Ludzie niczyi - Sylwia Bies - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ludzie niczyi ebook i audiobook

Bies Sylwia

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przeprowadzka z Warszawy do sennego miasteczka i zatrudnienie w roli niani zdaje się być dla Anety doskonałą szansą na ucieczkę przed konsekwencjami błędów przeszłości. Dość ekscentryczni gospodarze skrywają wiele sekretów. Stwarzając pozory idealnego życia, każde z małżonków prowadzi własną grę, a obecność opiekunki w domu Nowaków burzy wypracowane wcześniej reguły. Z każdym dniem atmosfera staje się coraz bardziej duszna, zaś mnożące się tajemnice doprowadzają do dramatu. W tym domu granica między prawdą a złudzeniem jest wyjątkowo cienka. Czy odważysz się przestąpić jego próg?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 51 min

Oceny
4,2 (541 ocen)
267
164
77
25
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia powieść autorki, trzeci thriller, trzeci raz się nie zawiodłam. Polecam bardzo!
50
kejsikej

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny świetny, trzymający w napięciu thriller Pani Sylwii. Rewelacja! Polecam gorąco!
40
zapach_stron

Dobrze spędzony czas

Nieczęsto sięgam po książki polskich autorek, piszących thrillery. Mam trzy, które nie zawodzą, które wezmę w ciemno a Sylwia Bies jest jedną z nich. Stało się tak za sprawą "Fikcji", która zrobiła na mnie duże wrażenie. Na przestrzeni czasu widać rozwój, doskonalenie warsztatu, a tą książka autorka udowadnia, że śmiało może zajść bardzo wysoko, że podniosła sobie mocno poprzeczkę i raz po raz próbuje ją przeskoczyć. Bardzo ujął mnie klimat powieści, niedopowiedzenia, aura tajemniczości. Od samego początku czuć dziwny niepokój, a zarazem wielkie zaciekawienie. Nie ma tutaj miałkiej historyjki, jest świetnie zbudowana fabuła. Tym, co cieszy mnie najmocniej, jest zarys psychologiczny bohaterów. Od samego początku niewiele o nich wiadomo, karty odkrywane są stopniowo, rozdział po rozdziale poznajemy kolejne tajemnice z perspektywy każdego z nich, ich przeszłość, traumy, sekrety. Pasmo niedopowiedzeń kładzie się cieniem na życiu każdego z nich. Uczucia są przedstawione bardzo wiarygodnie...
41
Pjeskiiiborminki

Nie polecam

Z serii kiczowate thrillery, płytcy bohaterowie, aż boli jak się czyta… i czemu to ma tak wysokie oceny 😟 🤣
stanislaw1987

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra, polecam
10

Popularność




Redakcja

Robert Ratajczak

Korekta

Natalia Jargieło

Fotografia na okładce

© soupstock — stock.adobe.com

© Copyright by Sylwia Bies

© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-65950-68-0

Wydawca

Wydawnictwo „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2021

www.arw-vectra.pl

Przemkowi ♥

— Twoim imieniem rozpoczyna się najpiękniejsza historia, jaką napisało dla mnie życie

Gwar w cuchnącej tanią pastą do podłóg sali lekcyjnej nie ustawał pomimo coraz bardziej rozpaczliwych próśb Danuty Kolskiej — młodziutkiej wychowawczyni klasy II B. Podniecone, dziecięce głosy zamilkły, dopiero gdy nauczycielka trzykrotnie uderzyła dziennikiem w zniszczony blat biurka. Ostatni zamach był tak energiczny, że sfatygowana płyta pilśniowa, z której wykonano mebel, wyszczerbiła się nieco na rogu.

— Kochani, proszę o spokój! — krzyknęła nauczycielka zachrypniętym głosem. Siedzący w pierwszych ławkach uczniowie bez trudu dostrzegli powiększające się, mokre plamy pod jej pachami. — Wiem, że nie widzieliście się całe wakacje, ale jeszcze będziecie mieć niejedną okazję, żeby nagadać się do woli. Szybciutko rozdam wam plan lekcji na najbliższy semestr, omówimy kilka spraw i puszczę was wolno.

