Toksyna - Sylwia Bies - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Toksyna ebook i audiobook

Bies Sylwia

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zamknięcie głośnej sprawy Artysty doprowadza do przetasowań w szeregach kamienieckiej policji. Do męskiego grona dołącza podkomisarz Natasza Krawiec. Niewzbudzająca sympatii współpracowników policjantka zajmuje się poszukiwaniami Sandry Mrówczyńskiej. Typowa na pierwszy rzut oka sprawa zaginięcia osiemnastolatki staje się coraz mniej oczywista.
W toku policyjnych działań na jaw wychodzą skrywane od lat tajemnice Mrówczyńskich. Czy to z ich powodu dziewczyna zniknęła?
W okolicznych miejscowościach dochodzi do pozornie niepowiązanych ze sobą zabójstw, których ofiarami padają nastolatki. Czy Sandra również wpadła w ręce tajemniczego mordercy?
Kto i dlaczego wziął sobie na celownik młode dziewczęta? Czy dziennikarskie doświadczenie Rosie R. pomoże w rozwiązaniu tej zagadki?
Sięgnij po kontynuację Sygnatury i przekonaj się, czy w Kamieńcu wreszcie zapanuje spokój...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 11 min

Lektor: Krzysztof Korzeniowski

Oceny
4,2 (148 ocen)
74
40
23
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annlegimi92

Nie oderwiesz się od lektury

Stoisz w ciasnym, ciemnym korytarzu. Początkowo biegłeś, starając się nie dotykać obskurnych ścian, które odzwierciedlają złe spojrzenia, nietrafione decyzje, toksyczne relacje, krzywdzące słowa, które padły nie tylko z twoich ust... Nie widzisz jednak końca. Widok drzwi wydaje się mżonką. Pragnieniem marzycielskich głupców. Kroczysz coraz wolniej zastanawiając się czy to wszystko ma jakiś sens. Z ponurych rozmyślań wyciąga cię dźwięk zbliżających się kroków. Niebezpieczeństwo. Uciekać czy może wpaść w jego ramiona? . . W tym przypadku nie musisz wybierać. Kryminał łączy się w parę z thrillerem psychologicznym tworząc związek opierający się na budowaniu napięcia, morderczej zagadce, pokiereszowanych emocjonalnie bohaterach oraz rysie obyczajowym. Jak to w każdym związku bywa, nie wszystko jest jednak idealne. "Toksyna" kończy się zdecydowanie za szybko. . . Kontynuacja "Sygnatury" to nieoczywistości, które z każdym kolejnym rozdziałem nabierają sensu. Zapewne się powtarzam, ale Sy...
11
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Co tu się wydarzyło 😱 Tajemnica goni tajemnice 🙈 Artysta złapany a nastolatki giną nadal. Niewielki Kamieniec i okolice stają się metropolią złaaa 😲 Nadal śledzimy losy bohaterów z Sygnatury. Do policyjnego teamu dołącza Krawiec,którą nie sposób polubić do czasu gdy ...🙃 Policja zajmuje się sprawą zaginięcia Sandry Mrówczyńskiej a kolejne ujawniane tajemnice zamiast rozjaśnić to komplikują sytuację. Rosie i jej matka Sandra starają się poprawić swoje relacje. Dziewczyna nie jest już tą samą beztroską i ciekawską "dziennikarką" ale poproszona o pomoc,stara się pomóc policji. Fabuła wciąga nas coraz bardziej,toksyna rozlewa się po ciele,powodując coraz szybsze krążenie krwi. Toksyczne relacje rodzinne dziwią,zaskakują i smucą. A z każdym następnym odkryciem- kolejny puzzel trafia na właściwe miejce. Targana ciekawością sięgam po kolejną część bo inaczej się nie da 😉
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
BBarnaba

Dobrze spędzony czas

dobra książka, kiepski lektor
00
Rebata383

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie spisana historia. Zaskakujący rozwój sytuacji w chwili, gdy wydaje się ze : już wiem ! Trudno oderwać się od lektury
00

Popularność




Redakcja i korekta

Monika Tomys

Współpraca

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Grafika na okładce

Natalia Jargieło

Fotografia autorki

Przemysław Ożóg

© Copyright by Sylwia Bies

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-67334-38-9

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2023

www.arw-vectra.pl

Dla Natalii i Roberta

– bez Was nie rozpoczęłaby się

ta piękna podróż do świata literatury

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.

Lew Tołstoj

Patrzył na nieruchome ciało chłopca.

Chociaż zmysł wzroku działał bez zarzutu i oczy mężczyzny precyzyjnie rejestrowały obraz, do jego umysłu nie docierała jeszcze prawda na temat tego, co przed momentem się wydarzyło.

Na zastygłej twarzy trzylatka malowało się przerażenie i zaskoczenie, jakby maluch doskonale wiedział, że dziecięcy wiek to nie jest odpowiedni czas na umieranie. Dotąd gładka jak alabaster skóra Kubusia pokryła się siateczką pękniętych naczyń krwionośnych, a małe usteczka, z których w tak nieodległej przeszłości, a jednak w zupełnie innej epoce, wydobywał się radosny śmiech, całkowicie zsiniały. Wyglądał jak upiorna lalka, halloweenowa kukła.

Mężczyzna klęczał przy sinofioletowym ciałku, kiwał się niczym w transie, mamrotał coś niewyraźnie pod nosem, nie dbając o to, czy ktokolwiek mu się teraz przygląda. Próbował odwrócić wzrok od maleńkich zwłok, ale nie potrafił tego zrobić. Spodziewał się, że po policzku spłynie przynajmniej pojedyncza łza, ale jego oczy nadal pozostawały suche. Zacisnął powieki z całych sił, lecz i to nie pomogło.

Zawieszony na ścianie zegar donośnie odliczał upływające sekundy. Tik-tak. Tik-tak. Czas się nie zatrzymał, choć serce malca przestało bić, a tym samym w świecie, w którym dotąd funkcjonowali jego bliscy, dokonał się spektakularny rozpad na atomy. Od tego dnia upływ czasu mieli mierzyć jednostkami smutku, tęsknoty i bólu, choć jeszcze nie wszyscy z nich zdawali sobie z tego sprawę. Żadne zaklęcia, żadne modlitwy nie miały takiej mocy, by przywrócić życie chłopcu. Kubuś należał już do wieczności.

W kieszeni mężczyzny zawibrował telefon. Rzeczywistość brutalnie wdarła się w tę wypełnioną ciszą oraz tykaniem zegara chwilę i przypomniała o swoim istnieniu.

Zerknął na ekran. Dobijał się do niego operator sieci komórkowej, by przedstawić propozycję przedłużenia abonamentu na nowych warunkach. Nigdy nie odbierał takich telefonów. Teraz tym bardziej nie zamierzał prowadzić rozmowy. Wcisnął czerwoną słuchawkę i urządzenie natychmiast przestało brzęczeć.

Ważył telefon w dłoni, jakby nie wiedział, co z nim zrobić.

Przeniósł wzrok na ciało chłopca i doznał olśnienia.

Wybrał numer z listy. Oczekiwanie na nawiązanie połączenia zdawało się trwać w nieskończoność. Dobrze wiedział, że za moment zada najboleśniejszy cios z możliwych kobiecie, której głos usłyszy w słuchawce. Na samą myśl o tym poczuł dziwną satysfakcję, a jego twarz wykrzywił upiorny uśmiech. Tak, chciał, żeby cierpiała. Zasłużyła na to. Nagle zdał sobie sprawę, że jedyne, czego teraz pragnie, to zobaczyć ją zalaną łzami, trzęsącą się w spazmatycznym szlochu, rwącą sobie włosy z rozpaczy.

– Odbierz, kurwa – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Nie mógł się doczekać chwili, kiedy na wieść o śmierci Kubusia kobieta wyda z siebie przeraźliwy, zwierzęcy ryk.

Ona jednak nie odbierała.

