele cen­niej­szą niż bycie inte­re­su­jącą.

Przez jakiś czas zna­łem tylko te skąpe wra­że­nia i opi­nie, aż do peł­nej udręki nocy, kiedy pan Black, pijany i na wpół sza­lony, nie potra­fił już stłu­mić w sobie wście­kłego żalu. Zro­zu­mia­łem wtedy, jak nie­zwy­kłą wciąż ma nad nim wła­dzę. Wyczu­wam jej moc, kiedy patrzę na ogromną, prze­nie­sioną na płótno foto­gra­fię, która domi­nuje na ścia­nie naprze­ciw jego łóżka.

Jest jedyną plamą koloru w jego pokoju, ale nie dla­tego por­tret Lily robi tak wiel­kie wra­że­nie. Cho­dzi o spoj­rze­nie jej oczu, pło­nące i prze­ni­kliwe.

Kim­kol­wiek była, jej miłość do Kane’a Blacka pochło­nęła ich oboje. Ta obse­sja po dziś dzień pozo­staje naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym ele­men­tem jego życia.

Patrzę, jak nowo przy­była prze­dziera się przez tłum innych gości i pozo­sta­wiw­szy swego towa­rzy­sza, idzie w stronę pana Blacka. W szkar­łat­nej sukni wygląda jak pło­mień, ale jest ćmą, a on ogniem.

Popu­larny maga­zyn nie­dawno ogło­sił go jed­nym z naj­sek­sow­niej­szych męż­czyzn świata. Pan Black wkrótce skoń­czy trzy­dzie­ści trzy lata i jest wystar­cza­jąco bogaty, by pozwo­lić sobie na mnie, major­do­musa w siód­mym poko­le­niu, bry­tyj­skiego pocho­dze­nia, dosko­nale wyszko­lo­nego, by radzić sobie w każ­dej sytu­acji, od pro­za­icz­nych po eks­tre­malne kry­zysy. Kane Black jest nie­przy­stępny i nie­prze­nik­niony, a jed­nak przy­ciąga kobiety kom­plet­nie pozba­wione instynktu samo­za­cho­waw­czego. Pomimo ich naj­więk­szych sta­rań, pozo­staje nie­osią­galny. To wdo­wiec, który pozo­staje głę­boko, w pełni żonaty.

Jego naj­częst­sza towa­rzyszka, smu­kła blon­dynka, krąży w pobliżu, lśniąc w sukni w odcie­niu kości sło­nio­wej i per­łach. Jest jego matką, cho­ciaż nikt nie podej­rze­wałby tej rela­cji, gdyby nie była powszech­nie wia­doma. Wiek to jedna z rze­czy, którą Aliyah dobrze ukrywa. Jedyną wska­zówką na temat jej natury jest mani­cure, dłu­gie paznok­cie opi­ło­wane w modny kształt mig­dała, przy­po­mi­na­jące szpony.

Gdy odwra­cam się od szafy na płasz­cze, sły­szę odgłos strze­la­ją­cego korka od szam­pana. Wąskie krysz­ta­łowe kie­liszki podzwa­niają wesoło na tle szmeru roz­mów. Warte małej for­tuny buty od pro­jek­tan­tów stu­kają w obsy­dia­nowe płytki pod­łogi, tak nie­ska­zi­tel­nej w swoim płyn­nym bla­sku, że przy­po­mina naj­spo­koj­niej­szą nocną wodę. Rezy­den­cja pana Blacka to stu­dium mak­sy­ma­li­zmu: ciemne drewno, natu­ralny kamień, kosz­towne skóry… Wszystko w naj­ciem­niej­szych odcie­niach, two­rząc prze­strzeń tak ele­gancką i męską, jak jej wła­ści­ciel.

Moja córka zapew­nia mnie, że został pobło­go­sła­wiony nie­zwy­kle atrak­cyj­nym wyglą­dem i prze­klęty czymś, co ona uważa za jesz­cze bar­dziej pocią­ga­jące: posępną, ner­wową namięt­no­ścią. To, że kie­dyś kochał tak głę­boko i pozo­staje tak pogrą­żony w żalu, ma potężny urok. Mówi, że jego aura nie­osią­gal­no­ści jest nie do odpar­cia.

Nie ma w tym uda­wa­nia. Pomi­ja­jąc jego liczne rela­cje sek­su­al­nej natury, pan Black jest zwią­zany w naj­głęb­szym zna­cze­niu tego słowa. Wspo­mnie­nie Lily pusto­szy jego duszę. Stał się sko­rupą czło­wieka, jed­nak poko­cha­łem go tak, jakby był moim synem.

Jakaś kobieta śmieje się zbyt gło­śno. Naj­wy­raź­niej zbyt dużo wypiła. I nie tylko ona sobie fol­guje. Kie­li­szek wypada z czy­jejś nie­ostroż­nej dłoni i roz­bija się z cha­rak­te­ry­stycz­nym dyso­nan­so­wym brzę­kiem odłam­ków szkła.

Rozdział 2

2

WITTE

– Odpro­wa­dzi­łeś ją, Witte?

Pan Black wcho­dzi do kuchni naza­jutrz rano ubrany w gar­ni­tur z Savile Row i z per­fek­cyj­nie zawią­za­nym kra­wa­tem, które nie były czę­ścią jego stroju, dopóki nie zaczą­łem u niego pra­co­wać. Uczy­łem go o sub­tel­nych aspek­tach szy­tej na miarę odzieży dla dżen­tel­me­nów, a on był zapa­lo­nym uczniem.

Patrząc na niego, led­wie poznaję nie­okrze­sa­nego mło­dego czło­wieka, który zatrud­nił mnie sześć lat temu ‒ nie­dawno owdo­wia­łego i tak spa­ra­li­żo­wa­nego żalem, że moim pierw­szym zada­niem było zaj­mo­wa­nie się każ­dym, kto przy­cho­dził z pyta­niami czy kon­do­len­cjami. Z cza­sem zmie­nił swój ból w pło­mienną ambi­cję. To – oraz wyjąt­kowa inte­li­gen­cja – oży­wiło firmę far­ma­ceu­tyczną, którą jego ojciec poprzez defrau­da­cję dopro­wa­dził do ban­kruc­twa.

Wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom udało mu się zna­ko­mi­cie.

Odwra­cam się i sta­wiam jego śnia­da­nie na wyspie pokry­tej bla­tem z czar­nego mar­muru, ide­al­nie mię­dzy uło­żo­nymi już srebr­nymi sztuć­cami. Jajka, bekon, świeżo wyci­śnięty sok – to, co zawsze.

– Tak, panna Fer­rari wyszła, kiedy był pan pod prysz­ni­cem.

Jedna ciemna brew się unosi.

– Fer­rari? Naprawdę?

Nie dzi­wię się, że wcze­śniej nie zapy­tał o jej nazwi­sko, tylko jestem smutny. Kim są te kobiety, nic dla niego nie zna­czy, liczy się tylko to, że przy­po­mi­nają mu Lily.

Ni­gdy nie widzia­łem, żeby oka­zy­wał praw­dziwe uczu­cie jakiej­kol­wiek kobie­cie poza swoją sio­strą Rosaną. Zawsze jest uprzejmy wobec kocha­nek. Tro­skliwy, gdy je uwo­dzi. Ale związki ogra­ni­czają się do jed­nego wie­czoru. Ni­gdy nie posłał kochance kwia­tów, ni­gdy nie flir­to­wał przez tele­fon ani nie zapro­sił kobiety na kola­cję. Nie mam poję­cia, jak trak­tuje damę, z którą jest intym­nie zwią­zany. Jest to luka w moim rozu­mie­niu jego osoby, która być może ni­gdy nie zosta­nie wypeł­niona.

Sięga po kawę, którą przed nim posta­wi­łem, naj­wy­raź­niej prze­gląda szybko w gło­wie plan dnia, a ostat­nia kochanka na zawsze została usu­nięta z jego myśli. Mało śpi i pra­cuje zde­cy­do­wa­nie za dużo. Głę­bo­kie bruzdy po obu stro­nach jego ust nie powinny się poja­wić u kogoś tak mło­dego. Widzia­łem, jak się uśmie­chał, a nawet sły­sza­łem, jak się śmieje, ale w jego oczach ni­gdy nie poja­wia się roz­ba­wie­nie. On nie żyje, on cierpi z powodu życia.

Nama­wia­łem go, by poświę­cił chwilę na czer­pa­nie rado­ści ze swo­ich osią­gnięć. Mówi mi, że bar­dziej będzie cie­szył się życiem po śmierci. Jego jedyne praw­dziwe pra­gnie­nie to ponow­nie połą­czyć się z Lily. Wszystko inne to po pro­stu zabi­ja­nie czasu.

– Świet­nie się spi­sa­łeś na wczo­raj­szym przy­ję­ciu, Witte – mówi z roz­tar­gnie­niem. – Zawsze tak jest, ale jed­nak. Ni­gdy nie zaszko­dzi powie­dzieć, że cię doce­niam, prawda?

– Nie. Dzię­kuję.

Zosta­wiam go, żeby zjadł śnia­da­nie i prze­czy­tał codzienną gazetę, a sam dłu­gim kory­ta­rzem z lustrza­nymi ścia­nami idę do pry­wat­nej czę­ści rezy­den­cji, któ­rej z nikim nie dzieli. Uro­cza panna Fer­rari spę­dziła noc w sypialni na dru­gim końcu pen­tho­use’u, w nie­ska­zi­tel­nie bia­łym i pozba­wio­nym wyrazu pokoju, meto­dycz­nie zapro­jek­to­wa­nym tak, by nie przy­po­mi­nał reszty domu. Jest to prze­strzeń, która nie byłaby w guście Lily, jakby to wystar­czyło, by jej widmo nie patrzyło i nie wie­działo.

Pan Black kupił pen­tho­use wkrótce po tym, jak mnie zatrud­nił, gdy wie­żo­wiec był jesz­cze w budo­wie. Nad­zo­ro­wał pro­jekt suro­wego wnę­trza w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, od umiej­sco­wie­nia ścian i drzwi po dobór mate­ria­łów. Nie mogę jed­nak powie­dzieć, że ta prze­strzeń odzwier­cie­dla jego oso­bi­sty styl. Wszyst­kie meble i akce­so­ria dobie­rał z myślą o upodo­ba­niach swo­jej uko­cha­nej Lily. Nie chciał nowego początku, wol­nego od pamięci o niej; po pro­stu chciał mieć apar­ta­ment w mie­ście i dopil­no­wał, żeby nale­żał rów­nież do jego zmar­łej żony. Wspo­mnie­nia o niej są wszę­dzie, nie­mal na wszyst­kim. Dla­tego czuję, że ją znam.

Ele­gancka. Ude­rza­jąco piękna. Zmy­słowa. Tajem­ni­cza, zawsze tajem­ni­cza.