Danuta Kolska sięgnęła po kartki, które chwilę wcześniej odebrała w sekretariacie. Wystukując rytm grubymi obcasami, przeszła pomiędzy ławkami, na każdej z nich położyła tabelkę z rozkładem zajęć. Z ust kilkorga dzieciaków popłynęło ciche: dziękuję, reszta w milczeniu zginała karteczki na pół, by upchnąć je później w kieszeniach spodni i spódniczek.

Wychowawczyni oficjalnie przywitała klasę w nowym roku szkolnym i beznamiętnie referowała zasady, jakie miały obowiązywać w najbliższych miesiącach. Przebiegła wzrokiem po odświętnie ubranych ośmiolatkach. Prawie nikt nie słuchał tego, co miała do powiedzenia, więc nie po raz pierwszy w swej krótkiej karierze pedagoga, pomyślała, że w gruncie rzeczy nie lubi tej pracy. Dzieci w wieku wczesnoszkolnym również. Łukasz Madejski w drugiej ławce przeciągle ziewał, bliźniaczki Liszewskie chichotały w najlepsze, a chłopcy w środkowym rzędzie grali w kółko i krzyżyk, jako planszę wykorzystując otrzymany przed kilkoma minutami plan lekcji. Już miała zwrócić im uwagę, gdy nagle ręka małej Kunickiej powędrowała w górę.

— Czy on do nas jeszcze wróci? — zapytała dziewczynka, nie czekając na przyzwolenie nauczycielki do zabrania głosu.

— Kto? — odburknęła nieco już poirytowana wychowawczyni.

— No... on — przełknęła głośno ślinę i wskazała palcem pustą ławkę w rzędzie pod ścianą. — Wróci? Przed wakacjami mówiła pani, że na pewno go znajdą.

No i znaleźli — pomyślała Kolska. Podobno kilka dni temu wyłowiono z Wisły ciało chłopca w tym wieku. Szkoła nie otrzymała informacji o personaliach małego denata, ale Danuta właściwie nie miała wątpliwości, że chodziło o jej ucznia. Byłego już ucznia.

— Nie wróci — powiedziała cicho, a jej głos zabrzmiał wyjątkowo piskliwie. W oczach większości uczniów dostrzegła przerażenie i nagle uświadomiła sobie, że to przecież małe dzieci, które za wszelką cenę należy chronić przed tego rodzaju okropnościami. — On... wyjechał. Do rodziców. I proszę, żebyście o tym więcej nie plotkowali. Temat zamknięty.

To była wyjątkowo paskudna historia. Jedyny syn Marzeny i Wiesława Straszewskich zaginął bez śladu końcem maja tego roku. Wyszedł ze szkoły w słoneczne, wtorkowe popołudnie i nigdy więcej nie wrócił już do mieszkania na Pradze, gdzie z nosem przyklejonym do szyby przez kolejne tygodnie, z niesłabnącą nadzieją i tęsknotą, wypatrywała go babcia Bronia. Opiekowała się ukochanym wnuczkiem — Straszkiem, jak nazywali go koledzy z podwórka — odkąd jego rodzice wyjechali za zachodnią granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Lepszego i wygodniejszego. Takiego, gdzie w wychodzeniu na wieczorne popijawy nie przeszkadza domagający się coraz większej uwagi naoczny efekt ich młodzieńczej wpadki. Posyłali czasem zabawki i ubrania, o wiele rzadziej marki, pozostawiając cały psychiczny i finansowy ciężar wychowania niechcianego dziecka na barkach Broni.

Kolska westchnęła na samą myśl o tragedii, jaka dotknęła tę rodzinę. Doszły ją słuchy, że zrozpaczona pani Bronisława zmarła w połowie sierpnia. Zawał albo udar. Może to i dobrze dla Bogu ducha winnej babci. Świeć, Panie, nad jej duszą — pomyślała Danuta. Przynajmniej nie musiała uczestniczyć w wyjątkowo przykrej procedurze identyfikacji zwłok małego topielca.

— Możecie wracać już do domów — powiedziała do uczniów, siląc się na uśmiech. — Tylko proszę... Bądźcie ostrożni i uważajcie na siebie.