Mężczyzna cisnął telefonem, złorzecząc:

– A niech cię piekło pochłonie…

Inni wczasowicze zerkali na niego z zaciekawieniem, kiedy całe dnie spędzał samotnie na leżaku przy basenie, ale miał to gdzieś. Ostatnio doświadczył tak wielu trudnych sytuacji, że ostatnie, czym zamierzał się przejmować, to zdanie zupełnie obcych mu, przypadkowych ludzi, których z ogromnym prawdopodobieństwem już nigdy więcej nie spotka.

Jacek Głuch podjął decyzję o tygodniowym wyjeździe do Bodrum dość spontanicznie.

Tamtego dnia w małym, obskurnym barze uczcił przejście na emeryturę w bardzo kameralnym gronie. Nie miał ochoty na żadną wielką fetę, nie w tych okolicznościach. Zamiast wyprawić huczną imprezę, zabrał na piwo prokuratora Browarczyka i Macieja Czerskiego, który miał zastąpić go na stanowisku naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego. Zaprosił także Miłosza Szatkiewicza, ale młody nawet nie odpisał na jego wiadomość.

Mężczyźni wypili po kilka piw. Inspektor uregulował rachunek, a następnie wyszedł na skąpaną w letnim słońcu ulicę. Włożył okulary przeciwsłoneczne, delektując się przyjemnym ciepłem. Nie chciał jeszcze wracać do pustego mieszkania. Odkąd rozstał się z Agatą, właściwie nikt go nie odwiedzał, a samotność w czterech ścianach okazywała się o wiele bardziej przygnębiająca, niż mógł przypuszczać. Wolał więc wierzyć w iluzję bycia częścią większej grupy, jaką stwarzało przebywanie wśród innych ludzi, nawet tych zupełnie obcych.

Jacek snuł się leniwie uliczkami Kamieńca, odwlekając moment powrotu do domu.

Przystanął przed witryną biura podróży „Atlantyda”. Przez chwilę przyglądał się zdjęciom złotych plaż, turkusowego morza i palm kuszących obietnicą egzotycznej przygody. Sam nie wiedział, co nim kierowało, ale postanowił wejść do środka. Ostatni raz wypoczywał na zagranicznych wakacjach pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy była żona się uparła, żeby wybrali się całą rodziną na wczasy do Bułgarii.

– Czy coś pana zainteresowało? – zapytała siedząca za kontuarem brunetka w średnim wieku. – Za pół godziny zamykamy.

– A co mi pani poleci? – zapytał. Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo czuł się zmęczony wydarzeniami ostatnich tygodni. – Zdecydowanie potrzebuję odpoczynku. Właśnie przeszedłem na emeryturę i chyba coś od życia mi się należy.

– Doskonale pan trafił.

Kwadrans później Głuch opuścił biuro, dzierżąc pod pachą błękitną teczkę. Dał się namówić na zakup tygodniowego wyjazdu do pięciogwiazdkowego hotelu w Turcji. Pomyślał, że dobrze mu to zrobi. Nacieszy się słońcem, a zmiana klimatu pozwoli nieco się wyciszyć i znaleźć nowy pomysł na siebie.

Tymczasem mijał trzeci dzień wakacji, a on coraz bardziej się nudził. Spieczona skóra powodowała dyskomfort, a wrzeszczące przy basenie dzieciaki doprowadzały emerytowanego policjanta do szewskiej pasji.

Gwałtownie podniósł się z leżaka i podszedł do baru, gdzie łamaną angielszczyzną zamówił podwójne whisky z lodem.

Barman próbował zagadnąć gościa, ale Jacek nie zrozumiał młodego Turka.

– Sorry. Don’t understand – odpowiedział, wzruszając ramionami.

Odebrał napój i wrócił na leżak, który wcześniej profilaktycznie przesunął do cienia. Połączenie alkoholu z tak ostrym słońcem mogło okazać się wyjątkowo niebezpieczną mieszanką.

Głuch wypił whisky duszkiem. Przyjemnie drapała w gardło. Jacek miał ochotę na jeszcze jedną porcję, ale postanowił nieco przystopować. Ledwo minęła trzynasta.

Bezczynność go wykańczała. Zagraniczny urlop, który jeszcze nie tak dawno wydawał się mężczyźnie genialnym pomysłem, uzmysłowił mu, że nie jest człowiekiem stworzonym do leżenia do góry brzuchem. Świadomość, iż prawdopodobnie będzie musiał do tego przywyknąć, napawała go przerażeniem. Fakty mówiły jednak same za siebie. Jacek Głuch stał się bezużyteczny. Większość jego kolegów po fachu szukała dorywczego zajęcia w pokrewnych dziedzinach, on jednak czuł się spalony jako stróż prawa. Podjął kilka decyzji, z których nie był dumny, więc przynajmniej przez jakiś czas zamierzał trzymać się z dala od tego wszystkiego, czym żył przez ostatnie dwie i pół dekady.

Zawsze był dobrym i uczciwym policjantem. Tak przynajmniej mu się wydawało. Starał się rzetelnie prowadzić śledztwa, z szacunkiem traktować świadków i podejrzanych. Zbudował zgrany, wspierający się zespół. Nagle to wszystko rozpadło się jak domek z kart. Na ostatniej prostej przedsięwziął kilka kontrowersyjnych kroków, które rzuciły się cieniem na jego dotychczasowe zasługi. Nawet niewątpliwy sukces, jakim było ujęcie seryjnego mordercy, okrzykniętego przez media pseudonimem „Artysta”, stał się łyżką dziegciu w beczce miodu. Zbyt wiele zaprzepaścił, by móc się tym w pełni cieszyć. Stracił kobietę i oddanego podwładnego, ale nade wszystko szacunek do własnego ja. Zawsze brzydził się fałszem i obłudą, a teraz, niespodziewanie dla samego siebie, zaczął wyznawać podwójne standardy, uznając, że zatajenie prawdy nie jest równoznaczne z kłamstwem.

Zupełnie inaczej wyobrażał sobie przejście na emeryturę. Zamierzał nareszcie w pełni cieszyć się życiem. Liczył na to, iż relacja z Agatą Różycką się rozwinie, a kobieta da się przekonać, by spróbowali przekuć romans w poważniejszą relację. Praca w policji jest niesamowicie absorbującym i stresującym zajęciem, trudno wiązać przyszłość ze śledczym. Wiedział to. Z końcem maja wszystko miało się zmienić. Jako emerytowany policjant byłby w stanie poświęcić się czemuś na kształt rodzinnego życia. Teraz te marzenia rozbiły się w drobny mak. Jacek Głuch nie miał póki co żadnego celu, do którego mógłby dążyć.

Ostatnie spotkanie z Agatą wywołało lawinę kolejnych bolesnych w skutkach wydarzeń. Mężczyzna nie spodziewał się tego, że Różycka zrzuci na niego prawdziwą bombę.

Nie zdziwił go telefon od kochanki. Tamtego dnia jej zaginiona kilkanaście godzin wcześniej córka Rozalia została odnaleziona w dość dramatycznych okolicznościach. Właściwie wyrwano ją z rąk poszukiwanego zabójcy i naszprycowaną środkami farmakologicznymi dla zwierząt przewieziono do szpitala na płukanie żołądka. Ksawerego aresztowano, a Rosie mimowolnie przyczyniła się w pewien sposób do tego spektakularnego sukcesu kamienieckiej policji. Głuch przypuszczał zatem, że Agata chciała wypłakać się w jego ramię i porozmawiać o tym, co w najbliższej przyszłości będzie czekało jej córkę.

