Twoje sekrety - Sławik Monika - ebook + książka
NOWOŚĆ

Twoje sekrety ebook

Sławik Monika

5,0

191 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwoje ludzi, których przeszłość naznaczyła bólem i sekretami.

Darcy to gburowaty barman, który nienawidzi alkoholu i od nastoletnich lat zmaga się z traumą. W swoim rodzinnym domu przeżył piekło i obiecuje sobie, że już nigdy nie wróci do tego miejsca.

Skye to dziewczyna z sekretami, które każdego dnia niszczą ją od środka. Połowę jej ciała pokrywają blizny będące pamiątką po wypadku samochodowym. Ojciec dziewczyny odsiaduje wyrok za jego spowodowanie, podczas gdy ona walczy z własnymi demonami i ogromnym poczuciem winy, a jedyne, co trzyma ją przy życiu, to marzenie o odnalezieniu matki.

Drogi Darcy’ego i Skye przecinają się pewnego wieczoru w pubie. Między nimi od razu iskrzy, jednak zanim zdążą się do siebie zbliżyć, los ich rozdziela i tracą ze sobą kontakt na kilka miesięcy.

W tym czasie Skye, aby uciec od toksycznej ciotki, która przejęła jej rodzinny dom, podejmuje pracę jako opiekunka starszej kobiety – ekscentrycznej i wymagającej Lilly Grace Carter. Choć początkowo trudno im się dogadać, w końcu dziewczyna zaczyna traktować ją jak własną babcię, jedyną osobę, która daje jej namiastkę rodziny.

Niespodziewanie w drzwiach domu Lilly Grace staje Darcy. To, co dzieje się między nim i Skye od tej pory, stanowi istny emocjonalny rollercoaster.

Romantyczne angielskie miasteczko i dom, który mimo że z zewnątrz wygląda jak z bajki, w środku skrywa wiele bolesnych tajemnic.

Czy Skye i Darcy przetrwają, gdy sekrety wyjdą na jaw?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Monika Sławik

Twoje sekrety

Kilka słów od autorki

Moi drodzy czytelnicy,

ta historia pod bardzo romantycznym i przytulnym płaszczem skrywa również dużo bólu i trudnych tematów, takich jak przemoc seksualna, przemoc psychiczna, narkotyki, śmierć bliskiej osoby, wypadek samochodowy. Jeśli jesteście osobami o wysokiej wrażliwości, proszę, miejcie to na uwadze.

Powieść jest przeznaczona dla osób powyżej osiemnastego roku życia.

Chcę, żebyście podczas czytania pamiętali, że ta książka nie wskaże Wam, co powinniście robić i czuć w sytuacjach podobnych do tych, z którymi mierzą się bohaterowie.

Skye, Darcy, Lilly i reszta nie są postaciami, z których macie brać przykład. Poczujcie ich emocje, okażcie im zrozumienie (lub przeciwnie – wściekajcie się na nich, jeśli chcecie), ale pamiętajcie, że to jest tylko ich historia – każdy z nas ma inną.

Mam nadzieję, że mimo trudnej tematyki, uda mi się Was rozkochać w moich ulubionych miejscach.

Jeśli potrzebujecie pomocy, nie bójcie się zaufać i poprosić o nią kogoś, kto może Wam ją dać.

Dziękuję i życzę przyjemnej lektury!

Wasza Monia

Playlista

Rozdział 1

Skye

Nikt nie lubi pożegnań, więc dlaczego mimo to wszyscy ich oczekują? Do dziś pamiętam dzień pogrzebu mojej babci Skye, po której, oprócz piegów na nosie i złotego koloru włosów, odziedziczyłam również imię. Była to tradycyjna szkocka uroczystość dla najbliższej rodziny, a że moja rodzina składała się raptem z paru osób, wszyscy zmieściliśmy się w pierwszej ławce małej cmentarnej kaplicy. Mnie trafiło się miejsce zaraz przed trumną

Babcia odeszła, gdy miałam zaledwie pięć lat, ale pomimo upływu czasu jedna rzecz na zawsze wyryła się w mojej pamięci – widok bladej, pozbawionej życia twarzy.

Nie chciałam jej takiej zapamiętać. Przecież babcia zawsze była pełna energii, śmiała się dużo i głośno, potrafiła rozmawiać z każdym i o wszystkim. Dlatego też nadano mi po niej imię – podobno buzia nie zamykała mi się już od pierwszych miesięcy życia. Albo płakałam, albo gaworzyłam, a pierwsze słowo wypowiedziałam wyjątkowo wcześnie i brzmiało ono „baba”.

– Jak to nie chcesz patrzeć na babcię? Przecież to ostatnia okazja, musisz się z nią pożegnać! – szeptała wtedy gniewnie ciotka, której nigdy wcześniej ani nigdy później już nie widziałam, siłą obracając moją głowę w stronę trumny…

– Okej, to ostatnia torba.

Trzask drzwi samochodu wyrywa mnie z zamyślenia. Otwieram oczy i zsuwam okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa, a moja przyjaciółka staje obok i tak jak ja opiera się o maskę. Obie przyglądamy się budynkowi, w którym spędziłyśmy ostatnie półtora roku. Nie wyróżnia się on na tle pozostałych kolorowych domków szeregowych, jakich pełno w Cambridge, ale dla nas ma szczególne znaczenie.

To tutaj przeprowadziłyśmy się tego samego dnia, którego zakończyłyśmy naukę w liceum. Tutaj spędziłyśmy pierwsze chwile dorosłości. Musiałyśmy pamiętać, kiedy wywożone są śmieci, by wystawić kosz, pilnować rachunków i odkładać każdy wolny pens po to, aby je opłacić. Chociaż i tak miałyśmy szczęście, bo dom należy do wujka Sophie, który znacznie obniżył nam cenę czynszu. W innym wypadku nie dałybyśmy rady płacić za mieszkanie w centrum Cambridge z pensji zwykłych baristek.

– Pamiętasz dzień, w którym pierwszy raz go zobaczyłyśmy? – pyta, a ja kiwam głową.

– Od razu zaklepałaś sobie lepszą sypialnię.

Szturcha mnie łokciem.

– I tak zawsze przesiadywałyśmy u ciebie. Może mój pokój był większy, ale to twój miał najlepszy widok.

– Tylko ty tak uważasz. Dla mnie podglądanie gondolierów to nic fascynującego.

– A mimo to wylądowałaś z jednym z nich w łóżku. Jak mu było? Jared?

Jęczę i poprawiam okulary przeciwsłoneczne, przesuwając je na grzbiet nosa.

– Nie przypominaj mi o tym, proszę. Mówiłam ci zresztą, że do niczego nie doszło. Zasnął po pięciu minutach z ręką w moich majtkach. – Wzdrygam się. – To było upokarzające.

Milczymy chwilę, po czym nagle Sophie staje przede mną i kładzie mi ręce na ramionach. Kiedy dostrzegam wzbierające w jej oczach łzy, obejmuję ją.

– Zniszczysz sobie makijaż, a wyszedł ci dzisiaj naprawdę piękny. To ten nowy tusz?

– Nie zagaduj mnie, jakbym była dzieckiem na skraju załamania – protestuje słabo, a moje włosy tłumią jej głos. Odsuwa się i pociąga głośno nosem. – Przecież bez twojej pomocy nie dam sobie rady na studiach. Gdyby nie ty, wywaliliby mnie z pracy po pierwszym dniu.

– Poradzisz sobie, jasne? – mówię i ściągam okulary, po czym zawieszam je na koszulce, by spojrzeć Sophie twardo w oczy. – Praca w kawiarni się nie liczy, bo nigdy nie miała być dla ciebie czymś na zawsze. Poszłaś do niej, by zarobić na studia, o których marzyłaś i na których będziesz najlepsza.

– Jakim cudem mam się stać dobrą dziennikarką, skoro nauczenie się, jak poprawnie robić kawę, zajęło mi jakieś pół roku?

Opieram dłonie na jej ramionach i mówię:

– Mimo że robiłaś najbardziej obrzydliwą kawę, jaką kiedykolwiek piłam, ludzie i tak cię uwielbiali. Potrafiłaś w kilka sekund sprawić, że ktoś, z kim rozmawiałaś, poczuł się zrozumiany, niezależnie, czy chodziło o doradzenie, jaki napój wybrać, czy powiedzenie czegoś pocieszającego, gdy widziałaś, że ta osoba ma zły dzień. Tak samo będzie, kiedy zaczniesz pisać.

– Naprawdę tak myślisz? – upewnia się. – A co, jeśli moja mama ma rację? Co, jeśli wyrzucę te pieniądze w błoto?

Wzdycham ciężko.

Sophie zawsze chciała pisać. Zaczynała od opowiadań fikcyjnych o One Direction, później rozpoczęła swoją przygodę z wierszami i nawet napisała pierwszy thriller – wszystko po to, by w końcu odkryć, że chce zostać dziennikarką. Od razu znalazła dla siebie uczelnię idealną w Londynie – prywatną i bardzo drogą.

Chociaż jej matkę byłoby stać na to, by opłacić studia córki, w momencie, w którym Soph oznajmiła, czym chce się zająć po liceum, kobieta dostała szału. Jest jedną z tych osób, które zaplanowały całą przyszłość swojego dziecka, łącznie z pracą, i w jej idealnej wizji moja przyjaciółka miała zostać lekarką lub prawniczką. Uczelni, dzięki której miałaby zostać dziennikarką, mama dziewczyny nie zamierzała sponsorować. Dlatego przez nieco ponad półtora roku Sophie i ja pracowałyśmy w popularnej kawiarni na dworcu w Cambridge, wyciągając od klientów każdy napiwek i biorąc każdą nadgodzinę.

Obie oszczędzałyśmy na swój własny cel, bo chciały­śmy uciec od dotychczasowego życia. Ten czas miał być dla nas szansą, by zacząć na nowo.

Ale tylko jej się to udało.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że część mnie nie liczyła na to, by wbrew swoim marzeniom Sophie została tutaj, razem ze mną. Oddałabym wiele, by móc nadal mieszkać z nią w tym małym, nieco zapleśniałym domku, pracować u jej boku, serwując zbyt drogą kawę, i przez okno w pokoju podglądać chłopców na łódkach. Wiedziałam jednak, że to chwilowa bajka i że gdy tylko się skończy, będę musiała wrócić do swojego małego piekła – Littleport, czyli wioski oddalonej o niecałą godzinę na północ stąd.

– Boję się, Skye – wyznaje dziewczyna szeptem.

Przełykam ślinę, starając się pozbyć guli, która zaczyna uciskać moją krtań, i mówię:

– Ani trochę nie wątpię w to, że będziesz najlepsza na roku. A jeśli będziesz potrzebowała pomocy, to Londyn jest niedaleko. No i zawsze możesz dzwonić.

Jęczy przeciągle.

– W Littleport ciągle szwankuje zasięg. Co, jeśli będę pilnie potrzebowała, żebyś przeczytała mój tekst? Co, jeśli nie będę wiedziała, co napisać? Kogo mam się wtedy poradzić? No i co, jeśli ty będziesz potrzebowała pomocy? Kto będzie ci tak idealnie nakładał farbę na włosy?

