Poszlaka - Sylwia Bies - ebook + audiobook

Poszlaka ebook i audiobook

Bies Sylwia

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy brak dowodów przesądza o niewinności?
 
Upalne lato dobiegło końca, ale temperatura na komendzie w Kamieńcu znów staje się gorąca. W pobliżu nowo powstającego osiedla przypadkowa spacerowiczka odkrywa zwłoki kobiety. Pozostawione przez zabójcę znaki sugerują, że zbrodni mógł dokonać ktoś, kogo miejscowi policjanci dobrze znają.
Miłosz Szatkiewicz chciałby w pełni zaangażować się w śledztwo, ale jego głowę zaprzątają prowadzone na własną rękę poszukiwania młodszej siostry.
Rozalia próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Kiedy zabiera się za porządkowanie rzeczy należących do zmarłej matki, w jej ręce wpada srebrne pudełko, którego zawartość okazuje się dla Rosie szokująca.

Czy Dominika żyje? Co Agata Różycka ukrywała przed córką? Z jakimi wyzwaniami przyjdzie zmierzyć się śledczym? Czy w Kamieńcu wreszcie zapanuje spokój?

Poznaj finałowe losy bohaterów powieści "Sygnatura" i "Toksyna".

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 42 min

Lektor: Krzysztof Korzeniowski

Oceny
4,2 (62 oceny)
35
12
8
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataWezyk

Z braku laku…

Dwie pierwsze części niezłe, dość wciągające, ale ta ostatnia fatalna. Miszmasz perspektyw czasowych i osobowych, fabuła raczej mało realistyczna, kiepskie postaci, wątki ciągnięte jakby na siłę. I lektor niezbyt... niby próbuje zmieniać głos, ale brzmi barrdzo sztucznie.
30
kasiamarkiewicz13

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia i ostatnia część Kamieńca,tu poznamy finał losów bohaterów. Wszystkie wątki mają swoje domknięcie. Zdominuje je smutek,złość i bezsilność. Akcja wolniejsza,bardziej skupiamy się na psychologii działań niż na samym śledztwie. Trudne wybory, które tak naprawdę nie pozostawiają wyboru. W całej serii relacje rodzinne są kluczowym elementem. Siła rodziny jest wielka a jej brak może być destrukcyjny. Tak ważne jest wsparcie i akceptacja,pamiętajmy o tym. Duży ładunek emocjonalny,trudne wybory,chęć przetrwania i koniec niosący za sobą ból,niezrozumienie i stratę. Bardzo polubiłam styl autorki i zachęcam gorąco do przeczytania serii Kamieniec jak i pozostałych pozycji 👌
00
Izuu_9

Nie oderwiesz się od lektury

10/10 Sylwia nie wiem jak Tmto robisz, ale rób tak dalej!!
00
Milena-Makula25

Całkiem niezła

Poprzednie części naprawdę świetne. Tutaj zdecydowanie za dużo się dzieje. W pewnym momencie miałam wrażenie jakbym czytała o zupełnie innych postaciach, jak by nic się że sobą nie zgadzało.
00
BBarnaba

Całkiem niezła

Najsłabsza część trylogii i kiepski lektor
00

Popularność




Drodzy Czytelnicy!

Dziękuję za sięgnięcie po Poszlakę

– ostatni tom serii Kamieniec.

Przed lekturą tej powieści zachęcam

do przeczytania poprzednich części trylogii: Sygnatury i Toksyny.

Znajomość fabuły wcześniejszych tomów pozwoli w pełni rozsmakować się w literackiej przygodzie, w jaką zamierzam Was zabrać.

Sylwia Bies

Redakcja i korekta

Monika Tomys

Współpraca

Robert Ratajczak

Projekt okładki, skład i łamanie

Natalia Jargieło

Grafika na okładce

Natalia Jargieło

Fotografia autorki

Przemysław Ożóg

© Copyright by Sylwia Bies

© Copyright by Wydawnictwo Vectra

Druk i oprawa

WZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-67334-56-3

Wydawca

Wydawnictwo Vectra

Czerwionka-Leszczyny 2023

www.arw-vectra.pl

Moim Rodzicom – Ewie i Andrzejowi

Dziękuję, że zawsze mam w Was oparcie

„Melancholia i smutek są już początkiem zwątpienia; zwątpienie jest początkiem rozpaczy;

rozpacz jest okrutnym początkiem szeregu stopni prowadzących ku złu."

Comte de Lautréamont

Mocny podmuch wiatru poderwał do tańca opadłe liście. Wieczorny chłód zapowiadał nadejście równie zimnego poranka.

W codziennych rozmowach mieszkańców Kamieńca bez końca przewijał się temat zbyt gwałtownego następstwa pór roku. Zaledwie kilka dni wcześniej duszne, upalne powietrze wypełniało każdy zakamarek miasta, utrudniając normalne funkcjonowanie. Nagły napływ arktycznego powietrza znad Skandynawii przyniósł gwałtowne ochłodzenie, a temperatura z dnia na dzień spadła o kilkanaście stopni, dając malkontentom nowy powód do narzekań.

Siedzący na ławce mężczyzna pozostawał zupełnie poza tym. Pogodowe sensacje ani trochę go nie obchodziły. Miał na głowie o wiele większe zmartwienia.

Wpatrywał się bezwiednie w przestrzeń przed sobą. Spoglądał z zazdrością na mijających go energicznym krokiem przechodniów. Każda z tych anonimowych osób wydawała mu się nazbyt beztroska. Miał wrażenie, że wyłącznie jego jedynego przygniata niewidzialny ciężar. Nie mógł ani swobodnie oddychać, ani wykonać najmniejszego choćby ruchu. Zastygł nieruchomo w jednej pozycji. I choć świat nadal niezmiennie pędził naprzód, on w tamtej chwili nie czuł się już jego częścią. Najchętniej rozpłynąłby się w powietrzu, wyparował z powierzchni ziemi. Pragnął jedynie, aby ktoś zdjął z niego tę niewyobrażalną odpowiedzialność. Wiedział jednak, iż to niemożliwe. Sam musiał się z tym zmierzyć.

Na razie nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy niewiedza byłaby lepsza od konieczności podjęcia jakiejś decyzji. W zasadzie wybór był dość ograniczony, mógł postawić wyłącznie na totalną bierność lub intensywne, szeroko zakrojone działania. Nie istniał półśrodek. Nie mógł pozwolić sobie na wypracowanie żadnego kompromisu.

W głowie mężczyzny huczało od natłoku przeciwstawnych myśli, a każda z nich rozpoczynała się od frazy „a gdyby…”. Gdybanienigdy nie było jego mocną stroną, zdecydowanie bardziej cenił sobie fakty i konkrety. Tym razem jednak nie mógł odnieść się do żadnego pewnika, a nadchodzący czas stanowił jedną wielką niewiadomą. Zastanawiał się nad tym, czy do tego momentu doprowadziło go przeznaczenie, czy może raczej zwykły przypadek.

Czy gdyby w ogóle nie pojawił się w tamtym miejscu, mógłby teraz liczyć na spokojny sen? Czy jeśliby nie zareagował, istniałby cień szansy, że sprawy same przybiorą korzystny obrót? Było już za późno na tworzenie alternatywnych scenariuszy, ale on, mimo wszystko, uporczywie szukał jakiegoś punktu zaczepienia. Na próżno.