Poczciwi staruszkowie, Bob Kahn i Vinton Gray Cerf, niech żyją nie sto, ale i dwieście lat. Ich cudowny wynalazek zdecydowanie ułatwiał realizację wszystkich moich planów. Jasne, korzystanie z Internetu stwarzało sporo zagrożeń, stanowi on przecież swego rodzaju zamach na tak pożądaną przeze mnie anonimowość. Muszę być ostrożny. Pamiętam o tym za każdym razem, gdy łączę się z siecią. Dzisiaj jednak kolejny raz, dzięki popularnym portalom oraz wpisaniu żądanych fraz w oknie wyszukiwarki internetowej, znalazłem idealną kandydatkę. Właśnie takiej kobiety potrzebowałem.

Patrzę na jej zdjęcie. Ani ładna, ani specjalnie brzydka. Nijaka, przeciętna, podobna zupełnie do nikogo. Nie jest otyła, ale moim zdaniem ma zbyt okrągłą twarz. Na nosie okulary w wąskich oprawkach. Włosy w trudnym do jednoznacznego zidentyfikowania brązowo-rudawym kolorze, farbowane zapewne samodzielnie Garnierem kupionym na promocji w Rossmannie.

Wysłała mi zdjęcia, na których nawet nie starała się atrakcyjnie wyglądać. Już na pierwszy rzut oka widać było, że wcale nie zależy jej na zrobieniu dobrego wrażenia. Zupełnie jakby nie tylko nie miała nic do stracenia, ale też niczego już nie spodziewała się zyskać. To mnie do niej przekonało.

Bezdzietna rozwódka. To dziwne, że osoba w moim wieku gotowa jest rzucić wszystko i diametralnie zmienić swoje życie. W stolicy wydaje się to być o wiele łatwiejsze. Nowa praca, nowe mieszkanie, nowi znajomi — wszystko na wyciągnięcie ręki. Bez większego wysiłku. Sięgasz i masz, bez rzucania magicznych zaklęć możesz zostać kimkolwiek zechcesz. Jeśli ktoś taki zamierza wyjechać z Warszawy na to zadupie, musi przed czymś uciekać. Musi mieć jakąś tajemnicę.

W tajemnicach nie ma nic złego, pod warunkiem, że niepowołane ręce nie próbują na siłę podnieść kurtyny, wyłuskać prawdy jak fasoli, uparcie dotrzeć do sedna sekretu, odzierając go z iluzji, w którą pieczołowicie został otulony. Odkrywanie tajemnic potrafi być o wiele bardziej niebezpieczne niż stanie na ich straży. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, więc ci najbardziej dociekliwi prędzej czy później orientują się, że igrają z samym diabłem.

A teraz na jedną z dzikich plaż zabiorą nas Rotary — obwieszcza radosnym głosem prezenter lokalnego radia, a z głośnika płyną dźwięki piosenki, której bohaterka lubiła tańczyć i zawsze gubiła coś.

Dobre sobie. Wycieraczki na najwyższych obrotach ledwo nadążają ze zbieraniem wody z przedniej szyby. W tych okolicznościach o wiele lepiej sprawdziłby się Piasek, rzewnie zawodzący, że to ona płacze deszczem albo chociaż Guns N’Roses z ich nieśmiertelnym November Rain, choć mamy dopiero połowę sierpnia.

Przez ostatni tydzień tuż przed zaśnięciem, w momencie, gdy sen zaczyna zakradać się pod powieki, wizualizowałam sobie tę chwilę — do bagażnika chowam całe swoje dotychczasowe, trzydziestosiedmioletnie życie upchnięte w dwie walizki i upewniwszy się, że o niczym nie zapomniałam, odpalam silnik, by prowadzona głosem z nawigacji w telefonie skierować się ku rogatkom Warszawy. Miasto miało pożegnać mnie słońcem. W żadnej z tych wizji nie lało jak z cebra, unosząca się nad asfaltem mgła nie utrudniała widoczności, a boczne szyby nie parowały jak szalone. Staram się nie dopuścić do siebie myśli, że ten ulewny deszcz, towarzyszący mi w drodze ku nieznanemu, to zły znak, kiepska wróżba na przyszłość.