Nie miał nic przeciwko temu, by towarzyszyć kobiecie w trudnym i przełomowym momencie oraz pomóc jej uporać się z traumatycznym przeżyciem. Gotów był nawet zmierzyć się z gorzkimi słowami na temat tego, że zbyt lekceważąco podszedł do tematu porwania Rozalii. Rzeczywiście zbagatelizował grożące jej niebezpieczeństwo, uznając zaginięcie dziewczyny za szczeniacki wybryk. Gdyby nie czujność Szatkiewicza, mogłoby dojść do kolejnej głośnej tragedii. Różycka miała prawo czuć się rozczarowana i rozgoryczona. Tym bardziej pragnął jej to wynagrodzić. Słowo „przepraszam” z trudnością przechodziło Jackowi przez gardło, ale tamtego wieczoru zamierzał właśnie w ten sposób rozpocząć spotkanie. Potrafił przyznać się do błędu.

Punktualnie o dziewiętnastej stanął uzbrojony w bukiet tulipanów przed drzwiami mieszkania Agaty. Nie spodziewał się wyjątkowo serdecznego powitania, ale to, co się wydarzyło, po stokroć przerosło obawy Głucha.

Różycka nie zamierzała słuchać jego wyjaśnień ani przyjmować przeprosin. Zamiast tego poprosiła, by to Jacek pozwolił jej mówić.

Zupełnie nie przypominała tej twardej, stanowczej i epatującej pewnością siebie kobiety. Wyglądała, jakby w ciągu minionej doby skurczyła się o dobrych kilka centymetrów, zbladła i poszarzała. Inspektor policji miał ochotę schować Agatę w swych ramionach, ale bijący od niej chłód trzymał mężczyznę na dystans.

– Muszę ci coś wyznać – powiedziała. – Zrobisz z tą wiedzą, co uznasz za słuszne, ale dziś zrozumiałam, że nie mogę dłużej żyć w kłamstwie. Nie kocham cię, Jacku, to akurat wiesz. Nigdy nie wyznawałam ci uczuć, ponieważ żadnych do ciebie nie żywię. Chcę to zakończyć, nasz romans to jedna wielka farsa, a ja nie jestem osobą, za jaką mnie masz.

Nie było łatwo mu tego słuchać. Słowa Różyckiej raniły jak brzytwa. Najbardziej bolesna okazała się świadomość, że stanowił wyłącznie pewnego rodzaju narzędzie w rękach kobiety, która przecież nie była mu obojętna.

Agata przyznała się do malwersacji finansowych. Wyprowadzała z kont klientów niewielkie kwoty, aby ów proceder nie zwrócił czyjejkolwiek uwagi. Bliższą relację z Jackiem postrzegała jako swoiste zabezpieczenie w razie wpadki. Wyznała to wszystko z rozbrajającą szczerością, pozostawiając Głuchowi wybór, co zrobi z tą wiedzą.

– Rozumiesz chyba, że w tej sytuacji nie możemy kontynuować naszej znajomości. Nie dam rady dłużej udawać. Przepraszam.

Wyglądała na pokonaną. Zazwyczaj waleczna i bezkompromisowa lwica przeobraziła się w bezbronną gazelę. Tym razem to ona wystawiała się na pożarcie. Od decyzji byłego kochanka zależało jej dalsze być albo nie być. Gdyby postąpił zgodnie z kodeksem moralnym, Agata straciłaby pracę, pozycję, społeczny szacunek, a może i wolność.

Jacek nie dał odpowiedzi od razu. Bez słowa wyszedł z mieszkania Różyckiej. Potrzebował przestrzeni, musiał pobyć sam, aby spróbować wszystko przetrawić. Przytłaczał go nadmiar emocji, a wyznanie kobiety wstrząsnęło nim. Stworzył w głowie obraz Agaty, który nijak nie przystawał do rzeczywistości.

Czuł się oszukany i wykorzystany, a jednak nie potrafił zapałać najmniejszą choćby żądzą zemsty. Jego podkopane męskie ego nie zyskałoby nic na tym, gdyby zdecydował się pociągnąć Różycką do odpowiedzialności prawnej. Postanowił zachować jej wyznanie wyłącznie dla siebie. Po cichu liczył na to, że w ten sposób zagłuszy nieco dające coraz bardziej o sobie znać wyrzuty sumienia. Nie był przecież tak nieskazitelny, jak chciałby. Ostatnia naprawdę wymagająca sprawa w jego policyjnej karierze obnażyła niedostatki Głucha jako śledczego.

Miał poczucie, że zgubiła go rutyna, zbyt schematyczny sposób myślenia i działania. Trudno było mu pozbyć się pretensji do samego siebie. Na myśl o tym, jak niewiele dzieliło Rozalię Różycką od śmierci, po plecach przebiegał Jackowi zimny dreszcz. Nie mógł pozwolić, by matce tej dziewczyny stała się krzywda, choć sam czuł się bardzo skrzywdzony. Nie zamierzał narażać Rosie na kolejny tak ogromny stres. Tylko tyle był w stanie dla niej zrobić.

Za wszelką cenę chciał odgonić od siebie tamto mroczne wspomnienie. Z głośnym stęknięciem podniósł się z leżaka i ponownie podszedł do baru, by zamówić kolejnego drinka. Alkohol pozwalał odrobinę stłumić ów nieznośny ból istnienia powodowany zarówno brakiem pracy, jak i samotnością.

Liczył na to, że wyjazd do Turcji na pierwsze od wielu lat prawdziwe wakacje pomoże mu złapać dystans, a tym samym przyniesie nieco radości, ale nie mógł się bardziej mylić. Widok roześmianych rodzin, zakochanych, wtulonych w siebie par oraz doskonale bawiących się w swoim towarzystwie grup przyjaciół jedynie potęgował poczucie osamotnienia i wyobcowania. Odliczał niecierpliwie dni dzielące go od powrotu do Polski. Chciał już znaleźć się na znanym terenie, z daleka od oceniających spojrzeń innych wczasowiczów i wesołkowatego barmana, który zapewne nie czuł do niego ani grama sympatii, a wręcz przeciwnie – gardził nim, tak jak wszystkimi nadużywającymi alkoholu gośćmi kurortu.

Gdyby jednak Jacek Głuch wiedział, jaka wiadomość będzie na niego czekała, kiedy na lotnisku włączy swoją komórkę, napawałby się beztroskim wakacyjnym czasem na zapas.

– Jak długo można siedzieć przed ekranem i oglądać bzdury? Proszę to w tej chwili wyłączyć i zająć się czymś pożytecznym.

– Oj, tato… Przecież są wakacje – jęknęła dziewczynka.

– Pozwól nam obejrzeć do końca – wtórował jej brat. – Please, please, please.

W progu pokoju stanęła wysoka kobieta w fartuszku przewiązanym w pasie. Mokre dłonie wycierała w kraciastą ścierkę.

– Daj im spokój – poprosiła. – Chodź do kuchni, odgrzeję ci obiad.

– Nie jestem głodny – burknął mężczyzna. – Chcę chwilę posiedzieć w ciszy.

– No chodź. Zrobiłam mielone z ziemniaczkami i mizerią. – Kobieta przewróciła oczami, dając znać mężowi, by nie kontynuował wymiany zdań przy dzieciach.

Pan domu westchnął głośno, ale ostatecznie posłusznie podążył za żoną.

Dorota Czerska postawiła na stole talerz z parującą potrawą.

– Smacznego. Nalać ci kompotu?

– Nie, dziękuję – odpowiedział Maciej. Odkroił kawałek kotleta, wsunął go do ust i zaczął niespiesznie przeżuwać.

– Nie smakuje ci? – dopytywała kobieta.

– Smakuje. Po prostu nie mam apetytu. Mówiłem już.

Żona policjanta przysunęła sobie taboret i usiadła obok mężczyzny.

– Ostatnio zrobiłeś się bardzo nerwowy. Wszystko cię drażni: dzieci, ja, każdy szelest. Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? Mam się martwić? – Dorota zignorowała zasadę, by mężczyźnie nie zadawać dwóch pytań jednocześnie, albowiem w najlepszym wypadku odpowie tylko na jedno z nich. Obserwowała Maćka od jakiegoś czasu, a jej niepokój przybierał na sile. Wreszcie zdecydowała się rozpocząć rozmowę, której finału nie umiała przewidzieć.