Przy­staję na progu sypialni pana Blacka, czu­jąc utrzy­mu­jącą się w powie­trzu wil­goć po prysz­nicu, który nie­dawno wziął. Apar­ta­menty jego i jej zaj­mują całą stronę pen­tho­use’u, z sąsia­du­ją­cymi gar­de­ro­bami, z bliź­nia­czymi łazien­kami wyło­żo­nymi mar­mu­rem i z wspól­nym salo­nem.

Z sypialni pani, ze stóp sze­ro­kiego, głę­bo­kiego łóżka, roz­ta­cza się widok na Bil­lio­na­ires’ Row i rzekę Hud­son, a po pra­wej stro­nie na Dolny Man­hat­tan. Zachody słońca roz­pło­mie­niają ume­blo­wane z prze­py­chem pomiesz­cze­nie, ocie­pla­jąc wystrój, który co kilka dni na prośbę pra­co­dawcy odświe­żam buj­nymi bukie­tami. Jej pokój jest zawsze przy­go­to­wany, cze­ka­jąc na kobietę, która ode­szła, zanim zdą­żyła w nim zamiesz­kać. Jej mono­gram LRB jest wytło­czony lub wyha­fto­wany na pra­wie wszyst­kim, jakby po to, by zapew­nić Lily, że ta prze­strzeń należy tylko do niej. Jej ubra­nia wypeł­niają gar­de­robę i szu­flady. Jej pry­watna łazienka jest w pełni wypo­sa­żona.

Wpraw­dzie głu­che echo opusz­cze­nia powinno szpe­cić piękny apar­ta­ment, ale jest tu dziwna ener­gia, pre­kur­sor samego życia.

Lily wciąż tu pozo­staje, nie­wi­doczna, ale wyczu­walna.

W porów­na­niu z tym sypial­nia pana ma oszczędny wystrój. Pan Black śpi na wąskiej plat­for­mie, którą wybrał, aby nic nie odry­wało uwagi od ogrom­nego foto­obrazu domi­nu­ją­cego na ścia­nie dokład­nie naprze­ciwko miej­sca, gdzie w nocy spo­czywa jego głowa. Heral­dyczne lilie zdo­bią uchwyty szu­flad i są wyha­fto­wane na pościeli. Nowy Jork leży u jego stóp niczym pre­zent za oknami, ale usta­wił łóżko tyłem do tego widoku, tak aby mieć przed sobą wize­ru­nek Lily. To sym­bol tego, jak żyje: obo­jętny na świat i opę­tany przez dawno zmarłą kobietę.

Pan Black każdy dzień koń­czy z Lily. Jej obraz jest ostat­nią rze­czą, którą widzi, i budzi się na jej widok. W prze­ci­wień­stwie do pokoju żony, ten działa przy­gnę­bia­jąco, jest chłodny i nie­sa­mo­wi­cie cichy, pozba­wiony życia.

Gdy się odwra­cam od pół­nocno-wschod­niego widoku na Cen­tral Park, kobieta, któ­rej nie­śmier­telna dosko­na­łość sku­pia całą uwagę, przy­ciąga mój wzrok. To intymny, bez­pre­ten­sjo­nalny por­tret. Lily natu­ral­nej wiel­ko­ści spo­czywa na roz­rzu­co­nej pościeli; jej ciało okrywa białe prze­ście­ra­dło, a dłu­gie czarne włosy oplą­tują smu­kłe koń­czyny. Usta ma opuch­nięte od poca­łun­ków, policzki zaru­mie­nione, w na pół przy­mknię­tych oczach jest pożą­da­nie i zabor­czość. Na tle popie­la­tej ściany wabi syre­nim śpie­wem piękna, obse­sji i znisz­cze­nia.

Nie­je­den raz przy­ła­pa­łem się na tym, że się w nią wpa­truję, zafa­scy­no­wany jej nie­ska­zi­tel­nymi rysami i potężną zmy­sło­wo­ścią. Nie­które kobiety chwy­tają męż­czyzn w sieci przez zwy­kły akt swego ist­nie­nia.

Była bar­dzo młoda, led­wie dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia, ale wywarła głę­bo­kie wra­że­nie na wszyst­kich, któ­rzy się z nią zetknęli. I zosta­wiła męża w udręce, znisz­czo­nego przez wąt­pli­wo­ści, poczu­cie winy i roz­dzie­ra­jące serce pyta­nia… na które odpo­wie­dzi zabrała do swego wod­nego grobu.

Rozdział 3

3

WITTE

Gdy włą­czam range rovera do ruchu, pan Black prze­ka­zuje pole­ce­nia przez komórkę. Jest led­wie ósma rano, a on już zaj­muje się zarzą­dza­niem swoim rosną­cym impe­rium.

Man­hat­tan prze­lewa się wokół nas stru­mie­niami samo­cho­dów i ludzi pędzą­cych we wszyst­kich kie­run­kach. W nie­któ­rych miej­scach na chod­ni­kach pię­trzą się worki ze śmie­ciami cze­ka­jące na wywie­zie­nie. Ten widok znie­chę­cił mnie, kiedy po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Nowego Jorku, ale teraz to tylko część żywego obrazu.

Polu­bi­łem to mia­sto, tak bar­dzo różne od malow­ni­czych zie­lo­nych wzgórz mojej ojczy­zny. Jest tu wszystko, czego dusza zapra­gnie. Ener­gia, róż­no­rod­ność i bogac­two oso­bo­wo­ści jego miesz­kań­ców nie mają sobie rów­nych.

Mój wzrok wędruje tam i z powro­tem, od pojaz­dów do pie­szych. Przed nami samo­chód dostaw­czy blo­kuje jed­no­kie­run­kową ulicę. Na chod­niku po lewej stro­nie bro­daty męż­czy­zna wypro­wa­dza grupę pod­eks­cy­to­wa­nych psów na poranny spa­cer, wpraw­nie manew­ru­jąc pół tuzi­nem smy­czy. Po pra­wej mama w spor­to­wym stroju pcha w kie­runku parku dzie­cięcy wózek do jog­gingu. Świeci słońce, ale wyso­kie budynki i gęsto ulist­nione drzewa tłu­mią świa­tło.

Wciąż tkwimy w korku.

Pan Black pro­wa­dzi dalej swoje inte­resy ze swo­bodną pew­no­ścią sie­bie, ton jego głosu jest spo­kojny i sta­now­czy. Auta powoli ruszają, a potem nabie­rają pręd­ko­ści. Kie­ru­jemy się do cen­trum. Przez krótki czas mamy kolejne zie­lone świa­tła. Szczę­ście koń­czy się nam tuż przed dotar­ciem do celu, gdy zatrzy­muje mnie czer­wone.

Przed nami prze­pływa rzeka ludzi, więk­szość ze spusz­czo­nymi gło­wami, nie­któ­rzy ze słu­chaw­kami w uszach, które, jak sądzę, dają chwilę wytchnie­nia od kako­fo­nii ruchli­wego mia­sta. Rzu­cam okiem na zegar, upew­nia­jąc się, że jeste­śmy zgod­nie z pla­nem.

Nagły, bole­sny dźwięk mrozi mi krew w żyłach. To na wpół zdu­szony jęk, tro­chę nie­ludzki. Szybko odwra­cam głowę i z nie­po­ko­jem spo­glą­dam na tylne sie­dze­nie.

Pan Black sie­dzi nie­ru­chomy i niemy, oczy ma ciemne jak węgiel, krew odpły­nęła mu z twa­rzy. Jego wzrok prze­suwa się wzdłuż przej­ścia dla pie­szych, śle­dząc coś. Patrzę w tamtą stronę, pró­bu­jąc to dostrzec.

Posą­gowa bru­netka oddala się od nas w pośpie­chu. Jej włosy są krót­kie i gład­kie, przy­cięte na boba, który muska wyra­zi­ście zary­so­waną szczękę. To nie są bujne pukle Lily, abso­lut­nie nie. Ale kiedy kobieta się obraca, by wejść na chod­nik, myślę, że mogłaby to być jej nie­zrów­nana twarz.

Tylne drzwi gwał­tow­nie się otwie­rają. Tak­sów­karz za nami wykrzy­kuje prze­kleń­stwa przez opusz­czoną szybę.

– Lily!

To, że mój pra­co­dawca posu­nął się tak daleko, że wykrzyk­nął imię swo­jej żony, wstrząsa mną jak huk wystrzału. Szok odbiera mi dech.

Kobieta rzuca spoj­rze­nie w naszą stronę. Potyka się. Zastyga w miej­scu.

Podo­bień­stwo jest nie­zwy­kłe. Nie­sa­mo­wite. Nie­moż­liwe do poję­cia.

Pan Black wyska­kuje z auta aku­rat w chwili, gdy świa­tło zmie­nia się na zie­lone. Jego reak­cja jest instynk­towna; mnie para­li­żuje kon­ster­na­cja. Wiem tylko, że mój pra­co­dawca nie panuje nad emo­cjami, a ja tkwię uwię­ziony za kie­row­nicą range rovera, pod­czas gdy z obu stron trwa nowo­jor­skie sza­leń­stwo poran­nych dojaz­dów do pracy.

Jej twarz, dotąd blada jak por­ce­lana, staje się bez­kr­wi­sta. Odczy­tuję ruch jej soczy­ście czer­wo­nych warg: „Kane”.

Jej zdu­mie­nie, gdy go roz­po­znaje, wska­zuje na zaży­łość i jest nie­wąt­pliwe.

Tak jak i strach.

Pan Black zerka na jezd­nię, po czym całym cia­łem rzuca się mię­dzy jadące samo­chody. Ryk klak­so­nów staje się ogłu­sza­jący.

Te ostre dźwięki wyraź­nie nią wstrzą­sają. Zrywa się do biegu i prze­dziera przez gęstwę ludzi, a jej szma­rag­dowa sukienka jest jak znak świetlny w tłu­mie.

Mój pra­co­dawca, czło­wiek, który wszystko zdo­bywa bez wysiłku, rusza w pościg. Czarna limu­zyna doga­nia ją pierw­sza, prze­kra­cza­jąc pręd­kość.

W jed­nej chwili Lily jest smugą zie­leni w suro­wej sza­ro­ści miej­skiej dżun­gli. W następ­nej jaskrawą plamą na brud­nej nowo­jor­skiej ulicy.

Rozdział 4

4

AMY

Uśmie­cham się do kel­nera powol­nym, lek­kim wygię­ciem ust.

– Pro­szę jesz­cze raz man­hat­tan.

– O Boże – jęczy dra­ma­tycz­nie Suzanne, pocie­ra­jąc skro­nie. Jej mocno skrę­cone, lśniące czarne loki tań­czą przy tym ruchu. – Nie wiem, jak to robisz. Gdy­bym wypiła alko­hol o tej porze, musia­ła­bym pójść się zdrzem­nąć.