– I tak nienawidziłaś tego robić – stwierdzam, zanim całkiem zdąży się nakręcić, bo lada chwila dostanie ataku paniki i duszności, które ostatnio się nasiliły.

– Nie lubię jedynie tego, że zakrywasz swój naturalny piękny blond tym paskudnym czarnym kolorem…

Udało się. Sophie ciągnie wywód, który znam już na pamięć, o tym, jak bardzo nie rozumie, dlaczego upieram się przy takiej fryzurze, a po płaczu nie ma ani śladu.

Moja przyjaciółka jest jak dziecko pod tymi dobrymi i złymi względami – z jednej strony ma w sobie nieposkromioną, szczerą radość i ciekawość życia, odpowiednią dozę wiary w niemożliwe i do tego zawsze łatwo udaje mi się nakierować ją na inny temat, gdy chcę uniknąć jakiejś rozmowy. Z drugiej jednak strony jest zbyt ufna i niekiedy wręcz naiwna, co nieraz spędzało mi sen z powiek, zwłaszcza gdy wychodziła na imprezy.

Sophie po prostu wierzy w ludzi i ich dobro, i nie zmieniły tego nawet jej przykre doświadczenia z przeszłości, których obie miałyśmy pod dostatkiem. Radzimy sobie z nimi jednak zupełnie inaczej – ona każdego dnia walczy, aby pokazać, że przeszłość nie definiuje jej przyszłości (nawet ma tę myśl wytatuowaną na nadgarstku), a ja… po prostu codziennie staram się przetrwać i nie pozwolić, aby to, co przeżyłam, wciągnęło mnie w ciemną otchłań.

– W ogóle nie słuchasz – zauważa w końcu.

– Bo to, co mówisz, nie ma sensu. Zamówiłam ostatnio dziesięciopak czarnej farby.

Sophie kręci głową i burczy coś pod nosem.

– Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Że dasz radę tam wrócić? – pyta, a ja na chwilę wstrzymuję oddech.

– Nie martw się. Wymyślę coś, by się szybko wyrwać.

Nie mam odwagi, żeby przyznać, jaki tak naprawdę jest mój plan. Niewiele rzeczy skrywam przed Sophie, ale tego jej nie zdradzę, bo zrobiłaby wszystko, aby mnie powstrzymać. Nie mogę na to pozwolić. Nie, gdy sama każdego dnia biję się z wątpliwościami, czy nie popełnię największego błędu w swoim życiu.

– Boję się, że powrót do mieszkania z ciotką cię wykończy – ciągnie, a następnie przygryza wargę. – Obiecaj mi, że będziesz odpowiedzialna, dobrze? Nie rób głupot i dbaj o siebie.

– Dobrze, mamo. – Przyciągam ją znowu do uścisku, a potem wzdycham. – Muszę iść. Jeśli nie zdążę na ten autobus, to spóźnię się też na kolejny, do którego muszę się przesiąść…

– Mogłabym cię po prostu zawieźć.

– Wiesz, że to nie ma sensu. Mam tylko jedną torbę, a ty straciłabyś dwie godziny. No i wolę zmierzyć się z ciotką Matildą sama, a gdybyś mnie zawiozła, nigdy nie pozwoliłabyś mi wejść w pojedynkę do paszczy lwa.

– Ale wieczorem cię odwiozę i nie chcę słyszeć sprzeciwu. Będzie późno, ciemno i niebezpiecznie.

– Może po prostu nie przyjdę? – rzucam, chwytając się tym samym ostatniej nadziei. – Wiesz, że nie nadaję się do takiego towarzystwa, będę jak piąte koło u wozu…

– To nasza impreza pożegnalna, a ty obiecałaś, że na niej będziesz. – Już mam coś wtrącić, ale Sophie unosi palec i mnie powstrzymuje. – Nie wymigasz się, Skye. Czasem możesz wyjść do ludzi, dobrze ci to zrobi.

Mogłabym jej wytknąć, że cała nasza praca polegała na przebywaniu z ludźmi, ale coś mi mówi, że serwowanie kawy klientom nie jest tym, co Soph ma na myśli.

– Dobrze, będę – mówię w końcu zrezygnowana. – Tym bardziej muszę już iść.

Kiwa głową.

– Pójdę jeszcze raz zobaczyć, czy nic nie zostało, i wrzucić klucze do skrzynki. Do zobaczenia o ósmej!

Ściskam się z przyjaciółką przelotnie na pożegnanie i szybkim krokiem ruszam na przystanek, a gdy dostrzegam nadjeżdżający autobus, końcówkę drogi muszę przebiec. Zziajana wchodzę do środka i od razu kieruję się na piętro, licząc na to, że moje ulubione miejsce na samym przodzie będzie wolne… I nic z tego, jakżeby inaczej. Przechodzę zrezygnowana na tył, siadam, kopię torbę pod siedzenie i naciągam na głowę kaptur bluzy, a potem zamykam oczy.

Moja choroba lokomocyjna sprawia, że siedzenie podczas jazdy gdziekolwiek poza przednim miejscem jest nie do wytrzymania. Jeśli chcę przeżyć tę dwugodzinną trasę z przesiadką bez zwrócenia śniadania, to tylko drzemka będzie w stanie mi pomóc.

To niedorzeczne, że droga, którą samochodem można pokonać w niespełna godzinę, autobusem zajmuje ponad dwa razy tyle, a ja wcale nie przyzwyczaiłam się do tego po latach korzystania z komunikacji miejskiej. Ale nawet to nie motywuje mnie do zrobienia prawa jazdy.

Kiedyś się na to odważę. Muszę, ponieważ stanowi ono kluczowy punkt mojego planu.

Ale póki mogę, będę to odwlekać, bo kto jak kto, ale ja jestem mistrzynią w wypieraniu ze świadomości rzeczy, które mnie przerażają.

Natychmiast odpływam. Zapominam ustawić alarm w telefonie, przez co niemal przesypiam swój przystanek. Zdarza mi się to zdecydowanie zbyt często, ale ciągle naiwnie obwiniam o to swoją chorobę lokomocyjną.

Wybiegam, chwiejąc się na nogach od zawrotów głowy, i podchodzę do odpowiedniego stanowiska, gdzie ma podjechać następny autobus, który zawiezie mnie niemal prosto pod dom ciotki Matildy. Cała trzęsę się z zimna. Jestem niemal pewna, że stojący obok ludzie czują, jak z mojej winy drży zie­mia, aż w końcu wyciągam z torby kurtkę i ją wkładam. W całej tej sytuacji nie pomaga fakt, że zawsze robi mi się zimno ze stresu, a na myśl o tym, że muszę wrócić do tego miejsca, nieprzyjemne dreszcze jedynie się nasilają.

Sięgam po telefon i czytam jeszcze raz wiadomość, którą dostałam od ciotki po tym, jak zapytałam, czy mogę na jakiś czas wrócić do domu.

Wiedźma Matilda:

Przecież wiesz, że i tak nie mam wyboru. Muszę się zgodzić.

Może mi się poszczęści i kobieta nie zdąży wrócić z kwiaciarni przed moim przyjazdem? Zamyka ją zazwyczaj koło piątej, ale często zostaje jeszcze godzinę lub dwie, by ogarnąć dostawy i inne rzeczy. Coś mi jednak podpowiada, że zadba o to, żeby być w domu przed moim powrotem. Nie przegapiłaby tego triumfalnego momentu.

Pięćset dziewięćdziesiąt sześć dni – tak długo nie było mnie w miejscu, w którym się wychowałam. Dziewiętnaście miesięcy temu obiecałam sobie, że nigdy tam nie wrócę, choć doskonale wiedziałam, że oszukuję samą siebie.

Byłam pewna, że nie uda mi się odłożyć wystarczająco dużo, by zrealizować swój plan. Nie miałam też wątpliwości, że ­Sophie wyjedzie na studia do Londynu i będę musiała wyprowadzić się z Cambridge. Wiedziałam, że gdy do tego dojdzie, moją jedyną opcją stanie się powrót do ciotki.

A mimo to łudziłam się i żyłam z dnia na dzień, licząc na to, że wydarzy się coś magicznego. Coś, co spowoduje, że moje życie się odmieni.

Autobus nagle najeżdża na jakąś nierówność, przez co uderzam boleśnie głową w szybę, a z ust wyrywa mi się przekleństwo. Na oko osiemdziesięcioletni mężczyzna siedzący nieopodal rzuca mi zdumione spojrzenie, jakby pierwszy raz słyszał wypowiedziane przeze mnie słowo, a ja przewracam oczami.

Zaciskam mocno powieki, znowu wprowadzając się w półsen, i otwieram oczy dopiero, gdy słyszę komunikat, że dojeżdżamy na mój przystanek. Schodzę z piętra, a następnie wychodzę… prosto na deszcz. Nawet nie zauważyłam, że zaczęło padać. Idę szybko w stronę piaskowego domu na końcu ślepej uliczki, a gdy docieram pod drzwi, niemal kapie ze mnie woda. Dobrze, że przynajmniej moja torba jest nieprzemakalna – dzięki temu zostaną mi jakieś suche ubrania na przebranie.

Zaciskam mocno jedną dłoń w pięść, a drugą unoszę, by zastukać kołatką. Szybko jednak z powrotem ją opuszczam i przełykam ślinę. Moje zęby szczękają o siebie głośno i czuję, że zaraz zamienię się w sopel, a mimo to stoję pod niewielkim daszkiem, podczas gdy lodowate krople wraz z wiatrem uderzają mnie w policzek.

– Weź się w garść – szepczę do siebie. – To tylko na chwilę. Wymyślisz coś, żeby znowu się stąd wyrwać.

Odliczam do dziesięciu i w końcu zbieram się w sobie. Stukam kołatką dwa razy, bo nie mam odwagi, by użyć swojego klucza, i… czekam. Z głębi domu docierają odgłosy kroków, a chwilę później drewniane drzwi otwierają się ze skrzypnięciem, które tak dobrze znam.

– No proszę, proszę. Dziecko marnotrawne wróciło.

Uśmiecham się krótko w odpowiedzi, tylko przelotnie zerkając na twarz cioci Matildy. Na pierwszy rzut oka jedyne, co się w niej zmieniło, to to, że pojawiło się kilka nowych siwych pasm w jej brązowych, zawsze upiętych w niski kok, włosach.

Za to jeśli chodzi o dom… Jest nie do poznania. Ani trochę nie przypomina miejsca, w którym się wychowałam. Już wcześniej ciocia wprowadzała w nim zmiany, ale wygląda na to, że podczas mojej nieobecności postanowiła zrobić generalny remont.

Przyglądam się nowym rzeczom i kolorom, które zapewne pasowałyby do każdego innego domu, ale z jakiegoś dziwnego powodu nie pasują do tego. Na przykład ogromna welurowa kanapa, która wygląda na wygodną, i przewieszony przez jej oparcie puchaty koc, który aż się prosi, by się nim okryć. Te zasłony w kwiatowe wzory również wydają się surrealistyczne. W tym domu nigdy nie było żadnych zasłon.

Wzdrygam się z powodu nieprzyjemnego wrażenia, a potem ruszam do schodów, ale głos ciotki mnie zatrzymuje.