– Co ty wymyślasz? – Maciej odłożył sztućce i spojrzał na żonę. – Jestem zmęczony. Mam sporo nowych obowiązków w pracy. To wszystko.

– Znam cię, kochanie. Zachowujesz się inaczej niż zwykle. Ciągle chodzisz zamyślony, nieobecny. Udało ci się wsadzić za kratki najgroźniejszego bandytę, jakiego kiedykolwiek widziało to miasto. Zająłeś miejsce Głucha i zostałeś naczelnikiem. Komendant cię ceni. Powinieneś tryskać energią, a tymczasem ledwie powłóczysz nogami. Źle się czujesz?

– Mówiłem już. Wszystko w porządku.

Właściwie to musiał przyznać Dorocie rację. Odkąd zamknęli sprawę Ksawerego, zaliczył zjazd. Na pierwszy rzut oka wszystko układało się po jego myśli. Dostał awans, o którym dotąd tylko marzył w skrytości serca. Komendant mianował go na wyższy stopień policyjny i od kilku tygodni Maciej nosił już trzy białe gwiazdki na pagonie. W oczach mieszkańców Kamieńca dostrzegał podziw i szacunek. Tak naprawdę nie potrafił przyznać nawet sam przed sobą, że bardzo brakowało mu Miłosza.

Nowa funkcjonariuszka działała mu na nerwy. Była mrukliwa i arogancka. Czerskiemu trudno było nawiązać z nią jakąkolwiek relację. Nie umiał wyobrazić sobie, jak na dłuższą metę miałaby wyglądać ich współpraca. Sam bywał szorstki w obyciu, ale ta kobieta przekraczała wszelkie znane mu normy. Była obcesowa, choć komendant policji z Lublina wystawił jej niezłą rekomendację. Im dłużej jednak Maciej przebywał w towarzystwie „nowej”, tym mocniej tęsknił za dawnym partnerem.

Z Szatkiewiczem pracował, odkąd ten trafił w szeregi policji, a młodszy stopniem kolega traktował Czerskiego jako swoistego przewodnika po tym specyficznym świecie. Komisarz dotąd nie uświadamiał sobie, że z Miłoszem połączyło go coś na kształt męskiej przyjaźni, a odkąd zerwał z chłopakiem wszelkie kontakty, czuł się tak, jakby ktoś amputował mu kawałek serca. Nie dopuszczał do siebie myśli, iż byłby w stanie wiele oddać za możliwość ponownego nawiązania współpracy z aspirantem.

– Chodzi o Miłosza, prawda? – Dorota zdawała się czytać w myślach Macieja. – Brakuje ci go.

– Nie – uciął krótko. Nie zamierzał ujawniać słabości przed żoną, tym bardziej że nie był jeszcze gotów, aby przyznać się do tego przed samym sobą. – Jestem zmęczony. Mówiłem już.

Pomimo całej wcześniejszej sympatii do chłopaka Czerski nie potrafił się pozbyć obrzydzenia ze względu na seksualne skłonności Szatkiewicza. Żeby chłop z chłopem szedł do łóżka? Komisarz wzdrygnął się na samą myśl. Przecież to wbrew naturze. Nie po to Bóg, w którego wierzył, ulepił Ewę z żebra Adama, by teraz dwóch mężczyzn sypiało ze sobą. Maciej nie potrafił tego ani zrozumieć, ani zaakceptować. Świadomość, że Miłosz jest gejem, przekreślała możliwość dalszego przebywania w towarzystwie chłopaka. Maciej obawiał się swojej reakcji. Miał wrażenie, że patrząc na młodego policjanta, cały czas miałby przed oczami obraz splecionych, mokrych od potu męskich ciał.

– Możesz nadal go lubić. To nie grzech. – Czerska nieśmiało musnęła dłoń męża. – Miłosz ma własne sumienie, a ty nie musisz w nie zaglądać.

– Daj spokój. Wcale o nim nie myślę. Przestań mi to wpierać – obruszył się.

– Kogo chcesz oszukać, Maćku? Znam cię doskonale. Uważam, że powinieneś do niego pójść. Nie widzieliście się od trzech miesięcy, jeśli dobrze liczę.

– Niby po co?

– Porozmawiać. Wesprzeć go. Sporo ostatnio o tym myślałam. Konsultowałam się nawet z księdzem Januszem. Opowiedziałam mu o tym, co zaszło – przyznała kobieta, spuszczając wzrok. Bała się reakcji męża, ale nie mogła dłużej udawać, że nie widzi, jak ogromne piętno odcisnęły na nim wydarzenia ostatnich miesięcy. – Owszem, to, co robił Miłosz, jest złe, ale każdy powinien mieć szansę na nawrócenie.

W spojrzeniu żony Czerski dostrzegł wielką życzliwość i wyrozumiałość. Dopuścił do siebie myśl, aby nareszcie przestać się wzbraniać przed prawdą. Dorota jak zwykle miała rację. Sytuacja, w jakiej się znalazł, zatruwała mu umysł do tego stopnia, że coraz częściej tracił nad sobą kontrolę.

– To nie jest wyłącznie kwestia religii. Mnie pedały zwyczajnie brzydzą – powiedział z odrazą. – Ohyda. Facet z facetem, to mi się w głowie nie mieści. Nigdy nie podejrzewałbym Miłosza o takie coś.

– Ja też tego nie pochwalam. Wyznaję te same zasady i wartości co ty. To jednak nie zmienia faktu, że byliście dobrymi kumplami, współpracowaliście przez lata, świetnie się dogadywaliście pomimo dzielących was różnic. Czy to, że Szatkiewicz kocha inaczej, jest wystarczającym powodem, by zupełnie się od niego odwrócić?

– Był świetnym śledczym. Łapię się na tym, że brakuje mi go w zespole – przyznał Maciej niechętnie.

– Zjedz obiad i idź do niego. Minęło wiele tygodni. Chyba oboje dojrzeliście już do tego spotkania, pierwsze emocje opadły.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł. Może lepiej zadzwonię…

– Coś mi się wydaje, że rozmowa, którą powinniście przeprowadzić, należy do tych z rodzaju „nie na telefon”.

– Jeszcze to przemyślę.

Czerski wsunął do ust kolejny kawałek kotleta. Z zaskoczeniem stwierdził, że obiad nagle odzyskał dawny smak, jakby zainicjowana przez Dorotę rozmowa miała jakieś magiczne właściwości i usunęła zalegający w przełyku policjanta kamyk uniemożliwiający jedzenie z apetytem. Kobieta miała rację. Nie był w stanie dłużej zamiatać problemu pod dywan, udając, iż nie dostrzega jego istnienia.

Dorota w milczeniu obserwowała ruchy męża, a jej twarz rozświetlił nieśmiały uśmiech, gdy Maciej w mgnieniu oka pochłonął posiłek. Przeczuwała, że mężczyzna podjął już decyzję i zgodnie z jej sugestią pójdzie się spotkać z kolegą. Kilka minut później przypuszczenia Czerskiej się potwierdziły.

– Wychodzę na spacer. Nie wiem, kiedy wrócę – zakomunikował.

Komisarz postanowił pójść piechotą, by mieć czas na poukładanie sobie w głowie tego, w jaki sposób zacznie rozmowę. Nie widzieli się z Miłoszem od dawna, nie zamienili słowa od tamtego pamiętnego dnia, kiedy udało się ująć Artystę.

Na początku Czerski nie potrafił określić, co tak naprawdę mocniej w niego uderzyło: świadomość, że jego partner jest gejem, czy fakt, iż to przed nim zataił. Nie łączyła ich tradycyjna męska przyjaźń, ale ufali sobie, zawsze mogli na sobie polegać. Tak przynajmniej do tamtej pory się Maciejowi wydawało. Zabolało, kiedy się okazało, że było zupełnie inaczej.