Rzu­cam tęskne spoj­rze­nie na jej wide­lec do kok­tajli i wyobra­żam sobie, jak dźgam ją nim w oko. Zamiast tego uży­wam słów.

– Jak ci idzie książka?

Krzywi się, a ja ukry­wam uśmiech. Gdy zaczyna paplać o orga­nicz­nej kre­atyw­no­ści i uzu­peł­nia­niu ducho­wej ener­gii, wyobra­żam sobie jej ładną buzię z dziurą zie­jącą w miej­scu, gdzie przed­tem była gałka oczna, oraz ciemną pustką za nią, gdzie powi­nien znaj­do­wać się mózg.

– Jestem wielką fanką – zachwyca się Erika Fer­rari.

Czy ona, kurwa, żar­tuje? Musia­łam wczo­raj dzia­łać szybko, żeby zła­pać Erikę i zapro­sić ją na lunch, zanim Kane wycią­gnie ją z przy­ję­cia, by wsa­dzić w nią swego fiuta. Świa­do­mość, że przy­jęła moje zapro­sze­nie tylko po to, by poznać Suzanne, dopro­wa­dza mnie do wście­kło­ści. Ta głu­pia cipa mnie wyko­rzy­stała!

Dla pod­kre­śle­nia tych słów Erika pochyla się do przodu, jaw­nie wła­żąc jej w dupę.

I nagle, tak po pro­stu, obawy Suzanne zni­kają, zastą­pione pro­mien­nym uśmie­chem. Ma naj­pięk­niej­sze usta – mięk­kie, z natu­ral­nie ciem­niej­szym obry­sem deli­kat­nie różo­wego wnę­trza, jakby to była natu­ralna kon­tu­rówka.

– Och, dzię­kuję! Bar­dzo się cie­szę, że moja praca ci się podoba.

Prze­ska­kuję wzro­kiem zatło­czone sto­liki, by zna­leźć bar, mając nadzieję, że doj­rzę, jak bar­man robi mi drinka. Jesz­cze jeden łyk i będę się gapić w dno pustego kie­liszka. Bez alko­holu nie zdzierżę ani minuty Pokazu Wza­jem­nego Uzna­nia w wyko­na­niu Suzanne i Eriki. Dzięki Bogu mam dar usu­wa­nia idio­ty­zmów z mojego banku pamięci. Przy odro­bi­nie szczę­ścia poślę ten lunch w zapo­mnie­nie jesz­cze przed kola­cją.

„Wiesz, czego potrze­bu­jesz, Amy?”, zapy­tała mnie kie­dyś moja teściowa z typową dla niej, dwu­znaczną sło­dy­czą. „Kul­tury. Spró­buj zna­leźć przy­ja­ciół, któ­rzy mogą pod­nieść twój poziom. Pisa­rzy, arty­stów, muzy­ków… Ludzi, któ­rzy mogą cię cze­goś nauczyć”.

Jak­bym na niczym się nie znała. Tak, cho­dzi­łam do szkoły publicz­nej, a potem dwa lata do poli­ce­al­nej, zanim ukoń­czy­łam mar­ke­ting na uni­wer­sy­te­cie. To prawda, nie wie­dzia­łam, że mój kie­li­szek do wody stoi z pra­wej strony czy że widelce kła­dzie się po lewej. Nic z tego nie czyni mnie bez­war­to­ściową.

Aliyah myśli, że nie jestem wystar­cza­jąco dobra dla jej dro­giego Dariusa. Gdyby tylko wie­działa – prze­le­cia­łam wszyst­kich trzech jej synów.

Tak więc Suzanne – która uro­dziła się jako zwy­czajna Susan – jest moją odro­biną lite­rac­kiego wyra­fi­no­wa­nia. Pisze tan­detne romanse o miliar­de­rach, któ­rzy pie­przą jak mistrzo­wie, i o kobie­tach, które ich oswa­jają. Jest ide­alną odpo­wie­dzią środ­ko­wego palca na moją teściową sukę.

Przez Aliyah – i Kane’a – mar­nuję dwie godziny życia z dwiema kobie­tami, któ­rych nie mogę znieść. Erika i Suzanne dys­ku­tują obec­nie o sek­su­al­nych wyczy­nach fik­cyj­nych postaci z pod­nie­ce­niem, które ja rezer­wuję dla praw­dzi­wego życia. To oczy­wi­ste, że panna Fer­rari pota­jem­nie wspo­mina, jak Kane wyru­chał ją do nie­przy­tom­no­ści i wyobraża sobie, że prze­żyła scenę z książki. Stara się być dys­kretna, spraw­dza­jąc tele­fon, bez wąt­pie­nia zosta­wiła swój numer, zanim Witte wypro­wa­dził ją za drzwi ze swoim, och, jakże bry­tyj­skim opa­no­wa­niem.

Wiem, jak ta scena by się roze­grała, mam to wyryte w pamięci. Uprzejme puka­nie do drzwi. Ide­al­nie wypo­le­ro­wana srebrna taca z ele­ganc­kim ser­wi­sem do kawy i poje­dyn­czą białą różą wygląda olśnie­wa­jąco. Biały jedwabny szla­frok czeka w łazience zaopa­trzo­nej we wszystko, czego kobieta może potrze­bo­wać, by ukryć nie­uchronne zaże­no­wa­nie po jed­no­ra­zo­wej przy­go­dzie. A wró­ciw­szy do sypialni po prysz­nicu, Erika zasta­łaby ubra­nia, które Kane z niej zdjął, sta­ran­nie uło­żone na bia­łej aksa­mit­nej ławce, a jej pospiesz­nie zrzu­cone buty u stóp już prze­ście­lo­nego łóżka.

Witte jest co naj­mniej dosko­nale kom­pe­tentny.

I Kane. Taki prze­wi­dy­walny. Już w chwili, gdy Erika się poja­wiła, wie­dzia­łam, że ją zali­czy. Wygląda jak jego zmarła żona i ja. Ona o tym nie wie, ale jest naj­now­szym przed­mio­tem grun­tow­nych badań, które piesz­czo­tli­wie nazy­wam: „Kobiety, które Kane Black dymał i wydy­mał”.

Jak dotąd powierz­chowne podo­bień­stwo wydaje się wszyst­kim, czego Kane potrze­buje, by prze­le­cieć kobietę na roz­ma­ite spo­soby. To kom­pletny świr. Suzanne powinna napi­sać o nim książkę. Wła­ści­wie mogła­bym uży­czyć tytułu moich badań do jej następ­nej powie­ści. Potra­fię być hojna, kiedy nie sie­dzę obok sobo­wtóra, który pro­mie­nieje, ma opuch­nięte usta i zaspane oczy.

Boże, jestem w paskud­nym nastroju.

Erika Fer­rari. To głu­pie nazwi­sko musi być fał­szywe.

Zerka ukrad­kiem do swo­jej torby Cha­nel, gdzie jej tele­fon leży ekra­nem do góry. Suzanne rzuca mi dys­kretne, poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

Roz­glą­dam się despe­racko po zatło­czo­nej restau­ra­cji, szu­ka­jąc swo­jego drinka. Więk­szość męż­czyzn jest ele­gancka. Kobiety mają świetne fry­zury i mar­kowe stroje – ale te w maki­jażu sta­no­wią rzad­kość. Nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego uwa­żają to za dopusz­czalne. Po co się tru­dzić ukła­da­niem wło­sów, jeśli nie masz ochoty uma­lo­wać twa­rzy? Nie ma nic gor­szego niż nie­do­ro­bie­nie.

– Jak pozna­łaś Dariusa? – pyta mnie Erika, się­ga­jąc do koszyka po kolejną bułeczkę.

– Kane nas sobie przed­sta­wił.

Oży­wia się na wspo­mnie­nie jego imie­nia.

– A jak pozna­łaś Kane’a?

Odcze­kuję chwilę dla efektu, po czym mówię:

– Wycho­dzi­łam z restau­ra­cji, a on zatrzy­mał mnie na ulicy. Wyglą­dam jak jego żona. To jego bzik. Ciemne włosy i zie­lone oczy. Czer­wona szminka też na niego działa.

Uśmiech Eriki nieco słab­nie.

– Cóż, nie­któ­rzy męż­czyźni mają swój typ.

Z zaże­no­wa­niem unosi dłoń do opa­da­ją­cych ciem­nymi falami wło­sów, które się­ga­łyby dołu sta­nika, gdyby go nosiła. Nie nosi i nie musi tego robić; ma małe piersi, jak ja. I jak żona Kane’a, która chwy­ciła go za jaja i już nie puściła.

Kane nie dba o nikogo. Jeśli nie sto­isz bez­po­śred­nio przed nim, już o tobie zapo­mniał. Jeśli ist­nieje ktoś, o kim można powie­dzieć, że żyje chwilą, jest to Kane. Wczo­raj już odrzu­cił, ma gdzieś jutro i zain­te­re­so­wa­nia wystar­cza mu na tyle, by prze­trwać dzi­siaj. Ale psy­cho­tycz­nie trzyma się wspo­mnie­nia o Lily.

Co dla mnie nie ma żad­nego sensu.

Nie jest typem faceta, który z chę­cią cierpi, więc muszę wie­rzyć, że przy­po­mi­na­nie sobie o jej śmierci w jakiś spo­sób spra­wia mu przy­jem­ność. Lub jest to sztuczka, by przy­cią­gnąć kobiety, jak sek­sowny facet z uro­czym szcze­niacz­kiem. Jak bar­dzo jest to chore?

– Szybko się zaprzy­jaź­ni­li­śmy – cią­gnę lek­kim tonem. Bar­dziej niż przy­jaź­ni­li­śmy! Przez całą noc. – Potem wpa­dli­śmy na sie­bie kilka razy – dodaję. Śle­dzi­łam go. – Pew­nego razu był z nim Darius.

A mój obecny mąż od razu został cia­łem zastęp­czym w łóżku. Na tym powinno było się skoń­czyć, ale Aliyah zadbała, by jej średni syn dostał to, czego chciał – pier­ścio­nek na moim palcu. I aby ona dostała to, czego chciała – moją firmę zarzą­dza­jącą mediami spo­łecz­no­ścio­wymi, Social Cre­amery. Teraz żałuje, że jestem. To moja jedyna pocie­cha.

– Jaka ona była? – pyta Erika. – Jego żona.

– W lite­rac­kim świe­cie nazwa­li­by­śmy ją Mary Sue – mówi z chi­cho­tem Suzanne. – Amy woli nazy­wać ją Mary Pop­pins.

Na twa­rzy Eriki poja­wia się wyraz zmie­sza­nia.

Wyrywa się ze mnie pozba­wiony humoru śmiech.

– Prak­tycz­nie dosko­nała pod każ­dym wzglę­dem.

– Och.