– Twoje rzeczy są na strychu – mówi, jakby chciała mi przypomnieć, gdzie moje miejsce.

Odwracam się do niej. Otwieram usta, by się odezwać, i niemal to robię, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili. Ciocia, widząc to, uśmiecha się krzywo.

– Chciałabyś coś powiedzieć? Zaprotestować? Wielka szkoda, że nie możesz, prawda? – Robi kilka kroków w moją stronę, splatając przed sobą ramiona. – W umowie z twoim ojcem jest zawarte, że mam zapewnić ci dach nad głową. Nie należy ci się nic więcej. Na wygody trzeba sobie zasłużyć, a ty jesteś niewdzięczną dziewuchą, która wpakowała mojego brata do więzienia. Jesteś morderczynią.

Czuję, jak ciało zaczyna mi coraz bardziej drżeć.

Powinnam się odezwać. Powinnam powiedzieć coś na swoją obronę. Powinnam wykrzyczeć jej w twarz, że ten wypadek nie był moją winą… Ale tego nie zrobię. Nie tylko dlatego, że osiem lat temu postanowiłam nigdy więcej się do niej nie odezwać. Po prostu się z nią zgadzam.

Gdyby nie ja, pani Campbell miałaby teraz czterdzieści lat, a jej mąż – czterdzieści trzy. Ich syn za miesiąc powinien świętować piętnaste urodziny.

Ale ich życie zatrzymało się osiem lat temu.

Tego samego dnia w pewien sposób skończyło się również życie moje i mojego taty.

Od ośmiu lat na swoim ciele noszę blizny, które każdego dnia przypominają mi o przeszłości.

I przez sześć lat, gdy jeszcze byłam zmuszona mieszkać w tym domu, w tym miasteczku, musiałam mierzyć się z konsekwencjami tych zdarzeń, aż w końcu się wyrwałam… wyłącznie po to, by tu powrócić.

Jestem kompletną porażką.

– Powiedz coś w końcu, bezmyślna niemowo! – Ciocia podnosi głos i do mnie podchodzi. – Pięknie sobie to wymyśliłaś, wiesz? Sprawiłaś, że musiałam jeździć z tobą do psychologów, którzy w kółko powtarzali jedno: biedna dziewczyna, zamknęła się w sobie z powodu traumy. – Zbliża się tak bardzo, że wyczuwam jej nieświeży, kawowy oddech. Przestaję oddychać, gdy dodaje: – Ale ja wiem, że to nieprawda.

Między nami zapada cisza, zaburzana jedynie szaleńczym biciem mojego serca. Kręcę sztywno głową i przełykam ślinę, by nawilżyć wysuszone gardło. Ciocia przewraca oczami i znowu krzyżuje ramiona na piersiach.

– Widziałam cię dwa miesiące temu. Musiałam udać się pociągiem do Londynu, przyjechałam na dworzec w Cambridge wcześniej i pomyślałam, że wypiję kawę – wyznaje spokojnym, zimnym tonem, a ja nieruchomieję. – Jakże zaskoczona byłam, widząc cię obsługującą klientów jak gdyby nigdy nic – parska, opluwając mnie przy tym, przez co z trudem powstrzymuję się od cofnięcia. – Jeśli liczyłaś na to, że w tym paskudnym kolorze włosów nikt cię nie rozpozna albo że zakryjesz tę szkaradną szramę na swojej twarzy makijażem, to się myliłaś.

Otwieram usta, ale znowu nie wydostaje się z nich żaden dźwięk. Moja dłoń bezwiednie wędruje do prawego policzka.

– Nadal będziesz milczeć? Nawet gdy zostałaś zdemaskowana? – Śmieje się nieprzyjemnie. – To jest dla ciebie wygodne, prawda? Wygodnie ci z tym, że nie musisz kłamać. To ja płaszczę się przed mieszkańcami i opowiadam o tym, jak ­byłam zmuszona przyjąć biedną, poszkodowaną bratanicę. Musiałam wyprzeć się własnego brata i udawać, że nie znam prawdy, bo jemu zależy na tym, aby jego córka zachowała dobre imię. Córka, która ani razu go nie odwiedziła, mimo że to przez nią odsiaduje wyrok.

Zdobywam się na to, by wreszcie spojrzeć ciotce w oczy. Są zielone, w takim samym odcieniu jak oczy taty. Może to on jest uznawany przez wszystkich w okolicy za złoczyńcę, ale to jej wzrok powoduje, że zaczynam bać się o własne życie. Mruży powieki jeszcze bardziej, tak że teraz są jedynie wąskimi kreskami. Już nabiera powietrza i rozchyla usta, żeby znowu się odezwać, ale zanim zdąży to zrobić, odwracam się i wbiegam na piętro. Mijam po drodze drzwi do swojego starego pokoju, ale nie zatrzymuję się przy nich ani na chwilę i zamiast tego podchodzę do schodów na końcu niewielkiego korytarza.

W domu są cztery sypialnie. Jako dziecko zajmowałam dwie z nich – jedna była moim zwykłym dziecięcym pokojem z różowymi ścianami i białym, pięknym łóżkiem, a drugą nazywałam pokojem muzycznym, bo tam znajdowały się wszystkie instrumenty oraz małe studio nagrań, które tata sam przygotował, wydając na nie krocie.

Miałam osiem lat, kiedy rzeczy z pokoju nagle zaczęły znikać. Na początku stało się to z dwoma gitarami, ale na nich lubiłam grać najmniej, więc się tym nie przejmowałam. Została tylko jedna, należąca do taty gitara – była stara, zniszczona, ale gdy jego palce zaczynały poruszać struny, wydawała najpiękniejsze dźwięki. Cieszyłam się, że się jej nie pozbył… jednak w końcu nadeszła również kolej na nią. Perkusja, którą interesowałam się równy miesiąc, zniknęła w tym samym czasie co skrzypce, keyboard oraz parę mikrofonów i innych sprzętów do nagrań, których nazw nawet nie znałam, bo zajmował się nimi tata. Zostało jedynie moje ukochane białe pianino i mikrofon, który niedługo później przestał działać.

Zamiast wejść na poddasze, stanowiące moją sypialnię, odkąd osiem lat temu opiekę nade mną przejęła ciotka, cofam się o kilka kroków i staję przed drzwiami do pokoju muzycznego. Biorę głęboki wdech i bezgłośnie naciskam klamkę. Gdy wchodzę do środka i czuję znajomy zapach dusznego, niewietrzonego pokoju oraz pianki wygłuszającej, którą nadal wyłożone są ściany, mimowolnie się uśmiecham. Mój wzrok od razu wędruje w kierunku stert skoroszytów z nutami oraz pianina stojącego pod ścianą. Podchodzę do niego powoli i przecieram rękawem kurtki zgromadzony na nim kurz, a potem przykrywam go narzutą, która się z niego zsunęła. Odchrząkuję cicho, by pozbyć się nagłego ścisku w gardle, i wycofuję się na korytarz z lekkim uśmiechem.

Chociaż ten pokój pozostał takim, jakim go zostawiłam.

W końcu wychodzę na poddasze. Zamykam za sobą uchylną klapę i przesuwam na nią jedno z ciężkich pudeł, by zablokować możliwość otworzenia jej z drugiej strony. Sięgam do sznurka i zapalam słabą żarówkę, która oświetla jedynie środek strychu. Kuląc się, bo sufit jest zbyt niski, podchodzę do materaca. Siadam na swoim prowizorycznym łóżku, a w powietrze wzbijają się hałdy kurzu, od którego krztuszę się tak bardzo, że do oczu napływają mi łzy. A przynajmniej wmawiam sobie, że to właśnie przez nieposprzątane pomieszczenie. Że to z jego winy wcale nie ustają, tylko spływają po moich policzkach. Oplatam kolana ramionami, a myśli wirują mi w głowie i nie chcą się zatrzymać.

Ale może to dobrze? Wolę się na nich zbyt długo nie skupiać.

Po jakimś czasie się uspokajam i wyciągam z torby ubrania, które będą jednocześnie ciepłe i odpowiednie na późniejsze wyjście do pubu. Decyduję się na czarną, satynową sukienkę, chociaż tak naprawdę jest ona koszulą nocną, a pod nią wkładam obcisły golf i czarne rajstopy. Czuję, że czekając na przystanku, będę żałować tego wyboru, lepsze byłyby zwyczajne spodnie. Nie robię tego wy­łącznie z jednego powodu – wiem, że wszyscy będą wyglądać zjawiskowo, więc w spranych dżinsach za bardzo bym się wyróżniała.

A ja nienawidzę się wyróżniać. Blizna ciągnąca się przez połowę mojej twarzy już wystarczająco przyciąga uwagę innych.

Na strychu nie ma żadnego gniazdka, przez co nie mogę podsuszyć włosów, dlatego splatam je w luźny warkocz, by zbytnio się nie napuszyły. Biorę się za założenie pościeli, którą ciotka rzuciła na materac, bo wiem, że po powrocie nie będzie mi się chciało tego zrobić, a następnie wysypuję z torby wszystkie swoje rzeczy i odkładam je do wolnego, rozwalającego się pudła. Jutro, gdy ciotka wyjdzie do pracy, muszę tu trochę posprzątać.

Rozglądam się dookoła, szukając rzeczy, które Matilda wyniosła na strych tego samego dnia, kiedy się wprowadziła i oznajmiła, że moim miejscem do spania będzie teraz poddasze, i których nie zabrałam ze sobą przy przeprowadzce. W końcu odnajduję je w sporym worku na śmieci i zaczynam przeglądać jego zawartość. Zanim opuściłam dom, to właśnie kartony i worki służyły mi za prowizoryczne szafki na najpotrzebniejsze rzeczy, bo wszystko, co zdaniem ciotki było zbędne, zostało oddane do sklepów charytatywnych lub wyrzucone.

Kiedy dokopuję się do dna worka, by sprawdzić, czy nie ma w nim żadnych gryzoni, dostrzegam spięte sznurkiem koperty.

Kolejna rzecz, którą perfekcyjnie wyparłam ze swojej świadomości.

Wyciągam je i obracam chwilę w rękach, jakbym patrzyła na nie po raz pierwszy. A przecież doskonale wiem, czym one są.

To ponad sto listów i wszystkie poza jednym nigdy nie zostały otwarte. Wyciągam tę jedną rozszarpaną byle jak kopertę i wysuwam z niej kartkę zapisaną pełnym zawijasów pismem taty. Papier jest tak wymięty, że bardziej przypomina teraz kawałek cienkiej tkaniny, a niektóre litery rozmazały się od moich łez.

Czytam tekst, choć nie muszę, bo znam go na pamięć, ale te znajome ogonki, którymi tata ozdabia każdą wielką literę rozpo­czynającą zdanie, zawsze sprawiają, że po moim wnętrzu rozlewa się ciepłe uczucie. Ani trochę nie pasuje ono do treści listu.

Droga Skye,

tak bardzo przepraszam. Nigdy nie wybaczę sobie tego, że naraziłem Cię na niebezpieczeństwo. Obiecuję, że nie zostaniesz sama. Ciocia Matilda o Ciebie zadba. Wszystko jej powiedziałem, ona nam pomoże. Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz, ale zrozumiem, jeśli już nigdy nie będziesz chciała mnie widzieć.