Następnego dnia po akcji w domu Ksawerego Miłosz poszedł na zwolnienie lekarskie. Dla Czerskiego stanowiło to jawną próbę uniknięcia odpowiedzialności, odsunięcia od siebie konsekwencji na bliżej niedookreśloną przyszłość. Nigdy nie aprobował takiej postawy, ale tym razem musiał przyznać sam przed sobą, iż chwilowa nieobecność Szatkiewicza była mu na rękę. Nie potrafiłby spojrzeć aspirantowi w oczy tuż po tym, co się wydarzyło. Musiał najpierw ochłonąć, przetrawić to wszystko.

Nieobecność młodego policjanta przedłużała się jednak o kolejne tygodnie. Maciej co jakiś czas walczył z pokusą przerwania milczenia, chciał zadzwonić albo napisać do Miłosza, ale za każdym razem rezygnował z tego pomysłu. Co właściwie miałby mu powiedzieć? Każdy dzień bardziej oddalał ich od siebie i coraz trudniej było Czerskiemu zdobyć się na gest pojednania. Gdyby nie inicjatywa Doroty, pewnie długo jeszcze nie zdecydowałby się na spotkanie twarzą w twarz z Miłoszem.

Stanął przed blokiem, w którym mieszkał aspirant. Drzwi do klatki były otwarte, ale mężczyzna jeszcze nie wiedział, czy odważy się wejść na górę i zapukać do drzwi Szatkiewiczów. Walczył ze sobą, próbując jednocześnie przewidzieć reakcję kolegi. Nie miał pojęcia, co działo się z chłopakiem przez ostatnie miesiące, jak radził sobie z tą sytuacją. Cały świat Miłosza wywrócił się do góry nogami, z pewnością potrzebował jakiejś pomocy i wsparcia, ale Czerski nie potrafił mu tego dać.

Raz kozie śmierć – pomyślał i wszedł do budynku.

Nie sądził, że aż tak będzie się stresował tą wizytą. Owszem, dzień był naprawdę gorący, ale twarz i dłonie policjanta pociły się z zupełnie innego powodu niż lejący się z nieba żar. Wyjął z kieszeni chusteczkę, osuszył nią czoło, a następnie wytarł ręce. Upewnił się, że znajduje się pod właściwym mieszkaniem, wziął głęboki oddech, po czym nacisnął dzwonek.

Drzwi otworzyła matka Miłosza. Maciej nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miał okazję spotkać Reginę Szatkiewicz, ale zapamiętał ją zupełnie inaczej. Kobieta wyglądała na sporo starszą, niż wskazywała metryka. Bladą twarz przecinała siateczka drobnych zmarszczek, a miedziane wcześniej włosy przyprószyła siwizna.

– Pan komisarz? Czy… Czy coś się stało Dominiczce? – zapytała, a w jej oczach zapaliły się ogniki strachu. – Czułam, że ten wyjazd to nie był dobry pomysł.

Reakcja Szatkiewiczowej zaskoczyła mężczyznę.

– Spokojnie, pani Regino. Nic złego się nie stało. Przyszedłem do Miłosza – wyjaśnił. – Czy mógłbym wejść?

– Nie – ucięła krótko kobieta. Złapała za drzwi, jakby zamierzała zamknąć je Czerskiemu przed nosem.

– Chciałem tylko porozmawiać, ale zrozumiem, jeśli on nie będzie chciał mnie widzieć. Ma pani do mnie żal, że nie odzywałem się tyle czasu? – Regina ciągle wymownie milczała. – Byłem naprawdę bardzo zajęty, dużo się działo… Czy mogłaby pani tylko przekazać synowi, żeby się do mnie odezwał? Proszę tylko o tyle. Nie zamierzam się wam narzucać.

– Panie komisarzu, pan mnie źle zrozumiał. Nie wiem, gdzie jest Miłosz, i nie obchodzi mnie to. Może znowu się migdali z jakimś facetem w swoim garażu. Ostatnio spędza tam prawie cały czas po pracy. Bywa, że nie wraca na noc. Dużo się zmieniło…

– Po pracy?

– Nooo… tak. – Kobieta spojrzała na zegarek. – Szesnasta trzydzieści. Pewnie już tam jest, bo w tym archiwum, do którego go przenieśliście, ma same dniówki.

– Pójdę już. Dziękuję – pożegnał się uprzejmie.

Słowa Szatkiewiczowej wprawiły go w konsternację. Przez chwilę się zastanawiał, czy coś mu umknęło, ale gdyby chłopak wrócił do pracy, wiedziałby o tym. Poczuł silne ukłucie niepokoju. Był przekonany, że Miłosza łączyły z matką dość bliskie i szczere relacje, ale najwyraźniej uległo to zmianie. Policjant musiał okłamywać kobietę. Pewnie się bał przyznać, że ze strachu przed konsekwencjami schował głowę w piasek.

Czerski nagle zadał samemu sobie pytanie, co by zrobił, gdyby któreś z jego dzieci okazało się osobą homoseksualną. Nie potrafił udzielić odpowiedzi, wydawało mu się to zbyt abstrakcyjne. Głos z tyłu głowy podpowiedział mu, że takie rzeczy mają miejsce nawet w „normalnych” rodzinach i matce Szatkiewicza nieoczekiwanie przyszło się zmierzyć właśnie z tego rodzaju wyzwaniem. Najprawdopodobniej pani Regina nie była w stanie udźwignąć prawdy o orientacji syna, przez co pomiędzy nich wdarły się kłamstwo i obcość. To właściwie nie była sprawa Macieja, a jednak, zupełnie wbrew sobie, poczuł nagły przypływ cieplejszych uczuć wobec Miłosza.

Musiał się z nim zobaczyć. Nie mógłby teraz tak po prostu wrócić do domu, do swojej rodziny, bezpiecznej oazy.

Wiedział, gdzie znajdował się garaż wynajmowany przez Szatkiewicza. Kiedyś po służbie podwiózł tam chłopaka. Na samo wspomnienie coś zakłuło go w środku. Tamta rzeczywistość już nigdy nie wróci. Zwyczajny moment, którego wagi i wartości żaden z nich wówczas nie dostrzegał. Właśnie z takich chwil składało się życie. Z niepozornych puzzli codzienności, tworzących coś pięknego dopiero wtedy, gdy spojrzało się na nie z pewnej odległości.

Nie mógł już cofnąć czasu. Chciał jednak odratować choćby skrawek tamtej znajomości. Zwłaszcza teraz, kiedy odkrył, że najbliżsi Miłosza nie otoczyli go odpowiednią opieką w tym trudnym okresie. Siostra gdzieś wyjechała, matka nie dość, że nie zdawała sobie sprawy z tego, iż jej syn od kilku miesięcy nie pracuje, to jeszcze nie miała pojęcia, dokąd udaje się każdego dnia, gdzie nocuje, z kim przebywa.

– Nawaliłeś, Czerski – powiedział do siebie.

Przyspieszył kroku. Niepokój, który wcześniej dał o sobie znać, teraz się rozlał po całym jego ciele. Czuł dziwne napięcie, choć nie potrafił ustalić jego źródła. Zaczął biec, nie zważając na to, co pomyślą o nim przechodnie. Widział już rysujący się na horyzoncie rząd osiedlowych garaży. Parł naprzód.

Nie układał już w głowie możliwych scenariuszy tego spotkania. Po prostu miał nadzieję, że zastanie tam Szatkiewicza i pierwszy raz od miesięcy przeprowadzą szczerą rozmowę.

Wytężył słuch. Z jednego z garaży dobiegał warkot silnika, chociaż wszystkie bramy wyglądały na zamknięte. Tknęło go złe przeczucie.