– Przy­naj­mniej tak prze­ko­nują ludzie, któ­rzy ją znali. Nikt z rodziny ni­gdy jej nie spo­tkał, ponie­waż od lat nie utrzy­my­wali kon­tak­tów z Kane’em. Jej przy­ja­ciele powie­dzą ci, że była cudowna, mądra, zachwy­ca­jąca, ide­alna gospo­dyni, świetna we wszyst­kim i tak dalej, i tak dalej, bla, bla, bla… – wymie­niam uszczy­pli­wie. – Wszy­scy ją kochali.

– Nikt nie lubi mówić źle o zmar­łych – odpo­wiada sztywno, patrząc na mnie z przy­ganą.

– Ide­ali­zo­wa­nie nie czyni nikogo mniej zmar­łym. I, co dziwne, Kane w ogóle nie chce o niej roz­ma­wiać. Nawet nie wspo­mi­naj jej imie­nia w zasięgu słu­chu, bo robi się zimny jak lód.

– No tak, cóż… Może jest gotowy pójść naprzód – zauważa z zado­wo­lo­nym z sie­bie uśmie­chem, który spra­wia, że mam ochotę ścią­gnąć ją z krze­sła za włosy i wal­nąć w zęby. Poko­nuję pra­gnie­nie, by poka­zać jej sel­fie, które zro­bi­łam ze wszyst­kimi kobie­tami wyglą­da­ją­cymi jak nasze sobo­wtóry, tylko dla­tego, że nie chcę, by pomy­ślała, że mi odbiło.

Odpo­wia­dam jej tym samym zaro­zu­mia­łym uśmie­chem.

– Jestem pewna, że dla­tego wciąż nosi obrączkę. Nie zauwa­ży­łaś wzoru na por­ce­la­nie? Kom­po­zy­cji kwia­to­wych? Miała na imię Lily i wszystko, co on posiada, jest ozdo­bione liliami.

Leciutko wzru­sza ramio­nami. No wła­śnie. Te istotne szcze­góły jej umknęły. Nie wiem, dla­czego nikt inny nie widzi tego, co ja. Po pro­stu bez­myślni igno­ranci. Kiedy wspo­mnia­łam o eks­plo­zji lilii na całym dobytku Kane’a, Darius stwier­dził, że wyobraź­nia mnie ponosi. „Ma dziew­częcy gust i co z tego?”, zapy­tał.

Samo­za­do­wo­le­nie Eriki wypa­ro­wuje. Zanim skoń­czymy lunch, nie będzie już taka roz­pro­mie­niona. Poczuje się wyko­rzy­stana i dużo mniej wyjąt­kowa. Jej pew­ność sie­bie pozo­sta­nie nad­szarp­nięta przez długi czas, może na zawsze. Nie mogę znieść tego, że spała z Kane’em, ale miło wie­dzieć, że nie jestem jedyną osobą na tyle auto­de­struk­cyjną, by ulec jego uro­kowi.

Kel­ner, przy­stojny, ale onie­śmie­lony, przy­nosi mi drinka i dostaje ode mnie szczery uśmiech. Prze­ły­kam, zamy­ka­jąc na chwilę oczy, by delek­to­wać się chłod­nym bour­bo­nem zmie­sza­nym ze słod­kim wermu­tem. Cie­pły szum alko­holu w gło­wie łago­dzi moją zło­śli­wość i nagle oczy pieką mnie od sło­nych łez.

Jezu. Prze­ga­niam smu­tek gnie­wem.

To żało­sne, jak jedna noc z Kane’em Blac­kiem zde­fi­nio­wała moje życie. Mój psy­cho­ana­li­tyk mówi, że mam pro­blemy z porzu­ce­niem przez tatę, które wypa­czają mój pro­ces decy­zyjny. To mnie jesz­cze bar­dziej wku­rza. Co za kobieta pozwala męż­czy­znom tak bar­dzo namą­cić sobie w gło­wie?

Kane ni­gdy nie zro­zu­mie ani nie przy­zna, jak to jest być zabra­nym z ulicy wprost do pen­tho­use’u przez męż­czy­znę, który wygląda i zacho­wuje się tak jak on. Tej jed­nej nocy poczu­łam, że mogę być coś warta dla kogoś nie­zwy­kłego, że każde moje życze­nie może się speł­nić. Była­bym panią Kane Black. Żyła­bym w spek­ta­ku­lar­nie pięk­nym apar­ta­men­cie, wita­ła­bym w swoim domu jako gości tych samych ludzi, któ­rzy kie­dyś kazali mi się przed sobą płasz­czyć, gdy chcia­łam pozy­skać w nich klien­tów. Z pew­no­ścią znał to uczu­cie. Dla­tego mnie wybrał, a potem ocza­ro­wał tak kom­plet­nie, że w ciągu paru godzin zna­la­złam się pod jego nacie­ra­ją­cym cia­łem.

Ponad rok póź­niej Aliyah poka­zała Dariu­sowi pota­jem­nie zro­bione zdję­cie por­tretu Lily ukry­tego w sypialni Kane’a. Nikt z nas go nie widział, ponie­waż Witte zawsze jakimś cudem się mate­ria­li­zuje, jeśli ktoś zabłą­dzi w ten koniec pen­tho­use’u. Zer­k­nę­łam ponad ramie­niem Dariusa, gdy patrzył na Lily, i w odle­głej czę­ści mojego umy­słu roz­brzmiał krzyk, który ni­gdy nie ustał.

Erika dotyka mojego ramie­nia, pró­bu­jąc zwró­cić na sie­bie moją uwagę.

– Pra­cu­jesz z Kane’em w budynku Cross­fire?

To, że nie nazywa go panem Blac­kiem, dopro­wa­dza mnie do szału. Kogo obcho­dzi, że go pie­przyła? Już o niej zapo­mniał. Nie są przy­ja­ciółmi i ni­gdy nie będą.

– Sie­dziba Social Cre­amery mie­ści się w Cross­fire – odpo­wia­dam, prze­su­wa­jąc języ­kiem po dol­nej war­dze, by zli­zać resztki drinka. Czuję zna­jomy przy­pływ wście­kło­ści, gdy wymie­niam nazwę swo­jej firmy. – Ale nie muszę tam bywać codzien­nie. Zbu­do­wa­łam biz­nes tak, by dzia­łał jak maszyna.

I był kolej­nym try­bi­kiem w rosną­cym impe­rium Baha­ran Phar­ma­ceu­ti­cals.

Nie mogę mówić o fir­mie, którą stwo­rzy­łam od pod­staw, bez urazy ści­ska­ją­cej mi gar­dło. Social Cre­amery była moją nie­za­leż­no­ścią, dowo­dem na to, że mogę odnieść suk­ces. Grun­tow­nie prze­stu­dio­wa­łam trendy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, fine­zyjne spo­soby wyko­rzy­sta­nia moc­nych i sła­bych stron plat­form, zbu­do­wa­łam zespół influ­en­ce­rów, któ­rzy mogli pro­mo­wać i sprze­da­wać nie­mal wszystko, zatrud­ni­łam copyw­ri­te­rów, któ­rzy byli dow­cipni i umieli, kurwa, pisać – świat naprawdę jest pełen nie­wy­kształ­co­nych idio­tów – i cho­dzi­łam od drzwi do drzwi ze swoim natu­ral­nym uro­kiem, aby prze­ko­nać klien­tów, by powie­rzyli mi pro­mo­cję swo­ich marek.

Potem Aliyah wpeł­zła jak wąż i zasu­ge­ro­wała wzię­cie Social Cre­amery pod skrzy­dła Baha­ran, aby stały się połą­czoną firmą rodzinną, dzięki czemu mia­ła­bym dostęp do więk­szej ilo­ści zaso­bów. Darius pomy­ślał, że wspa­niale byłoby pra­co­wać ramię w ramię, a ja nie zna­łam Aliyah na tyle dobrze, żeby zacho­wać ostroż­ność.

Nie minęło dużo czasu od pod­pi­sa­nia doku­men­tów, gdy zaczęła pod­ko­py­wać zaufa­nie do mnie i moich pomy­słów oraz kwe­stio­no­wać moją etykę biz­ne­sową. Skra­dła lojal­ność moich pra­cow­ni­ków pre­zen­tami i pre­miami, z któ­rych więk­szość była moim pomy­słem, ale zasługę przy­pi­sała sobie. Moi nie­do­szli sojusz­nicy zdy­stan­so­wali się, aby unik­nąć reper­ku­sji z jej strony, aż w końcu cała firma była prze­ciwko mnie.

Suzanne i Erika pochy­lają się ku sobie, roz­ma­wia­jąc z zachwy­tem o sukience kobiety, która mija nasz sto­lik w dro­dze do toa­lety. Dopa­so­wana – w stylu body­con, z abs­trak­cyj­nym nadru­kiem, jest inte­re­su­ją­cym ubra­niem, które o wiele lepiej wyglą­da­łoby z bie­li­zną mode­lu­jącą tuszu­jącą wypu­kło­ści.

Upi­jam powoli kolejny długi łyk i mru­czę z roz­ko­szy. I na samą myśl o czymś.

Już nie­długo całe moje życie się zmieni. Odzy­skam Social Cre­amery i wszystko inne, co zabrała mi moja „rodzina”, plus odsetki. Tym­cza­sem bar­dziej niż ślubna przy­sięga i obrączka, którą noszę, z Dariu­sem, jego braćmi i Aliyah wiąże mnie moja firma. Niech to szlag, jeśli odejdę bez niej.

Dzwoni komórka i Erika rzuca się po swoją torebkę z idio­tycz­nym pośpie­chem. Jej roz­cza­ro­wa­nie, kiedy wszyst­kie zda­jemy sobie sprawę, że to mój tele­fon dzwoni, spra­wia, że śmieję się w duchu.

Weso­łość znika, gdy na ekra­nie widzę imię Aliyah.

– Cześć, mamo – witam się z nią, wie­dząc, jak bar­dzo nie­na­wi­dzi, gdy ją tak nazy­wam.

– Amy – odpo­wiada zadzi­wia­jąco głę­bo­kim i ochry­płym gło­sem, który czę­sto mnie zaska­kuje. – Pró­bo­wa­łam zna­leźć two­jego męża, ale wła­śnie sobie przy­po­mnia­łam, jaki jest dzień.

Nie­zbyt sub­telne przy­po­mnie­nie, że Darius ma piąt­kową popo­łu­dniową randkę ze swoją asy­stentką, otrzeź­wia mnie. Nagle czuję gorycz w ustach.

To boli. Na dobre i na złe Darius jest mój. Myślę nawet, że mnie kocha i byłby dla mnie lep­szym męż­czy­zną, gdy­bym tylko mogła prze­stać myśleć o tym, jak Kane pie­przył mnie tak mocno, jakby miał umrzeć, gdyby prze­stał. Ale nie mogę, a mój mąż dyma teraz swoją bar­dzo sprawną asy­stentkę. Ta ładna blon­dynka zawsze przy­nosi mi kawę dokład­nie taką, jaką lubię, i jest tak miła, że mam ochotę pobić ją do krwi torebką.