Kocham Cię, Skye.

Moje życie bez Ciebie byłoby niczym.

Proszę, nie przestawaj śpiewać.

Twój tata

Wycieram łzę spływającą po moim policzku i drżącymi rękami wkładam kartkę z powrotem do koperty, a następnie odkładam listy na dno worka. Odpycham od siebie wspomnienia i przytłaczającą falę emocji, po czym zaczynam poprawiać rozmazany makijaż. Przepakowuję potrzebne rzeczy do małej torebki, wkładam buty, przeciwdeszczową kurtkę i schodzę na parter.

Dopiero wtedy do mnie dociera, że robię wszystko, by odciągnąć w czasie moment, w którym znów będę musiała zobaczyć się z ciotką. I naprawdę staram się przemknąć do drzwi wejściowych tak cicho, jak tylko potrafię, ale to na nic.

– Dokąd ty się niby wybierasz? – pyta ciotka z salonu, a ja nieruchomieję na brzmienie jej surowego tonu. – Znowu będziesz traktować to miejsce jak hotel? Nie tym razem, moja droga.

Słyszę za sobą kroki kobiety i szelest papieru.

– Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię – niemal syczy, a ja, chcąc uporać się z nią jak najszybciej, odwracam się w jej stronę. – Zanim gdziekolwiek pójdziesz, masz zrobić zakupy z tej listy. – Wyciąga do mnie kartkę, ale ja kręcę głową. Jej policzki czerwienieją ze złości. – To nie było pytanie. Jesteś już dorosła, będziesz przyczyniać się do utrzymania tego domu i odpowiadać za zakupy. A resztę kosztów utrzymania będziesz odpracowywać w kwiaciarni, więc lepiej rzuć tę swoją gównianą pracę.

Zaciskam zęby tak mocno, aż łapie mnie skurcz w żuchwie, przez który się krzywię.

– Coś ci się nie podoba? – pyta, napierając na mnie. – Czego się spodziewałaś? Że wrócisz, a ja nadal będę cię utrzymywać? Niedoczekanie. Chyba śnisz, jeśli myślisz, że pozwolę ci się tutaj tak panoszyć. Jak chcesz, to śmiało, pożal się mu. W każdej chwili możesz powiedzieć swojemu tatusiowi, że nie do końca spełniam warunki naszej umowy, wiesz? – Śmieje się. – Ale najpierw musiałabyś przestać udawać, że on nie istnieje.

Wpycha mi kartkę w dłonie, a potem wraca do salonu.

Czytam szybko listę. Nie znajduje się na niej zbyt wiele rzeczy, a sklep jest oddalony o zaledwie dziesięć minut stąd, więc jeśli się pospieszę, zdążę na następny autobus… Albo mogłabym się w końcu odezwać i powiedzieć ciotce, że tego nie zrobię. Przypomnieć kobiecie, że umowa, którą zawarła z moim ojcem i która zagwarantowała jej prawa do tego domu, dotyczyła również tego, że zapewni mi podstawowe potrzeby tak długo, jak będę tego potrzebowała.

Jednak Matilda ma rację. Nie zrobię tego. Nie odezwę się do niej. Nie odezwę się też do ojca, by się na nią poskarżyć. Będę po prostu dalej żyć z dnia na dzień, licząc, że jakoś przetrwam.

– No nie stój jak słup i rusz się! – woła z salonu, przełączając programy w telewizorze.

Otrząsam się z zamyślenia i wychodzę. Przestało padać, ale za to wzmógł się wiatr. Notuję w głowie, że po powrocie do domu muszę wziąć jeszcze szal.

Po kilku minutach spaceru wchodzę do marketu i naciągam na głowę kaptur, ciesząc się w myślach z tego, że sklep jest opustoszały. Wkładam do koszyka każdy produkt z listy, dorzucam kilka podstawowych rzeczy dla siebie, a następnie ruszam do kasy. Zatrzymuję się jednak w pół kroku, gdy dostrzegam, że jedyną działającą obsługuje Caroline Winters – kobieta w średnim wieku słynąca w naszej wiosce z tego, że jest bezlitosną plotkarą. Ta cecha idealnie pasuje do jej wiecznie skrzywionej z niesmakiem miny i lwiej zmarszczki między oczami, która sprawia, że kasjerka wygląda, jakby ciągle chodziła zezłoszczona.

To by było na tyle z mojego anonimowego powrotu do Littleport. Chociaż na co ja liczyłam? Już pewnie podczas drogi z przystanku ktoś dostrzegł mnie przez okno i rozpuścił wieść, że wróciłam do miasta. Pani Winters jednak odpowiednio podsyci fakty – na pewno wspomni coś o moich czarnych jak krucze pióra włosach, krótkiej sukience i mocnym makijażu, dopisując do tego jakąś niestworzoną historię. Obstawiam, że tym razem stanę się córką mordercy, która po szkole średniej postanowiła wyjechać do dużego miasta, by zostać prostytutką, a teraz wraca w rodzinne strony z podkulonym ogonem. Biorę głęboki wdech i przywołuję na twarz uśmiech, a potem zaczynam wykładać produkty na taśmę.

– Dzień dobry – wita się sztucznie miłym głosem pani Winters. Dopiero po chwili błysk zdumienia w jej oku zdradza, że mnie rozpoznała.

Odpowiadam uśmiechem i kiwnięciem głowy.

Skanuje przedmioty niemiłosiernie powoli, ciągle skupiając spojrzenie na mnie. Chrząka co chwilę, jakby chciała coś powiedzieć i ledwo się przed tym powstrzymywała. Kiedy łapię z nią kontakt wzrokowy, mam ochotę walnąć się w twarz, bo tylko tyle kobiecie potrzeba do tego, by w końcu się rozgadać. Opowiada mi o swojej rodzinie – o tym, że niedawno urodził jej się pierwszy wnuk, o tym, czym zajmują się jej córki, co u jej męża… Z niepokojem czekam na koniec tej wypowiedzi i kiedy w końcu nadchodzi czas na: „A co u ciebie, kochanieńka?”, wzruszam ramionami i opuszczam głowę.

– Och tak, zapomniałam, że nie mówisz. To bardzo przykre, co trudne wydarzenia robią z ludźmi. Pewnie odwiedzasz ciocię, co? Cudowna z niej kobieta. Nie wiem, czy na jej miejscu bym się na to zdobyła… – Kręci głową i robi zbolałą minę. – Opieka nad nastolatką w tak buntowniczym okresie, znoszenie tej całej sprawy z taką dumą. Anioł z tej kobiety, nieprawdaż?

Uśmiecham się krótko, ale ona mruży oczy, jak gdyby doskonale wiedziała, że nie jest to szczery gest, i mierzy mnie od stóp do głów. Płacę za zakupy i nie żegnając się, wychodzę ze sklepu szybkim krokiem. Wracam do domu, odkładam rzeczy na miejsce, ignorując kolejne zaczepki Matildy, i wbiegam na strych. Prędko odnajduję szalik i zauważam, że ciotka musiała szperać w moich rzeczach, bo listy, które wcześniej dobrze schowałam, teraz są rozrzucone na materacu. Nie jest to nic, czego bym się nie spodziewała, więc nawet się tym nie przejmuję. Kiedy przebywam w domu, nie mogę liczyć na prywatność. Matilda od dawna wie o listach i pewnie niedługo znowu mi wypomni, że ich nie czytam ani nie odpowiadam na nie.

Tym razem udaje mi się wymknąć bez zbędnych zaczepek z jej strony i opatulona szalem ruszam na przystanek. Wkładam słuchawki i włączam muzykę, by wyciszyć wszystkie myśli, a gdy tylko zajmuję miejsce w autobusie, zamykam oczy i odpływam.

Dwie i pół godziny później, spóźniona o prawie czterdzieści minut, wysiadam na przystanku i włączam nawigację w telefonie, by dotrzeć do pubu, gdzie odbywa się nasze spotkanie pożegnalne. Znajduje się on w części Cambridge, w której nigdy dotąd nie byłam, a kiedy zauważam, że bateria w moim telefonie, wołającym o serwis od kilku miesięcy, drastycznie spada, klnę pod nosem. Staram się mniej więcej zapamiętać trasę, ale po chwili urządzenie się wyłącza.

Już po kilku minutach wiem, że zabłądziłam. Wchodzę do pierwszej lepszej kawiarni i mam na tyle szczęścia, że pracujący tam barista wie, gdzie mieści się pub o nazwie Isaac1, i nawet kieruje mnie na pewien skrót, dzięki któremu dojdę tam szybciej.

Im bliżej jestem miejsca docelowego, tym bardziej wąskie uliczki pustoszeją, co należy raczej do niespotykanych widoków w piątkowy wieczór w Cambridge. Chociaż w sumie pub znajduje się spory kawałek od centrum, gdzie skupiają się wszyscy studenci i turyści. Kiedy w oddali dostrzegam tabliczkę z napisem: „PARKING WYŁĄCZNIE DLA PRACOWNIKÓW PUBU ISAAC”, uśmiecham się pod nosem z ulgą. Odwijam trochę szalik, bo szybki marsz mnie rozgrzał, i ruszam małą alejką. Wstrzymuję oddech, kiedy przechodzę obok dwóch męż­czyzn, którzy oparci o tył jakiegoś innego lokalu palą papierosy i prowadzą głośną i bełkotliwą rozmowę. Jestem pewna, że są pijani w sztok.

Nagle coś zaciska się na mojej szyi i zostaję szarpnięta w tył tak mocno, że aż się chwieję i ląduję kolanami w kałuży. Serce wali mi jak szalone, a dłonie sięgają do szyi i zaciśniętego na niej materiału. Odplątuję się z niego i wstaję, cofam się o kilka kroków. Mężczyźni śmieją się głośno, a jeden z nich rusza w moją stronę z wyciągniętymi do góry dłońmi, jakby zamierzał przekazać mi w ten sposób, że nie chce zrobić mi krzywdy.

– Przepraszam za mojego przyjaciela – mówi. – Nic ci się nie stało?

Znów się cofam, ale mężczyzny, który wydaje się mieć na oko czterdzieści lat, nie zniechęca moja reakcja i nadal kroczy chwiejnie w moją stronę.

– Jestem Mike. Wyglądasz, jakbyś się zgubiła. Potrzebujesz pomocy?

Wkładam dłoń do kieszeni kurtki i gdy wyczuwam w niej chłodny, metalowy przedmiot, oddycham z ulgą, dziękując w duchu Sophie, że naciskała na noszenie ze sobą gazu pieprzowego. W tym momencie mam głęboko gdzieś, że jest on nielegalny i że za użycie go mogą mnie spotkać jakieś konsekwencje.

– Nie radzę podchodzić bliżej – ostrzegam. – Źle się to dla ciebie skończy.

Mike próbuje zrobić zdumioną minę, jak gdyby nie miał pojęcia, o czym mówię, ale nie wytrzymuje dłużej i ponownie wybucha śmiechem. Próbuje sięgnąć po moją dłoń, ale w porę odskakuję.