Nie pomylił się. Dźwięk dobiegał z garażu zajmowanego przez Miłosza. Komisarz pociągnął za metalowe drzwi, lecz te nie ustąpiły. Pomyślał, że chłopak musiał zablokować je od środka. W gardle Czerskiego rosła coraz większa gula. Bezskutecznie walił pięściami w bramę z całych sił.

– Młody! Młody! Otwieraj! – wrzeszczał, choć wiedział, że nic to nie da.

Wyjął z kieszeni telefon, by zadzwonić pod numer alarmowy.

– Co się pan tak drze?

W kierunku Czerskiego zbliżał się starszy mężczyzna z sumiastym wąsem. Niósł w ręce pęk kluczy. Potrząsał nimi jak grzechotką. Maciej kojarzył tego człowieka. Był jednym z pierwszych handlarzy autami w Kamieńcu. Później podobno się rozpił, realia wolnego rynku się zmieniły, a on nie umiał się w nich odnaleźć. Krążyły plotki, że od czasu do czasu wyjeżdżał na Zachód, by kraść tam samochody, ale nikt nigdy nie złapał go za rękę.

– Słyszy pan? – odpowiedział Czerski pytaniem na pytanie. Wskazał zatrzaśnięty garaż, z którego wydobywał się równomierny warkot pracującego silnika. – Właśnie wzywam pomoc.

– Kurza stopa… Zamknięte? – Maciej potwierdził skinieniem głowy. – Czekaj pan. Zanim strażacy przyjadą, to trochę potrwa. Mam w bagażniku łom. Powinienem dać radę otworzyć. Nie takie rzeczy się w młodości robiło.

Czerski nie sądził, że przyjdzie dzień, kiedy doceni złodziejskie sztuczki. Minęła może minuta, a wąsatemu mężczyźnie przy wtórze kilku jęknięć i głośnych parsknięć udało się otworzyć bramę garażową.

Policjant dopadł drzwi samochodu, otworzył je nerwowym ruchem i wyszarpał z fotela kierowcy bezwładne ciało kolegi. Miłosz schudł od czasu ich ostatniego spotkania, więc wyniesienie go na zewnątrz nie stanowiło dla komisarza większego problemu.

Kiedy ułożył aspiranta w pozycji bocznej ustalonej, miał ochotę się rozpłakać z wdzięczności. Najgorsza obawa Macieja się nie sprawdziła. Szatkiewicz oddychał samodzielnie. Klatka piersiowa młodego policjanta poruszała się w górę i dół, ale chłopak pozostawał nieprzytomny. Jak najszybciej powinien dostać tlen.

– Niech pan nie stoi jak słup soli, tylko dzwoni po pogotowie – krzyknął komisarz.

Mężczyzna cały czas mamrotał coś miarowo pod nosem, ale stanowczy głos Czerskiego wybudził go z tego letargu.

– O, co to, to nie. Ja problemów nie potrzebuję, panie kochany. Mnie tu w ogóle nie było.

Gdyby sprawa dotyczyła kogoś obcego, Maciej zapewne rzuciłby za odchodzącym, że i tak bez problemu ustaliłby jego tożsamość, jeśli okazałoby się to konieczne. Teraz liczyła się każda sekunda. Ponadto ostatnim, czego potrzebował Szatkiewicz, był świadek jego próby samobójczej. Komisarz świetnie zdawał sobie z tego sprawę.

Czerski wezwał ambulans, modląc się jednocześnie, by pomoc przybyła na czas. Miał ogromną nadzieję, że sam nie pojawił się w garażu zbyt późno i do organizmu Miłosza nie zdążyła się dostać śmiertelna dawka spalin.

– Młody, coś ty narobił? – zapytał, dotykając z czułością dłoni chłopaka. Uniósł oczy ku bezchmurnemu niebu, by kontynuować przerwaną na czas rozmowy z dyspozytorką modlitwę: – Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko. Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać…

W oddali usłyszał dźwięk karetki. Na to, by odetchnąć z ulgą, było jeszcze zdecydowanie za wcześnie.

– Trzymaj się, chłopie. Jeszcze wszystko się ułoży – szepnął.

Poczuł, jak dłoń Miłosza delikatnie się zaciska na jego ręce. Był przekonany, że to zwyczajny omam, ale wtedy Szatkiewicz lekko uchylił powiekę.

Po policzku komisarza Czerskiego spłynęła łza.

Ufa mi.

Zdobycie jej zaufania okazało się łatwiejsze, niż mogłam przypuszczać. Tym bardziej mi jej nie żal. Za głupotę i naiwność trzeba czasem zapłacić najwyższą cenę. W biologii określa się to mianem selekcji naturalnej. Lubię ten termin. Kto wie? Może kiedyś przylgnie do mnie ksywka „Selekcjonerka”. Nie miałabym tego nikomu za złe.

– Dlaczego masz fotele owinięte folią? – pyta.

– Nie chcę, żeby się zniszczyły. Często zmieniam samochody. Sprzedaję, kupuję nowy. Zadbane wnętrze mocno podbija wartość pojazdu – wyjaśniam. – W przyszłości możesz wykorzystać patent Cioci Dobrej Rady.

– Zapamiętam.

Nie wie, że nie będzie miała okazji przetestować tej wiedzy w praktyce. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nigdy nie kupi ani nie sprzeda samochodu. Nie zrobi nawet prawa jazdy. Nie wybierze sukienki na studniówkę. Nie będzie zarywała nocy przed maturą, obgryzała paznokci z nerwów w oczekiwaniu na wyniki.

Podśpiewuję cicho. W radiu leci właśnie jedna z moich ulubionych piosenek, więc nie potrafię odmówić sobie przyjemności zanucenia refrenu.

Patrzę na jej młodziutką cerę przykrytą zbyt grubą warstwą podkładu i pudru. Zerkam na nadmiernie rozjaśnione, pofalowane włosy. Przenoszę wzrok na odsłaniający pępek top w neonowym kolorze i krótkie spodenki ledwie zakrywające krągłe pośladki. Mam wrażenie, że moje spojrzenie sprawia jej przyjemność. Uśmiecha się do mnie, a ja odwzajemniam uśmiech. Nie ma pojęcia, w czym tkwi źródło mojej radości.

Wizualizuję sobie, co stanie się niebawem, a przez moje ciało przechodzi dreszcz podniecenia. Mam ochotę wykrzyczeć w jej kierunku: „Za kilkanaście minut staniesz się wyłącznie wspomnieniem”, ale jest na tyle głupiutka, że i tak nic by nie zrozumiała.

– Naprawdę mam warunki? – pyta.

– Tak. Jesteś idealna.

– I te ciuchy się nadają?

– Mówiłam już. Nie musisz się o to martwić – rzucam oschle. Niech się nareszcie zamknie. Muszę się skupić, a jej paplanie tylko mnie rozprasza.

– Nie musisz być niemiła. Pytam tylko. Kto pyta, nie błądzi.

– Widzisz, sęk w tym, że właśnie nie chcę zabłądzić. Muszę się skupić. Łatwo tu pomylić drogę.

– Phi, włącz nawigację.

– Chyba coś ustaliłyśmy, prawda? – Rzucam jej gniewne spojrzenie i dziewczyna milknie. Robi naburmuszoną minę, ale mam to gdzieś. Rozpuszczona małolata.

Przypominam sobie swoje nastoletnie czasy, porównuję dzielące nas realia i wzbiera we mnie złość. Nakręcam się, wyświetlając przed oczami obrazy z przeszłości. W moich żyłach płynie gniew. Potrzebuję go więcej i więcej. Dzięki temu o wiele łatwiej będzie mi zrealizować to, co zaplanowałam.

Zjeżdżam w leśny trakt. Samochód podskakuje na wybojach. Zwalniam i redukuję bieg. Nie chcę uszkodzić pojazdu. Stanowiłoby to sporą komplikację. Konieczność wizyty u mechanika lub blacharza nie tylko pokrzyżowałaby mi plany, ale też niepotrzebnie zwróciła na mnie czyjąś uwagę. A ja muszę być jak cień – niezauważalna i nieuchwytna, całkowicie anonimowa.