– Może ci pomogę? – pytam słodko.

– Nie przej­muj się tym. Wyślę mu ese­mes. – Jej głos jest gładki jak miód, gdy nagle wstrząsa moim świa­tem. – Żona Kane’a powró­ciła z mar­twych.

Rozdział 5

5

ALIYAH

Przy­glą­dam się swo­jemu odbi­ciu, ostroż­nie ście­ra­jąc z ust szminkę w jasno­ró­żo­wym odcie­niu „Rosana” i zamie­niam ją na cie­li­sty błysz­czyk. Cofa­jąc się, spo­glą­dam na rezul­tat i z apro­batą kiwam głową – o wiele bar­dziej pasuje do oko­licz­no­ści. Uśmie­cham się, wyobra­ża­jąc sobie minę Amy, kiedy się roz­łą­czy­łam. Jeśli ist­nieje coś, w czym mogę pole­gać na mojej syno­wej, to to, że do pią­tej zawsze jest już pijana. Jeśli dobrze roze­gra­łam tę roz­mowę, jesz­cze przed trze­cią urwie jej się film.

Dziew­czyna jest piękna, ale bez­u­ży­teczna. Ma jedną umie­jęt­ność, którą wyko­rzy­sta­li­śmy. A jej fik­sa­cja na punk­cie jed­nego z moich synów rani dru­giego. Choćby tylko dla­tego chcę, by znik­nęła z naszego życia. To już nie potrwa długo. Coś, co zaczęło się jako kie­li­szek wina do kola­cji, stało się dwoma. Potem była cała butelka. Czemu by nie dodać kapki whi­skey rano, aby roz­po­cząć dzień? Następ­nie kok­tajl do lun­chu. To wszystko jest zbyt łatwe, naprawdę. Sama chciała upaść tak nisko. Ja ją tylko odro­binę popchnę­łam, żeby jej pomóc.

– Jesteś gotowa? – pyta Darius, poja­wia­jąc się za moimi ple­cami. Wkłada mary­narkę, marsz­cząc czoło. Jego woda koloń­ska jest sub­telna i kojąca, drzewny zapach, który zapro­jek­to­wa­łam spe­cjal­nie dla niego. Pasuje mu. Jest nie­wzru­szony jak sekwoja, silny i nie­złomny. On naprawdę stał się moją chlubą. Zbyt wiele matek wycho­wuje synów bez sza­cunku dla kobiet.

Odwra­cam się do niego.

– Zamkną­łeś te pro­jekty?

– Tak, oczy­wi­ście. Jak myślisz, gdzie byłem?

Jego ciemne włosy sty­lowo opa­dają na czoło. Szczu­pła twarz przy­po­mina moją, ale blady błę­kit oczu ma po ojcu: taka silna cecha, te oczy. Ramin i Rosana też je mają.

– Pra­wie skoń­czy­li­śmy – mówi, marsz­cząc brwi. – Mogli­by­śmy już dziś prze­ka­zać archi­tek­towi nasze uwagi.

– I nie otwo­rzy ich aż do ponie­działku. – Wygła­dzam klapy jego mary­narki.

Gdyby tylko Amy wie­działa, że jej mąż spę­dza piąt­kowe popo­łu­dnia, pra­cu­jąc ze mną nad pro­jek­tem naszego ośrodka badaw­czego w Seat­tle. Zamiast tego myśli o nim jak naj­go­rzej. Wystar­czy mała suge­stia, by wywo­łać u niej para­noję.

Darius nie jest nie­wierny jak Paul, mój pierw­szy mąż. Podej­rze­wa­łam, że ojciec Kane’a miał romans, ale nie mogłam tego udo­wod­nić. Posta­no­wi­łam wie­rzyć, że nie tylko jako matka jego dziecka, ale także dla firmy, którą pomo­głam mu zbu­do­wać, jestem dla niego zbyt ważna, by kie­dy­kol­wiek zakoń­czył nasze mał­żeń­stwo. Baha­ran Phar­ma­ceu­ti­cals była dla Paula wszyst­kim, naszym wspól­nym dzie­łem życia, no i uwiel­biał Kane’a – przy­naj­mniej tak myśla­łam aż do chwili, gdy dowie­dzia­łam się, że wycią­gnął z firmy ostat­niego centa i uciekł do Ame­ryki Połu­dnio­wej.

Popra­wiam kra­wat Dariusa.

– Roz­cza­ro­wu­jesz mnie.

– Dla­czego?

– Bo jesteś taki ziry­to­wany, że musisz wspie­rać brata w cza­sie oso­bi­stego kry­zysu.

Unosi brwi.

– Nie mogę i nie będę tego robił, bo on ni­gdy nie oka­załby mi takiej samej uprzej­mo­ści.

– Darius. – Mój ton usuwa z jego twa­rzy wszelki ślad nadą­sa­nia. – Tego nie wiesz. A jeśli nie chcesz zro­bić tego dla niego, zrób dla mnie. Dla mnie też jest to przy­kre.

Rzuca mi uszczy­pliwe spoj­rze­nie, ale nie obcho­dzi mnie, czy myśli, że jestem hipo­krytką. Zro­bi­łam to, co musia­łam zro­bić, by prze­trwać. Ze względu na to, jak zmie­ni­łam się po zdra­dzie Paula, z dru­gim mał­żeń­stwem poszło mi lepiej. Dotrwa­łam do czasu, gdy warunki inter­cyzy prze­stały obo­wią­zy­wać, więc dosta­łam to, co mi się nale­żało. I nie jest tak, że nie wspie­ra­łam Kane’a aż do doro­sło­ści.

W każ­dym razie nie ma sensu wska­zy­wać, że Darius ni­gdy nie prze­cho­dził żad­nego kry­zysu, ponie­waż Kane chro­nił go, odkąd ponow­nie wkro­czył w nasze życie. Darius mnó­stwo zawdzię­cza star­szemu bratu – wol­ność od dłu­gów stu­denc­kich, środki do życia, a nawet żonę.

Gdy sześć lat temu Kane zwró­cił się do mnie w spra­wie wskrze­sze­nia Baha­ran Phar­ma­ceu­ti­cals, pomy­śla­łam, że w końcu możemy zostać rodziną. Mój drugi mąż – który nie był ani tro­chę zain­te­re­so­wany wycho­wy­wa­niem syna innego męż­czy­zny – w końcu znik­nął z pola widze­nia. Kane sko­rzy­stał z mojej rady, aby jego bra­cia kształ­cili się, by móc zająć klu­czowe sta­no­wi­ska w fir­mie. Pomy­śla­łam, że może moje dzieci wresz­cie będą razem, ale tylko Rosana cie­szyła się z ponow­nego spo­tka­nia z naj­star­szym bra­tem. Darius i Ramin od początku przy­jęli wobec Kane’a nie­chętną postawę, mając za złe, że są postrze­gani jako powin­ność.

Wąt­pię, czy nawet zde­tro­ni­zo­wa­nie Kane’a jako szefa firmy zmniej­szy­łoby urazę drę­czącą Dariusa. Nie może prze­stać czuć, że jego odpo­wie­dzial­ność za młod­sze rodzeń­stwo została mu ode­brana. I rze­czy­wi­ście chyba naj­le­piej, żeby bra­cia nie byli ze sobą bli­sko. Mógłby powstać pro­blem, gdyby kie­dyś utwo­rzyli wspólny front.

– Po pro­stu nie rozu­miem, dla­czego musimy się tam spie­szyć – spiera się. – Będzie potrze­bo­wał czasu, aby wyja­śnić swoją nową sytu­ację, a jego żonę leczą teraz na to, co tam jest z nią nie tak. Odkła­damy coś waż­nego bez powodu.

– Czyżby? Naprawdę sądzisz, że to nic takiego, że Kane przed­sta­wia się wszyst­kim jako wdo­wiec, kiedy ewi­dent­nie nim nie jest?

Nie­mniej Lily naj­wy­raź­niej była bli­ska śmierci na ulicy i mogła jesz­cze umrzeć. Kie­rowca, który ją potrą­cił, nie zaha­mo­wał i uciekł z miej­sca zda­rze­nia, jak powie­dział Witte, kiedy zadzwo­nił, gdy zabie­rano ją do karetki. Nie mówię Dariu­sowi, że coś w gło­sie Witte’a przy­pra­wiło mnie o dresz­cze, jakby ktoś cho­dził po moim gro­bie.

– Jesteś zasko­czona, że Kane kła­mie? – drwi mój syn. – Daj spo­kój. I nie mówię, że jego żona nie jest pro­ble­mem. Mówię tylko, że nie jest pro­ble­mem w tej chwili. Kane od lat radzi sobie w życiu bez nas. Będzie umiał zro­bić coś z tą ściemą. To nie jest mój kło­pot.

Mówi tak, bo nie­wiele wie o prze­szło­ści. Cho­dził jesz­cze do liceum i był w szkole, kiedy poli­cja z Gre­en­wich przy­szła do naszego domu w Sad­dle River, pyta­jąc o mojego naj­star­szego syna, któ­rego nie widzia­łam ani nie roz­ma­wia­łam z nim od lat.

Detek­tywi powie­dzieli, że ich pyta­nia doty­czące cha­rak­teru i tem­pe­ra­mentu Kane’a są tylko „ruty­nowe”. Być może były. Kiedy szybko oka­zało się, że nie­wiele wiem o doro­słym życiu swo­jego syna – nawet tego, że praw­nie zmie­nił nazwi­sko – zapy­tali mnie, dla­czego nie mamy ze sobą kon­taktu, a ja wyzna­łam im prawdę: nie doga­dy­wał się z moim mężem, jego ojczy­mem. Spoj­rzeli na sie­bie, podzię­ko­wali mi za poświę­cony czas i wyszli.

Na­dal nie wiem, czy ich wizyta miała coś wspól­nego z jego żoną. W cza­sie prze­słu­cha­nia nawet nie mia­łam świa­do­mo­ści, że jest żonaty. I ni­gdy nie roz­ma­wia­łam o tym z nikim, nawet z Kane’em, który kilka dni póź­niej poja­wił się na moim progu, aby omó­wić odbu­dowę Baha­ran.

Nasze sto­sunki są w naj­lep­szym razie luźne i nie zary­zy­kuję roz­łamu, który może zagro­zić mojej pozy­cji w Baha­ran, dopóki nie przejmę firmy.

– Oczy­wi­ście, że to twój pro­blem – pod­kre­ślam. – To pro­blem nas wszyst­kich. Co spro­wa­dziło ją teraz z powro­tem? Co robiła przez te wszyst­kie lata?