– No już, nie bądź taka wystraszona. Chcemy się tylko z tobą zapoznać.

Drugi rusza w naszą stronę i choć zdaje się ledwo trzymać na nogach, wiem, że to moja ostatnia szansa. Z jednym sobie poradzę, ale z dwoma… nie mogę tak ryzykować.

Kiedy Mike znowu próbuje mnie dotknąć, wyciągam szybko rękę z kieszeni i naciskam spust buteleczki. Gaz pieprzowy trafia go prosto w twarz, a mężczyzna krzyczy. Zatacza się do tyłu i potyka o własne nogi, przez co ląduje w tej samej kałuży co ja wcześniej. Z nadzieją, że tamten zajmie się kolegą, a nie pościgiem, ruszam biegiem i zatrzymuję się dopiero, gdy spocona wpadam do pubu. Sięgam do obolałej szyi i orientuję się, że gdzieś w tej całej sytuacji zapodziałam swój szalik. Zerkam na kolana, ale jakimś ­cudem, mimo upadku, rajstopy są w perfekcyjnym stanie.

Biorę kilka uspokajających oddechów i odnajduję wzrokiem Sophie. W tej samej chwili, jak gdyby wyczuła moją obecność, unosi głowę i się do mnie uśmiecha. Dokładnie widzę moment, w którym przyjaciółka dostrzega, że coś jest nie tak. Jej twarz blednie, a następnie Soph wstaje, podchodzi, by zaraz złapać mnie za łokcie i odciągnąć na bok.

– Co jest? Co się stało? Co ona zrobiła?

Patrzę na nią, przekrzywiając głowę. Dopiero po chwili uświa­damiam sobie, co pomyślała – że za mój stan odpowiada Matilda.

– Nie chodzi o ciotkę. Dwóch facetów zaczepiło mnie na tyłach baru i…

– ŻE CO?! – Sophie niemal krzyczy, a kiedy ktoś nas szturcha, klnie głośno i ciągnie mnie za sobą do stolika, gdzie siedzi już sześć dziewczyn z kawiarni.

Tak naprawdę znam jedynie trzy z nich – Nicole, Amy i Penny – bo pozostałe pracowały na wieczornych zmianach, które brałam bardzo rzadko. Witam się z nimi przelotnie, a przyjaciółka sadza mnie obok siebie i wypytuje o szczegóły. Kończę opowiadać jej całą historię, a ona tak głośno przeklina wszystkich męż­czyzn stąpających po ziemi, że reszta naszego towarzystwa zaczyna wypytywać o szczegóły, więc im również streszczam całe zajście, bo w sumie czemu miałabym to ukrywać? Lepiej, żeby wiedziały, gdyby na przykład jedna z nich chciała się przewietrzyć.

– Nie mogę w to uwierzyć! Faceci to świnie! – oburza się dziewczyna, która przed chwilą mi się przedstawiła, ale nie zapamiętałam jej imienia.

Ta wypowiedź rozpoczyna dyskusję o tym, czy naprawdę powinnyśmy obawiać się każdego mężczyzny, czy nie. Nagle siedząca naprzeciwko mnie Penny wstaje i kładzie ręce na biodrach.

– Zamierzam coś z tym zrobić – oznajmia.

– Co niby? Chcesz im nakopać? – pyta sceptycznie Amy, unosząc brew.

– Oczywiście, że nie, ale mój kuzyn jest właścicielem tego pubu, pamiętasz? Powiem mu, żeby zrobił z nimi porządek.

– W sumie to nie taki zły pomysł – stwierdza Sophie.

Wzruszam ramionami, bo nie mam na ten temat zdania. Zgaduję zresztą, że ci kolesie już się stamtąd wynieśli.

DARCY

– Dar, przyjdź do biura! – krzyczy Jax, wychylając głowę zza drzwi prowadzących na zaplecze.

Zaciskam zęby, ale zanim odpowiem coś w stylu: „Czy to naprawdę konieczne?”, mój przyjaciel chowa się z powrotem w swojej norze. Mimo że to on jest szefem tego miejsca, najmniej go zawsze widać – ciągle siedzi w biurze i najchętniej nie wyściubiałby poza to miejsce czubka nosa.

Kończę nalewać piwo dla klienta stojącego przy barze, a mój wzrok znowu wędruje do niej.

Gdy czarnowłosa dziewczyna wpadła do pubu tylnymi drzwiami, od razu ją dostrzegłem, nie tylko przez to, że klienci raczej nie korzystają z tego wejścia. Pewnie nie zawiesiłbym na niej oka, gdyby wszystko było z nią w porządku.

Wydawała się cholernie roztrzęsiona, z ledwością łapała oddech, jakby przed chwilą przebiegła maraton, a wielkie, wyglądające na szare oczy miała szeroko otwarte i nerwowo rozbiegane.

I przysięgam, słowo harcerza, dopiero później dostrzegłem, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem.

A potem zobaczyłem, jak palcami sięga do zaczerwienionego miejsca na szyi, i umysł zaczął mi podsyłać różne chore sce­nariusze, w wyniku czego przez ostatnią godzinę niemal nie spuszczałem z niej wzroku.

Co cię tak przeraziło?

Nieraz musieliśmy interweniować, gdy ktoś wypił za dużo i stracił kontakt z rozumem, choć do tej pory nie zdarzało się to często. Pub nie znajduje się w najlepszej okolicy i to czasem przyciąga niezbyt przyjaznych ludzi. Na myśl, że ktoś na naszym terenie mógł ją zaatakować, mam ochotę zacisnąć pięści.

Kiedy patrzyłem na nią taką spanikowaną, niemal już podszedłem, by zapytać, czy wszystko w porządku, ale wtedy ruszyła nagle do jednego ze stolików, a zaraz potem obskoczyła ją grupka dziewczyn. Kiedy dostrzegłem wśród nich Penny, kuzynkę Jaxa, która czasem wpada tutaj ze swoją dziewczyną, uniosłem brew.

Nieznajoma zaczęła wyraźnie się uspokajać, a ja nie miałem już pretekstu, żeby do niej podejść. Egoistyczna część mnie ża­łowała, że nie mogłem stać się rycerzem na białym koniu.

Krzywię się na tę myśl. Do tej dziewczyny bardziej pasowałby czarny koń i mroczny żniwiarz, na których widok wiałoby grozą. Nigdy nie spotkałem kogoś z bardziej złowróżbną aurą.

Każda część jej ubioru jest w kolorze głębokiej czerni, z którą zlewają się włosy dziewczyny. Przez to dopiero po jakimś czasie dostrzegłem, że są one splecione w roztrzepany warkocz i zdają się lekko falowane. Jedyne, co się odznacza, to jej nadzwyczaj blada skóra, bordowa szminka i głęboki odcień rumieńców. No i oczy. Są ogromne i zdają się posyłać błyskawice, gdziekolwiek spoczną.

Najdziwniejszy jest jednak fakt, że nie wiem, czy moje wrażenie na jej temat uległoby zmianie, gdyby była ubrana cała na różowo. Coś po prostu sprawia, że wokół tej dziewczyny rozprzestrzenia się jakaś mroczna poświata. Nawet gdy śmieje się razem z resztą koleżanek, wydaje się… po prostu ponura.

– Dar, co ty odpierdalasz?! – krzyczy Ellie gdzieś zza mnie.

Nagle coś chłodnego zaczyna spływać po mojej ręce, a ja klnę pod nosem i wyłączam kurek. Odstawiam lepką od piwa szklankę na blacie i opłukuję dłonie.

– Możesz przejąć ode mnie to zamówienie? – pytam koleżanki, na co ona przygląda mi się z uniesioną brwią. – Muszę iść do Jaxa – tłumaczę, ale mimo to stoję i wciąż gapię się na nieznajomą. Dopiero teraz, kiedy wstaje, by zrobić reszcie zdjęcie, dostrzegam coś na jej policzku, jakąś nierówność, która…

– Jasne – mówi Ellie, czym znów wyrywa mnie z zamyślenia, a następnie bierze czystą szklankę i zaczyna nalewać piwo na nowo, rzucając jednocześnie przeprosiny w stronę czekającego klienta. – Wszystko okej? – pyta, patrząc mi podejrzliwie w oczy. – Zachowujesz się dziś dziwnie.

– Wszystko jest zajebiście – odburkuję, za co od razu się karcę.

Może Ellie już się przyzwyczaiła do mojego, jak to nazywa, „gburowatego obycia”, ale to nie znaczy, że mogę być dla niej dupkiem. To dobra dziewczyna.

Przeciskając się obok niej, rzucam krótkie: „Sorry”, a potem znikam na zapleczu i kieruję się do niewielkiego biura na tyłach.

– Co jest, Jax?

Chłopak odrywa wzrok od ekranu komputera, dociska okulary do grzbietu nosa i patrzy na mnie, jakby moja obecność go dziwiła.

– Och, tak! – rzuca w końcu i wstaje. Obchodzi biurko, a potem opiera się o jego bok. – Pamiętasz Mike’a i Cole’a? Wrócili.

Przymykam powieki.

– Znowu?

– Ta. – Ściąga okulary i przeciera oczy. – Przenieśli się ze swoim cotygodniowym chlaniem obok, do Lanny’ego, i chyba mają się tam dobrze, ale nadal przesiadują w przejściu z tyłu i dziś zaczepili jedną z naszych klientek, a na moje nieszczęście była to koleżanka Penny. Trzeba zrobić z nimi porządek i…

Zanim zdąży dokończyć, wyparowuję z biura i ruszam w stronę tylnego wyjścia. Otwieram drzwi, a zimne powietrze bucha mi w twarz, ani trochę jednak nie ostudza moich zamiarów.

Nie muszę zgadywać, kim była wspomniana przez Jaxa dziewczyna. To ona.

Gdy rozglądam się po okolicy i nie dostrzegam tych dupków, czuję ogromne rozczarowanie. Musieli się zmyć.

Szkoda. Buzuje we mnie teraz wiele emocji, które pewnie wyładuję potem, podczas długiego biegu, choć skopanie dwóch lokalnych agresorów byłoby bardziej pożyteczne.

Może następnym razem.

Zatrzaskuję za sobą drzwi, a Jax zaczepia mnie znowu i każe mi nie pobierać opłat za dziś od stolika jego kuzynki. Wzdycham, bo doskonale wiem, jak to się skończy, i gdy dostajemy pierwsze zamówienie na dziesięć babskich drinków, których zazwyczaj nikt tu nie zamawia i których przygotowanie jest udręką, dostaję swoje potwierdzenie.

Co chwilę zerkam na dziewczynę i obserwuję, jak w szybkim tempie wypija pierwszego i drugiego drinka.

Robi mi się niedobrze.

SKYE

– Hej, zobacz! – rzuca nagle Sophie i skinieniem głowy wskazuje za siebie. – Szukają kogoś do występów na żywo.

Czytam przyklejony do ściany plakat i wzruszam ramionami.

– No i? – pytam, po czym upijam łyk drinka, którego nazwy już nie pamiętam.