– Faktycznie na niezłym zadupiu mieszka ten nadziany gość – mówi nastolatka.

Po raz pierwszy tego wieczoru dostrzegam w jej oczach strach. Niedobrze. Nie powinna się mnie bać. Trudno przewidzieć kolejny ruch człowieka działającego w panice. Mogłaby zrobić coś głupiego.

– Już niedaleko – uspokajam ją, posyłając wymuszony uśmiech. – Wiesz, jak jest. Ekscentryczni bogacze cenią sobie ciszę, spokój i prywatność. Stać ich na postawienie willi na odludziu. Zwykły Kowalski pewnie za nic w świecie nie dostałby pozwolenia, aby wybudować się w środku lasu.

Dziewczyna rozluźnia się odrobinę. Pewnie wyobraża sobie zazdrosne miny koleżanek, kiedy opowie im o tym wieczorze. Musi się czuć wyjątkowa, ponieważ właśnie ona została wybrana i otrzymała przepustkę do świata, który dotąd dla przeciętnej nastolatki pozostawał niedostępny.

Czeka mnie teraz najbardziej stresujący moment. Muszę rozegrać to perfekcyjnie. W myślach rozpracowywałam ten scenariusz wielokrotnie. Doskonale znam swoją rolę, nie umiem jednak przewidzieć tego, jak zachowa się moja pasażerka. Muszę zaufać swojej intuicji. Liczę na to, że dokonałam właściwego wyboru. Odrobina sprzyjającego szczęścia również nie zaszkodzi.

– Patrz, sarna! – wykrzykuję entuzjastycznie, wskazując palcem przypadkowy punkt po prawej stronie.

– Gdzie?

Dziewczyna zgodnie z założeniem odwraca głowę, a ja wykorzystuję ten moment, by docisnąć pedał hamulca. Walczę z odruchem użycia sprzęgła, ale siłą woli kontroluję lewą nogę. Udało się. Zaduszony silnik gaśnie, a nas otacza gęstniejąca ciemność.

– Co się stało? – pyta nastolatka drżącym głosem.

– Cholera jasna! Znów to samo. – Udaję wzburzenie. – Nie denerwuj się. Ostatnio ciągle nawala. Najwyższa pora wymienić go na lepszy model. Dzisiejsza premia powinna przybliżyć mnie do tego celu. – Sięgam po schowaną w drzwiach latarkę. – Odpalę go, tylko musisz mi pomóc. Poświecisz?

– Dobra.

Odpinamy pasy i wysiadamy z samochodu. Podaję dziewczynie latarkę, a następnie podnoszę maskę. Wskazuję, gdzie powinna skierować strumień światła, a ona posłusznie wykonuje polecenie.

– Ale nie spóźnimy się? – pyta.

– Spokojnie. Panuję nad wszystkim. – Posyłam jej uspokajający uśmiech. – W bagażniku mam potrzebne narzędzia.

– Dasz radę sama to naprawić?

– Pewnie.

– Wow… – W głosie nastolatki pobrzmiewa prawdziwy podziw. – Niezła jesteś.

Podnoszę klapę bagażnika. Po omacku przesuwam znajdujące się w nim przedmioty, udając, że czegoś szukam. Sięgam po leżący pod apteczką paralizator. Ściskam go z całych sił w dłoni. Moja zabaweczka. Już nie mogę się doczekać chwili, kiedy jej użyję.

Podchodzę do dziewczyny, która nerwowo rozgląda się na boki. Las szumi złowieszczo, nie dziwię się, że odczuwa niepokój.

– To nie potrwa długo – mówię. – Zaraz odjedziemy. Ciemny las nie jest także moją ulubioną miejscówką.

Dotykam jej ramienia, a ona się uspakaja. Chcę, by myślała, że jesteśmy drużyną i obie pragniemy jak najszybciej się stąd wydostać.

– Poświeć tutaj. – Dotykam palcem jakiś przypadkowy wężyk. – I schyl się odrobinę. O, właśnie tak. Idealnie.

Nastolatka oddycha ciężko. Jedną dłonią przytrzymuje latarkę, drugą odgania krążącego przy twarzy komara.

Nie zwlekam dłużej. Zdecydowanym ruchem przykładam paralizator do szyi dziewczyny i naciskam spust. Elektryczny impuls przeszywa jej ciało. Przez chwilę moja ofiara dygocze, a następnie bezwładnie pada u moich stóp. Z przyjemnością patrzę, jak jej mięśnie wiotczeją. Już wiem, że będę chciała niebawem to powtórzyć. Mam ochotę zacząć się śmiać w głos. To jednak nie czas na triumfowanie. Na razie nastolatka została jedynie obezwładniona. Czeka mnie jeszcze kulminacyjny punt spektaklu jednego widza. Muszę ją zabić.

Długo zastanawiałam się, jak tego dokonać. Samo planowanie zbrodni dostarczyło mi mnóstwa emocji, na myśl o tym akcie czułam silne podniecenie. Postanowiłam nieco poeksperymentować. Dzieło życia wciąż przede mną, więc zamierzam spróbować kilku metod, aby ostatecznie wybrać tę najbardziej satysfakcjonującą.

Podnoszę z ziemi latarkę, która wysunęła się z dłoni dziewczyny tuż po porażeniu prądem. Kieruję snop ciepłego światła w dół, podświetlając ciało ofiary. Kopię nastolatkę z całej siły w brzuch. Chociaż jest nieprzytomna, wydaje z siebie stłumiony jęk. Powtarzam czynność kilkukrotnie, wkładając w każde uderzenie jak najwięcej energii. Celuję czubkiem buta w miejsca, gdzie znajdują się ważne organy: wątroba, nerki, śledziona. Zamierzam spowodować krwotok wewnętrzny, nie dając młodej szans na ocalenie.

Ogarnia mnie niesamowita euforia na myśl o tym, że jestem panią życia i śmierci. To wbrew pozorom bardzo łatwe. Niewiele trzeba, by człowiek wraz ze swymi marzeniami, planami, emocjami, całym tym szajsem zwanym charakterem zmienił się w bezużyteczną kupę mięsa.

Leżąca na ziemi dziewczyna najprawdopodobniej przeszła już przez tę wyjątkowo cienką granicę, ale i tak nie mogę się powstrzymać przed dalszym zadawaniem ciosów. Wstępuje we mnie dzika furia. Martwa nastolatka staje się swoistym jedermanem, alegorią wszystkich tych rozpuszczonych panienek, które kiedykolwiek zadały mi ból. Teraz to ja jestem górą. Ja mam władzę i nie zawaham się jej użyć.

Zmęczenie daje powoli o sobie znać. Napięcie opada. Narastający ból w łydkach stopniowo wytrąca mnie z transu. Wracam na ziemię.

Pochylam się nad dziewczyną. Nie dostrzegam żadnych oznak życia, świszczący oddech zupełnie ucichł. Muszę jednak mieć stuprocentową pewność, zanim zdecyduję się stąd odjechać. Podchodzę do samochodu. Wyjmuję ze schowka nylonowe rękawiczki, a następnie wsuwam je na dłonie. Przykładam palce do szyi dziewczyny. Nie wyczuwam pulsu.

Biorę na ręce bezwładne ciało. Wydaje się niezwykle lekkie, choć zdaję sobie sprawę, że to efekt buzującej wciąż w moim organizmie adrenaliny. Nie brnę zbyt głęboko w las. Zamierzam porzucić zwłoki jakieś kilkadziesiąt kroków od drogi. Wcale nie zależy mi na tym, by nastolatka nie została odnaleziona. Ważne, by nikt nie powiązał mnie z tym morderstwem, ale o to zadbam już sama.

Układam martwą nastolatkę pod drzewem. W tym samym momencie niebo przeszywa błysk, a chwilę później echem niesie się grzmot. Zbliża się zapowiadana burza.