Nie lubię prowadzić samochodu. Przeraża mnie odpowiedzialność za siebie i innych. Wystarczy kilka sekund za wcześnie lub za późno znaleźć się w niewłaściwym miejscu, by szczęk gnącego się metalu i brzdęk tłuczonego szkła obwieścił, że oto ludzkie życie skończyło się lub zmieniło już na zawsze. Nie jestem szczególnie zaprzyjaźniona z własnym, ale mimo wszystko, chwilami wbrew zdrowemu rozsądkowi, staram się je ocalić z całych sił. Niektórzy mają rozwinięte mięśnie, inni poczucie własnej wartości, talenty aktorskie i muzyczne, zdolności przywódcze, umiejętności odnajdowania się w każdej sytuacji, czy też inne predyspozycje pomocne w ścieraniu się z rzeczywistością. Mnie z kolei Stwórca obdarował zbyt silnym, pierwotnym instynktem przetrwania. Dlatego ciągle czuję potrzebę wstawania z kolan, choć przeczy to wszelkiej logice. Już dawno powinnam się poddać. I’m still standing, yeah, yeah, yeah.

Przy wtórze śpiewu Eltona Johna decyduję się zjechać z dwupasmówki na najbliższą stację benzynową. Muszę napić się kawy i skorzystać z toalety. Mam nadzieję, że podczas tych kilkunastu minut postoju ulewa choć trochę straci na sile. Nie byłam przygotowana na dwugodzinną jazdę w deszczu. Trudno mi skoncentrować się na prowadzeniu starego golfa, kiedy grube krople nieustannie bębnią w karoserię. Wydaje się, że lada moment stracę panowanie nad pojazdem, wpadnę w poślizg, spowoduję karambol. Zalewa mnie znajoma fala gorąca, przed oczami pojawiają się mroczki, skronie pulsują. Niewiele dzieli mnie od stanu, gdy zacznę wpadać w panikę.

Na szczęście zauważam wyłaniającą się zza zakrętu stację Shell. Zapominam o włączeniu kierunkowskazu, więc bez wcześniejszego sygnalizowania planowanego manewru wciskam lekko pedał hamulca i wjeżdżam na prawy pas. Poirytowany kierowca jadącej za mną cysterny głośno manifestuje swoje niezadowolenie, uderzając trzykrotnie w klakson. Staram się nie zastanawiać, co inni użytkownicy drogi myślą o moim stylu jazdy. Najważniejsze, że już za chwilę zatrzymam się i wyłączę silnik.

Parkuję z boku przeszklonego budynku. Przekręcam kluczyk w stacyjce i staram się głęboko oddychać. Zawroty głowy powoli ustępują. Zerkam na wyświetlacz telefonu. Próbuję zaklinać rzeczywistość, ale liczby okazują się bezlitosne — do przejechania zostało mi jeszcze raz tyle. Składam samej sobie obietnicę, że nieprędko zdecyduję się na kolejną tak daleką podróż w roli kierowcy. Jestem wyczerpana, chociaż wyjechałam z Warszawy zaledwie godzinę temu.

Wysiadam z samochodu. Czuję jak drżą mi kolana i łydki. Zacinający pod kątem deszcz otrzeźwia mnie. Nic złego się nie dzieje. Mimo że mam prawo jazdy od piętnastu lat, nie jestem doświadczonym kierowcą. Jazda w takich warunkach atmosferycznych nie tylko sprawia mi trudność, ale każe wątpić we własne umiejętności. Zachowałam się właściwie i odpowiedzialnie. Mierzę siły na zamiary, nie przeceniam swoich możliwości, nie szarżuję. Postanowiłam chwilę odpocząć przed kontynuowaniem jazdy, poczekać aż sytuacja pogodowa odrobinę się poprawi. Podjęłam dobrą decyzję. Teraz często będę musiała reagować na bieżąco, wdrażać w życie właściwe działania natychmiast. Nie jadę przecież na wakacje.