– Mogłabyś się zgłosić – proponuje nieśmiałym tonem. – Tutaj nikt cię nie zna. Mogłabyś wrócić do śpiewu i…

– To nie ma sensu, wiesz o tym. Kończyłabym późno, a bez samochodu w nocy nie dostanę się do domu.

Pomijam fakt, że powrót do śpiewu i tak nie wchodzi w grę – no chyba że pod prysznicem. Zresztą, jak się dziś okazało, mam już nową pracę w kwiaciarni Matildy. Ale o tym też nie mówię przyjaciółce, bo nie chcę psuć jej wieczoru.

– Proponuję jeszcze jedną kolejkę na koszt mojego bardzo skruszonego kuzyna. Kto jest chętny? – rzuca nagle Penny, a ja się uśmiecham.

– Jestem za! – wołam, przez co Sophie rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie. – No co? – pytam ściszonym głosem, by wyłącznie ona mnie słyszała. – Sama chciałaś, żebym przyszła i zintegrowała się z dziewczynami z naszej byłej pracy.

– Chciałam, żebyś miała tu jakichś znajomych po moim wyjeździe, a jak tak dalej pójdzie, to nawet nie będziesz nic pamiętać. Wypiłaś już trzy drinki, a minęła zaledwie godzina.

– Hej, możesz sądzić o mnie, co chcesz, ale nie zamierzam sobie odmawiać darmowych fikuśnych drinków.

Sophie przewraca oczami, ale w końcu również prosi o kolejne mojito dla siebie.

To całkiem miłe ze strony właściciela pubu, że postanowił wynagrodzić to, co mnie spotkało, darmowymi napojami dla wszystkich przy stoliku przez cały wieczór. Nie do końca rozumiem, dlaczego fakt, że zaczepili mnie faceci stojący na oko jedenaście jardów od pubu, miałby być jego winą, ale zgaduję, że to zasługa Penny.

Ta dziewczyna w krótkiej fryzurze typu pixie i eleganckim garniturze w lawendowym kolorze wygląda, jakby mogła osiągnąć, co tylko chce. Jest wysoka, a w dodatku ma na nogach platformy, na których ja pewnie bym się zabiła. Wręcz kipi pewnością siebie, czym przykuwa uwagę wszystkich dookoła, by zaraz odpowiadać na wszelkie zaczepki ciętym językiem.

Penny na pewno nie spędzałaby każdego ranka co najmniej trzydziestu minut na nakładaniu grubej warstwy korektora i podkładu, by zakryć bliznę. Nosiłaby ją bez skrępowania i na każde pytanie o nią odpowiadałaby pewnie – jej głos by nie drżał, a język by się nie plątał.

Pół nowego drinka później ktoś przy stole rzuca:

– Musicie przyznać, że ten barman jest niesamowity. Nie dość, że robi najlepsze sex on the beach, jakie piłam, to jeszcze wygląda zabójczo. Szkoda, że to nie on jest twoim kuzynem, Penny, mogłabyś nas zapoznać.

– O którym mówicie? – pyta Sophie podnieconym tonem, odwracając się przez ramię. – O tym w koszuli w kratę?

Przewracam oczami, ale nie mogąc poskromić ciekawości, również odwracam głowę. Chwilę zajmuje mi odnalezienie chłopaka zamglonym od alkoholu wzrokiem, lecz gdy to robię, moje usta się rozchylają. I nie dlatego, że naprawdę jest przystojny.

Jego ciemne, zdające się ciskać pioruny spojrzenie jest utkwione we mnie.

– Zaraz pocieknie ci ślinka – szepcze Sophie, a następnie tłumi chichot dłonią.

Trącam ją ramieniem i ponownie się obracam. Staram się nie słuchać zachwytów dziewczyn nad barmanem, mimo to do moich uszu dobiegają różne dwuznaczne sugestie, przez które się krzywię.

Na szczęście nikt inny nie dostrzegł wzroku chłopaka… A może sobie to po prostu wymyśliłam? Dlaczego miałby tak na mnie patrzeć? Wyglądał, jakbym go czymś rozzłościła.

Pewnie zobaczył moją bliznę. Albo wie, że to ja jestem odpowiedzialna za to, że musi rozdawać drinki rozkrzyczanym dziewczynom.

Dopijam szybko zawartość swojej szklanki i mrugam kilka razy, by rozgonić mroczki. Penny wciąga mnie w rozmowę, ale nawet nie potrafię się na niej skupić, bo moje spojrzenie wędruje w stronę zamieszania, które nagle powstaje w rogu lokalu. Ślina staje mi w gardle, kiedy widzę rozkładającego głośniki i dwa mikrofony mężczyznę. I wcale nie chodzi o to, że jest nim ten dziwny barman w kraciastej koszuli.

– O, nie wiedziałam, że dziś jest wieczór karaoke! – woła Penny. – Do dna, dziewczyny, bo zamierzam każdą z was zaciągnąć na scenę.

Nagle wstaję, a Sophie patrzy na mnie ze zmartwieniem.

– Idę do toalety.

– Iść z to… – zaczyna, ale przerywam jej, kręcąc głową i posyłając krótki uśmiech.

Przeciskam się przez tłum zebrany w ciasnym, dusznym barze, próbując odnaleźć łazienki. Kiedy dostrzegam, że aby dostać się do jednej z nich, muszę przejść obok barmana, nagle mam ochotę zawrócić. Zbieram się jednak w sobie i spuszczam wzrok, by przypadkiem znowu nie napotkać jego oczu. Nagle ktoś podgłaśnia muzykę – uwielbiane w pubach Mr. Brightside The Killers – i wszyscy jak na umówiony wcześniej znak zaczynają krzyczeć, śpiewać, skakać i tańczyć, a ja czuję się jak szmaciana lalka.

Po jaką cholerę wstawałam od tego stołu?

Niespodziewanie wpada na mnie dziewczyna, która łapie za moje ręce i zmusza do skakania razem z nią w rytm muzyki, wykrzykując mi w twarz słowa piosenki. Nic nie mogę poradzić na to, że usta rozchylają mi się w uśmiechu i daję się porwać nieznajomej.

O wszystko, co się dzieje później, obwiniam alkohol w mojej krwi.

Również zaczynam wykrzykiwać słowa piosenki, a kątem oka widzę, że Sophie wraz z resztą naszego towarzystwa też bawi się w najlepsze, tańcząc i wydzierając się tak głośno, że ich krzyki jakimś cudem wybijają się ponad cały hałas.

Dziewczyna w końcu mnie puszcza i wraca do swoich przyjaciółek, a ja śmieję się i ponownie ruszam w stronę toalet. Już prawie jestem przy drzwiach, gdy ktoś mnie popycha, przez co wpadam na coś twardego.

Mrugam intensywnie, gdy przed oczami zauważam wzór czarno-białej kraty, od której niemal kręci mi się w głowie, i przełykam ślinę.

Moje spojrzenie jak w zwolnionym tempie wędruje wyżej. Nie jestem niska, ale żeby dotrzeć do twarzy tego chłopaka, muszę mocno zadrzeć głowę. Kiedy nasze oczy się spotykają, spo­dziewam się dostrzec w nich tę samą wrogość co wcześniej, a zamiast tego usta barmana wyginają się w łuk, a wzrok zdaje się… figlarny. Cokolwiek to znaczy. Mój mózg nie jest teraz w stanie wymyślić lepszego określenia.

Ani sensownego wytłumaczenia na to, dlaczego taksuję tego kolesia wzrokiem nastolatki, która pierwszy raz w życiu widzi mężczyznę z bliska.

– Dobrze się bawisz? – pyta, a ja milczę.

Cholera jasna, on jest przepiękny i to w ten specyficzny, surowy, męski sposób. Wszystko w nim wydaje się szorstkie, twarde, ostre, nieokrzesane… Potargane, założone za uszy czarne włosy, szczęka, która wygląda, jakby została wykuta z kamienia, ramiona zasłaniające mi widok na cokolwiek innego… Nawet głos ma głęboki, lekko ochrypły.

Zanim orientuję się, co robię, sięgam dłonią do jego policzka. Po prostu muszę zbadać, jaki w dotyku jest jego zarost.

I wtedy wszystko dzieje się jak w przyspieszonym tempie – pochyla się, aż twarz barmana znajduje się na równi z moją, a następnie mnie całuje.

Zaraz, może to ja całuję jego?

Usta chłopaka są miękkie, nie chropowate, tak jak się spodziewałam. I mimo że nie brakuje mi doświadczenia w całowaniu, ten facet ma go zdecydowanie więcej, i to doskonale czuć. Wydaje mi się, że nawet dopasował ruchy warg i języka do muzyki jak… jak prawdziwy mistrz całowania się w pubie. Drażni moje ucho kciukiem, po czym przesuwa go powoli na prawy policzek, a mnie nagle ogarnia chłód. Otwieram oczy i odpycham go od siebie.

Blizna. Dotknął blizny, a to zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody.

Co ja, do cholery, robię?!

Jak w amoku przepycham się obok niego i rzucam biegiem w stronę damskiej toalety. Przekręcam kluczyk i opieram się dłońmi o umywalkę, zaciskając powieki. Otwieram je dopiero, gdy oddech mi się uspokaja, i unoszę głowę. Mój wzrok od razu skupia się na policzku, a palce dotykają prawego ramienia, wyczuwając pod nim nierówną skórę, która ciągnie się szkaradnym szlakiem dalej, przez pierś, talię, aż do uda.

Jestem w połowie zniszczona i nigdy się z tym nie pogodzę.

I to nie tak, że wstydzę się tego, jak wyglądam. Nie lubię na siebie patrzeć, to fakt, ale nigdy nie skupiałam się za bardzo na estetyce swojego ciała. Po prostu nienawidzę tych blizn. Niena­widzę tego, o czym każdego dnia mi przypominają.

Ale przynajmniej żyję. To Campbellowie są martwi.

I to ja jestem winna ich śmierci.

Po upewnieniu się, czy tajemniczego chłopaka nie ma nigdzie w pobliżu, wychodzę w końcu z łazienki i przemykam do naszego stolika. Nachylam się do Sophie i od razu szepczę do jej ucha:

– Nie czuję się zbyt dobrze. Będziesz miała mi za złe, jeśli już wrócę do domu?

Przygląda mi się zmartwiona, marszcząc czoło.

– Co się dzieje? Niedobrze ci? Potrzebujesz jakichś leków?

Kręcę głową.

– Jestem zmęczona i chciałabym się położyć.

Uśmiecham się, ale to niewiele pomaga w przekonaniu jej do mojego kłamstwa. Wciąż mi się przyglądając, sięga po torebkę i wstaje.

– Pożegnam się z dziewczynami i zaraz możemy jechać2.

Znów kręcę głową.

– Mam niedługo autobus, nie musisz mnie zawozić.

– Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że pozwolę ci wracać samej! – niemal wykrzykuje. – Ciągle mam wyrzuty sumienia, że nie przyjechałam po ciebie wcześniej i przez to zostałaś napadnięta.

– Poradzę sobie, nie musisz…

– Zbierasz się już, Skye? – pyta Penny, wyginając usta w podkówkę.

– Tak, kiepsko się czuję – mówię i zaczynam odczuwać dyskomfort, bo nagle uwaga wszystkich kieruje się na mnie.