W chwili, gdy zdecydował się na przeprowadzenie tej trudnej rozmowy, stał się kowalem losu. Niestety, nie tylko własnego.

Mężczyzna cicho westchnął. Czuł rozrywającą go od środka wściekłość. Miał ochotę wrzeszczeć i ciskać przekleństwami, ale jedyne, na co mógł się zdobyć, to wyłącznie owo ciche westchnięcie. Oddałby wiele za możliwość zasięgnięcia przyjacielskiej rady od kogoś życzliwego, ale musiał pozostawić to pragnienie w sferze marzeń, które na zawsze pozostaną niezrealizowane. Był zdany tylko na siebie. Nigdy wcześniej nie czuł się aż tak rozdarty i samotny.

Jeszcze sobie tego nie uświadamiał, ale od początku wiedział, jaką decyzję podejmie. Musiało tylko to do niego dotrzeć.

Wyjął z kieszeni płaszcza komórkę, po czym kilka razy obrócił ją w dłoni. Odblokował ekran kombinacją cyfr, a następnie znalazł odpowiedni numer w spisie kontaktów. Napisał enigmatyczny komunikat, ale tych osiem wystukanych na klawiaturze liter miało o wiele większą siłę rażenia, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Zrobię to.

Nacisnął „Wyślij”, po czym natychmiast wykasował SMS-a z historii wysłanych wiadomości.

Chłopiec sprytnie dopasował brakujący element, choć na podłodze znajdowało się przynajmniej dwadzieścia niemal identycznych kawałków układanki.

– Patrz, tato! Jestem prawdziwym mistrzem! – krzyknął z dumą.

– Nie da się ukryć. Brawo, mistrzu. Jeszcze chwila i każdy z pięciuset puzzli znajdzie się na właściwym miejscu. – Maciej Czerski z czułością poczochrał syna po głowie. – Następnym razem wybierzemy jeszcze większy zestaw.

Pozornie banalna czynność, polegająca na zazębianiu pasujących do siebie fragmentów obrazka, pozwalała policjantowi na odstresowanie i złapanie dystansu. Cenił sobie czas spędzony z rodziną. Kiedy wracał ze służby, w domu czekali na niego żona oraz dwoje stęsknionych dzieciaków. Ostatnie miesiące sprawiły, że naprawdę nauczył się to doceniać. Nie mógł poświęcić najbliższym tyle czasu, ile by chciał, więc starał się łapać wspólne momenty, nawet te najkrótsze, i celebrować je.

Rodzina trzymała Czerskiego w pionie. Nie potrafił wyobrazić sobie samotnego życia. Zawód, który wybrał, fundował mu nieustanny huragan emocji i wyzwań oraz ciągły wyrzut adrenaliny. Potrzebował spokojnej przystani. Inaczej pewnie już dawno by zwariował. Obcowanie ze śmiercią nie spowszedniało Maciejowi. Wręcz przeciwnie. Im dłużej pracował w policji, tym bardziej przerażała go kruchość ludzkiego istnienia oraz świadomość wszechobecności zła.

Sen z powiek spędzała mu myśl, że Marysia i Kajtek coraz więcej czasu spędzają poza bezpieczną enklawą rodzinnego domu, wystawiając się na zagrożenia współczesnego świata. Nie mógł zabronić dzieciakom wychodzenia do szkoły, spotkań z rówieśnikami, rozwijania sportowych pasji, a jednocześnie wiedział, iż nigdy nie będzie w stanie zapewnić im stuprocentowego bezpieczeństwa. Nawet jeśli kryminalnemu zespołowi Czerskiego udałoby się złapać i postawić przed sądem wszystkich zabójców, pedofili, złodziei oraz dilerów działających w Kamieńcu i najbliższej okolicy, nie miałby pewności, czy zło właśnie nie rodzi się w jakimś przykładnym dotąd obywatelu. Jako rodzic nigdy nie będzie mógł spać spokojnie.

– Za chwilę kończymy zabawę – powiedział, zerkając na wiszący na ścianie zegar. – Wakacje się skończyły.

– Oj, tato. Przecież jutro sobota – westchnął teatralnie Kajtek. – Straszna z ciebie gapa.

– Sprawdzam po prostu twoją czujność, synu. Piątek, nie piątek, do łóżka trzeba kłaść się o regularnych porach. Organizm musi się ponownie przyzwyczaić do szkolnego rytmu, młody człowieku. Za piętnaście minut kolacja, kąpiel i do spania. – Praca Czerskiego powodowała, że poszczególne dni tygodnia zlewały się dla niego w całość. Ludzie, których ścigał, nie brali wolnych weekendów. Wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, iż większość przestępców działa wtedy ze zwielokrotnioną mocą.

Dźwięk dzwoniącego telefonu w piątkowy wieczór zazwyczaj zwiastował kłopoty. Maciej dobrze o tym wiedział, więc niechętnie podniósł się z podłogi, by sięgnąć po podskakującą na ławie komórkę.

Mężczyzna zerknął na wyświetlacz, ale nie rozpoznał numeru migającego na ekranie. Odetchnął z pewną ulgą, stwierdziwszy, że to nie komendant tak usilnie się do niego dobija. Przez chwilę rozważał zignorowanie przychodzącego połączenia, lecz ostatecznie zdecydował się kliknąć ikonkę zielonej słuchawki. Gdyby tego nie zrobił, przez kilka najbliższych godzin dręczyłyby go wyrzuty sumienia, zastanawiałby się, czy nie zlekceważył jakiejś ważnej rozmowy.

– Dobry wieczór – przywitał go gruby męski głos, nim sam zdążył się odezwać. – Czy dodzwoniłem się do podkomisarza Czerskiego?

– Komisarza – poprawił odruchowo rozmówcę policjant. – Maciej Czerski przy telefonie. Z kim rozmawiam?

– Dorian Machała, ojciec Olafa. Nasi synowie chodzą razem do klasy. Poznaliśmy się w ubiegłym roku na jednym z zebrań i wymieniliśmy telefonami. Żony nam się wtedy rozchorowały, więc zostaliśmy wysłani do szkoły jako męska delegacja. Pamięta pan?

– Tak, tak. Pamiętam doskonale – skłamał. Owszem, Maciej przypominał sobie sytuację, kiedy Dorota kazała mu pójść na wywiadówkę do Kajtka, ale jakoś nie zakodował momentu wymiany numerów z innym rodzicem. W tamtym czasie głowę zaprzątało mu śledztwo w sprawie „Artysty”, stąd te dziury w pamięci. Musiał wyprzeć z niej zupełnie nieistotne wspomnienia, by nie zaśmiecać sobie umysłu jakimiś bzdurami. – Czy mój syn coś przeskrobał?

Kajtek, spostrzegłszy, że ojciec nie tylko o nim mówi, ale także rzuca mu srogie spojrzenie, zaczął kręcić głową, machać rękami i bezgłośnie wypowiadać słowo „nie”.

– Ależ skąd. Nic mi na ten temat nie wiadomo – roześmiał się Machała. – Dzwonię w zupełnie innej sprawie. Jestem menagerem w barze Euforia. Jakiś czas temu był pan u nas, w wąskim gronie oblewaliście przejście przełożonego na emeryturę.

– Zgadza się. Przepraszam, jeśli wtedy się nie przywitałem. Musiałem pana nie rozpoznać. Każdego dnia stykam się z dziesiątkami osób.

– Jasne, rozumiem. Pozwoliłem sobie zakłócić panu piątkowy wieczór właśnie ze względu na tego świeżo upieczonego emeryta.