Na stacji jest dość tłoczno. Kolejka do damskiej toalety jak zwykle jest dwa razy dłuższa niż do męskiej. Kiedy po wyjściu z kabiny myję ręce, zerkam na swoje odbicie w lustrze i zastanawiam się, gdzie umknęła ta dwudziestolatka z zadziornym błyskiem w oku, ustępując miejsca zmęczonej życiem kobiecie przed czterdziestką. Wtedy nie potrzebowałam mocnej, czarnej kawy jako paliwa. Napędzała mnie czysta radość życia, po której nie został dziś nawet ślad.

Opuszczam budynek z kubkiem gorzkiego espresso w dłoni. Nie wiem, czy to wyłącznie moje pobożne życzenie, ale mam wrażenie, że nieco się przejaśniło. Szukam w kieszeni kluczyków, gdy ktoś niespodziewanie łapie mnie za łokieć.

Obracam się gwałtownie. Mierzę wzrokiem otyłą postać przede mną od stóp do głów. Szeroka, kolorowa spódnica. Czarna bluzka w całości pokryta cekinami. Złote pierścionki wciśnięte na zgrubiałe palce. Kruczoczarne, zwinięte w ciasny kok włosy i śniada cera. Cyganka — stwierdzam w myślach, natychmiast reflektując się, że chcąc użyć poprawnego politycznie określenia, powinnam raczej nazwać ją Romką. Starsza kobieta patrzy mi prosto w oczy, mówiąc:

— To złe miejsce.

— Słucham? — Rozglądam się dookoła. Nie jestem pewna, czy ta wypowiedź została skierowana do mnie.

— To złe miejsce. Tam, gdzie jedziesz. Złe miejsce.

Nic nie odpowiadam. Wymijam kobietę bez słowa i czym prędzej wsiadam do samochodu. Blokuję drzwi od środka w obawie, że za chwilę Cyganka pociągnie za klamkę, żądając zapłaty za rzekomą wróżbę. Przekręcam kluczyk w stacyjce i jestem gotowa natychmiast stąd odjechać. Nigdzie jednak nie widzę tej kobiety, więc pociągam jeden pokrzepiający łyk kawy, wsuwam papierowy kubek w podstawkę i nieco uspokojona ruszam w dalszą drogę.

Jakkolwiek to brzmi, długo pracowałam na to, by mieć takie życie, jakie teraz prowadzę. Mam dwadzieścia pięć lat, a dopiero od kilku miesięcy mogę pochwalić się statusem mężatki. U nas, na Ukrainie, nazywali mnie już starą panną. Na dodatek z nieślubnym dzieckiem, które nigdy nie poznało swojego ojca. Serce mi pękało, gdy słyszałam, jak ludzie mówili o Anastazji svolota — bękart. Polacy są bardziej tolerancyjni. Zwłaszcza ci w dużych miastach.

Moja przyjaciółka Svietlana często dokuczała mi, że gdyby nie córka, mogłabym zapolować na Amerykanina, ale to nieprawda, że straciłam przez Anastazję szansę na jeszcze lepszą przyszłość. Od samego początku planowałam związać się z Polakiem i z taką myślą zakładałam konto na międzynarodowym portalu randkowym. Moja babka od strony ojca była Polką i to ona nauczyła mnie pierwszych słów w tym języku. Nowowołyńsk leży w pobliżu granicy, więc często przysłuchiwałam się rozmowom kierowców TIR-ów w obskurnym, przydrożnym barze, gdzie pracowałam. Wykorzystywałam każdą możliwą okazję do nauki polskiego. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że to zaowocowało.

Svietlana tak naprawdę wcale nie zamierzała wyjeżdżać z Ukrainy. Było ją stać na prowadzenie życia na wysokim poziomie bez konieczności wychodzenia o świcie do pracy. Twierdziła, że zarabia, uszczęśliwiając mężczyzn. Nie była prostytutką ani nikim w tym rodzaju. Pozwalała twierdzić kilku bogatym, zdecydowanie starszym od siebie panom zza oceanu, że jest ich dziewczyną. Na początku nie mogłam uwierzyć w to, z jaką łatwością posyłali mojej przyjaciółce pieniądze, o które nawet nie musiała prosić. Spędzała z nimi czas na video czacie, wymieniała wiadomości, zapewniała o wielkim uczuciu i chęci spotkania w niedalekiej przyszłości. A oni w to wszystko wierzyli. Każdy z nich dumnie tytułował się chłopakiem Svietlany, obdarowując ukraińską piękność tym, co najcenniejsze — zaufaniem i dolarami. Sporą ilością dolarów.