– Potrzebujesz podwózki? – pyta. – Mam zniżki na Ubera, a i tak z niego nie korzystam – rzuca Amy.

– Nie trzeba, mój autobus zaraz…

– Nie ma mowy, że pojedziesz autobusem – oznajmia Penny, zakładając ramiona na piersiach.

– Cóż, Uber na moje zadupie kosztowałby krocie, nawet zniż… – Urywam, bo Penny nagle podskakuje w miejscu.

– Poproszę Jaxa, żeby cię podwiózł – wypala. – Mieszka w twojej okolicy i gdy przed chwilą z nim rozmawiałam, mówił, że będzie się niedługo zbierał.

Zanim zdążę zaprotestować, Penny już wstaje i udaje się na zaplecze. Kątem oka dostrzegam kraciastą koszulę i od razu odwracam z powrotem głowę.

– Widzę twoją niezadowoloną minę, Skye – mówi Soph, a ja patrzę na nią niechętnie, marząc o tym, aby po prostu stąd uciec. – Ale albo pozwolisz się odwieźć kuzynowi Penny, albo mnie. Nie pozwolę ci wracać autobusem. Cholera, po tym, co się stało, nawet nie chcę, żebyś jechała uberem z jakimś obcym kolesiem.

Reszta dziewczyn przytakuje, a ja się poddaję. Po chwili Penny wraca i oznajmia, że mam poczekać na Jaxa przed pubem. Sophie wychodzi razem ze mną, a kiedy uderza w nas zimny podmuch wiatru, zaczynam żałować, że mój szalik gdzieś przepadł. Dostrzegam, że przyjaciółka aż trzęsie się z zimna, i trącam ją ramieniem.

– Nie musisz ze mną czekać, wróć do środka. Napiszę ci, gdy tylko będę w domu.

– Je-jesteś pewna? – pyta, szczękając zębami.

– Wracaj i baw się dobrze. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu, tak?

Kiwa głową. Następnie przytulamy się długo i obie ronimy kilka łez, jakbyśmy żegnały się przed jakąś długą podróżą, a nie zaledwie tygodniową rozłąką. Nie ma jednak co się łudzić, że nie odczuję nagłego braku Soph w codziennym życiu. Uwielbiałam mieć ją obok siebie. Uwielbiałam nasze rytuały, wolność i to, że mogłam dzielić się z nią obowiązkami i uczyć się ich od nowa, bo żadna z nas nie miała nikogo, kto pokazałby nam, jak być normalnie funkcjonującym dorosłym. Wszystko robiłyśmy same i miałyśmy jedynie siebie.

– Kocham cię, Skye.

– A ja ciebie.

DARCY

Jax mi oznajmia, że mogę skończyć dziś wcześniej, a w mojej głowie od razu zapala się czerwona lampka. I słusznie, bo okazuje się, że warunkiem wolnego wieczoru jest odwiezienie tajemniczej nieznajomej do domu.

Jeszcze niecałe pół godziny temu byłbym bardziej niż chętny do spędzenia z nią czasu sam na sam, ale po tym, co się wydarzyło, nie wiem, czy to dobry pomysł. Naprawdę doceniam fakt, że prowadzę nudne życie, i nie lubię, gdy to zostaje zaburzone, a coś sprawia, że mój umysł nie może przestać myśleć o zupełnie obcej dziewczynie. I czuję, że ta przejażdżka tylko pogorszy sprawę.

Ciekawość jednak wygrywa, więc się zgadzam. Muszę chociażby poznać jej imię i dowiedzieć się o niej czegokolwiek. Mam nadzieję, że to rozbroi aurę tajemniczości, która mnie do niej przyciąga.

Dlaczego w jednej chwili była w pełni radosna, beztroska, natomiast w drugiej jej wzrok stał się pusty, a ciało zastygło w bezruchu? Dlaczego pocałowała mnie tymi cholernie seksownymi ustami, a chwilę później odepchnęła i uciekła?

I skąd wzięła się blizna na jej twarzy?

Czuję nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, przez co zaczynam ją rozmasowywać. Żegnam się przelotnie z Jaxem i Ellie, a następnie wychodzę na tyły, by przebiec ulicę i wejść do swojego domu. Kiedy otwieram drzwi, mój pies, dwuletni golden retriever o imieniu Gravy3, rzuca się na mnie, chcąc wyrazić swoje niezadowolenie z powodu spędzenia kilku godzin w samotności.

Najlepsze w tej pracy jest to, że pub znajduje się naprzeciwko mojego domu, więc w każdej chwili mogę wpaść do siebie, by wyprowadzić Gravy’ego. Oczywiście Jax uwielbia to wykorzystywać i często zleca mi gaszenie jakichś nagłych pożarów, na przykład włączenie się alarmu w środku nocy czy odwiezienie klientki do domu – chociaż to akurat nigdy wcześniej się nie zdarzyło.

Kiedy Gravy się uspokaja, wypuszczam go do ogrodu i pospieszam przy załatwianiu swoich spraw. Obiecuję mu za to, że jutro zabiorę go na długi spacer do ulubionego parku i kupię mu puppuccino. Wkładam na koszulę bluzę, zmieniam spodnie na wygodniejsze i już mam wychodzić, gdy dostrzegam jego wzrok i klnę cicho.

– Nie mogę cię ze sobą zabrać.

Odpowiada skomleniem i kładzie się płasko na podłodze przy drzwiach, po czym trąca nosem zwisającą z haczyka smycz.

Przewracam oczami i rzucam:

– Niech ci będzie. Ale żadnego puppuccino jutro.

Szczeka nagle wesoły, po czym sam ściąga smycz i mi ją podaje. W końcu wychodzimy z domu, a ja otwieram samochód, którego nie używałem chyba z tydzień. Wpuszczam psa na tylną kanapę z jego siedziskiem, a następnie przypinam go do specjalnego pasa. Gravy od razu kładzie się jak długi i wywala język.

Włączam silnik i objeżdżam pub dookoła. Staję przed głównym wejściem, gdzie dziewczyna już na mnie czeka. Uchylam okno i pochylając się, żeby otworzyć drzwi od strony pasażera, rzucam:

– Zapraszam.

Czarnowłosa opuszcza nagle wcześniej splecione ramiona i patrzy na mnie, otwierając oczy tak szeroko, że widzę w pełni jej tęczówki. Dopiero teraz dostrzegam, że mają niebiesko-srebrzyste tony.

– Ja… – zaczyna i jąkając się, dodaje: – N-nie nn-a ciebie cz-czekam.

Nie, ona się nie jąka. Ona trzęsie się i zgrzyta zębami z zimna.

– Jax musi zostać jeszcze trochę dłużej, więc poprosił mnie, żebym odwiózł cię do domu – oznajmiam. – No wsiadaj – ponaglam lekko poirytowanym tonem, ponieważ nie mogę dłużej patrzeć na to, jak cała drży.

Dziewczyna ogląda się do tyłu, jakby chciała wbiec z powrotem do baru, i mogę się założyć, że z jej ust wydobywa się ciche przekleństwo. Odwracam głowę, by ukryć uśmiech. Waha się jeszcze chwilę i w końcu, burcząc coś pod nosem, wchodzi do samochodu. Zatrzaskuje za sobą drzwi, trochę zbyt mocno jak na moją ocenę, i znowu splata przed sobą ramiona. Gdy tak zaciska usta w wąską kreskę i uparcie wlepia wzrok w przednią szybę, wygląda trochę jak naburmuszone dziecko, któremu odebrano cukierka. Dopiero po chwili zauważam, że wydaje się po prostu ogromnie zestresowana. I, cholera, ciągle się trzęsie.

Podkręcam ogrzewanie i powoli wyjeżdżam na główną drogę. Nagle Gravy się zrywa i zaczyna głośno ujadać na widok idącego chodnikiem psa, a dziewczyna aż podskakuje i łapiąc się za serce, przywiera plecami do drzwi.

– Sorry, zapomniałem powiedzieć, że mamy z tyłu jeszcze jednego pasażera.

Patrzy na mnie szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a ja żałuję, że nie mogę jej się dłużej przyjrzeć. Nagle się odwraca, klęka na siedzeniu przodem do oparcia i zaczyna czochrać psa.

– Jak mu na imię? – pyta.

– Gravy – odpowiadam, a potem marszczę brwi. – Mogłabyś zapiąć pas?

Zdziwiona wbija we mnie spojrzenie, jakbym właśnie kazał jej co najmniej stanąć na rękach.

– Nigdy go nie zapinam – oznajmia.

– Cóż, teraz to zrobisz. Wiesz, że ryzyko śmierci podczas wypadku jest dużo większe, gdy nie masz zapiętego pasa?

Dziewczyna śmieje się, jakbym powiedział coś niedorzecznego, i ucisza dopiero, kiedy z jej ust wydobywa się chrumknięcie, które próbuje od razu zamaskować kaszlem.

To było… całkiem urocze.

– Możesz mi powiedzieć, co tak bardzo cię w tym śmieszy? – pytam, wjeżdżając na drogę ekspresową. Gdy widzę tworzący się powoli korek i ostrzeżenie przed zamkniętym z powodu wypadku odcinkiem drogi, wzdycham i zaczynam obmyślać alternatywną trasę. – Jak widzisz – wskazuję na tablicę z komunikatem – wypadki się zdarzają. Nie bądź lekkomyślna i po prostu zapnij ten głupi pas.

Wzdycha, po czym siada, a kiedy słyszę ciche kliknięcie, nieco się rozluźniam.

– Jak ci na imię? – pyta po chwili.

– Darcy. Ale wszyscy mówią mi „Dar”.

Czuję na sobie jej ciekawskie spojrzenie.

– Darcy? Rodzice inspirowali się nazwiskiem tego pana Darcy’ego?

Potakuję.

– Mama uwielbiała literaturę. Rozważała jeszcze „Romeo” i „Tristana”, więc chyba nie trafiłem najgorzej.

Parska.

– Nie, zdecydowanie nie. W sumie to widzę nawet parę podobieństw między wami. Z tego, co pamiętam, pan Darcy też był apodyktycznym jaskiniowcem.

Unoszę brew i zerkam na nią krótko, ale nic nie mówię. Milczymy, a po kilkunastu minutach wleczenia się w korku w końcu zjeżdżam na drogę prowadzącą przez boczne miasteczka, co pozwoli mi ominąć jego pozostałą część.

– A ty jak się nazywasz? No i gdzie mieszkasz? – pytam. – Jax mówił tylko, że gdzieś nieopodal niego, ale nie znał dokładnego adresu.

– Littleport. Możesz wysadzić mnie gdziekolwiek będzie ci wygodnie, a ja się przejdę.

Przewracam oczami.

– Po prostu mi powiedz, do którego miejsca mam cię zawieźć. Znam tę wioskę.

Kątem oka widzę, jak się spina.

– O, jak to? – pyta.

– Kiedyś kupowaliśmy cydr z warzelni stamtąd, ale jakiś rok temu przerzuciliśmy się na inną. Wtedy sporo tam jeździłem. Ładne miejsce.

– Mhm – odpowiada jakby od niechcenia.