– Nie bardzo rozumiem. Czy coś się stało Jackowi? – zapytał Czerski, ale nim wypowiedział pytanie do końca, szybko dodał dwa do dwóch. W południe odbył się pogrzeb Agaty Różyckiej. Głuch, wypełniony alkoholami bar oraz tak trudny dla inspektora dzień stanowiły iście wybuchową mieszankę. Policjant był pełen najgorszych przeczuć.

– Pański kolega upił się w moim lokalu w sztok. Zaczepiał innych klientów, bełkocząc coś bez końca, na prośby o opuszczenie lokalu reagował dość agresywnie. Barmanka zagroziła wezwaniem policji, ale wykrzykiwał, że nie ma takiej potrzeby, bo sam całe życie był policjantem. Kiedy w końcu udało się go namówić, by wyszedł, zatoczył się i padł jak długi na podłogę. Urwał mu się film. Pracownicy zawołali mnie, a wszedłszy na salę, rozpoznałem tego mężczyznę. Postanowiłem zadzwonić do pana, bo nie chciałem robić byłemu naczelnikowi problemów – wyjaśnił. – Powinienem wezwać pogotowie, ale gość pewnie ostatecznie wylądowałby na „wytrzeźwiałce”. Wolę mu tego oszczędzić. Czy mógłby pan go odebrać?

– Będę za kilka minut – odpowiedział Maciej i rozłączył się, nie dając Dorianowi Machale szansy dopowiedzenia czegokolwiek.

Przez głowę przetoczył mu się tabun myśli. Był wściekły na Jacka, że doprowadził się do takiego stanu, a jednocześnie w pewien sposób potrafił usprawiedliwić zachowanie byłego przełożonego. Jeśli to, co przed kilkoma dniami wyznał Czerskiemu Miłosz, było prawdą, Głuch miał prawo czuć rozgoryczenie oraz wściekłość na cały świat. Emerytowany policjant coraz częściej zaglądał do kieliszka, a alkohol stał się dla niego jedynym dopuszczalnym sposobem na przytłumienie bólu istnienia.

Dałem ciała – pomyślał Maciej, sięgając po zawieszoną na haczyku kurtkę. – Nie powinienem dziś zostawiać go samego. Mogłem przewidzieć, że tak się to właśnie skończy.

Przytłaczała go ilość tych „powinności”napływających z każdej strony. Powinienem jak najszybciej wpaść na trop zabójcy Agaty Różyckiej, powinienem więcej czasu poświęcać żonie i dzieciom, powinienem być jeszcze lepszym i bardziej zaangażowanym śledczym, powinienem skupiać się na potrzebach moich przyjaciół, powinienem lepiej zadbać o swoje zdrowie… Doba okazywała się zbyt krótka, by spełnić zaledwie część z nich.

Włożył sportowe buty. Wiązał sznurowadła, kiedy z kuchni wychyliła się Dorota. Czerski, zatopiony w świecie przytłaczających myśli, nie zauważył zbliżającej się w jego kierunku sylwetki małżonki. Dopiero, gdy kobieta się odezwała, Maciej podniósł wzrok.

– Wychodzisz? A kolacja? Mieliśmy dzisiaj zjeść razem – powiedziała z wyrzutem.

– Przepraszam, kochanie. Postaram się wrócić jak najszybciej. Jacek nieźle narozrabiał w knajpie. Odholuję go tylko do mieszkania i jestem cały twój.

– Mhm. Jasne.

– Jesteś zła?

– Nie, skąd.

– Przecież widzę.

– Skoro widzisz, to po co pytasz? Głuch to dorosły facet. Skoro potrafi chlać na umór, to chyba nie potrzebuje niańki, w przeciwieństwie do naszych dzieci. One akurat od czasu do czasu chciałyby spędzić czas z własnym ojcem – burknęła.

– Dorotko… Gdzie się podziała twoja empatia? – Macieja zdziwiła reakcja żony. Zazwyczaj to ona namawiała go, aby nie przechodził obojętnie obok ludzkiej krzywdy. Dzięki niezwykłej intuicji kobiety oraz jej umiejętności wczucia się w sytuację innych Czerskiemu udało się udaremnić próbę samobójczą aspiranta Szatkiewicza. – Jacek przechodzi trudny okres. Muszę go wesprzeć. Sama zawsze powtarzasz, żeby nie zostawiać nikogo w potrzebie.

– Szkoda tylko, że przestałeś dostrzegać potrzeby najbliższych. Odkąd zostałeś naczelnikiem, niewiele uwagi nam poświęcasz. Miłosz wrócił do psychicznej równowagi, znów pracujecie razem, komendant cię docenia, nawet z tą nową Krawiec chyba przestałeś drzeć koty, więc co tym razem stoi ci na przeszkodzie, by nareszcie skupić się na rodzinie?

Czerska obróciła się na pięcie i wróciła do kuchni. Nawet nie zamierzała słuchać tłumaczeń Macieja.

– Pa, dzieciaki! – krzyknął komisarz, naciskając na klamkę.

Przekręcił klucz w zamku. W drodze do samochodu układał w głowie zdania, które powinien powiedzieć Dorocie, zanim wyszedł z domu. Kolejne „powinienem”.

Naprawdę zależało mu na rodzinie. Kochał ich najmocniej na świecie, choć miewał problemy z wyrażaniem uczuć. Przecież zaledwie kilkanaście minut temu, kiedy z czułością patrzył na bawiącego się Kajtka, naszła go refleksja, że obecność dzieciaków i żony nadaje jego życiu prawdziwy sens. Dlaczego Dorota to negowała? Może i nie okazywał zbyt wielu emocji, ale nauczyła go tego praca. Nie chciał też rozpuszczać Marysi i Kajtka, zamierzał uczyć ich dyscypliny oraz skromności, gdyż sam cenił takie właśnie wartości. Czy to czyniło go złym ojcem?

Postanowił, że po powrocie szczerze porozmawia z Dorotą. Teraz musiał jednak jak najszybciej dotrzeć do Euforii, aby uratować skórę Głucha. Zdawał sobie sprawę z faktu, iż alkoholowego problemu Jacka nie da się dłużej ignorować. Na myśl o kolejnej trudnej rozmowie komisarzowi robiło się gorąco. Nie był zbyt dobrym psychologiem. Policyjne przesłuchania charakteryzowały się zupełnie inną dynamiką niż grzebanie w emocjach bliskich ludzi. Chciał trzymać się z daleka od problemów dawnego przełożonego, ale sprawy zaszły za daleko. Nałóg Jacka już nie tylko utrudniał życie jemu samemu, ale także oddziaływał na otoczenie emerytowanego policjanta.

Czerski zaparkował na chodniku, ignorując znak zakazu. Nie był zwolennikiem nadużywania swojego stanowiska, lecz tym razem postanowił wykorzystać ten przywilej. Wysiadł z samochodu i ruszył pewnym krokiem do Euforii.

Ciemne, zadymione barowe wnętrze wypełniały dźwięki rockowej ballady. Uwagę Macieja natychmiast przykuł leżący pod stołem Jacek Głuch. Mężczyzna głośno chrapał, a na jego twarzy wykwitł wyraz błogości. Okoliczności w zupełności nie przeszkadzały mu, aby delektować się drzemką.

Komisarz nie zamierzał silić się na delikatność czy subtelność.

– Koniec spania! – ryknął pijanemu prosto do ucha.