Nie ukrywam — kusiło mnie, by tego spróbować. Nie potrafiłam. Już po pierwszej rozmowie z pewnym pięćdziesięcioośmiolatkiem z Connecticut zrozumiałam, że czym innym jest szukanie męża z lepszego kraju i zawarcie małżeństwa z rozsądku, a czym innym bezwzględne żerowanie na ludzkiej potrzebie miłości.

— To zwykli naiwniacy, Nadieżda. Sami sobie są winni. Nie powinno być ci ich żal — mówiła beztroskim tonem Svietlana, a ja czułam wtedy jakiś dziwny ucisk w środku.

Choć w tamtym czasie lubiłam o sobie myśleć jako o zimnej i pozbawionej skrupułów w dążeniu do wyznaczonego celu — wyrwaniu się z sennego miasteczka na Ukrainie, porzuceniu biedy raz na zawsze na rzecz dostatniego życia dla siebie i córki, to jednak nie potrafiłam wyzbyć się poczucia litości wobec tych mężczyzn. Ich naiwność istotnie była porażająca.

Mnie uderzał jednak przede wszystkim wyzierający z nich dojmujący smutek i samotność tak wielka, że gotowi byli wydać setki, jeśli nie tysiące dolarów w zamian za iluzję bycia w związku. Oszukiwali samych siebie, że gość z wystającym, piwnym brzuchem, rzadkimi włosami przetykanymi siwizną i łysiejącymi plackami, plamami wątrobowymi na twarzy i dłoniach naprawdę może pociągać zgrabną, atrakcyjną blondynkę z jędrnym biustem oraz napiętymi pośladkami w kształcie dorodnej brzoskwini. Że jest godzien jej miłości, a regularne przelewy na konto w pewnym wschodnioeuropejskim banku nie mają z tym nic wspólnego.

Propozycja Michała od razu mi się spodobała, bo nie pozostawiała zbyt dużego pola do niepotrzebnej nadinterpretacji. Jasny, przejrzysty układ, w którym obie strony są wygranymi.

Szukał ładnej, zgrabnej żony, którą będzie mógł pochwalić się przed bogatymi znajomymi. Raczej w typie kury domowej niż aspirującej karierowiczki. Oferował wygodne, spokojne i dostatnie życie dla mnie oraz Anastazji w zamian za to, że zaakceptuję narzucony przez niego porządek i nie będę próbowała ingerować w jego biznesy. Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Nie przeszkadzało mi to, że Michał nie wyglądał jak klasyczne ciacho. Zwyczajny, średniego wzrostu i przeciętnej budowy facet przed czterdziestką. Możliwe, że przedwcześnie pojawiające się zakola zmusiły go do całkowitego zgolenia włosów. Lubię łysych mężczyzn, chociaż od kiedy Svietlana wyśmiała mój dziwny fetysz, niechętnie się do tego przyznaję.

W grudniu ubiegłego roku oficjalnie zostałam panią Nowak, a złota, zdobiona brylancikami obrączka na palcu symbolizuje nowy status mojego życia. Ilekroć na nią spoglądam, gratuluję sobie w duchu, jak wiele udało mi się osiągnąć.

W styczniu na stałe przeprowadziłyśmy się z Anastazją z Ukrainy do domu, który Michał kupił kilka tygodni wcześniej specjalnie na nasz przyjazd. Nareszcie mogłam zacząć mówić o jakimś miejscu: mój dom.

Na początku czerwca znalazłam w Internecie ogłoszenie o pracy dla fotomodelki. Nie mówiąc nic Michałowi, wysłałam zgłoszenie. Już następnego dnia otrzymałam informację, że agencja jest mną zainteresowana. Obawiałam się reakcji męża, ten jednak przyjął wiadomość o chęci rozpoczęcia kariery w modelingu z dużym spokojem.

— W takim razie trzeba będzie znaleźć opiekunkę dla Anastazji. Pewnie będziesz teraz często wyjeżdżać do Warszawy — oznajmił bez emocji. — Zajmę się tym.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.