– To jak ci na imię? – Ponawiam pytanie.

– Skye.

Kąciki moich warg unoszą się, gdy stwierdzam, że to imię bardzo do niej pasuje. Jej oczy wyglądają jak niebo – tyle że takie pełne błyskawic.

– Jak ta wyspa? – zauważam.

– Tak. Moja rodzina ze strony mamy pochodzi ze Szkocji.

Wychwytuję w jej głosie sentymentalny ton, przez co nie mogę się powstrzymać i zerkam na nią dłużej, niż powinienem podczas prowadzenia samochodu wąską, krętą, nieoświetloną drogą. Skye jednak wyczuwa mój wzrok na sobie i odwraca głowę, udając, że ogląda coś za boczną szybą, mimo że za nią panuje kompletna ciemność.

A ja postanawiam, że to idealny moment na zadanie nurtującego mnie pytania.

– O co chodziło wtedy podczas piosenki? Najpierw mnie pocałowałaś, a później uciekłaś.

Milczy dłuższą chwilę, więc spodziewam się, że zaraz będzie chciała zmienić temat lub rzucić jakąś zbywającą odpowiedź, ale ona zaskakuje mnie nagłym potokiem słów.

– Ostatnio obiecałam sobie, że nie będę już całować obcych po wypiciu alkoholu. Wiesz, ile niekomfortowych sytuacji to generuje? Spotykasz potem na mieście taką osobę, ona cię zaczepia, wspominając ten moment, a ty niczego nie pamiętasz – śmieje się nerwowo na końcu.

Mnie jednak nie jest do śmiechu. W mojej głowie pojawia się obraz sprzed paru godzin, jak wypija drinka niemal duszkiem, ani trochę się przy tym nie krzywiąc.

– Przypomniałam sobie o tym postanowieniu i to przerwałam – kończy.

– Często pijesz tyle, że urywa ci się później film?

Jestem świadomy tego, jak musiało zabrzmieć moje pytanie. Nic jednak nie poradzę na to, że jeśli chodzi o alkohol… Cóż, do procentów już zawsze będę uprzedzony.

Nienawidzę tego świństwa.

Mimo to nie przepraszam i między nami zapada milczenie.

– Mógłbyś się na chwilę zatrzymać? – słyszę nagle cichy głos.

Przez moment mam wrażenie, że się przesłyszałem, ale wtedy zerkam na nią i dostrzegam, że schowała głowę między opartymi na kolanach ramionami i ciężko oddycha. Od razu zjeżdżam na pobocze i włączam światła awaryjne. Skye łapie za drzwi i gorączkowo szuka klamki, aż w końcu je otwiera i wybiega… prosto na ulicę.

Klnę pod nosem i także wyskakuję z auta. Na szczęście droga była pusta, ale słowo daję, że ta dziewczyna wpędzi nas oboje zaraz do grobu.

Podchodzę do jej skulonej przy poboczu sylwetki i staję jak kołek, nie wiedząc, co się dzieje. Gravy zaczyna drapać w drzwi, więc go wypuszczam i każę mu trzymać się przy nodze. On jednak nie słucha i od razu podbiega do Skye.

Przystaję w miejscu jak wryty, bo o ile mój pies nie ma nic przeciwko obcym, o tyle raczej podchodzi do nich z dystansem, a tymczasem wpycha się pod pachę nieznajomej dziewczyny, pozwalając jej się na sobie wesprzeć, i zaczyna lizać ją po twarzy.

– Gravy, zostaw! Ile razy ci mówiłem, że nie możesz obśliniać ludzi! – wołam, podchodząc do nich.

Skye śmieje się słabo i kręci głową.

– Nie mam nic przeciwko.

Powoli się prostuje i kładzie ręce na biodrach. Jej twarz jest zielonkawa.

– Mogę ci jakoś pomóc? – pytam, ale ona znów kręci głową.

– Zaraz mi przejdzie. Mam chorobę lokomocyjną, a ta droga… – Wzdryga się. – Te zakręty były katorgą.

Drapię się po tyle głowy.

– Wybacz, chciałem ominąć korek.

– Przecież nie wiedziałeś, jak wielkie jest ryzyko tego, że zarzygam ci samochód.

– Gdybym wiedział, w ogóle nie pozwoliłbym ci do niego wejść.

– Musiałbyś. Szef ci kazał, pamiętasz? – wypomina, a jej twarz powoli nabiera normalnych kolorów.

– Jest przyzwyczajony do tego, że nie zawsze robię to, czego chce – stwierdzam, opierając się o maskę. Gravy siada przy mojej nodze.

– Potrzebuję jeszcze minuty i możemy ruszać dalej.

– Nie spieszy mi się.

Skye podchodzi do mnie ostrożnie i usadawia się obok, a ja staram się za wszelką cenę nie skupiać wzroku na jej bliźnie – dzięki ślinie mojego psa, która starła trochę makijaż, i światłom samochodu jest ona teraz dobrze widoczna.

– Dzięki, że mnie zawozisz. Chciałam jechać autobusem, ale moja przyjaciółka zrobiła to całe zamieszanie. – Macha bezradnie ręką. – Mam nadzieję, że zostawi dla ciebie jakiś porządny napiwek.

– Wystarczy ten, który ty mi dałaś.

Cóż, nie mogłem się powstrzymać.

Dziewczyna odwraca głowę gwałtownie w moją stronę, a ja w końcu mogę się bezwstydnie przyjrzeć jej oczom.

Są jak… wiosenne niebo – z jednej strony niebieskie, z drugiej lekko zachmurzone z dozą szarości. Niesamowite.

– Wcześniej nie chciałem zabrzmieć jak oceniający cię dupek – zagaduję po chwili. – Możesz się całować, ile i z kim chcesz. Pić też możesz do woli – dodaję niechętnie.

Przekrzywia głowę i marszczy czoło.

– Wiem, ale… dzięki? – rzuca skołowana.

– Sam też lubię pocałować kogoś raz na jakiś czas.

Co ja w ogóle mówię?

– Brzmi, jakbyś się przechwalał.

Wzruszam ramionami.

– Nie mam zbyt wielu osiągnięć w życiu, którymi mógłbym się pochwalić.

Cudownie, teraz użalam się nad sobą przed obcą dziewczyną.

– Znam to uczucie – mówi cicho, niemal szeptem.

Patrzę na nią, czekając, aż coś doda, ale wygląda, jakby odpłynęła gdzieś myślami. Postanawiam więc spytać:

– Czym się zajmujesz?

– Chwilowo absolutnie niczym. – Odpycha się nagle od maski i obchodzi samochód. – Możemy ruszać dalej.

Siada na swoim miejscu i zatrzaskuje (znowu zbyt mocno) drzwi, a ja mrugam kilka razy i zaganiam Gravy’ego do tyłu. Wracam za kierownicę i resztę drogi pokonujemy w ciszy. Tym razem staram się jechać nieco ostrożniej, by oszczędzić Skye kolejnego ataku mdłości. Po chwili jestem niemal pewien, że zasnęła. Gdy wjeżdżamy do Littleport, szturcham ją lekko łokciem, a ona od razu się prostuje.

– To dokąd mam podjechać?

Mruga intensywnie i się rozgląda.

– Tutaj – mówi, wskazując przystanek autobusowy.

Unoszę brew.

– Nie przywoziłem cię tu po to, żeby wysadzić cię na przystanku. Podaj mi adres.

– Mój dom jest pięć minut stąd, a i tak będzie ci trudno przed nim zawrócić.

Coś mi w tym wszystkim nie pasuje, ale poddaję się i zatrzymuję auto na poboczu, za przystankiem. Skye zaczyna już wychodzić, lecz nagle się zatrzymuje.

– Dlaczego wyłączasz silnik? – pyta.

– Bo zamierzam cię odprowadzić.

Mruga kilka razy, a na jej twarz wstępuje coś na wzór paniki.

– Poradzę sobie sama, to bezpieczne miasteczko.

– Kazano mi odstawić cię pod dom, więc zamierzam wykonać to polecenie.

Mruży oczy.

– Podobno lubisz sprzeciwiać się szefowi. – Jej głos zdaje się o ton wyższy. – To byłby idealny moment.

Wzdycham.

– Albo pozwolisz się odprowadzić, albo podwiozę cię pod sam dom. To jedyne opcje. Którą wybierasz?

Zaciska usta i błądzi wzrokiem, myśląc intensywnie.

Nad czym się tak zastanawia? Czego się tak boi?

– Dobrze, chodźmy. To niedaleko.

I ruszamy: ona, ja i Gravy, któremu każę trzymać się blisko, bo nie ufam temu, co może czaić się w okolicznych krzakach. Idziemy przed siebie w kompletnej ciszy, zagłuszanej jedynie zrywami wiatru i szumem drzew. Gdy wchodzimy na wąską, kamienną dróżkę, której nie oświetla żadna lampa i przy której nie stoi żaden dom, przechodzą mnie dreszcze.

– To według ciebie jest bezpieczna droga? – pytam.

– Szłam tędy milion razy i nigdy nie spotkałam żywej duszy. Chyba że liczyć zwierzynę.

– To ani trochę mnie nie przekonuje, wiesz?

Parska, a ja nagle uświadamiam sobie, że się myliłem. Przy tej drodze jednak stoi dom – tylko ten jeden, sprawiający wrażenie nieco zaniedbanego, sporych rozmiarów dom, który w latach swojej świetności mógł wyglądać naprawdę zjawiskowo. Znajduje się na samym końcu – jak się okazuje – ślepej uliczki i dodatkowo tworzy mroczny klimat.

Pasuje do tej dziewczyny jak ulał.

– Okej, dalej już sobie poradzę.

– Nie ma mowy. Odprowadzę cię do furtki.

Gravy, jakby chciał mi zawtórować, wydaje z siebie cichy dźwięk brzmiący jak coś pomiędzy jękiem a szczeknięciem.

Skye staje, a ja zatrzymuję się kilka kroków przed nią.

– Dlaczego musisz być taki uparty?

– Tak już mam. – Wzruszam ramionami. – Idziesz czy czekasz, aż zje cię niedźwiedź?

Patrzy na mnie jak na głupca.

– Tutaj nie ma niedźwiedzi.

– Myślę, że dla ciebie jeden mógł tu specjalnie przywędrować.

Odburkuje coś niezrozumiałego i rusza dalej.

– Dlaczego musisz być taki uparty? – powtarza, tym razem już całkiem wkurzona.

– A dlaczego ty musisz być taka ponura, Chmurko?

Przystaje nagle.

– Chmurko?

Wskazuję na kurtkę dziewczyny w print małych chmurek, mimo że mówiąc to, miałem na myśli jej oczy.

– Pasuje ci to przezwisko.

– Mało kreatywne.

– Jesteś też ponura jak niebo przed burzą.

Przekrzywia głowę i jestem niemal pewien, że jej powieka lekko drży. Rzuca pod nosem coś, co brzmi jak: „Pieprzony poeta się znalazł”, i rusza dalej przed siebie.

W końcu stajemy przed domem Skye, a cisza między nami nagle robi się krępująca.

– Dasz mi swój numer? – rzucam w końcu.

– Po co?