Nie przyniosło to żadnego efektu. Jacek nadal niezmiennie pozostawał w miękkich objęciach snu. Wydał z siebie jedynie przeciągłe mruknięcie.

Maciej najchętniej machnąłby ręką i wrócił tam, skąd przyszedł, ale w tym momencie podszedł do niego barczysty, łysy mężczyzna około czterdziestki.

– Dobry wieczór. Dziękuję, że się pan do nas pofatygował. – Komisarz Czerski uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Nie miał wątpliwości, iż ma przed sobą Doriana Machałę. Rozpoznał mężczyznę, którego poznał kilka miesięcy temu na szkolnym zebraniu. – Przepraszam. Pewnie przerwałem panu piątkowy odpoczynek.

– Nic nie szkodzi. Już zabieram kolegę do domu. To ja przepraszam za kłopot – pokajał się policjant. Czuł się w obowiązku usprawiedliwić karygodne zachowanie Głucha. – Jacek ma teraz gorszy moment w życiu. Jak widać, nie bardzo sobie z nim radzi.

– Gdybym chciał wnikać w powody, dla których moi klienci się upijają, zwariowałbym. Mnie interesuje tylko, aby nikt nie sprawiał problemów obsłudze, a rachunek został uregulowany.

– Rozumiem.

– Czy w związku z tym możemy się rozliczyć? – zapytał Machała, patrząc na Czerskiego wyczekująco.

– Tak… Tak, oczywiście – odparł zaskoczony policjant. Natychmiast zrozumiał, iż za telefonem menagera Euforii nie kryła się empatyczna troska o los Jacka Głucha, ale zwyczajna, chłodna kalkulacja. Dorian Machała nie chciał stracić ani złotówki. Gdyby pijany mężczyzna został odwieziony na izbę wytrzeźwień, jego rachunek zostałby nieopłacony, a lokal odnotowałby stratę. Dlatego ojciec kolegi z klasy Kajtka zdecydował się wezwać na pomoc Macieja. – Ile Jacek jest państwu winien?

– Sto osiemdziesiąt złotych. – Czerski otworzył portfel, by odliczyć gotówkę. – I jeszcze opłata za rozbite szkliwo: pięćdziesiąt złotych. Razem będzie dwieście trzydzieści.

Policjant, z trudem kryjąc niesmak, wyjął trzy banknoty stuzłotowe i podał je Machale.

– Reszty nie trzeba. Oby pokryła pańskie straty moralne – mruknął.

Czerski energicznym krokiem podszedł do byłego przełożonego. Potrząsnął nim, ale Głuch nadal nie kontaktował. Jacek, choć starszy, był zdecydowanie lepiej zbudowany niż Maciej, więc zaciągnięcie go siłą do samochodu, a potem zawleczenie na trzecie piętro pod drzwi mieszkania graniczyło z cudem.

– Może niech pan spróbuje ochlapać go wodą – zasugerował menager, ale komisarz zignorował jego obecność.

Szarpał bezwładnym ciałem emerytowanego naczelnika, aż ten nareszcie uchylił powieki.

– Maaaciuś… Maaaciuś… – wybełkotał Głuch.

– Wstawaj, chłopie. Odwiozę cię do domu.

– Niee ma doomuu… Nieee ma nic… Agaataa… Agaaty już nie ma…

Po chwili pertraktacji udało się namówić Jacka, aby ten wsparł się na ramieniu młodszego kolegi. Z mozołem, krok po kroku, Czerski opuścił progi Euforii, ciągnąc za sobą niemały balast. Kiedy układał na tylnej kanapie swojego wozu bezwładne ciało emerytowanego naczelnika, mruczał z wściekłością pod nosem:

– Coś mi się zdaje, Jacunia, że twój dług wdzięczności wobec mnie rośnie z każdą minutą.

W tym momencie zazwyczaj urywa się akcja melodramatów i innych wyciskaczy łez. To taka pełna bólu przeciwwaga dla romansowego „żyli długo i szczęśliwie”. Trumna, zawieszona na solidnych linach, zostaje spuszczona pod ziemię, a oko kamery najeżdża na wykrzywione cierpieniem i tęsknotą twarze żałobników. Cięcie. Napisy końcowe. Historia zamknięta.

Rozalia miała jednak świadomość, że dopiero po opuszczeniu terenu cmentarza następuje początek. Początek nowego, przepełnionego pustką życia, na którego rozpoczęcie nie czuła się ani trochę gotowa.

Nie zorganizowano stypy. Dziewczyna kategorycznie zabroniła dziadkom wyprawiania jakiejkolwiek popogrzebowej imprezy, a i oni nie naciskali. Rosie odniosła wrażenie, iż było im to nawet na rękę. Przebywanie w obecności wnuczki wywoływało u nich dyskomfort, a oskarżenie rzucone kilka dni wcześniej w kierunku Adama Tarkowskiego spowodowało pewne pęknięcie w i tak niezbyt zażyłych relacjach z najstarszymi z rodu Różyckich. Rodzice Agaty próbowali nieudolnie ukryć poczucie ulgi malujące się na ich twarzach, kiedy Rozalia w odpowiedzi na pytanie, czy chciałaby, aby na jakiś czas się u niej zatrzymali, stanowczo zaprzeczyła.

– Dam sobie radę – odpowiedziała. – Nie musicie się o mnie martwić. Nie jestem już małą dziewczynką. Potrafię o siebie zadbać.

Kłamała jak z nut. Nie miała pojęcia, czy sama poradzi sobie z wyzwaniami codzienności. Nie była małą dziewczynką, a jednocześnie czuła się jak nieporadna kilkulatka, która pozostawiona sama sobie, prędzej czy później, spowoduje jakąś katastrofę. Miała wrażenie, że nagle straciła umiejętność funkcjonowania. Nie potrafiła wyobrazić sobie, iż mogłaby jeszcze kiedykolwiek przygotować posiłek, zjeść go, zrobić pranie, poodkurzać mieszkanie, pójść na zakupy czy obejrzeć telewizję. W żadnej z tych czynności nie umiała dostrzec sensu. Jednego tylko była pewna. Nie miała ochoty na towarzystwo dziadków. Musiała zatopić się w tej dotkliwej samotności, w pojedynkę poradzić sobie z nagłym poczuciem straty i wyobcowania.

Rozalia przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi mieszkania. Już od progu owiał ją przenikliwy chłód. Dostała gęsiej skórki. Zawahała się, czy wchodzić dalej, ale jednocześnie wiedziała, że im dłużej odwlekać będzie ten moment, tym trudniejsze się to stanie. Właśnie zaczynała pisać nowy rozdział historii swojego życia. Konieczność zmierzenia się z rzeczywistością była nieuchronna.

Uderzyła ją niesamowita pustka. Minęło kilka dni, odkąd widziała matkę po raz ostatni, ale dopiero teraz, kiedy ciało Agaty spoczęło dwa metry pod ziemią, z pełną mocą uderzyła Rozalię świadomość, iż nigdy więcej się nie spotkają.