– Mogę ci powie­dzieć, dla­czego wró­ciła. Ten głupi maga­zyn z listą naj­sek­sow­niej­szych męż­czyzn świata jest wszę­dzie. Kane może mieć z tego wię­cej niż Dwayne John­son! Więc ona widzi arty­kuł, myśli, że teraz, kiedy stał się bogaty, jest korzyst­niej­szą opcją, i wraca do domu. Nie jestem idiotą, mamo. Po pro­stu nie widzę w niej zagro­że­nia, chyba że prze­żyje i spo­wo­duje kło­poty.

Posta­ra­łam się, żeby Social Cre­amery nagło­śniło obec­ność Kane’a w wyda­niu o sek­sow­nych męż­czy­znach, ponie­waż sława równa się bogac­twu. Iry­to­wało mnie, że nie prze­wi­dzia­łam, iż byli przy­ja­ciele i kochanki – nie wspo­mi­na­jąc o rze­komo zmar­łych mał­żon­kach – wynu­rzą się z cie­nia, by pła­wić się w jego bla­sku. Ale jak mogłam spo­dzie­wać się cze­goś takiego?

Nawet nie znam jej panień­skiego nazwi­ska. Po jej śmierci nie było żad­nego nabo­żeń­stwa żałob­nego – to zna­czy po rze­ko­mej śmierci. A przy­naj­mniej niczego, na co zosta­ła­bym zapro­szona lub o czym mogłam zna­leźć ogło­sze­nie. A Kane nie chce o niej roz­ma­wiać. Wście­kał się za każ­dym razem, gdy choćby napo­mknę­łam o jego mał­żeń­stwie, więc prze­sta­łam. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku uko­chana ze stu­diów, któ­rej ni­gdy nie spo­tka­łam, nie miała ze mną nic wspól­nego.

– Sądzę, że go zosta­wiła – kon­ty­nu­uje Darius – a on przez cały ten czas wszyst­kich okła­my­wał, żeby zacho­wać twarz.

– To byłaby lekka prze­sada, nie sądzisz?

– Tak jak pen­tho­use! I zatrud­nie­nie Witte’a, do cho­lery. Kane jest gro­te­skowy pod wie­loma wzglę­dami. Mar­twisz się o nic.

Ogar­nia mnie gniew. Nie dam się trak­to­wać pro­tek­cjo­nal­nie ani nie pozwolę, aby moje myśli i uczu­cia były baga­te­li­zo­wane. Nie słu­cha­łam swo­jego instynktu przy Paulu i dosta­łam gorzką lek­cję, któ­rej ni­gdy nie zapo­mnę.

– Uwa­żaj na ton, Dariu­sie. Nie histe­ry­zuję, jestem ostrożna. Ochrona Baha­ran i tej rodziny jest dla mnie ważna i nie będę za to prze­pra­szać.

– W tej kolej­no­ści – mru­czy pod nosem.

– Nie zapo­mnij o klau­zuli moral­no­ści w umo­wie naszej ECRA+ z Cross Indu­stries. Jeśli zosta­niemy uwi­kłani w skan­dal – a sfin­go­wana śmierć w rodzi­nie jest oczy­wi­ście skan­dalem – będzie to dla nas zgubne. Nie możemy sobie pozwo­lić na utratę tego, w co zain­we­sto­wa­li­śmy, nie mówiąc już o resty­tu­cji, któ­rej Gideon Cross mógłby zażą­dać.

Cross dobrze pamięta o defrau­da­cji Paula, mimo że unika bez­po­śred­niej wzmianki o tym. Jego ojciec, Geof­frey Cross, zasły­nął z kie­ro­wa­nia pira­midą finan­sową, która przy­nio­sła inwe­sto­rom miliar­dowe straty. Kiedy teraz ktoś wspo­mina nazwi­sko Cross, myśli przede wszyst­kim o Gide­onie, a on nie pozwoli, aby cokol­wiek – lub kto­kol­wiek – zepsuło wize­ru­nek czło­wieka suk­cesu, nad któ­rym tak pil­nie pra­co­wał.

Darius marsz­czy brwi i widzę w jego oczach, że ana­li­zuje moż­liwe kon­se­kwen­cje.

– Nie uprze­dzajmy fak­tów. Wszystko idzie zgod­nie z pla­nem. Rosana jest twa­rzą nowej linii kosme­ty­ków, a Eva Cross chce udo­wod­nić mężowi, że potrafi prze­wo­dzić uda­nej współ­pracy z firmą wiel­ko­ści ECRA+ Cosme­ceu­ti­cals. Jeśli wize­ru­nek Rosie pozo­sta­nie bez skazy, Eva zadba o to, by wszystko szło do przodu. Potrze­bu­jemy tylko czę­ściowo wia­ry­god­nej histo­rii, która przy­kryje sytu­ację mał­żeń­ską Kane’a, więc coś wymy­ślimy.

– Cóż, chyba nie możesz być tego pewien, zwa­żyw­szy, że nie wiesz nic o Lily ani o tym, co w prze­szło­ści zaszło mię­dzy nią a Kane’em.

– Zacho­wu­jesz się, jakby to ona była pro­ble­mem, ale, o ile wiemy, to nim musimy się mar­twić.

Rzu­cam mu szyb­kie spoj­rze­nie.

– W każ­dym razie jedziemy do szpi­tala, prawda? – Uśmie­cha się. – Wkrótce się cze­goś dowiemy.

Nie prze­pra­sza, że począt­kowo się temu sprze­ci­wiał, a ja do tego nie wra­cam. Ale też nie zapo­mnę.

Żadne z moich dzieci ni­gdy się nie dowie, przez co prze­szłam, żeby odzy­skać patenty che­miczne Paula od wspól­nika, któ­rego zruj­no­wał, i z powodu tej igno­ran­cji ni­gdy nie zro­zu­mieją, jak ważna jest dla mnie Baha­ran. Pew­nego dnia może powiem Rosa­nie. Będzie musiała przy­go­to­wać się na to, co zna­czy być kobietą w tym świe­cie, jak bar­dzo jeste­śmy bez­bronne i jak łatwo padamy ofiarą dra­pież­nych męż­czyzn.

Nie wiem, co moje naj­star­sze dziecko mogło zro­bić, a czego nie. W końcu Kane to męż­czy­zna: nie ma dla niego rze­czy nie­moż­li­wych. Ale nie popeł­nię tego samego błędu, co z Pau­lem. Nie zostanę bez środ­ków do życia. Baha­ran będzie dzia­łać dalej, a ja z nawiązką zasłu­ży­łam na prawo do kie­ro­wa­nia nią oso­bi­ście.

– To może mieć swoją dobrą stronę – mówi Darius. – Ten wypa­dek wygląda na poważny, prawda? Kane już bie­rze tydzień wol­nego, czego ni­gdy wcze­śniej nie robił. Może wycofa się na dłu­żej i da nam szansę prze­ko­nać zarząd, że nowy obiekt w Seat­tle to świetny pomysł.

Wtedy dopil­nu­jemy, żeby wyko­nawca, który wygra prze­targ, był tym, w któ­rego mocno zain­we­sto­wa­li­śmy. Doda­li­śmy do pro­jektu tyle nie­po­trzeb­nych ozdob­ni­ków, które można usu­nąć, że będziemy bez­piecz­nie licy­to­wać taniej niż kto­kol­wiek inny. Dzięki zyskom z budowy mogę nabyć wię­cej udzia­łów, a kiedy wszy­scy zoba­czą, co wnosi ten obiekt, przy­po­mną sobie, że Kane był zbyt ostrożny.

Omi­jam Dariusa i idę po koper­tówkę leżącą na kon­soli z połowy stu­le­cia. To mój ulu­biony mebel w tym biu­rze, tak dobrze pasu­jący do zawie­szo­nego nad nim obrazu Jaspera Johnsa. Popra­wiam włosy i spraw­dzam zapię­cie kol­czy­ków, sta­ra­jąc się uzy­skać non­sza­lancki wygląd, gdy będę stąd wycho­dzić, co chwilę potrwa, bo mam naj­więk­sze biuro w Baha­ran. Z obu szkla­nych ścian mojego naroż­nego gabi­netu roz­ta­cza się impo­nu­jący widok na cen­trum mia­sta.

– Jeśli sprawa jest naprawdę poważna, może ona umrze – suge­ruje Darius. – I nie będziesz się o nic mar­twić.

Wsu­wam torebkę pod pachę, łapiąc w szy­bie odbi­cie moich bia­łych cyga­re­tek i zło­tego jedwab­nego topu. Dyfu­zor z olej­kami ete­rycz­nymi wypeł­nia powie­trze zapa­chem aza­lii.

– Poważ­nie, mamo. Nie stre­suj się tym. Nikt nie potrafi zain­te­re­so­wać Kane’a na długo. – Darius stoi przy zamknię­tych drzwiach, wysoka, ciemna postać na tle lśnią­cej powierzchni orze­cho­wego panelu. – Lubi polo­wa­nie. Jeśli ona tym razem zosta­nie tu wystar­cza­jąco długo, Kane się znu­dzi i ją spłaci.

Miłość i piękno prze­mi­jają. Mał­żeń­skie przy­sięgi są nic nie­warte. Krew to życie. Moje dzieci są jesz­cze młode, ale w końcu poznają te lek­cje.

Gdy pod­cho­dzę, Darius otwiera drzwi.

Zatrzy­muję się na progu i doty­kam jego przed­ra­mie­nia.

– Napisz ponow­nie do Ramina. Dopil­nuj, żeby się tam z nami spo­tkał.

– Zadzwo­nię do niego. – Wyciąga tele­fon.

Opusz­czam rękę i z pod­nie­sioną głową wycho­dzę z biura.

Rozdział 6

6

LILY

Budzi mnie odgłos bicia mojego serca. Jest powolne i rów­no­mierne, towa­rzy­szy mu nie­ustanne kom­pu­te­rowe pika­nie. Wynu­rza­jąc się z głę­bo­kiej, gęstej ciem­no­ści, sły­szę odle­głe głosy, ale dystans tłumi słowa, a w mojej gło­wie poja­wia się potworny łomot.

Zapach medy­ka­men­tów zdra­dza, gdzie się zna­la­złam. Zmu­szam się do otwar­cia oczu, mru­ga­jąc, by usu­nąć ziar­ni­sty film zaciem­nia­jący mój wzrok. Coś zatyka mi gar­dło i wal­czę z przy­ci­ska­ją­cym mi ręce cię­ża­rem, by móc chwy­cić szyję, a potem brodę. Jed­no­stajne bicie serca przy­spie­sza. Kaszlę, zry­wa­jąc paznok­ciami taśmę mocu­jącą rurkę, która tło­czy tlen do moich płuc.

– Seta­reh, nie rób tego!

Twój głos… ta czu­łość…

Mój wzrok omiata zaciem­niony pokój, prze­śli­zgu­jąc się po bla­do­nie­bie­skich ścia­nach. Spo­strze­gam twoją wysoką, ciemną postać, która wyła­nia się z cie­nia w rogu i szybko rusza do drzwi.