Wracam czym prędzej do samochodu. Pamiętam, że został tam jeszcze telefon młodej. Zerkam, czy na pewno jest wyłączony, a następnie pozbywam się urządzenia, ciskając nim w leśną gęstwinę.

Biorę głęboki oddech. Udało się. Zabiłam człowieka, a duma wypełnia każdą komórkę mojego ciała. Tej nocy z całą pewnością nie zasnę. Będę bez końca odtwarzać w pamięci te wydarzenia. Uwodzicielski taniec małolaty w wiejskiej dyskotece. Błysk w oku, gdy podczas jej samotnego wyjścia na papierosa zaproponowałam doskonale płatną fuchę hostessy na prywatnym przyjęciu u miejscowego milionera. Lęk malujący się na twarzy tej młodej, jak zdała sobie sprawę, że coś nie gra. Jej wygięte w łuk ciało. Głuchy łomot, kiedy upadła rażona prądem. Stłumione jęki, ciche rzężenie, ostatnie tchnienie.

Wsuwam kluczyk do stacyjki i odpalam silnik. Zawracam na trzy. Na szczęście samochód jest mały i zwrotny, więc wykonanie manewru na wąskiej drodze nie sprawia mi większego problemu.

Jadę powoli, żegnana coraz silniejszymi porywami wiatru. Błyskawice stają się na niebie coraz częstszymi gośćmi, a na przednią szybę spadają pierwsze krople deszczu.

Niech pada całą noc. Dzięki temu znikną jakiekolwiek ślady mojej obecności w tym lesie.

Ktoś mógłby pomyśleć, że naprawdę sprzyjają mi jakieś niezwykłe okoliczności przyrody, ale ja przecież niczego nie pozostawiam przypadkowi. Dokładnie prześledziłam prognozy pogody i wybrałam właśnie ten wieczór.

Czy to nie był idealny moment, by pewna zwyczajna nastolatka zapadła w sen nocy letniej, z którego już nigdy się nie obudzi?

Nie zamierzał zostawać w szpitalu dłużej, niż to absolutnie konieczne, dlatego już następnego ranka wypisał się na własne żądanie.

Lekarz odbębnił standardową w takich okolicznościach śpiewkę na temat możliwego ryzyka i braku odpowiedzialności placówki leczniczej za ewentualne komplikacje. Miłosz wysłuchał słów medyka w milczeniu, posłusznie podpisał konieczne oświadczenie, po czym opuścił szpitalne mury.

Wyglądało na to, że nikt nie zakwalifikował jego przypadku jako próby samobójczej, a intuicja podpowiadała mu, iż podziękowania za to należą się komisarzowi Czerskiemu. Zdawał sobie sprawę z tego, z jak nieodwracalnymi konsekwencjami wiązałaby się taka adnotacja w dokumentacji medycznej. Jeszcze wczoraj miał to gdzieś. Ten świat go nie potrzebował.

Zastanawiał się, dokąd powinien pójść. Czy matka w ogóle zaniepokoiła się jego nieobecnością? Nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że nagle wyrósł pomiędzy nimi mur nie do przebicia. Mieli przecież dobre relacje, które po śmierci ojca zacieśniły się jeszcze bardziej. Regina Szatkiewicz wydawała się matką idealną. Wspierała swoje dzieci, nieustannie dbała o Dominikę i Miłosza, mimo że oboje dawno już przekroczyli próg pełnoletności.

Tymczasem prawda o orientacji seksualnej syna okazała się dla kobiety zbyt trudna do udźwignięcia. Młody mężczyzna liczył na to, że z biegiem czasu Szatkiewiczowa pogodzi się z sytuacją. Mijały jednak kolejne dni i tygodnie, a stan rzeczy ulegał wyłącznie regularnemu pogorszeniu. Nie zanosiło się na jakiekolwiek ocieplenie stosunków rodzinnych.

Dźwięk klaksonu wyrwał Miłosza z przygnębiających rozmyślań. Chłopak podniósł wzrok i zauważył zaparkowany po drugiej stronie wóz Macieja. Początkowo uznał ich ponowne spotkanie za zbieg okoliczności, ale kiedy Czerski pomachał do niego, zdał sobie sprawę, iż dawny partner nie pojawił się w okolicy szpitala przypadkiem. Pierwszy raz od wielu długich tygodni Szatkiewicz dopuścił do siebie myśl, że może przynajmniej między nimi wszystko jakoś się ułoży.

Otworzył drzwi volkswagena. Widok znajomej twarzy sprawił Miłoszowi wielką przyjemność, choć jednocześnie przerażała go nieco konieczność udzielenia odpowiedzi na pytania, których bał się usłyszeć. Czekała ich trudna rozmowa. Nie dało się dłużej od niej uciekać.

– Cześć – przywitał się łamiącym głosem, siadając na fotelu pasażera. – Dziękuję, że po mnie przyjechałeś.

– Co ci strzeliło do głowy? – Maciej nie zamierzał się silić na dyplomatyczne gierki. – Mimo wszystko miałem cię za rozsądniejszego gościa. Mało brakowało, a kupowałbym właśnie wiązankę na twój pogrzeb.

– Dzięki. Wiem, że gdyby nie ty…

– W dupie mam, co wiesz, a czego nie! – ryknął Czerski, włączając się do ruchu. – Jestem na ciebie wściekły! A jeszcze większe pretensje mam do samego siebie…

Szatkiewicz spojrzał na byłego partnera. Na twarzy Macieja malował się autentyczny ból. Miłosz czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie znajdował właściwych słów.

– Nie mogłeś wiedzieć… – wyszeptał po chwili.

– Powinienem, rozumiesz? Powinienem już dawno się do ciebie wybrać, zapytać, jak się odnajdujesz w tej sytuacji. Zaćmił mnie paskudny egoizm, jakiś rodzaj wściekłości i fałszywie pojmowanej dumy. Dopiero Dorota przemówiła mi do rozsądku. Niepotrzebnie tak długo się opierałem. – Czerski walczył ze sobą. To, co chciał wyznać młodszemu koledze, z trudnością przechodziło mu przez gardło, ale ostatecznie się zdecydował i powiedział: – Brakowało mi ciebie, młody.

– Mi ciebie też.

Dalszą część drogi pokonali w milczeniu. Maciej sprawnie manewrował pojazdem, ruch w centrum Kamieńca nie był o tej porze zbyt intensywny. W wakacje o wiele mniej samochodów wyjeżdżało na ulice. Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego powrócą jednak znienawidzone przez zmotoryzowanych korki.

– Dokąd jedziemy? – zapytał Szatkiewicz, gdy się zorientował, że komisarz minął jego osiedle.

– Do mnie. Ktoś tam na ciebie czeka – odpowiedział tajemniczo, nie odrywając wzroku od przedniej szyby pojazdu.

Miłosz próbował odczytać coś z twarzy starszego kolegi. Dostrzegł malującą się na niej mieszankę podenerwowania i wzruszenia. Jemu towarzyszyły dokładnie te same uczucia.

Po kilku minutach mężczyźni zaparkowali pod domem na ulicy Słowackiego. W ciszy wysiedli z samochodu.

Dorota Czerska nie mogła się już doczekać ich przyjazdu. Stała w otwartych na oścież drzwiach, obserwując rozgrywającą się na podjeździe scenę. Kiedy policjanci podeszli bliżej, przywitała ich w progu niewymuszonym uśmiechem.

– Dobrze cię widzieć – powiedziała na widok Miłosza, a następnie przyjacielsko poklepała chłopaka po ramieniu. – Wasz gość jest w salonie.

Szatkiewicz szedł krok w krok za Maciejem. Serce biło mu niespokojnym rytmem. Nie wiedział, czego powinien się spodziewać. Liczył na szczerą rozmowę z komisarzem, podczas której wyjaśnią sobie wszystkie nieporozumienia i chociaż częściowo odbudują łączącą ich niegdyś więź.