Niespodziewanie zaczęła tęsknić za pretensjami i litanią wyrzutów matki, bo kryła się za nimi nieumiejętnie wyrażona motywacja, aby Rosie zrobiła ze swoim życiem coś sensownego. Za jej nadopiekuńczością i kontrowersyjnymi metodami wychowawczymi, gdyż w istocie były one wyrazem strachu o bezpieczeństwo córki. Za wymownym, chwilami wyniosłym nawet milczeniem, zastępującym dziesiątki słów. Najbardziej jednak Różyckiej było żal, że nie przekona się już, jak wyglądałoby ich życie, gdyby proces poprawy relacji udało się im przeprowadzić do końca. Były dopiero na początku tej trudnej drogi przełamywania swoich barier i niechęci, poszukiwania zrozumienia oraz kształtowania skutecznej komunikacji opartej na wzajemnym szacunku. Żal rozrywał serce dziewczyny. Była smutna i rozgoryczona, że los odebrał jej matkę w takim właśnie momencie.

– Los? Jaki los?– zreflektowała się po chwili, a nieśmiały szept wydobywający się z jej ust przeobraził się w rozpaczliwy krzyk: – To nie los mi ją odebrał, ale ten parszywy zwyrodnialec! Zapłaci za to!

Rozalia obwiniała za tę tragedię swojego biologicznego ojca – Adama Tarkowskiego, najbliższego kuzyna matki, a jednocześnie syna znienawidzonej przez dwudziestoczterolatkę ciotki Danki.

Tuż po maturze Agata Różycka została zgwałcona przez niewiele starszego od siebie krewnego. W konsekwencji zaszła w ciążę i urodziła swoje jedyne dziecko. Traumatyczne wydarzenie pozostawiło trwały ślad w psychice kobiety. Nie potrafiła już cieszyć się ani życiem, ani tym bardziej niechcianym macierzyństwem. Przelała na córkę wszystkie swoje lęki, obawy, urazy. Rosie była pewna, że Tarkowski nie tylko zniszczył życie jej matki, ale także brutalnie je przerwał.

Krótko przed śmiercią Agata zaczęła się dziwnie zachowywać. Wyraźnie czegoś lub kogoś się bała, przemykała po ulicy spłoszona, niechętnie wychodziła z domu. Jej zwyczajowa pewność siebie gdzieś się ulotniła. Różycka nie chciała podzielić się z córką swoimi obawami, a Rozalia miała teraz ogromny żal do samej siebie, iż nie usiłowała skuteczniej pociągnąć matki za język, tylko uszanowała jej prawo do prywatności. Bez końca się zastanawiała, czy mogła odmienić bieg zdarzeń, uchronić jedyną bliską osobę przed dramatycznym finałem. Wiedziała, iż nie znajdzie odpowiedzi na dręczące ją pytania. Już zawsze będzie wyrzucała sobie, że nie zrobiła wszystkiego, aby ta historia potoczyła się inaczej.

Rozpłakała się jak małe dziecko. Wstrzymywane w ostatnich dniach łzy wypływały z oczu dziewczyny jedna za drugą. Rosie płakała ze smutku i wściekłości jednocześnie. Z każdą minutą wzbierał w niej coraz silniejszy gniew. Jej pokręcone życie wraz z odejściem Agaty zatraciło resztki jakiegokolwiek sensu. Nie miała stałej pracy, chłopaka, przyjaciół ani niczego, co mogłoby oderwać ją choć na chwilę od ponurych myśli. Nie potrafiła snuć ani jednego marzenia czy stworzyć żadnej wizji swej przyszłości. Jednocześnie świadomość, że właściwie nie miała niczego do stracenia, w pewien sposób stała się źródłem pierwotnej siły, z której istnienia Rozalia miała dopiero zdać sobie sprawę.

Historię swojego pochodzenia Rosie poznała zaledwie kilka miesięcy wcześniej.

Od zawsze wzrastała w przekonaniu, iż jej biologiczny ojciec nie był godny tego, by kroczyć u boku Agaty Różyckiej, więc ta świadomie zadecydowała o zachowaniu ciąży w tajemnicy, a mężczyznę odprawiła z kwitkiem, zanim zdążył dowiedzieć się o istnieniu namacalnego owocu ich krótkiego romansu.

W duchu sympatyzowała z nieznajomym, sama przecież ciągle czuła się niewystarczająca, nie dość dobra, żeby móc sprostać oczekiwaniom tak wymagającej matki. Już jako nastolatka Rozalia pogodziła się z tym, że ojciec był, jest i będzie wielkim nieobecnym w jej życiu. Jeśli oddawała się tęsknocie, to wyłącznie rozmyślała o wyobrażeniu tego człowieka, a nie realnej postaci. Nigdy go nie poznała i właściwie nie czuła takiej potrzeby. Odkąd sięgała pamięcią, przynależała do modelu rodziny jeden plus jeden. Funkcjonowały we dwie i choć ten mikrokosmos daleki był od wizji idealnych relacji, nie pozostawało w nim wystarczającej przestrzeni dla nikogo więcej. Rozalia miała tylko matkę i z nienaturalnym wręcz spokojem akceptowała ten fakt.

Prawda okazała się wyjątkowo brutalna, a jej brzemię trudne do udźwignięcia. Dziewczyna pojawiła się na świecie na skutek gwałtu. Chociaż próbowała tłumaczyć sobie, iż przed dwustu laty zawieranie małżeństwa w obrębie najbliższego kuzynostwa było czymś naturalnym, nie potrafiła odeprzeć od siebie przekonania, iż Adam Tarkowski dopuścił się aktu kazirodztwa. Z tego powodu czuła zarówno do niego, jak i do samej siebie jeszcze większą odrazę.

Nie chciała wciąż na nowo rozpamiętywać stanu rzeczy, na który przecież nie miała żadnego wpływu, ale wezbrana fala negatywnych myśli nadpływała samoistnie. Przeczuwała, że teraz, kiedy zabrakło Agaty i pustka w mieszkaniu stała się wręcz namacalna, takie przemyślenia będą jeszcze bardziej kłębić się w jej głowie.

Rozalia nie znosiła stagnacji. Zanim jej życie przed kilkoma miesiącami przybrało dramatyczny obrót, ciągle była w ruchu. Przepełniała ją młodzieńcza energia. Dążyła do realizacji postawionych sobie celów, a żądza sławy rosła z każdym dniem. Jeden dzień przyniósł nieodwracalne zmiany – sprawił, że straciła to wszystko. Spotkanie z „Artystą” wywołało prawdziwe trzęsienie ziemi. Dziewczyna otarła się o śmierć. Świadomość, że sama sprowadziła na siebie tak wielkie niebezpieczeństwo, spowodowała, iż jej wcześniejsze priorytety uległy całkowitemu zdegradowaniu.

Z dnia na dzień Różycka porzuciła swój autorski projekt NIEWIARYGODNE.PL – by Rosie R. Rzadko wychodziła z pokoju, odizolowała się od świata. Doszła wówczas do ściany. Nie tylko nie umiała, ale też nie chciała się od niej odbić. Wtedy nie przypuszczała jeszcze, jak trudne doświadczenia staną się jej udziałem. Nie mogła wiedzieć, z czym przyjdzie się jej zmierzyć z końcem lata.

Śmierć matki nadal wydawała się irracjonalna, nierzeczywista. Dziewczyna ciągle miała nadzieję, iż lada moment drzwi mieszkania się otworzą, w progu stanie Agata Różycka, a nieodległe uroczystości pogrzebowe, w których uczestniczyła Rosie, okażą się po prostu wytworem jej wyobraźni. Z koszmaru, jakim stała się otaczająca ją rzeczywistość, nie dało się jednak obudzić.

Gwałtowny podmuch wiatru szarpnął uchyloną kwaterą okna. Rozalia, wyrwana z chwilowego otępienia, poderwała się, aby je domknąć. Wydawało się jej, że przed wyjściem na pogrzeb dopilnowała tego, by szczelnie zamknąć wszystkie okna, ale niczego nie mogła być pewna.

Bezskutecznie próbowała odtworzyć w pamięci przebieg poranka. Czarne dziury wypełniały jej umysł. Właściwie nie zdołała przypomnieć sobie nawet tego, w jaki sposób dotarła na cmentarz. Była nafaszerowana silnymi lekami uspakajającymi, których stężenie dopiero teraz powoli opadało, nie tylko stopniowo przywracając jej jasność myślenia, ale przede wszystkim wyostrzając ten metafizyczny ból, którego i tak nie dało się w żaden sposób wyciszyć.

Na chwilę jej myśli podryfowały w innym kierunku. Różycka otarła łzy i wyostrzyła słuch.

Na wpół otwarte okno nie dawało dziewczynie spokoju. Czy to możliwe, że sama je uchyliła, a później zwyczajnie zapomniała o zamknięciu go przed wyjściem na pogrzeb? Nie wydawało jej się to prawdopodobne. Mieszkała na parterze, w dniu dwudziestych czwartych urodzin dostała pogróżkę od anonimowego nadawcy, którego sama zidentyfikowała jako Adama Tarkowskiego, od jakiegoś czasu czuła się obserwowana, a jej matka dopiero co została zamordowana. Nie pozwoliłaby sobie na taką nieostrożność.

Oddech Rozalii przyspieszył. A co, jeśli nie była w mieszkaniu sama? Co, jeśli temu zwyrodnialcowi udało się przedostać do środka, aby zrealizować kolejny element jakiegoś demonicznego planu?

Rosie nie obawiała się śmierci. Nie bała się stawić czoła człowiekowi, który zniszczył młodość jej matki. I tak zamierzała pomścić Agatę we właściwym momencie, kiedy poczuje się choć trochę silniejsza. Chciała spojrzeć mu w oczy, zadać te wszystkie pytania, które kołatały się w jej głowie. Ale jeszcze nie teraz, nie dziś. Musiała się do tego odpowiednio przygotować.

Stawiała niepewnie kroki, zaglądając w odleglejsze zakamarki mieszkania, a jej ciało oblewał zimny pot. Starała się poruszać bezszelestnie, podświadomie oczekując na atak. Ten jednak nie nastąpił. Po kilku minutach Rozalia miała już pewność, iż w środku nie było nikogo oprócz niej. Nie potrafiła się jednak uspokoić. Trzęsła się. Emocje ostatnich dni w połączeniu z wewnętrznym rozedrganiem wywołały stan podgorączkowy.

Dziewczyna otuliła się kocem i usiadła w ulubionym fotelu zmarłej matki. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić, jakby istniała tylko przeszłość, a ona została uwięziona w jakiejś surrealistycznej czasoprzestrzeni, z której nie ma żadnej ucieczki. Zastanawiała się, jak inni ludzie radzą sobie ze śmiercią najbliższej osoby. Co robią, kiedy opuszczą już cmentarną bramę, gdy ucichną kondolencje i zapadnie głęboka cisza, przerywana jedynie tykaniem zegara, odmierzającego czas od ostatniego pożegnania?

Przypomniała sobie różne zasłyszane niegdyś rozmowy o tym, jak z biegiem kolejnych miesięcy i lat życie po stracie wydawało się nieco łatwiejsze. Nieraz ktoś wspominał o trudnym procesie uprzątnięcia rzeczy zmarłego w odpowiednim momencie, kiedy ból lekko przygaśnie, a także o pewnej uldze, jaką przyniosła ta czynność. Rosie nie chciała czekać. Pragnęła poczuć ukojenie natychmiast, tu i teraz.

Wielokrotnie łamała konwenanse, przekraczała ustalone normy. Dlaczego tym razem nie miałaby postąpić inaczej niż inni ludzie? Różycka pomyślała, że dzień pogrzebu matki jest równie „dobrym” dniem na ogarnięcie rzeczy należących do Agaty, jak każdy inny. Wewnętrzny głos podpowiadał: dobre dni masz już za sobą, teraz czekają cię wyłącznie trudne chwile. Nie potrafiła go zagłuszyć. Musiała koniecznie się czymś zająć. Postanowiła nie czekać ani chwili dłużej.

Otworzyła pierwszą szafę, po czym wyrzuciła na podłogę całą zawartość. Miała nadzieję, iż dzięki posortowaniu ubrań, kosmetyków i osobistych przedmiotów matki uda się jej ruszyć z miejsca. Pozbędzie się kotwicy trzymającej Agatę w doczesności, pozwalając jej stać się już wyłącznie niematerialnym bytem. Rosie powtarzała sobie, że kobieta na zawsze pozostanie żywa w jej wspomnieniach, ale nie znajdowała w tych słowach żadnego ukojenia. Być może zbyt mało uzbierały wartych zapamiętania wspólnych chwil.

Działała niczym robot. Starała się nie poddawać emocjom. Wzięła kolejną porcję leków uspokajających, choć zapewne przekroczyła już sugerowaną dobową dawkę. Nie zamierzała się tym przejmować. Tylko w ten sposób potrafiła sobie pomóc. Dzięki farmaceutykom nie rozsypała się zupełnie, kiedy pakowała do worka ulubione marynarki, sukienki i buty Różyckiej. Zamierzała oddać je potrzebującym. Nie wyobrażała sobie, aby te rzeczy mogły wylądować na śmietniku. Jeśli śmierć Agaty mogła w jakikolwiek sposób przyczynić się do pomocy komuś, Rozalia zamierzała w pełni to wykorzystać.

Mijały kolejne godziny. Już dawno zapadła noc, ale dziewczyna nie przerywała porządków nawet na chwilę.

W przedpokoju rosła sterta opisanych worków i kartonów. Rosie obiecała sobie, że do poranka upora się ze wszystkim. Spodziewana ulga nie nadchodziła, ale i tak nie zamierzała się poddawać. Ostatnio miała problemy z konsekwencją. Chciała odbić się od dna, pomścić zabójstwo matki, sprawić, by ta była z niej dumna, gdziekolwiek teraz się znajdowała. Do zrealizowania tego celu potrzebowała wiele samozaparcia. Dlatego właśnie postanowiła zacząć od pozornie błahej rzeczy, choć przeglądanie przedmiotów dotykanych tak niedawno przez Agatę wiele ją kosztowało.

Około drugiej w nocy poczuła zmęczenie. Kusiło ją, żeby na chwilę położyć się na kanapie i przymknąć powieki, ale nie poddała się. Do ogarnięcia została już tylko komoda z bielizną. Dziewczyna zamierzała włożyć zawartość wszystkich szuflad do czarnego worka i wynieść nazajutrz na śmietnik. To były zbyt osobiste i intymne elementy garderoby. Rozalia nie wyobrażała sobie, by mogła komukolwiek je przekazać.

Pod niewielką stertą koszul nocnych Rosie dostrzegła ozdobne pudełko. W pierwszej chwili pomyślała, że to pewnie prezent od któregoś z adoratorów, ale opakowanie było zbyt ciężkie, aby mogło mieścić w sobie wyłącznie bieliznę. Nie chciała naruszać prywatności zmarłej, ale ciekawość zwyciężyła.

Uniosła wieko połyskującego na srebrno pudełka i zamarła. Nie miała okazji zbyt dobrze poznać Agaty, bo przez długie lata funkcjonowały jak dwie odrębne jednostki. W tamtej chwili Rozalię uderzyła myśl, iż jej matka skrywała więcej sekretów, niż mogła przypuszczać.

Czerski znów przyszedł do pracy w kiepskim humorze. Poprzedniego wieczoru chciał spokojnie porozmawiać z Dorotą, wyjaśnić jej, że nowe obowiązki zawodowe wymagają od niego pewnych poświęceń, ale próba załagodzenia sytuacji skończyła się karczemną awanturą. Nie pomogło nawet złożenie obietnicy, iż Maciej weźmie dłuższy urlop i zorganizuje rodzinny wypad, kiedy tylko uda mu się doprowadzić do finału sprawę śmierci Agaty Różyckiej. Żona policjanta doskonale przeczuwała, jak daleka droga dzieliła kamienieckich śledczych od zakończenia postępowania. Wszak znajdowali się dopiero na samym jej początku.

Komisarz postanowił skupić się na pracy, ale fala czarnych myśli raz po raz zalewała jego umysł. Czy to początek większego kryzysu? Czy przeoczył jakieś sygnały ostrzegawcze? Czy naprawdę był złym mężem i ojcem? Potarł nerwowo skronie. Miał wrażenie, że jakaś nieokreślona siła ciągnie go ku dołowi, a największe problemy dopiero nadchodzą. Starał się nie poddawać złym przeczuciom, ale na razie nie potrafił wykrzesać z siebie chociaż odrobiny optymizmu.

Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Spojrzał na stojącą w nich postać. Wyglądało na to, że nie tylko on miał teraz gorszy czas. Miłosz Szatkiewicz też najwyraźniej nie był w życiowej formie. Wokół oczu aspiranta wyraźnie odznaczały się ciemne sińce, a poszarzała skóra twarzy i nieobecny wzrok świadczyły o tym, iż młody policjant nie przespał poprzedniej nocy snem sprawiedliwego.

– Jakieś postępy? – zapytał Maciej rutynowo, choć doskonale wiedział, jaka odpowiedź padnie z ust Szatkiewicza. Aspirant pokręcił niemrawo głową. Jakiekolwiek słowa były zbędne. – Przydzielić ci Krawiec do pomocy?

– Nie, dzięki. Nie trzeba.

– Myślałem, że dobrze się wam współpracuje. Sprawa Mrówczyńskiej chyba zbliżyła was nieco do siebie – powiedział Czerski, nieudolnie maskując zazdrość o dobre relacje byłego partnera z nową policjantką. On sam nie był w stanie nawiązać porozumienia z Nataszą Krawiec. Zbyt wiele ich różniło, a pewność siebie kobiety, granicząca z arogancją, irytowała go.

– Tobie chyba nie muszę przypominać, że jestem gejem – odparł gorzko aspirant.

Maciej skrzywił się mimowolnie. Nie przywykł do tego, aby otwarcie mówić na ten temat. Lubił Miłosza, cenił go jako człowieka i policjanta, ale orientacja seksualna kolegi nadal budziła w Czerskim niesmak. Jako gorliwy katolik uznawał wyłącznie jeden, tradycyjny model związku i rodziny. Starał się pracować nad akceptacją odmienności Szatkiewicza, ale marnie mu to wychodziło. Wolał zatem przemilczać tę kwestię. Tak było wygodniej.

– Przepraszam. Miałem na myśli coś innego. Stworzyliście zgrany policyjny duet. Chodziło mi wyłącznie o to – wyjaśnił Maciej, wbijając wzrok w blat biurka.

– Spoko, szeryfie. Tym razem jednak wolę pracować sam.

– Niczego nie musisz sobie udowadniać.

– Muszę… – westchnął głośno Szatkiewicz. – Doprowadzę ten temat do końca. Obiecuję.

– Obiecaj tylko, że będziesz umiał poprosić o pomoc, jeśli poczujesz się zbyt przytłoczony. Traktujesz sprawę śmierci tej kobiety dość personalnie. Rozumiem to. Chcesz się wykazać, bo twoja siostra przyjaźni się z młodą Różycką. Właśnie – przerwał nagle Czerski – co u Dominiki? Dawno jej nie widziałem.

– Dobrze – skłamał Miłosz. – Postanowiła nie wracać do Kamieńca. Chyba kogoś poznała, zakochała się na zabój i stąd ta decyzja.

– Tyle się zmieniło… Ostatnio nie gadamy o niczym innym niż praca.

– Życie, komisarzu. Sporo się dzieje i prywatne tematy schodzą na dalszy plan.

Przez chwilę Czerskiego kusiło, by zwierzyć się Miłoszowi z małżeńskich rozterek. Potrzebował wyrzucić z siebie nagromadzony żal, nazwać buzujące w nim emocje i posłuchać opinii kogoś postronnego, a jednocześnie miał poczucie, że Szatkiewicz niezbyt pomoże mu w sprawach damsko-męskich. Niewiele przecież o nich wiedział. Przez głowę przeszła mu myśl, czy w parach jednopłciowych pojawiają się podobne problemy, ale szybko odgonił ją od siebie. Nie chciał się nad tym nawet zastanawiać.

Rozważania naczelnika przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu. Odebrał natychmiast. Po drugiej stronie usłyszał głos oficera dyżurnego.

– Panie komisarzu, na rynku zebrało się jakieś nielegalne zgromadzenie. Niosą tęczowe flagi, wydzierają się wniebogłosy, a dwóch gości przebranych za laski ostentacyjnie się całuje.

– To nie nasza sprawa – burknął Czerski. Jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, więc na samą myśl go zemdliło. – Niech zajmą się tym interwencyjni i rozpędzą tę szopkę. Dzwoń do komendanta, my tu mamy pilniejsze sprawy.

– Dzwoniłem. To komendant kazał mi poinformować pana naczelnika. Podobno manifestanci skandują hasła odnośnie Skalskiego, domagają się przywrócenia mu dobrego imienia, a nawet uwolnienia „Artysty”. Powinien pan o tym wiedzieć.

– Przyjąłem. Wyślę któregoś z moich ludzi, żeby przyjrzał się sprawie na miejscu.

Maciej zaklął pod nosem. Gejowskie manifestacje w Kamieńcu były ostatnim, czego teraz potrzebował. Musiał uczciwie przyznać, iż po aresztowaniu Ksawerego spodziewał się medialnej burzy wokół komunistycznego malarza oraz nagonki środowisk LGBT na organy ścigania, ale nic takiego się nie wydarzyło. Nie przypuszczał, że tąpnięcie nastąpi kilka miesięcy później. Komisarzowi pozostawało wierzyć, iż to tylko incydent, a nie początek szeroko zakrojonych działań.

– Co się stało? – Głos Szatkiewicza wyrwał go z letargu.

– Nielegalne zgromadzenie. Jakieś świry domagają się zwolnienia… – Czerski w porę ugryzł się w język i nie użył obraźliwego określenia względem „Artysty”.Dla niego Ksawery był wyłącznie seryjnym mordercą o psychopatycznej osobowości, zboczeńcem i dewiantem, którego należy trwale wyeliminować ze społeczeństwa. Nie mógł jednak zapominać o tym, że Miłosza łączyła z synem Skalskiego szczególna więź. Choć budziło to w Macieju głęboki sprzeciw, nie chciał zranić uczuć młodszego kolegi. Wewnętrzna blokada nie pozwalała mu również zapytać o to, jak czuł się Szatkiewicz i czy pogodził się już z faktem, iż nie jest mu pisana przyszłość u boku najbardziej niebezpiecznego człowieka, jakiego ścigała kamieniecka policja w ostatnim ćwierćwieczu. – Ech, nieistotne. Zajmijmy się ważniejszymi sprawami niż banda… awanturników.

Zachowanie poprawności politycznej okazało się trudniejsze, niż Czerski mógł przypuszczać. Kiedyś przedyskutowałby to z żoną przy kolacji, opowiedział jej, jak trudno mu komunikować się z Miłoszem, ale teraz wolał nie ryzykować. Dorota znów mogłaby się unieść i wypomnieć Maciejowi, że przynosi sprawy zawodowe do domu, choć wielokrotnie prosiła go, by tego nie robił.

– Pojadę jeszcze raz do Miechówki. – Szatkiewicz wybawił Macieja od konieczności rozwijania niewygodnego tematu. – Może ktoś z mieszkańców coś sobie przypomniał.

– Dobry pomysł. Informuj mnie na bieżąco – rzucił Czerski, po czym wzrokiem odprowadził kolegę do drzwi.

Miłosz nie słyszał już słów przełożonego. Wbił wzrok w ekran komórki. Naczelnik wydziału dochodzeniowośledczego miał wrażenie, że dostrzegł na twarzy aspiranta nieśmiały uśmiech. A może tylko tak mu się wydawało… Życie nie dostarczało im obu ostatnio zbyt wielu powodów do radości.

Nie było nic gorszego od niepewności. Odkąd Dominika Szatkiewicz trafiła w ręce żądnej zemsty kobiety, upływający zbyt wolno czas stał się największą torturą. Nie rozumiała, dlaczego to właśnie ona musiała znaleźć się w tym wilgotnym, śmierdzącym stęchlizną pomieszczeniu.

Wiedziała, że nie pozna odpowiedzi na zadawane samej sobie pytanie, ale nie mogła powstrzymać się od snucia ciągłych rozmyślań. Czy to, co ją spotkało, było jedynie efektem fatalnego zbiegu okoliczności czy ktoś z pełną premedytacją wziął na celownik właśnie ją? Wydawało się to dziewczynie wręcz absurdalne. Jednak z jakiegoś powodu tkwiła w tym odrażającym miejscu, tracąc wiarę, że jeszcze kiedyś odzyska wolność.

Wolałaby, aby porywaczka jednym stanowczym ruchem zakończyła to nieznośnie oczekiwanie na śmierć. Tymczasem pozbawiona jakichkolwiek nadziei dwudziestoczterolatka stopniowo zapadała się w bezdenną czeluść. Nie potrafiła oszacować, czy od chwili, gdy ostatni raz miała coś w ustach, minęła doba, tydzień, czy miesiąc.

Powoli traciła kontakt z rzeczywistością. Przed jej oczami pojawiały się dziwne majaki. Tańczące na ścianie cienie układały się w sceny z życia, przeistaczały się w znajome kształty, a następnie bezpowrotnie znikały. Momentami dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, w jak fatalnym położeniu się znalazła, a chwilę później lewitowała gdzieś w otchłani umysłu, nieświadoma czasu i przestrzeni.

Niespodziewanie do uszu Dominiki dobiegł odgłos zbliżających się kroków. Stuk-puk. Stuk-puk. Uwierzyła, że nadchodzi upragniony ratunek, by za moment przygniotła ją przerażająca myśl, iż te dźwięki są wyłącznie halucynacją, wytworem wyobraźni niosącym złudną nadzieję. I wtedy znów to usłyszała. Stuk-puk. Stuk-puk.

Zamknęła oczy w oczekiwaniu na nadejście tego, co nieuniknione.

Poczuła, jak czyjeś ręce oplatają jej ciało, a następnie podnoszą ją z materaca, na którym spędziła tak wiele czasu. Miała wrażenie, że samoistnie odrywała się od ziemi, bezwiednie szybowała w powietrzu. Powieki dziewczyny były zbyt ciężkie, aby mogła je unieść i spojrzeć w oczy człowieka, który ją stąd zabierze. Nie była nawet pewna, czy ma do czynienia z realną postacią z krwi i kości, czy raczej jakimś nadprzyrodzonym bytem.

Coś zapiekło ją w zgięciu łokcia, a po chwili stała się lekka jak piórko. Przeczuwała, że umiera, ale było jej to zupełnie obojętne. Nie zamierzała kurczowo trzymać się życia. Zmęczone ciało Dominiki zalewała ulga. Potrafiła myśleć tylko o jednym – to koniec. Koniec czekania na niewielkie racje żywnościowe, na kolejną porcję otumaniających leków, na pojawienie się porywaczki. Koniec rozbudzania i gaszenia nadziei na powrót do dawnego życia.

Na ułamek sekundy w jej głowie pojawiło się wspomnienie najbliższych: Rozalii, matki, Miłosza. Poczuła żal, który dość szybko ustąpił. Żadne z nich nie wiedziało o tym, co ją spotkało. Będą żyli w przeświadczeniu, że świadomie się od nich odcięła, wybrała życie z daleka od Kamieńca i pozostawionych w nim problemów. Poczują złość, wyzwą ją od egoistek, ale nie doświadczą bólu związanego z nieodwracalną stratą. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Nim zupełnie odpłynęła, przyszła do niej nagła myśl, że może jej odejście spowoduje poprawę stosunków między matką a starszym bratem. Jeśli wszystko dzieje się po coś, to niech jej śmierć skłoni najbliższych do pojednania. Dominika liczyła, iż z czasem Regina Szatkiewicz pogodzi się z orientacją seksualną Miłosza. W obliczu tego, co spotkało dziewczynę, przyczyna rodzinnego konfliktu zdawała się zwyczajną błahostką. Jakie to ma znaczenie, kogo kto kocha? – zapytała samą siebie, poruszając z trudem ustami. Na zewnątrz wydobył się z nich ledwie słyszalny szept:

– Miłosz, Miłosz…

– Ciii… Już dobrze – usłyszała.

I rzeczywiście poczuła błogość. Zniknęło wszystko, a zwłaszcza strach i ból.

Kusiło ją, aby działać w pojedynkę. Chciała coś udowodnić zarówno samej sobie, jak i zmarłej matce, jednak nie czuła się na siłach, żeby sprostać tak wymagającemu zadaniu. Stała się zbyt krucha. Nie była już tą hardą dziewczyną sprzed kilku miesięcy, rzucającą wyzwanie seryjnemu mordercy. Ostatnie wydarzenia nie tylko przeczołgały ją emocjonalnie, ale też zmieniły na zawsze.

Została na polu walki zupełnie sama.

Poprosiła Miłosza o spotkanie. Nie ufała mu bezgranicznie, ale był jedynym człowiekiem, w którym pokładała jeszcze jakiekolwiek nadzieje. Zawiódł ją. Zignorował obawy Rozalii, kiedy jej matka nie wróciła po pracy do domu. Działał racjonalnie, nie istniały przecież żadne logiczne przesłanki świadczące o tym, by Agacie coś groziło, choć w istocie okazało się, iż to Rosie miała wtedy rację. Policyjny instynkt aspiranta Szatkiewicza nie zadziałał. Różyckiej pozostawało jedynie uwierzyć w to, że tym razem będzie inaczej.

Kilkanaście minut po dwunastej młody policjant zapukał do drzwi Rozalii.