– Pie­lę­gniarz! Pro­szę tu przyjść. Obu­dziła się.

Pla­ster odrywa się od moich ust, a szorstka rurka prze­suwa się w głąb dróg odde­cho­wych. Ból ogar­nia całe ciało. Mózg i klatka pier­siowa wiją się w męce.

– Prze­stań! – roz­ka­zu­jesz, a twój głos jest mi tak bole­śnie drogi. Wcho­dzisz w krąg świa­tła i łzy napły­wają mi do oczu.

Moja miło­ści… Co to za sen?

Zmarszczki obra­mo­wują twoje jędrne, pełne usta. Oczy, tak ciemne, poważne jak zawsze, wyglą­dają na pod­si­niałe. Stra­ci­łeś mło­dzień­czą chu­dość. Wypeł­ni­łeś się, twoje ramiona i klatka pier­siowa są teraz szer­sze, a włosy krót­sze. Niczym naj­lep­sze gatunki whi­skey posta­rza­łeś się w coś wytraw­niej­szego i moc­niej­szego.

Chwy­tasz mnie za nad­garstki i powstrzy­mu­jesz, twój dotyk jest jak wstrząs elek­tryczny, który poraża mi mię­śnie. Twoja skóra jest jak cie­pła, szorstka satyna, a siła przej­mu­jąco deli­katna. Dusząc się, wcią­gam powie­trze przez nos i czuję twój odu­rza­jący zapach, któ­rego ni­gdy nie zapo­mnę. Zmy­słowy i abso­lut­nie męski.

Moje serce się kur­czy i pika­nie moni­to­rów zmie­nia się w syrenę alar­mową.

– Niech pan się cof­nie – rzuca krótko męż­czy­zna.

Pusz­czasz mnie i robisz miej­sce pie­lę­gnia­rzowi. Wystar­czy dla niego, ale nie dla lekarki, która szybko do nas dołą­cza.

– Panie Black. – Poja­wia się w polu widze­nia, wkła­da­jąc latek­sowe ręka­wiczki. – Pro­szę pozwo­lić nam dzia­łać. Pań­ska żona jest w dobrych rękach.

Nie spusz­czasz wzroku z mojej twa­rzy, gdy się wyco­fu­jesz i zni­kasz w ciem­no­ści. Czuję go na sobie, ogni­ście gorący i prze­szy­wa­jący, kiedy osu­wam się w upra­gnioną nie­świa­do­mość.

Rozdział 7

7

WITTE

Pan Black wycho­dzi ze szpi­tal­nej sali, ale ogląda się przez ramię, zaglą­da­jąc do niej przez szybę w drzwiach. Prze­ciera twarz dło­nią, a potem opusz­cza rękę i zaci­ska pię­ści, jakby szy­ko­wał się do ataku. Stopą wystu­kuje na pod­ło­dze nie­cier­pliwe, jed­no­stajne stac­cato.

Kiedy się pozna­li­śmy, był w cią­głym ruchu – bez końca na zmianę cho­dził, sie­dział i stał, śmieci wrzu­cał do minia­tu­ro­wych obrę­czy do koszy­kówki, które lubił umiesz­czać na kubłach. Z bie­giem lat stał się bar­dziej sto­no­wany. Był zapal­czy­wym nie­gdyś czło­wie­kiem, który powoli har­tuje się w twardą, nie­ugiętą stal.

Tylko raz widzia­łem go w chwili sła­bo­ści – tego wie­czoru, gdy opo­wie­dział mi o Lily. Nie­ustan­nie krą­żył po biblio­tece. W tę i z powro­tem. W tę i z powro­tem. To była jakaś rocz­nica, czy to jej śmierci, czy waż­nego wyda­rze­nia w ich związku, i nie mógł się powstrzy­mać od mówie­nia o niej.

Byłem zasko­czony, kiedy przed­sta­wił pie­lę­gniarce prawo jazdy swo­jej żony, by jako naj­bliż­szy krewny móc decy­do­wać w spra­wie opieki nad nią. Nie wie­dzia­łem, że nosił w port­felu jej dowód toż­sa­mo­ści, cho­ciaż z per­spek­tywy czasu nie dziwi mnie to; chce ją mieć przy sobie wszę­dzie. Doku­ment będzie ważny nawet przez kolejne dwa lata, ponie­waż został zak­tu­ali­zo­wany w kilka dni po ich ślu­bie, gdy przy­jęła nazwi­sko po mężu. Los chciał, że jego sen­ty­men­tal­ność przy­nio­sła korzyść.

Odwraca głowę w moją stronę, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jestem w pobliżu.

– Witte.

– Tak, pro­szę pana.

– Jest przy­tomna.

Spo­gląda znów na okienko w drzwiach i wpa­truje się w nie, bez mru­gnię­cia, bar­dzo długo.

Pamię­tam wzrok Lily, gdy zauwa­żyła go na ulicy, czy­ste, skrajne prze­ra­że­nie, tak okrutne, że kazało jej biec pro­sto pod nad­jeż­dża­jące samo­chody. Nie potra­fię dopa­so­wać jej reak­cji do męż­czy­zny, któ­rego znam.

„Stra­ci­łem ją tam, gdzie ją zna­la­złem”. Ni­gdy nie zapo­mnę tych słów ani tego, jak krą­żył jak dzi­kie zwie­rzę w klatce, kiedy w końcu opo­wie­dział mi o jej śmierci. Jego udręka była tak wielka, że zro­zu­mia­łem, jak go kusiło, by podą­żyć za nią, a jego wola życia z dnia na dzień coraz głę­biej tonęła w duszą­cej ciem­no­ści. Teraz wkrada się we mnie wąt­pli­wość, pod­stępna czarna mgła wśli­zguje się przez wąskie szcze­liny.

Przy­po­mina mi się, że ni­gdy nie zle­cił mi zor­ga­ni­zo­wa­nia pogrzebu czy nabo­żeń­stwa żałob­nego. Wraż­liwy na jego bez­brzeżny żal, cze­ka­łem, aż zaini­cjuje takie publiczne poże­gna­nie, ale w następ­nych latach ni­gdy nie poru­szył tego tematu. I cho­ciaż jej grób byłby pusty, nie została upa­mięt­niona nawet pomni­kiem.

Razem cier­pli­wie zno­simy to cze­ka­nie, sto­jąc obok sie­bie. Zapach środka dezyn­fek­cyj­nego jest wszech­obecny, ale nie ukrywa głów­nego zapa­chu cho­roby i roz­kładu. Gdzieś w pobliżu jakiś męż­czy­zna w cier­pie­niu wykrzy­kuje prze­kleń­stwa.

Nie ma innych człon­ków rodziny, któ­rzy mar­twi­liby się o Lily. Rodzi­ców ani rodzeń­stwa, żad­nych dal­szych krew­nych. Nikogo. Przy­naj­mniej tak powie­działa mojemu pra­co­dawcy, kiedy byli razem. Rze­czy­wi­ście, przez lata nie pytał o nią nikt, kto przed­sta­wiłby się jako jej rodzina. Pyta­nia zadaje tylko poli­cja, sku­pia­jąc się przede wszyst­kim na ryso­pi­sie kie­rowcy, który zbiegł z miej­sca zda­rze­nia. Reszty dowie­dzą się dzięki zezna­niom świad­ków i nagra­niom z kamer ulicz­nych: żona cał­kiem stra­ciła świa­do­mość zagro­że­nia, ponie­waż więk­szy strach wzbu­dził w niej ści­ga­jący mąż. Wtedy prze­słu­cha­nie pana Blacka przy­bie­rze zupeł­nie inny ton.

To przy­pa­dek, że wypa­trzy­łem smu­kłą torebkę pani Black pod pod­wo­ziem zapar­ko­wa­nego przy kra­węż­niku sedana i mogłem nie­zau­wa­że­nie scho­wać ją pod mary­narkę. Naj­le­piej, żeby wła­dze nie wie­działy, że zna­la­złem w środku prawo jazdy z Nevady, w któ­rym wid­nieje zdję­cie pani Black pod przy­bra­nym nazwi­skiem Ivy York. Sama torebka rodzi­łaby dal­sze pyta­nia, ponie­waż jest marną pod­róbką luk­su­so­wej marki. Detek­tywi z pew­no­ścią uzna­liby za oso­bliwe, że żona wyjąt­kowo boga­tego męż­czy­zny zamiast naj­droż­szych dodat­ków nosi tanie pod­róbki.

Jeśli pani Black poczuje się lepiej, detek­tywi zada­dzą jej pyta­nia. To, jak na nie odpo­wie, może zade­cy­do­wać o losie męż­czy­zny, za któ­rego oddał­bym życie.

Pan Black krzy­żuje ręce.

– Musimy zor­ga­ni­zo­wać w domu nie­zbędny sprzęt medyczny i per­so­nel, z cało­do­bową opieką.

To stwier­dze­nie nasuwa milion pytań. Zadaję tylko jedno.

– Jak szybko?

– Jak tylko prze­ko­nam leka­rzy, że tak będzie naj­le­piej, i kiedy zała­twimy papier­kową robotę. Chcę ją mieć pod swoim dachem, cały czas.

Język ciała to potężna rzecz. To, co widzę u niego, jeży mi włosy na karku. Nie wydaje się praw­do­po­dobne, aby pani Black była w sta­nie wkrótce opu­ścić szpi­tal. Czy prze­no­siny mogą zagro­zić jej zdro­wiu? Należy zadać to pyta­nie. Moje roz­le­głe szko­le­nie obej­muje pro­ce­dury w nagłych przy­pad­kach medycz­nych i reguły postę­po­wa­nia z pacjen­tem. Nie­mniej, czy to moje zdol­no­ści spra­wiają, że żąda­nie mojego pra­co­dawcy jest moż­liwe do speł­nie­nia, czy też jest to jego nie­zbyt wielka tro­ska o dobro żony?

Prze­raża mnie, że jedno spoj­rze­nie Lily wstrzą­snęło fun­da­men­tem mojej głę­boko oso­bi­stej, wewnętrz­nej wie­dzy o czło­wieku, któ­rego moje serce przy­jęło za syna. Żyłem w prze­ko­na­niu, że żaden męż­czy­zna ni­gdy nie kochał kobiety tak głę­boko, jak pan Black kochał – kocha – swoją żonę. Czy to moż­liwe, że ona boi się wła­śnie jego miło­ści?

– Zajmę się tym. – Zaczy­nam wysy­łać wia­do­mo­ści do tych osób spo­śród moich kon­tak­tów, które mogą mi pomóc w reali­za­cji prośby pana Blacka.

– I postaw dwóch ochro­nia­rzy w przed­sionku windy do pen­tho­use’u. Nikt nie wycho­dzi ani się nie poja­wia bez mojej wie­dzy.

Spo­glą­dam na niego zdez­o­rien­to­wany. Lily ma być nie tylko pacjentką, ale także więź­niem.

Kolejny lekarz spie­szy do pokoju pani Black. Więk­szość per­so­nelu medycz­nego nosi nie­bie­skie szpi­talne stroje i spor­towe lub orto­pe­dyczne obu­wie. Ten męż­czy­zna ma dro­gie moka­syny i porząd­nie skro­jone spodnie. Siwe włosy na skro­niach kłócą się z pozba­wioną zmarsz­czek mło­do­ścią jego rysów.

Mój pra­co­dawca zagra­dza mu drogę, góru­jąc nad nim groź­nie ze swoją prze­wagą co naj­mniej trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów we wzro­ście.

Przed­sta­wiw­szy się jako dok­tor Sean Ing, neu­ro­log zaczyna roz­ma­wiać z panem Blac­kiem. Odsu­wam się nieco, aby zapew­nić im pry­wat­ność. Wymiana zdań jest krótka, po czym lekarz wcho­dzi do pokoju Lily, z cichym klik­nię­ciem zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Jest zdez­o­rien­to­wana i prze­ja­wia symp­tomy para­noi – mówi pan Black, wpa­tru­jąc się w widok za szybą. – Tomo­gra­fia kom­pu­te­rowa nie wyka­zała urazu mózgu, ale objawy są nie­po­ko­jące.

Pie­lę­gniarka bie­gnie kory­ta­rzem w naszą stronę i dołą­cza do pozo­sta­łych osób w pokoju Lily.

Minie sporo czasu, zanim dwoje leka­rzy wyj­dzie i dołą­czy do nas.

– Panie Black. – Dok­tor Hamid zdo­bywa się na znu­żony uśmiech. – Chodźmy do gabi­netu dok­tora Inga.

– Jak ona się czuje?

– Jest sta­bilna. Dali­śmy jej coś na uspo­ko­je­nie i teraz odpo­czywa.

– Nie spusz­czaj jej z oka – mówi do mnie pan Black, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nie na drzwi oddzie­la­jące go od żony. Mię­sień szczęki mu drga, ale idzie za leka­rzami kory­ta­rzem do wind.

Wciąż patrzę w tamtą stronę, kiedy jego matka i bra­cia wyła­niają się z windy obok tej, którą odje­chał mój pra­co­dawca. Pani Armand kro­czy z wło­sami blond koły­szą­cymi się wokół ramion, jej zmy­słową figurę pod­kre­ślają dopa­so­wane białe spodnie.

Na mój widok obraca się zgrab­nie, a jej młodsi syno­wie z nie­mal woj­skową pre­cy­zją zaj­mują tylne pozy­cje z obu jej stron. Podo­bień­stwo mię­dzy nimi jest ewi­dentne, ale ona jest jak poły­skliwa perła na tle ich ciem­nej kar­na­cji i czar­nych gar­ni­tu­rów.

Aliyah sub­tel­nie zmie­nia zacho­wa­nie, spo­wal­nia­jąc krok i łago­dząc wyraz twa­rzy. Bez wysiłku nagle staje się spięta z nie­po­koju. Spek­takl jest prze­zna­czony dla per­so­nelu medycz­nego i gości, któ­rzy kręcą się wokół dyżurki pie­lę­gnia­rek, i jej publicz­ność jest zachwy­cona. Ludzie wodzą za nią spoj­rze­niami. Głowy się odwra­cają.

Igno­ruje mnie, gdy pod­cho­dzi do drzwi pokoju Lily i zagląda w okno. Zanim per­so­nel szpi­tala zdąży inter­we­nio­wać, cofa się, nie wcho­dząc do środka, stwier­dziw­szy nie­obec­ność męż­czy­zny, któ­rego szuka.

– Gdzie on jest, Witte?

Iry­ta­cja w jej tonie jest karą dla mnie za to, że zanie­dba­łem ją poin­for­mo­wać, zanim o to zapy­tała.

Wsu­wam komórkę do kie­szeni, moje wstępne zada­nia są zakoń­czone.

– Oma­wia roko­wa­nia co do stanu pani Black z leka­rzami, któ­rzy nad­zo­rują opiekę nad nią.

Szybko odwraca do mnie głowę.

– Co wiemy?

– Miejmy nadzieję, że dowiemy się wię­cej, kiedy pan Black skoń­czy roz­ma­wiać.

Ramin par­ska nie­we­so­łym śmie­chem.

– Mógł­byś być jesz­cze mniej kon­kretny?

– Abso­lut­nie – odpo­wia­dam gładko.

– A więc będziemy po pro­stu sie­dzieć i cze­kać? – Darius opiera ręce na bio­drach, roz­chy­la­jąc kurtkę i uka­zu­jąc umię­śniony tors okryty dopa­so­waną koszulą. – Wolał­bym spę­dzić czas z moją wła­sną żoną.

– Ja też – przy­znaje Ramin ze zło­śli­wym bły­skiem w nie­bie­skich oczach. Ponie­waż nie jest żonaty, suge­stia jest jasna.

– Wal się – war­czy Darius.

– No co? Amy robi świetne mar­tini.

– Jesteś gnoj­kiem.

Aliyah pstryka pal­cami, nie­znacz­nie łago­dząc napię­cie mię­dzy braćmi.

– Dość. Ramin, przy­nieś nam porządną kawę. Darius, zdo­bądź nazwi­ska leka­rzy.

Gdy bra­cia odda­lają się w róż­nych kie­run­kach, Aliyah prze­nosi swoje mroczne spoj­rze­nie na mnie.

– Tylko ty i ja naprawdę mar­twimy się o Kane’a. Musimy mieć oko na wszystko, zapew­nić, żeby był chro­niony.

– Tak jest, pro­szę pani.

Moje myśli są jed­nak przy kobie­cie za drzwiami, mają­cej tylko męż­czy­znę, któ­rego opieki ewi­dent­nie się boi.

Rozdział 8

8

AMY

– Wspa­niały gest, pani Armand.

Witte odbiera ode mnie ogromny bukiet żół­tych róż, który przy­nio­słam do pen­tho­use’u. Będą koli­do­wać ze wszyst­kim innym w sypialni Lily, spra­wia­jąc, że Kane nie będzie mógł zigno­ro­wać mojego cen­nego pre­zentu – jeśli w ogóle zaglą­dał do jej pokoju. Wpa­da­łam do niej pra­wie codzien­nie przez ostat­nie trzy tygo­dnie, odkąd była w domu, i nie mam poję­cia, czy Kane w ogóle wie o moich sta­ra­niach.

Gestem wska­zu­jąc mi salon, Witte zamyka fron­towe drzwi.

– Pro­szę się roz­go­ścić, a ja wsta­wię je do wody.

Wcho­dzę głę­biej w kró­le­stwo Kane’a, cicho stu­ka­jąc obca­sami. Z tru­dem poko­nuję chęć, by przy­spie­szyć kroku. Iry­tuje mnie moje stre­mo­wa­nie.

Cho­lerny Witte. Nie wiem, jak ten sztyw­niak to robi, ale jest nawet lep­szym łga­rzem niż Aliyah. Gdy­bym miała mniej rozumu, mogła­bym się nabrać na to cie­płe powi­ta­nie w jego gło­sie, ale nie jestem idiotką. Wiem, że nie może mnie znieść.

– Jak ona się czuje? – pytam, odwra­ca­jąc się w pół kroku przez ramię i popra­wia­jąc pasek torebki. Zna­le­zie­nie tego cho­ler­stwa zajęło mi wiecz­ność. Kom­ple­to­wa­nie stro­jów na tyle swo­bod­nych, by móc spę­dzać czas z kobietą w śpiączce, a jed­no­cze­śnie na tyle wyra­fi­no­wa­nych i twa­rzo­wych, by wyglą­dać dobrze, gdy wpadnę na Kane’a, to praw­dziwe utra­pie­nie. Przy­naj­mniej zdą­ży­łam tu dotrzeć, zanim zaczęło padać. Nad­ciąga let­nia burza. Na dwo­rze jest straszna wil­goć, ciśnie­nie spada.

– Stan pani Black się nie zmie­nił.

– Przy­kro mi to sły­szeć. – Wku­rza mnie, że nie potra­fię się zde­cy­do­wać, czy naprawdę tak myślę, czy nie. Leży tam jak trup. Albo umrzyj, albo wresz­cie się obudź. – Po pro­stu dalej będziemy myśleć pozy­tyw­nie.

Gdy wcho­dzę do salonu, kręcę głową, widząc, jak cho­ler­nie czy­ste jest tu wszystko. Ni­gdzie ani odro­biny kurzu. Pod­łoga lśni jak lustro.

Zrzu­cam jeden kla­pek na wyso­kim obca­sie i przy­ci­skam spo­coną stopę do gład­kiej czerni. Spo­dzie­wam się, że kafe­lek będzie chłodny w dotyku, ale ma ide­alną tem­pe­ra­turę.

Czuję nagłe pożą­da­nie. Eks­tra­wa­gan­cja ogrze­wa­nych pod­łóg w całym pen­tho­usie przy­po­mina mi, jak zmy­słowy jest Kane.

Jezu, jestem gro­te­skowa.

Pot, który obry­so­wuje kształt pal­ców moich stóp, szybko wypa­ro­wuje, pozo­sta­wia­jąc tylko nikłą smugę. Jest tak cicho, że sły­szę swój oddech. Pen­tho­use wydaje się niczym grób pełen tajem­nic, które ujaw­nię. W ten czy inny spo­sób.

Tak wiele pytań. A jedyna osoba, która może na nie odpo­wie­dzieć, jest zamknięta we wła­snym umy­śle.

Wsu­wam z powro­tem but, kiedy męż­czy­zna, któ­rego nie mogę prze­stać pra­gnąć, poja­wia się, jak­bym wycza­ro­wała go w gorącz­ko­wym śnie. Zmu­szam się do odwró­ce­nia wzroku, gdy Kane się zbliża. Jak męż­czy­zna tak duży poru­sza się tak cicho?

I, Boże, jaki on wysoki… Wszystko na świe­cie musi mu się wyda­wać za małe.

– Amy.

Prze­biega mnie dreszcz. Jego głos jest niczym broń, roz­kosz­nie niski, i prze­cina mnie jak dobrze naostrzona klinga. Odwra­cam głowę, mój wzrok pada na oks­fordy, które są rów­nie wypo­le­ro­wane jak pod­łoga, potem unosi się i zatrzy­muje w gór­nej czę­ści nóg. Jego krawcy znają jakąś sztuczkę, by ukryć maczugę mię­dzy jego udami. Zga­duję, że tego wiel­kiego fiuta odzie­dzi­czył po swoim ojcu, ponie­waż ani Darius, ani Ramin nie są tak spek­ta­ku­lar­nie wypo­sa­żeni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki