Toast za Gruzję - Anna Pilip - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Toast za Gruzję ebook i audiobook

Pilip Anna

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ana to Polka, która z miłości do przystojnego gruzińskiego lekarza Giorgiego przeniosła się wraz z córkami na stałe do Gruzji. Jej przyjaciółka Kama również związała się z Gruzinem i zamieszkała w górskiej wiosce na końcu świata. Kobiety poznają blaski i cienie życia w obcej, patriarchalnej kulturze, do której próbują się dostosować.

Ana czuje się zagubiona i nierozumiana przez męża, a jej serce wypełnia niepokój o Timara, starego przyjaciela, okaleczonego i więzionego w Osetii Południowej. Tymczasem w życiu Kamy pojawia się tajemniczy psychoterapeuta Jack…

Ana i Kama – dwie historie, dwa charaktery, przyjaźń na dobre i na złe. Czy ich gruzińskie wybory okażą się właściwe? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 15 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
4,6 (69 ocen)
49
16
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mba12

Nie polecam

Dla jakiego rodzaju czytelnika ta książka jest???
00
Julia_Leoo

Dobrze spędzony czas

Opowieść wciąga, bardzo fajnie przemycony zarys gruzińskich relacji. Polecam na luźny spokojny wieczór.
00
ankar997

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna seria,która pokazała mi piękno Gruzji i dostarczyła wielu emocji. Polecam serdecznie i dziękuję autorce pani Ani za tą cudowną przygodę .
00
MonikaStec

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z wszystkich części! Piękna, dojrzała, powieść.
00
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Anna Pilip, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © Ananass / AdobeStock, © miklyxa / 123rf

Zdjęcie Anny Pilip: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67084-62-8 (epub), 978-83-67084-63-5 (mobi)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Moim przyjaciołom

– Agnieszce, Marysi i Wiktorowi –

z podziękowaniem za wsparcie

Znów przyśnił mi się ten okropny sen. Stoję na brzegu urwiska, próbując nie patrzeć w dół. U jego stóp, kilkadziesiąt metrów niżej, szaleje rwący, gniewny potok. Woda z ogromną siłą hałaśliwie rozbryzguje się o ostre jak brzytwa kamienie. Zatrważająca potęga żywiołów, z którą nie mam siły podjąć walki.

Boję się. Czuję, że ktoś mnie goni. Nieznane niebezpieczeństwo czai się tuż za plecami. Zieje odorem przetrawionego alkoholu. Śmierdzi spalenizną. Otumania zmysły. Słyszę kroki. Towarzyszy im brzęk ciągnącego się po ziemi zardzewiałego łańcucha.

Jest bardzo zimno. Ciężkie, granatowe, nabrzmiałe deszczem chmury wiszą nad ziemią. Usiłuję biec. Grząskie błoto spowalnia moje kroki, chce mnie zatrzymać, wessać...

Wreszcie docieram do skraju urwiska. Jedyną drogą ucieczki stąd jest smętnie zwisający nad przepaścią linowy most. Porwane sznury stanowią marne podparcie dla zbutwiałych, połamanych desek. Nie mam jednak wyjścia. Z przerażeniem wchodzę na chwiejący się most. Silny podmuch wiatru kołysze niepewną konstrukcją. Rozpaczliwie łapię linę i stawiam bosą stopę na poszarpanej desce. Krok za krokiem przesuwam się nad urwiskiem, z uporem wpatrując w przeciwległy kraniec, marząc, aby już znaleźć się na drugim brzegu.

I wtedy cię widzę. Stoisz tam, wśród mgły, i wyciągasz do mnie dłoń. Twoje usta wypowiadają jakieś słowa, jednak szum potoku zagłusza wszystko. Chcę wierzyć, że to zaklęcia, że dzięki nim zaraz znajdę się w twoich ramionach. Wpatrujesz się we mnie przejmującym wzrokiem. Nie mogę się poddać, oglądać za siebie. Muszę iść dalej! Tam, gdzie stoisz, ziemia usiana jest kwiatami. Promień słońca oświetla twoją twarz.

Jeszcze kawałek. Pięć kroków, trzy, dwa... Wyciągam rękę, próbując złapać twoje palce. Już czuję ich dotyk, kiedy drewno pode mną głucho skrzypi.

Osuwam się w przepaść.

Nie łapiesz mnie.

PROLOG

ANA

RACZA, GRUZJA, PAŹDZIERNIK 2020

Zamknęłam oczy, pozwalając jesiennemu słońcu błądzić po mojej twarzy. Przyjemny wiaterek grał w liściach mieniących się ciepłymi barwami miodu, cytryny, złota i karminu. Z oddali dobiegał szmer górskiego potoku, zazwyczaj rwącego, a dziś wyjątkowo spokojnego. Sielskość i cisza zwiastowały zmiany. Choć październik dopiero się zaczął, a w Kachetii trwało winobranie, tu natura powoli przygotowywała się już do zimowego snu. W dzikiej, odludnej i surowo pięknej Raczy nie można było przewidzieć, kiedy spadnie pierwszy śnieg i okryje górskie stoki białym puchem. A zima miała być w tym roku wyjątkowo sroga, jak twierdziła najskuteczniejsza gruzińska prognoza pogody w osobie mojej gospodyni Maki.

Błogość październikowego popołudnia przerwało nagle głośne przekleństwo, wykrzyczane w wyjątkowo wysokich rejestrach i – co nie było często spotykane na gruzińskiej wsi – po polsku. Uśmiechnęłam się pod nosem, słysząc klnącą jak szewc Kamę, usiłującą przegonić niesforne świnki sąsiada. Spryciule wykorzystały dziurę w płocie i przedarły się prosto na obsiane pracowitą dłonią mojej przyjaciółki poletko. Ziemniaki lada moment nadawały się do wykopków, z czego najwyraźniej i łakome świnki doskonale zdawały sobie sprawę. Leniwie podniosłam się z leżaka i podeszłam do starej, drewnianej, pomalowanej na biało barierki. Z góry miałam doskonały widok na rozgrywającą się na dole wesołą scenę. Kama, wyposażona w podstawowy sprzęt gruzińskiej pani domu, czyli miotłę z wierzbowych witek, biegała wkoło obejścia z rozwianym włosem, podczas gdy zabłocona, dość liczna trzoda chlewna z głośnym kwikiem rozdeptywała wszystko, co napotkała na swojej drodze, niemal przewracając zwabione piskami i krzykami Helę i Ninkę. Dziewczynki przyłączyły się do polowania, próbując pomóc ciotce i odciąć świnkom drogę ucieczki.

– Ana, nie stój tak! Modi, modi![1] Rusz się i zablokuj je z lewej! – wysapała Kama, przebiegając pod tarasem.

– A w życiu! – zaśmiałam się, nakładając na nos ciemne okulary. – Nie zbezczeszczę moich hunterów tym błotem – odkrzyknęłam, sięgając po stojący na barierce kubek z czajem. Znaczy herbatą.

– Idź ty, nie nadajesz się do życia w prawdziwej Gruzji! – rzuciła przy kolejnym okrążeniu moja przyjaciółka, wymachując zamaszyście miotłą.

Miała rację. Choć kochałam i tę prawdziwą, wiejską, surową, i tę (po)wolną Gruzję, podziwiałam Kamę, że dawała radę żyć w takich warunkach. Do niedawna nie mieli tu nawet podłączonej wody, o łazience czy kuchence na gaz nie wspominając! Kiedy w maju pierwszy raz zobaczyłam szopę na końcu świata, którą zdecydowali się kupić, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Rozpadający się, niemal stuletni dom straszył pourywanymi okiennicami, dziurawym dachem i wypaczonymi drewnianymi podłogami, położonymi wprost na gołej ziemi. Z sufitów odłaziła farba, przetarte kilimy smętnie zwisały ze ścian, a metalowe, szpitalne stare łóżko stojące na środku głównej izby dopełniało scenografii niemal wyjętej z niskobudżetowego horroru. Pamiętam roziskrzony wzrok Kamy opowiadającej, jak to w tym pokoju zrobią sobie salon z kominkiem, tuż obok kuchnię, a te trzy pomieszczenia na końcu korytarza przekształcą w luksusowe pokoje dla turystów (z łazienkami, a jakże!). „A na tarasie, Ana, na tarasie to już wkrótce będziesz popijać pyszne raczyńskie winko, delektując się tym obłędnym widokiem”. I tu musiałam przyznać jej rację. Choć taras w wielu miejscach straszył dziurami w deskach i połamaną balustradą, widok z niego zapierał dech w piersiach. Tuż za szemrzącym strumieniem i pasmem liściastych i iglastych drzew widać było jedynie kaukaskie szczyty biegnące wzdłuż gruzińsko-rosyjskiej granicy. Cichy majestat gór, bliskość natury w najczystszej, nieskażonej ludzką ręką formie zawsze wypełniały mnie spokojem. Pod tym względem Kama nie mogła znaleźć lepszego miejsca do osiedlenia się.

Nie wierzyłam jednak, znając „gruziński etos pracy”, że w najbliższym dziesięcioleciu uda jej się przemienić tę ruderę w wymarzony dom. Zwłaszcza tu, w Raczy, gdzie czas płynął wolniej, a ludzie w najlepszym wypadku uznawali pośpiech za coś szkodliwego i niewskazanego. Tymczasem moja przyjaciółka wykazała się zaskakującym zapałem, konsekwencją i... kreatywnością w motywowaniu wszelkiej maści kolegów Dato, przyjaciół z wojska oraz jego samego do wytężonej pracy. Co prawda brak turystów po zamknięciu gruzińskich granic od marca i związany z tym brak jakichkolwiek płatnych form spędzania czasu sprzyjał pozyskaniu znudzonej już nieco taniej siły roboczej. Niemniej skłonienie tej barwnej, głośnej i lubującej się w lokalnych wyrobach alkoholowych ekipy do wytężonej pracy nie było prostym zadaniem. Kama znalazła jednak na nich sposób, płacąc za wykonaną pracę, a nie spędzone nad nią godziny. Że też ja na to nie wpadłam, remontując poprzedniego roku nasze tbiliskie mieszkanie!

W efekcie wszystkie oszczędności Kamy włożone w remont pozwoliły przeobrazić walącą się ruderę w dom, wyróżniający się na tle szarych, popadających w ruinę domostw, kolorowy jak jej kolaże, pełen radosnego uroku, otoczony wszelkiej maści kwiatami i roślinnością. Dom, w którym wieczorami buzował ogień w kominku, a w ciągu dnia pachniało jedzeniem. Dom, w którym szacunek dla gruzińskich tradycji w zadziwiający, eklektyczny sposób łączył się z artystyczną, nonkonformistyczną wizją gospodyni. Dom, w którym wraz z dziewczynkami spędziłam kilka ostatnich dni jako pierwszy, honorowy gość, delektując się ciszą, spokojem, obiecanym raczyńskim winem i lokalnymi przysmakami. W nim właśnie próbowałam dojść do siebie po ostatnich, trudnych miesiącach i zebrać siły na dalszą, najważniejszą walkę, którą wkrótce musiałam podjąć.

Walkę o siebie.

*

– Mamo... no ja cię błagam, kiedy wrócimy do domu? Ja oszaleję na tej wsi! No ileż można? Warszawa! Tbilisi! Tam toczy się życie. A tu? Co ja tu mam robić? Dlaczego nie wracamy do domu i Gio? Dlaczego jego tu z nami nie ma? Mam dość już tego zadupia!

Podniosłam wzrok znad ekranu laptopa i zaskoczona nagłym wybuchem i niecenzuralnym słownictwem spojrzałam na starszą córkę. Westchnęłam ciężko, zastanawiając się, jak długo będę mogła odwlekać nieuniknioną rozmowę. Wiedziałam, że Nina wkrótce zrozumie, że nasz przyjazd tutaj nie był zwykłymi odwiedzinami u ciotki. Zada bolesne pytania, zacznie drążyć. Nie spodziewałam się, że stanie się to zaledwie po kilku dniach pobytu. Ciężko było mi zebrać się w sobie na tyle, aby wyjaśnić jej to, czego sama nie byłam w stanie zrozumieć, czego nawet Kamie wciąż nie potrafiłam opowiedzieć. Zagryzłam wargi, w nieskończoność przeciągając nieznośne milczenie.

– Mamo! Halo, jesteś tu? Ja chcę do domu, rozumiesz? – syknęła Nina, siadając z impetem na fotelu naprzeciwko i zakładając ręce. – No? Słucham? Kiedy się stąd zabieramy? – Spojrzała spode łba.

– Co się stało? – Próbowałam łagodnym uśmiechem przykryć wyczuwalne w moim głosie zmęczenie i zniecierpliwienie. – Helka dała ci się we znaki?

– Mamo! Helka tylko biega po podwórku, karmi kurki ciotki i zaczepia wszystkich sąsiadów.

– Czyli dobrze się bawi... Nie możesz do niej dołączyć, kochanie? – spytałam z nadzieją.

– Nie mam pięciu lat! – żachnęła się Nina, wyciągając ostentacyjnie telefon. – Całe szczęście, że chociaż zasięg tu jest. Bez tego...

– Nie mogłabyś się uczyć. – Uśmiechnęłam się. – Ta cała pandemia ma jeden plus: zdalne nauczanie i pracę. Widzisz, możemy siedzieć, gdzie chcemy, nawet na końcu świata!

– Ale nie na tym końcu! – zaprotestowała moja mała duża córka. – Tu jest nudno, mamo! Nie ma moich koleżanek. Nie ma sklepów. Gdziekolwiek wyjdę, to tylko góra i ta cała natura!

– Ta cała natura jest przepiękna, kochanie – starałam się załagodzić bojowy nastrój Ninki. – Korzystaj, oddychaj, odpoczywaj. Nie martw się. Za kilka dni wrócimy do domu.

– Do Giorgiego? – spytała z nadzieją.

Odwróciłam szybko głowę, nie chcąc, żeby dostrzegła moje łzy. Jak miałam jej powiedzieć, że tym razem wrócimy do pustego domu? Że Gio znów wybrał interes swoich braci zamiast dobra rodziny, którą od tylu miesięcy usiłowałam skleić? Nienawidziłam jego, ojca, nawet na mamę byłam zła, że nie pomogła mi powstrzymać ich obu. Znów zdecydowali za mnie, kazali zrozumieć... a ja już nie chciałam rozumieć. Chciałam normalności, spokoju, wsparcia, a nie kolejnych tygodni spędzonych na zamartwianiu się. Wystarczyło mi bycie żoną lekarza. Rola żony lekarza-szpiega zdecydowanie mi nie odpowiadała. A najwyraźniej pobyt w osetyjskim więzieniu spodobał się Giorgiemu na tyle, że, o ironio, postanowił poszukać szczęścia tym razem w innym groźnym miejscu.

Miejscu, którego sama nazwa wywoływała we mnie mimowolne drgawki.

Górski Karabach.

– Mamo? – Czujny głos Niny wyrwał mnie z zamyślenia.

– Kochanie... – zawiesiłam głos, szukając w głowie słów, które pomogą mi wytłumaczyć córce tę trudną sytuację bez wzbudzania niepotrzebnego strachu. Wystarczyło, że on mnie, jak trujący jad, atakował każdej nocy. – Widzisz, Gio musiał wyjechać... na południe. Tam jest teraz dużo przypadków zakażeń, każda para rąk...

– Mamo – weszła mi w słowo Nina – proszę cię, nie traktuj mnie jak dziecka! Przecież w Adżarii jest dużo więcej chorych, a tam wcale jakoś Gio nie wzywają. Słyszałam, jak złościłaś się na dziadka Vano. A potem widziałam w telewizji te wojska, mamo. Czy oni... czy te czołgi wjadą do Gruzji? Czy Gio będzie musiał walczyć?

– Nie, na Boga, Nina, jakie czołgi? O czym ty mówisz?! – Zlękłam się nie na żarty. – To lokalny konflikt. Azersko-ormiański. Trwa od lat, myszko. To prawda, że jest trochę blisko naszych granic, ale nie martw się, Gruzja nie bierze w nim udziału. Jesteśmy neutralni i nie mamy z tym nic wspólnego. I Giorgi też nie będzie miał – odpowiedziałam pewnie, zamykając na chwilę oczy, aby czujna Nina nie zauważyła kryjących się w nich kłamliwych błysków. Nie znosiłam ukrywania przed nią prawdy. Tym razem jednak sama nie potrafiłam się z nią zmierzyć.

– I nic mu się nie stanie? Obiecujesz? – spytała miękko, jak nie ona.

Nagle dostrzegłam w niej zalęknioną małą dziewczynkę, która tak wiele przeszła w swoim życiu: rozwód rodziców, śmierć taty, przeprowadzkę do obcego kraju, nowego partnera mamy, jego pobyt w osetyjskim więzieniu, tygodnie niepokoju, aż wreszcie pandemię, która przekształciła wszystko, co znane i bezpieczne, w nowe i trudne.

– Obiecuję. – Podeszłam, próbując objąć Ninkę ramieniem.

Skuliła się w fotelu, odtrącając moją rękę. Usiadłam więc na oparciu, głaszcząc ją delikatnie po głowie.

– Gio wróci cały i zdrowy. Pomoże tylko rannym, którzy trafią na nasze terytorium. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze i już wkrótce znów będziemy razem. Nic mu się nie stanie – przekonywałam. – A tymczasem...

– Tak, wiem, mam iść się uczyć na jutrzejsze lekcje – westchnęła ciężko, podnosząc się z fotela.

– Zustad[2]. – Uśmiechnęłam się, czując, jak ciężki kamień tej rozmowy spada z hukiem na drewnianą, pomalowaną na słoneczny żółty podłogę. I pozostawia za sobą okruchy niewypowiedzianej prawdy.

*

Propozycja przyjazdu do Kamy akurat teraz, kiedy tak wiele nowych lęków pojawiło się w mojej głowie, była wybawieniem. Samotność doskwierała mi jak nigdy. Nie potrafiłam się odnaleźć w znów pustym mieszkaniu, do którego nawet przyjaciele rzadko zaglądali, respektując ograniczenia, które nałożył na nas rząd. Godzina policyjna, zamknięte knajpy, sklepy i firmy sprawiały, że nawet towarzyscy z natury Gruzini oddalali się od siebie, zamykając we własnych domach. Ulice Tbilisi, zwykle o tej porze roku głośne i gwarne, teraz straszyły apokaliptycznym widokiem pustych kawiarnianych ogródków i zabitych na głucho knajp. Przemykający gdzieniegdzie sąsiedzi trzymali dystans, nawet nie próbując się zatrzymać i – jak to mieli jeszcze niedawno w zwyczaju – zagadać o rosnące ceny prądu czy kolejne, złe w ich ocenie, decyzje rządzących.

A mnie, żony lekarza, od wielu miesięcy wszyscy znajomi unikali jak ognia, tak jakbym była żywym źródłem światowej zarazy. Moi pracownicy powiedzieli mi wprost, że boją się przychodzić do biura, wiedząc, że Gio stoi na pierwszej linii ognia niewydolnego systemu opieki zdrowotnej. Przeszliśmy więc prędko na pracę zdalną, wierząc, że jak tylko to się skończy (bo kiedyś wreszcie się skończy!), nadrobimy towarzyskie spotkania.

Nie było mi łatwo kierować zespołem na odległość. Wideokonferencje na Teamsach zastąpiły biznesowe rozmowy, burze mózgów, plotki w kuchni i wspólne fajki. Nie wiedziałam, jak rozwija się biurowy romans Keto i Lashy, czy Levan i jego żona doczekają się upragnionego dziecka, czy zespół w końcu zaakceptuje Tamarę i jej dziewczynę, które lockdown od miesięcy przetrzymywał w Gruzji. Niestety, słabnąca kondycja gruzińskiej i światowej gospodarki odbiła się i na naszej agencji, zmuszając mnie do pożegnania się z częścią zespołu. Ze łzami w oczach zwalniałam zdolnych, młodych ludzi, których z trudem kilka miesięcy wcześniej udało mi się zrekrutować do obsługi dużego klienta z branży nieruchomości. Teraz zagranicznych inwestorów brakowało, niedokończone budynki świeciły pustkami, działania marketingowe zostały więc wstrzymane, a Tamarę i mnie nie stać już było na pensje dla tej części zespołu, która nie miała zajęcia. Ratowałyśmy się zdalną obsługą polskich sklepów internetowych, które – jako jedyne chyba – całkiem nieźle radziły sobie w nowej rzeczywistości. Tamara, ta urodzona optymistka, podnosiła mnie na duchu, każdego dnia zaklinając, że jeszcze chwila i odbijemy, klienci wrócą, a nowi uwierzą w nasze doświadczenie i ekspertyzę. Ja, zmęczona przeżyciami ostatnich miesięcy, kiwałam tylko smętnie głową, próbując uwierzyć w śmiałe wizje mojej szwagierki i wspólniczki zarazem. Jej obecność i zaangażowanie były zbawienne i pomagały mi nie zakopać się w dole ciemnych myśli, które z nieznaną mi dotąd siłą atakowały podczas tych wielu godzin spędzanych w domu, z uczącą się zdalnie Niną, niańczoną przez Makę Helą i pustką po wiecznie nieobecnym mężu, który postanowił mi dołożyć zmartwień, obierając sobie za cel Górski Karabach.

– Maleńka, wiem, że górki mamy ładne, ale patrzysz na nie tak, jakbyś ich wcale nie widziała!

Rozmyślania przerwał mi zasapany głos Kamy, która wparowała do saloniku z dwoma kubkami kawy, po czym zdjęła mi z kolan laptopa i wręczyła parujący napój.

– Fajrant! Koniec pracy na dziś! Zrobiłam ci kawę po twojemu, taką z pianką, jak lubisz. A wierz mi, mleczko od krówki sąsiadki spienia się aż miło! Nawet kożuszek ci zdjęłam... – Uśmiechnęła się radośnie na widok mojej pobladłej nagle twarzy. Na samą myśl o kożuchu z mleka zrobiło mi się słabo. Fuj!

– Przestań! Dobrze wiesz, że gdybyś przyniosła z kożuchem, uciekłabym pierwszą złapaną marszrutką! – warknęłam, bacznie przyglądając się zawartości kubka i próbując opanować lekkie mdłości spowodowane wizją tłustego, pomarszczonego potwora.

– Oj tam, samo dobro płynące z natury. A marszrutka będzie dopiero jutro – nie dawała za wygraną Kama, sadowiąc się na wygodnej kanapie przykrytej kapą malowaną w kolorowe kwiaty. – Helka padła w waszym pokoju, upojona raczyńskim powietrzem i wykończona pogonią za świnkami. Mówiłam ci, że będzie jej tu dobrze!

– Czego nie można powiedzieć o Nince – jęknęłam, wspominając rozmowę sprzed kilku godzin. – Znów zamknęła się w pokoju ze słuchawkami na uszach i nie chce mnie wpuścić do swojego świata. Tęskni za domem i koleżankami. Za normalnością, której przecież wszystkim nam brakuje. Wiesz, spytała mnie dziś o Gio...

– Iiii? – Kama skrzywiła się lekko, przyglądając mi się w skupieniu.

– I nic. Powiedziałam jej prawdę. Giorgi wyjechał na południe. Pomagać chorym.

– Czy aby na pewno? – Mina przyjaciółki wyrażała szczere powątpiewanie.

Westchnęłam ciężko, zastanawiając się, na ile mogę zdradzić jej szczegóły wyprawy zaaranżowanej przez ojca i jego ludzi. Wyprawy, o której na dobrą sprawę sama niewiele wiedziałam.

– Anika, nie musisz mówić więcej. Obie wiemy, w co gra Vano. Konflikt tuż obok granicy martwi nas wszystkich, zaangażowanie Rosjan i Turcji bezpośrednio przekłada się i na nasze bezpieczeństwo. Tu wszyscy mówią o wojnie. Wojnie, w której nikt nie stanie po naszej stronie. Boją się, wspominając lata dziewięćdziesiąte i najazd Rosji w dwa tysiące ósmym. A Gio... daje się wykorzystać, najwyraźniej próbując... nie wiem... odkupić winy?

– Masz rację – przytaknęłam, wspominając smutne, czekoladowe spojrzenie mojego męża, który od tylu miesięcy wciąż nie potrafił znaleźć spokoju.

Traumy sprzed lat kumulowały się ze świeżymi ranami zadanymi podczas tygodni spędzonych w osetyjskim więzieniu i lękiem o chorych toczących walkę z nowym zagrożeniem. Objawiały się kolejnymi opróżnianymi niemal każdego wolnego wieczoru dzbankami wina i agresywnym zachowaniem w małżeńskiej sypialni. Wciąż jeszcze miałam na rękach siniaki – ślady po ostatniej wspólnej nocy.

Od jego powrotu czułam, że kawałek po kawałku tracę męża. I nawet siła mojego przywiązania nie wystarczała, żeby przywrócić światło w jego oczach.

– Giorgi nie potrafi sobie poradzić z tym, co się stało. Ten straszny, brutalny świat zabrał mu nie tylko Nino i Nanę. Zabrał cząstkę jego samego. A całą resztę zatruwa poczucie winy wywołane... sama wiesz czym.

– No właśnie. Co z nim?

– Nie ma go, Kama. Nie ma. – Bezradnie rozłożyłam ręce, czując, jak do oczu napływają mi łzy. – Nikt nie wie, gdzie on jest. Timar zapadł się pod ziemię.

*

Nie było go. Jego telefon nie odpowiadał, chociaż w chwilach desperacji dzwoniłam, łudząc się, że nareszcie usłyszę w słuchawce jego głos. Zaginął – i ani cioteczka Bella, ani ojciec, ani nawet jego wyżej postawieni koledzy nie byli w stanie zlokalizować Timiego. Rosjanie lakonicznie stwierdzili, że jako obywatel Osetii nie podlega jurysdykcji Gruzji, na dowód wysyłając rozmazane zdjęcie paszportu. Nabrali wody w usta, nie chcieli zdradzić żadnych szczegółów. Nie wiedzieliśmy, gdzie Timi przebywa, w jakim jest stanie, a nawet czy żyje.

W dodatku Kate od kilku tygodni się nie odzywała. Początkowo próbowała coś załatwiać przez służby dyplomatyczne Kanady, zainteresować tematem światowe media. Na nic zdały się jej wysiłki. Timar ani nie był znanym opozycjonistą, ani obywatelem znaczącego na arenie międzynarodowej kraju. W pogrążonym w chaosie pandemii świecie Zachód nie chciał drażnić Rosji, która robiła na Kaukazie, co chciała, jawnie angażując się w konflikt armeńsko-azerski. A i Kate najwyraźniej straciła zapał, zapominając o więzionym dawnym kochanku.

Byliśmy bezsilni. Jako Gruzini, jako przyjaciele, jako bliscy.

Temat Timara stał się towarzyskim tabu. Nikt nie śmiał poruszyć go w obecności mojej czy Gio, a tym bardziej w obecności cioteczki. Ta w ostatnich miesiącach schudła i zmizerniała, a na jej twarzy częściej niż uśmiech gościł grymas świadczący o tym, jak bardzo próbuje powstrzymać się od płaczu. Przestała udzielać się towarzysko, wykręcając się strachem przed koronawirusem, a zmartwiony Soso donosił mi od czasu do czasu, że cioteczka nawet nie chce rozmawiać o siostrzeńcu.

Zaginięcie Timara doświadczyło wszystkich. Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się w moim sercu. Przed mężem, rodziną i przyjaciółmi każdego dnia ukrywałam, jak bardzo brakuje mi Timiego. Uciekałam w pracę, aby nie tęsknić, przywdziewałam plastikowy uśmiech, ale i tak każdego wieczoru jak zmora dopadały mnie duszące za gardło wizje. Ból związany ze stratą mojego „brata” uwięził mnie w żelaznym pancerzu, z którego nie umiałam się wyrwać.

Powoli traciłam siebie.

CZĘŚĆ PIERWSZAJESIEŃ

Some were forced to foreign lands

Some would lay dead on the sand

Would you stay and take command?

Would you stay with gun in hand?

They protect the land...

System of a Down, Protect the Land (fragm.)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

KAMA

RACZA, GRUZJA, PAŹDZIERNIK 2020

– Dato! Jak to nie kupiłeś mięsa na suprę? To niby z czego zamierzasz dzisiaj zrobić szaszłyki?! – darłam się do telefonu, chodząc nerwowo po kuchni. Skaranie boskie z tym Gruzinem!

– Upokojsja, ljubov moja, nie razstrajwajsja! – Usłyszałam w odpowiedzi, co doprowadziło mnie do białej gorączki.

– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie mówił do mnie po rosyjsku? Równie dobrze możesz charkać, i tak nie zamierzam ci odpowiadać! Masz być w ciągu godziny z siatą pełną mięcha, jasne?

– Dobrze, dobrze – skwitował po polsku, najwyraźniej próbując mnie rozmiękczyć.

Nic z tego! Dzisiejsza supra miała być moim debiutem w roli gospodyni i wszystko musiało być dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Brak wieprzowiny nie mógł mi tego popsuć... Zaraz, zaraz, a gdyby tak uszczuplić stadko sąsiada?

Moje mordercze zamiary przerwało nagle wtargnięcie małej Helki. Jej mama, zatopiona w pracy, nie zauważyła najwyraźniej, że pozostawione na podwórku dziecko postanowiło przemienić się w potrzebne mi na gwałt chrumkające stworzenie. Helka w wersji Świnki Peppy, od stóp do głów umazana w pozostałym po wczorajszym deszczu błotkiem, prezentowała się uroczo. Niestety, na podłodze zostawiała równie urocze ślady...

– Helka, na miłość boską, coś ty zrobiła?

– Gotowałam charczo na dzisiejszą suprę – odparło spokojnie dziecko, wręczając mi pełen gar błotnej zupy.

– Dzięki, młoda. Idziemy prosto do wanny. Ni­naaaaa!!! Chodź no tu zetrzeć podłogę! Przydaj się na coś ciotce! – ryknęłam w stronę zamkniętych drzwi na końcu korytarza.

– Zaraaaaaz! – dobiegła z oddali znajomo brzmiąca odpowiedź.

– Zaraz to taka... – zaczęłam tekst znany tysiącom matek, ciotek i babek, ale ugryzłam się w język. Nie moją rolą było wychowywanie córek przyjaciółki. Miały przecież mamę. No tak, tylko ich matka... Ech, czasem nie miałam już siły na dziwne nastroje i emocjonalne rozterki Any. „Kobieta na wiecznym życiowym zakręcie” – to określenie chyba najlepiej oddawało ostatnie lata jej życia. Tymczasem trzeba było zakasać rękawy i poradzić sobie z mieszaniną wody, glinianej raczyńskiej ziemi i... matko droga, oby nie niezbitych dowodów bytności trzódki sąsiada...

– Helka, czy prawdziwa gruzińska kucharka musi mieć na sobie całe jedzenie? – westchnęłam, wrzucając do pralki zabłocone ubranka małej.

– No nie musi, ciocia... ale musi wsystkiego splóbować!

– Na Świętą Nino, nie mów mi, że próbowałaś swojego charczo! – Zamarłam, wąchając dyskretnie pozostałości „zupy” widoczne na jej płowych włoskach.

– Plóbowałam... – potwierdziło dziecko.

– Jak cię to nie zabije, to żaden COVID ci niegroźny – mruknęłam pod nosem, rozprowadzając szampon po zlepionych kędziorkach.

– Jestem! Skończyłam calla. Dzięki, Kama! – Do łazienki wparowała Ana i odebrała ode mnie słuchawkę prysznica. – Co za dzień, co za dzień! Ale dobre wieści mam. Zaczyna coś ruszać, wiesz? Rząd uruchomił jakieś nowe linie kredytowe, w Batumi znów się buduje, klienci zaczynają wracać. Oby to nie potrwało tylko do wyborów!

– No oby – potwierdziłam, wychodząc z łazienki i wracając do kuchni. Po drodze odnotowałam, że stan podłogi się nie zmienił i dalej straszyły na nich kałuże zasychającego błota.

– Ninaaaa! Prosiłam cię o coś!

– Juuuuż, ciocia, już!

Z pokoju zwanego pieczarą wypełzło nastoletnie zjawisko. Choć ubrane w powyciągany dres, obsypane trądzikiem, nieco przygarbione od wiecznego siedzenia z nosem w komórce, i tak epatowało młodzieńczą świeżością i słowiańską, dziewczęcą urodą. Ach, nie wiem, czy Ana dobrze zrobiła, przeprowadzając się z dziewczynkami do Gruzji. Za chwilę nie opędzi się od tych kaukaskich biczebi[3]. A niech któremuś przyjdzie do głowy porwanie! Przecież ta tradycja wciąż była tu żywa...

– Działaj, Ninka, bo ja muszę wracać do kuchni. Jeszcze tyle mam do zrobienia, a goście już wkrótce dotrą.

– A tam, to Gruzja, prędko nie dotrą. Ale ja cioci pomogę... – zaproponowała niespodziewanie młoda, podwijając rękawy i wycierając ślady błota z podłogi. – Trochę mi już nudno samej... – przyznała, płucząc szmatę w zlewie.

Postanowiłam kuć żelazo, póki gorące.

– Dobra, to działaj! W spiżarce masz słoiki z kiszonymi żółtymi pomidorami, dżondżoli, rzodkiewkami... Włóż to wszystko do miseczek, są tu, w szafce nad zlewem. Ogarnięte? Okej. To teraz pokrój chleb, w szufladzie są nożyczki...

– Ale po co nożyczki do chleba?

– A to wasza Maka tak nie robi? Shoti dużo łatwiej tnie się nożyczkami! – zaśmiałam się, pokazując młodej sposób podpatrzony u jednej z kuzynek Dato.

– O, jak fajnie! Faktycznie dużo szybciej to idzie! – Nina z zapałem cięła miękki, ciepły jeszcze, chrupiący chleb. Nic nie równało się z jego smakiem! Kiedy przeprowadziłam się do Gruzji kilka miesięcy wcześniej, nie mogłam zrozumieć, dlaczego oni do wszystkiego podają chleb. Nawet ziemniaki jadali z chlebem! On był zawsze na stole, pokrojony w nieregularne szerokie paski, wyłożony na półmiskach, talerzach lub w koszykach. Ja potrafiłam go jeść tylko wtedy, gdy był wyjęty prosto z tone – gorącego, okrągłego pieca, na którego ściankach wyrastał. Obłędny zapach i miękkość wykończona chrupiącą skórą sprawiały, że nie byłam w stanie się mu oprzeć. Pół łódkowatego, podłużnego bochenka w tajemniczych okolicznościach znikało po drodze z piekarni do domu. Dato zawsze się śmiał, widząc oberwany kikut. Pozostałe shoti chował przede mną, chociaż doskonale wiedział, że gdy staną się gumowate i wysuszone, nie będę już nimi zainteresowana.

– Ciocia, a to co? – zaciekawiła się Ninka, zaglądając do miseczki.

– Pasta z pomidorów i jajek – odparłam, próbując łyżeczką oleistej potrawy. Mmm... jednak gruzińskie pomidory, karmione promieniami słońca, nie miały sobie równych. Wystarczyło podsmażyć je na patelni z cebulką i odrobiną sera, dodać do tego adżikę, trochę swanskiej soli, jajka i powstawała kolejna genialna maczanka do chleba. Cziżi-biżi. Sama nazwa wywoływała uśmiech na mojej twarzy.

– Dobre! – potwierdziła Ninka, zerkając na mój telefon leżący na blacie. – Ciocia, co chwilę przychodzą ci jakieś powiadomienia. Chyba ktoś się dobija.

– Okej, zerknę. Ciekawe, co tam pika. A ty pozawijaj, proszę, badridżani. W lodówce masz pastę orzechową, a bakłażany czekają w piekarniku. Tylko pamiętaj, do dekoracji...

– Wiem, wiem, granat! Już namierzyłam! – zawołała mała, zabierając się do pracy.

*

Messenger, grupa: Maja Krasnodębska-Kowalska, Kamila Michalczewska, Sara Krause, Ana Elerdashvili

> Sara Krause

Dzień dobry, kochane. Wiem, że wszystkie zajęte jesteście okrutnie, ale poświęćcie mi sekundę. Która?

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Co: która?

> Sara Krause

Czekaj, słaby internet mam. Wysyła się.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

?

> Sara Krause

O, poszło. Która sukienka?

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Obie fajne! A jaka to okazja?

> Sara Krause

Chrzcimy Juniora. Nic wielkiego, mała rodzinna uroczystość, bo przecież teraz nic nie można.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Iiii... ha! Pochwalę się! Będę mamą chrzestną!

> Ana Elerdashvili

O, Majka, gratulacje! Sara, bierz zieloną, pięknie podkreśli ten Twój nowy rudy!

> Sara Krause

Kasztanowy. Dobra! Jan też głosował na zieloną, ale musiałam się Was dopytać. Mój mózg dalej przypomina ciążowy budyń i mam zaburzone procesy decyzyjne.

> Ana Elerdashvili

Nie martw się, to minie. My Was tu z Kamą pozdrawiamy z Raczy. Przecudnie się urządziła, jak się zdzwonimy na wideo, to wszystko Wam pokażę.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Ekstra! Nie mogę się doczekać, tęsknimy za Wami prze-o-krop-nie! Ciągle sprawdzam, czy coś się zmieniło, jeśli chodzi o loty, ale wygląda na to, że jesteście zamknięci na amen. Co za czasy!

> Ana Elerdashvili

Jesteśmy, jesienna fala i nas dopadła, do wyborów na pewno nic nie otworzą. A i po wyborach pewnie też się niewiele zmieni, nastroje są nie najlepsze. Ci, co mieli wyjechać na Zachód, wyjechali, a reszta klepie biedę. I kopie ziemniaki na zimę.

> Kama Michalczewska

Cześć, dziewczęta. Ana ma rację, jest ciężko. Sezonu turystycznego praktycznie nie było. Dato robi dobrą minę do złej gry. Galerie pozamykane, więc ja wystaw nie robię. Na szczęście dostałam kilka zleceń na kolaże do magazynów i portali, no i okładki książek Sary mnie ratują, więc mamy za co jeść. W razie czego ziemniaczków nam nie zabraknie, he, he. Albo świnkę sąsiadowi zajumam, jak mi znów dziady wlezą na kartoflisko! Czekamy na wiosnę, oby przyniosła odmrożenie.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

U nas też nie lepiej. Wracam na 7/8 etatu, żeby mnie nie zwolnili, ale z mojego zespołu została połowa. A do tego leczą się psychicznie, bo nagle wszystkim objawiła się depresja i siedzą na zwolnieniach. I kim ja będę zarządzać?

> Kama Michalczewska

Sobą, he, he. Może się w końcu za robotę weźmiesz, pani kierowniczko!

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Kama, bo ci przyfasolę twoją fasolą, jędzo!

> Kama Michalczewska

Tak się składa, że nie mam fasoli. Ale mam ziemniaczki, a w przyszłym roku będą też pomidorki, ogóreczki, sałata, cebulka. Wszystko własne, organiczne, bio, eko...

> Ana Elerdashvili

Świńskim guanem nawożone... Gruzja Kamie zawróciła w głowie. Możecie mi nie wierzyć, ale ona potrafi już nawet żyć bez prądu!

> Kama Michalczewska

No nie całkiem, do pracy jednak się przydaje. Muszę przyznać, że te ciągłe przerwy w dostawach prądu to coś, co mnie doprowadza do szału. Ana nie wspominała wcześniej, że to klasyka w Gruzji. Nie ma tygodnia, żeby chociaż na chwilę nie wyłączyli. Ale zaopatrzyłam się w zapas świec i nafty, a Dato ogarnął agregat, więc jesteśmy prądobezpieczni.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Pytanie – na jak długo. Takie zaciemnienia mogą skończyć się małym Polako-Gruzinkiem, he, he.

> Kama Michalczewska

Po moim trupie! Dalej utrzymuję, że bycie ciotką Waszych „bombelków” to rola mojego życia. Mamy za to nowego psa, o! Zobaczcie, jaki piękny.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Ooo, cudny. Skąd go wzięliście? I dlaczego ma obcięte uszy?

> Kama Michalczewska

To owczarek kaukaski. Przyplątał się, sama wiesz, że tu psów nie brakuje. A ten drań mały jeszcze. Ktoś go musiał porzucić, rozpytywaliśmy w okolicy i nikt się nie przyznał. A uszy... No cóż, tu, w górach, obcina się psom uszy, żeby wilki ich nie złapały.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Serio? O matko, to w sumie jednocześnie okrutne i nie.

> Kama Michalczewska

Nom. Ten jest wyjątkowo zabawny. Nabiczvari. Drań.  Chociaż Dato woła na niego „Miszek”.  Lata toto za mym Gruzinem, w nocy kładzie się w nogach, grzecznie, ale rano leży już między naszymi głowami. Widzicie, ja się na wychowanie nie nadaję, nawet z psem mi nie wychodzi.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Dałabyś radę. A Miszek słodki!

> Ana Elerdashvili

Potwierdzam! Helka go maltretuje jak maskotkę, a on nic. Nawet nie warknie. Zaprzyjaźnili się bardzo, nie wiem, Kama, czy my z nim nie wrócimy do Tbilisi.

> Kama Michalczewska

Co to, to nie! Miszek jest mój. Nie oddam! Przydaje się do wyganiania świń sąsiada!

> Sara Krause

Ale fajny! Wybaczcie, dziewczęta, nie nadążam! Junior dopadł piersi i nie chce odpuścić, a cała reszta gromadki zazdrośnie spogląda w jego stronę. Oszaleję tu z nimi!

> Kama Michalczewska

Sara, a jak powieści?

> Sara Krause

Siedzę po nocach, kiedy tylko młody daje mi chwilę. Na szczęście z napisaniem wyrobiłam się przed porodem i drugi tom Waszych gruzińskich historii już w redakcji.

> Maja Krasnodębska-Kowalska

O rany, nie żartuj! Będzie drugi? O niczym nie wiedziałam!

> Sara Krause

Zabroniłam dziewczynom puścić parę z ust, sorry, Majka! Miała być niespodzianka, ale nie wytrzymałam!  Historia Gio jest tak inspirująca, że nie mogłam się powstrzymać! Ana, podziękuj mu raz jeszcze, że zgodził się na jej opisanie! I Kama – widziałam kolażową okładkę, jest idealna!

> Ana Elerdashvili

Nie ma problemu. Mam nadzieję, że tym razem wróci na tyle szybko, że nie nazbierasz materiałów na trzecią część! Jestem już tym wszystkim zmęczona. Chciałabym po prostu pożyć, nudno i spokojnie. Bez tych ciągłych nerwów, strachu i bólu. Wystarczy, że Timi... Ech... Uciekam do roboty, bo wieczorem mamy suprę! Kama jako gospodyni... same rozumiecie.

> Kama Michalczewska

Taka ze mnie gospodyni, że dziś mało co lobio nie przypaliłam!

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Ale udało się opanować katastrofę? Ja też uciekam. Zaraz przychodzi kolejna kandydatka w castingu na najlepszą nianię dla Jana Kowalskiego. Wybór niani to jakiś koszmar. Ostatnia delikwentka ewidentnie uciekła z psychiatryka. Rozbiegany wzrok, nerwowy chichot. Poprzednia – jeszcze lepsza, wprost wypaliła, że najlepszą metodą wychowawczą jest zamykanie latorośli w ciemnym pokoju. Te kobiety kompletnie nie wiedzą, czym jest RB, NVC...

> Kama Michalczewska

Ja też nie wiem, a jakoś żyję...

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Ale Ty nie masz dzieci. Rodzicielstwo bliskości, non violent communication, wychowanie bez przemocy, z poszanowaniem młodego człowieka.

> Kama Michalczewska

Zatrzymałam się na bezstresowym... Ale widok rozwrzeszczanych dzieciaków brata Andrew, które robiły, co chciały, kompletnie do mnie nie przemówił.

> Sara Krause

Kama, RB to co innego. Wytłumaczymy Ci, jak przyjdzie czas. Na Miszka może nie podziałać. Jak będziesz mieć z nim problemy, polecę Ci psiego behawiorystę. W tych czasach zrobi Miszkowi terapię online.

> Kama Michalczewska

Czyś Ty do reszty zwariowała? To jest Gruzja! Jak tu usłyszą, że robię szczeniakowi terapię online, zabiją mi bramę dechami i zaczną odstawiać jakieś raczyńskie czary-mary! Chociaż może to by pomogło na te świnki sąsiada?

> Maja Krasnodębska-Kowalska

Terapia online psa remedium na świnki? Takie rzeczy...

> Kama Michalczewska

...tylko w Gruzji! Nachwamdis[4], gogony, wracam do ogarniania supry!

*

Supra to nie jest zwykła kolacja. Supra to święto współistnienia. Sztuka bycia razem. Tradycja kultywowana przez pokolenia. Afirmowanie bliskości. Właściwie to suprę należałoby postrzegać nie jako rzeczownik, ale jako czynność – suprowanie. Tak to powinno się określać. W domu, na kamieniu nad potokiem, w ogrodzie, przy starym, drewnianym, pokrytym ceratą stole, w cieniu brzoskwiniowego drzewa. Czasem nie trzeba było wiele. Ot, złowione w strumieniu ryby zgrillowane na żarze z winogronowych witek, pomidory i ogórki z przydomowego ogródka, chleb lub chaczapuri z przydrożnej budki, ser sulguni i, oczywiście, nieodzowne wino wystarczały, aby do późnych nocnych godzin prowadzić dyskusje o życiu, marzeniach, wznosić toasty za Boga, Gruzję, tych, co odeszli, przyjaźń i kobiety. Aby z sobą być.

Pamiętam, jak mnie zaskoczyło, gdy niektórym turystom się wydawało, że przyjadą do Gruzji, zapłacą sto lari i zaliczą suprę jako kolejną atrakcję. Zwiedzanie Cminda Sameba, Tbilisi, plaża w Batumi, kanion Okatse, bo blisko kutaiskiego lotniska, i obowiązkowa supra. Taki gruziński teatr za stołem. Bez znajomości gospodarzy, zasad, całej ceremonii, którą – niczym dyrygent – zawiadywał tamada. Sama w pierwszych miesiącach mojego integrowania się z lokalną społecznością popełniałam milion suprowych gaf. Pamiętam, jak Dato się żachnął, gdy podczas jednej z pierwszych supr, w których uczestniczyłam, skomentowałam wygłoszony przez tamadę toast. Lub gdy nakłaniałam gospodynię, aby usiadła z nami do stołu. Gdy nie zrozumiałam, jakim zaszczytem jest przekazanie mi głosu i możliwość wniesienia toastu. Gdy wstałam od stołu wtedy, gdy powinnam siedzieć i słuchać. Albo upiłam łyk wina bez toastu.

Zderzenie z kulturą supry było dla mnie ogromnie trudne. Nie rozumiałam, dlaczego kobiety trzymają się z daleka, dlaczego nie usiądą z nami, za to wchodzą w rolę służących i co chwilę przynoszą na stół kolejne dania, a po zakończeniu biesiady chowają pozostałości w przepastnych spiżarniach i sprzątają po gościach. Nie rozumiałam, dopóki nie odkryłam, jak bardzo one są znudzone tym powtarzającym się latami schematem. Dla mnie supra była świętem, dla nich – codziennością. Zamiast siedzieć przy stole z mężczyznami, wolały spędzać czas w kobiecym gronie, wymieniając się ploteczkami. Nie interesowały ich rzewne toasty, których treść, powtarzaną w bardziej lub mniej rozbudowanej formie, mogły recytować z pamięci. Wszak przez lata słuchały, jak dziadek, ojciec, wuj lub przyjaciel domu wygłaszał je niczym modlitwę.

Chociaż byłam w Gruzji krótko, coraz chętniej, zamiast zasiadać przy stole, nieśmiało kierowałam się w stronę kobiet. Tych mniej otwartych, bardziej zdystansowanych, tworzących zamknięte, kobiece kręgi i... wciąż patrzących na mnie jak na dziwadło bądź jak na konkurencję, która sprzątnęła co niektórym sprzed nosa dość obrotnego i nieźle prowadzącego się wolnego chłopaka. Bolało mnie, jak w mojej obecności zaprzestawały codziennych rozmów i przechodziły na oficjalny ton Gruzinek, dla których byłam aż i tylko gościem – a więc kimś, komu trzeba usłużyć, bo gość to w domu świętość. Nie byłam częścią ich społeczności i zapewne wiele wody w Rioni musiało upłynąć, zanim mogłabym do nich dołączyć.

Tym razem chciałam poczuć się gospodynią. I zorganizować suprę – najlepszą w całej Raczy. Szkopuł w tym, że dobrymi chęciami...

*

– Masz to mięso?!

Od progu rzuciłam się na Dato wysiadającego z terenowego mitsubishi pajero, który kiedyś może był srebrnego koloru, ale obecnie zdecydowanie korespondował z motywem przewodnim dzisiejszego dnia, jakim było błoto.

– Kama, wsio okej! – roześmiał się wesoło, po czym widząc moją wściekłą minę, spoważniał i dodał już po angielsku: – Dzwoniłem do znajomego. Przywiezie za godzinę. Nie denerwuj się. To jest Gruzja. – Rozłożył ręce w bezradnym geście.

Westchnęłam ciężko, przymykając oczy. „To jest Gruzja” – tak często słyszałam te słowa, próbując reagować na milion absurdów dnia codziennego, które doprowadzały mnie do szału. „To jest Gruzja”, bo sklep jest zamknięty, choć powinien być otwarty od rana. Bo dentysta nie przyszedł, choć się umawialiśmy, ponieważ poprzedniego wieczoru ostro zaimprezował. Bo taksówkarzowi zabrakło paliwa i chociaż dopchał auto do stacji, zatankował pięć litrów, musiałam godzinę czekać, aż skasuje błąd komputera w swojej sprowadzonej ze Stanów toyocie prius. Bo marszrutka wypełniona pasażerami pojechała naokoło, nadrabiając kilkanaście kilometrów, aby zawieźć – niczym kurier DPD – torbę ze sprawunkami z miasta jednemu z tubylców. Bo nigdy nic nie było na czas i tak, jakbym sama chciała. A Dato tylko się uśmiechał, widząc moje frustracje, wzruszał ramionami i powtarzał: „To jest Gruzja”.

– Gruzja, Gruzja, supra się sama nie przygotuje – mruknęłam pod nosem i już odwracałam się na pięcie, gdy mój Gruzin złapał mnie wpół i mocno przycisnął do siebie.

– Momenatre chemo siyvarulo[5] – wyszeptał mi do ucha, przesuwając dłonie na moje biodra.

– Ja za tobą też – odparłam, gwałtownie wyrywając się z objęć i próbując nie dać się złapać w sidła kaukaskiego macho. Miałam mnóstwo zadań do wykonania, a temu zebrało się na amory.

– Serce moje, coś ty taka dziś zdenerwowana? – spytał zaskoczony, jakby naprawdę się nie domyślał, ile stresu kosztowało mnie przygotowanie dzisiejszego przyjęcia. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Uśmiechnął się rozbrajająco i skierował do swojej szopy.

No tak, jak zwykle wszystko było na mojej głowie, a on zamierzał spędzić najbliższe dwie godziny na swoich ulubionych męskich czynnościach, czyli odwiecznym rozkręcaniu i skręcaniu starego terenowego GAZ-a (w Polsce powiedzielibyśmy „zabytkowego”, tu jednak nie wyróżniał się spośród wielu sobie podobnych, rdzewiejących i spalających trzydzieści litrów na sto kilometrów kup złomu). Westchnęłam głośno i wróciłam do kuchni, w której dla odmiany królowała oderwana wreszcie od komputera Ana.

– O, jesteś. Słuchaj, pomyślałam, że może... może by tak wprowadzić trochę nieznanej im polskiej kuchni? Zobacz, znalazłam w spiżarni grzyby, mamy kapustę. Może zrobię pierogi? – rzuciła przez ramię, zakasując rękawy.

Zaskoczona zauważyłam na jej przedramionach ogromne siniaki, postanowiłam jednak milczeć. Coś niedobrego działo się z Aną, ale to nie był czas i miejsce na tę rozmowę.

– A rób, rób. Sama miałam taki pomysł. Polsko-gruziński mariaż kulinarny. Bigos już się rozmraża, zaraz usmażę też kilka schabowych, tylko zakwasu na żurek ani naszej kiełbasy nie mam. Dato wszystko zużył latem. Twierdził, że to najlepsza zupa na upały. Już nawet kombinowałam, jak to samej zrobić, ale... No, nie wyszło, a w szale tego remontu nie miałam głowy. Ale za to remont się udał, prawda?

Rozejrzałam się z dumą po jasnym, czystym kuchennym wnętrzu. Uwielbiałam to miejsce, uwielbiałam w nim przebywać, oddawać się kulinarnym eksperymentom, smakować, zagniatać ciasto, dusić mięso, smażyć kartoszki. Kuchnia była moim wymarzonym królestwem, sercem domu, który od podstaw na obcej ziemi stworzyliśmy z Dato. Białe fronty szafek, przyozdobione kolorowymi, ceramicznymi gałkami, genialnie komponowały się z drewnianymi blatami, podłogami i surowymi belkami zdobiącymi ściany i sufit. Przywieziona z Polski bolesławiecka ceramika dumnie prezentowała się w ponadstuletnim, znalezionym przez nas w szopie i odnowionym przez Dato kredensie. Wyszperany na tbiliskim targu stary, ręcznie tkany kilim zdobił ścianę, przy której stał ogromny, pomalowany na biało stół z grubo ciosanych dech. Kolorowe krzesła – każde z innej parafii i w innym, mocnym kolorze – ożywiały kuchenne wnętrze.

Wreszcie miałam dom, o którym od tylu lat marzyłam i który miałam stworzyć już wiele lat temu. Dla kogoś zupełnie innego. Nie małą kawalerkę na Ursynowie, w której zamieszkałam po studiach, nie nowoczesny, zimny od metalu i szkła apartament, w którym żyłam z Andrzejem. Tu, w Gruzji, znalazłam dom i stworzyłam dom, stawiając wszystko na jedną kartę. Próbując zapomnieć o tym, co wydarzyło się tak dawno temu.

– Wyszło wspaniale! Naprawdę! – potwierdziła Ana, zagniatając ciasto na pierogi. – Kuchnia jest piękna, przytulna, ale pomysł z leśnym wystrojem pokoi dla gości to był strzał w dziesiątkę! Jestem nimi zauroczona! To naturalne drewno połączone z bielą tkanin, zielenią roślin... I te wydziergane przez ciebie kolorowe poduszki i patchworkowe narzuty... Cudo!

– Dziękuję. Chciałam, żeby to miejsce zachęcało do odpoczynku. Dawało wytchnienie, nie konkurowało z widokiem gór i lasu, a wkomponowało się w otoczenie. Tak bardzo bym chciała, żeby już zapełniło się gośćmi!

– Jeszcze trochę i się zapełni, zobaczysz! W końcu rząd będzie musiał otworzyć granice, długo tak gospodarka nie pociągnie – westchnęła Ana, odrywając lepkie ciasto od palców. – Ty popatrz, pierogi zawsze potrafiłam lepić, a chinkali nadal mi się rozlatują podczas gotowania – jęknęła, wałkując placek na drewnianej stolicy.

– Sprzedam ci patent, jaki zdradziła mi jedna z tutejszych. Ciasto musi być twarde jak kamień, nie tak delikatne jak nasze pierogowe, ale elastyczne i mocno, długo ugniatane. Wtedy utrzyma ciężar nadzienia, a mięso będzie miało okazję puścić rosołek. Ostatnio tak się zawzięłam, że aż odcisków na dłoniach dostałam od tego wałkowania. Ale wyszło! Ani jeden się nie rozleciał!

– O widzisz, muszę spróbować! Faktycznie kombinowałam zawsze z takim naszym, pierogowym... No nic to, za to pierożki będą pierwsza klasa! Spróbuj farszu.

– Dobry! – Cmoknęłam z uznaniem, układając na półmisku przygotowane przez Ninkę badridżani.

– Kama, a wracając do tego domu... nie miałyśmy okazji wcześniej pogadać... Ale dlaczego akurat Racza, a nie Kachetia, Swanetia czy, no nie wiem, nawet Samegrelo? – zagadnęła mnie przyjaciółka.

*

Zamyśliłam się, powracając do wydarzeń sprzed kilku miesięcy. I tego najdroższego wspomnienia, z marca, kiedy pierwszy raz stanęłam na tej ziemi i poczułam TO. Tuż przed wybuchem pandemii i zamknięciem wszystkiego Dato postanowił pokazać mi Gruzję. Prawdziwą Gruzję, ze wszystkimi jej odcieniami. W lutowej słocie przejechaliśmy kraj niemal wzdłuż i wszerz, wszędzie tam, gdzie drogi były na tyle otwarte i przejezdne, że dało się przebić terenówką. Zachwycałam się kaukaskimi szczytami, dumnie prezentującymi się nad otulonymi zimową aurą swaneckimi wioskami, urokiem pustej o tej porze roku nadmorskiej Adżarii, rodzinnością leniwie funkcjonującej Kachetii i tętniącym życiem narciarskim kurortem Bakuriani. Aż pewnego dnia, gdy już mieliśmy kierować się z Kutaisi do Tbilisi, do Dato zadzwonił kolega z dawnych lat, zapraszając go do Raczy.

Pamiętam, jak bardzo wówczas nie chciało mi się ruszać na kolejną wyprawę. Po miesiącu podróżowania miałam serdecznie dość wyboistych dróg. Leżałam w hamaku, w ogrodzie u znajomych, cieszyłam się rozkwitającą każdego dnia wiosną, która zdążyła już obsypać drzewka magnolii przepięknymi kwiatami, popijałam estragonową lemoniadę w kolorze popularnego płynu do mycia naczyń i kontemplowałam ciszę. A on znów mnie gdzieś ciągnął! Pokłóciliśmy się wtedy solidnie, chciałam nawet zaczekać na niego w Kutaisi albo wrócić marszrutką do stolicy, ale drań miał swoje skuteczne sposoby na przekabacenie mnie. Z nadąsaną miną wsiadłam do padżerasa i ruszyliśmy w stronę Ambrolauri.

Wiosenny, pagórkowaty, sielski krajobraz powoli zaczął ustępować coraz wyższym górom. Minęliśmy Tkibuli i mozolnie wspięliśmy się na przełęcz Narekala, z której roztaczał się widok zapierający dech w piersiach. I choć w pośpiechu wkładałam ciepłą puchową kurtkę, o której zdążyłam zapomnieć w Kutaisi, w kilka chwil przestałam żałować, że dałam się namówić na kolejną wycieczkę.

– To jeszcze nie koniec, serce – zapewnił mnie Dato, obejmując mocno i chuchając w moje zmarznięte dłonie.

Po kilku kilometrach przed naszymi oczami zaprezentowało się w całej krasie jezioro Shaori. Chyba nigdy nie widziałam piękniejszego miejsca, choć Gruzja nieustannie mnie zachwycała widokami jak z tandetnych magnesików eksponowanych na straganach w każdej turystycznej miejscowości.

W Ambrolauri zatrzymaliśmy się na szybki posiłek i drobne zakupy na małym targu, pełnym lokalnych bogactw. Świeże warzywa na początku marca (!), pęki kolendry, przyprawy i zioła w jutowych woreczkach, sos tkemali w butelkach po lemoniadzie, jajka, ryby, mięso, domowe wino i czacza kusiły z każdego stoiska, zachwalane przez sprzedawców. Zaopatrzeni w niezbędne wiktuały ruszyliśmy dalej, w stronę Oni. Na asfalcie, dotąd czarnym, coraz częściej widać było ślady śniegu, a temperatura spadła w okolice zera.

– Gdzie mieszka ten twój znajomy? – spytałam, studiując mapę Google.

– Jeszcze dalej, w małej wiosce Ghebi – odparł Dato, niedbale prowadząc jedną ręką, choć droga robiła się coraz bardziej śliska i kręta.

– Matko droga, toż to koniec świata! – mruknęłam pod nosem, próbując powiększyć mapę na ekranie telefonu. – Dalej to już tylko...

– Kaukaz. I Rosja. A obok Osetia – dopowiedział Dato, nucąc pod nosem gruzińskie przeboje dochodzące z radia.

Z zaskoczeniem stwierdziłam, że wyłapuję z nich pojedyncze słowa. W niemal każdej słyszałam menatreba, sicockhle, guli[6] i tym podobne świadczące o cierpieniu i tęsknocie autora za kobietą jego serca, która żyje z innym, bądź głoszące piękno ojczyzny, w której przyszło mu żyć.

Wreszcie minęliśmy pierwsze zabudowania i na głównym skrzyżowaniu leżącym w środku wioski skręciliśmy w jedną z dróżek. Po chwili walki ze śliską, błotnisto-śniegową nawierzchnią z pomocą reduktora naszej terenówce udało się pokonać trasę i zatrzymaliśmy się pod starym domem, z którego wyszedł wysoki, przystojny Gruzin w średnim wieku. Minutę później panowie tonęli już w charakterystycznym uścisku zakończonym soczystymi cmoknięciami w policzki.

– Kama, a to właśnie Nika – przedstawił nas Dato.

– Gamardżoba[7]. – Uścisnęłam mocno wielką jak bochen dłoń gospodarza, przyglądając mu się spod zmrużonych przed ostrym słońcem powiek.

– Zapraszam, rozgośćcie się – powiedział Gruzin, wykonując szeroki ruch ramieniem, jakby chciał oferować nam całą przestrzeń dookoła.

I wtedy zobaczyłam i poczułam TO. To było moje miejsce na ziemi. Ciszę mąciły jedynie szum płynącej w pobliżu rzeki Rioni, mającej źródło jeszcze wyżej, niemal pod granicą z Rosją, muczenie wszędobylskich krów i rżenie koni. Nie słychać było dźwięków ulicy, miasta, klaksonów samochodów, nie było czuć zapachu spalin. Ponad zalesionymi wzniesieniami górowały ośnieżone szczyty wysokiego Kaukazu. Krystalicznie czyste powietrze wypełniło mi płuca. Zachłysnęłam się, czując, jak pod powiekami zbierają mi się łzy.

Ja, ta zimna w środku Kama, która od tylu lat nie potrafiła CZUĆ, która ponad wszystko stawiała zdrowy rozsądek, wyszeptałam jedynie do Dato:

– Tu zostajemy...

ROZDZIAŁ DRUGI

TIMAR

CCHINWALI, SAMACHABLO (OSETIA POŁUDNIOWA),

PAŹDZIERNIK 2020

Niechętnie przekręciłem się na drugi bok, zaciskając oczy, porażone intensywną wiązką lumenów padającą zza okna. Jesienne słońce, wyjątkowo ostre jak na tę porę roku, bez pytania wkradło się do pokoju, sadowiąc na mojej poduszce. Jeszcze chwilę... jeszcze nie... – zaklinałem w myślach, bezskutecznie próbując wrócić do przerwanego błyskami światła snu. Choć znałem go na pamięć, mogłem odtworzyć, klatka po klatce, każdą scenę, marząc, by znów poczuć się jego częścią. Był jak ulubiony film, który możemy oglądać w nieskończoność, który przynosi nadzieję i wiarę w lepsze jutro. Tylko w tym filmie występowały postaci, których twarzy kiedyś mogłem dotykać, a ich uśmiechy rozjaśniały najpiękniejsze chwile mojego życia. Chciałem do nich wrócić. Chciałem znów poczuć ich ciepło, zobaczyć blask bijący z ich oczu. Chciałem znów być wśród nich. Chociaż we śnie.

Słońce jednak było nieubłagane. Rozpanoszyło się w całym, niewielkim pomieszczeniu, bez rolet czy zasłon. Nie pozwoliło wrócić do marzeń i mrzonek o przeszłości, którą bezlitosny los postanowił mi odebrać. Gwałtownie przypomniało, kim jestem i gdzie jestem. Oblało światłem rzeczywistość, w której utknąłem wiele miesięcy temu, wcale nie sprawiając, że – rozjaśniona jego promieniami – stała się bardziej optymistyczna.

Zmusiłem się do otwarcia oczu. Ten widok znałem aż za dobrze. Surowe szare ściany, pozbawione jakichkolwiek ozdób czy obrazów. Drewniana, skrzypiąca ze starości podłoga. Prosta szafa, prostokątny, zniszczony stół, krzesło, turecki wydeptany dywan. Kilka rosyjskich książek na półce, które mógłbym cytować z pamięci, choć ich treść sprawiała, że wszystko we mnie zaciskało się w akcie protestu przed propagandą, którą próbowały mnie karmić. Zwisająca z sufitu żarówka. Smętny samotny kwiatek, którego z trudem udało mi się przywrócić do życia. Szkoda, że z samym sobą tak dobrze mi nie szło...

Ojciec nie rozpieszczał jedynaka. Właściwie to ta izba, w przeciwieństwie do innych pomieszczeń w willi, którą sobie wybudował – on, wielki przywódca zbuntowanych Osetyńców – niewiele różniła się od więziennej celi, do której trafiłem za jego przyzwoleniem. Może łóżko było wygodniejsze, a czysta pościel zastąpiła dziurawy, zawszony koc. No i mogłem poruszać się po domu i ogrodzie – co prawda pod eskortą, ale zawsze to coś. O ile miałem siłę i pomoc ogrodnika, a ojca nie było w domu. Kiedy był, nie pozwalał mi ruszać się z tego pomieszczenia. Nakazał mi się nie wychylać. Miałem udawać, że mnie nie ma – że nie ma syna marnotrawnego, który podstępem latami próbował sprzeciwić się woli ojca. Takie było życzenie Aslana Khetagurova i nikt ze służby czy uzbrojonych po zęby bandytów nazywających się ochroną nie śmiał go podważyć. Pilnowali mnie przez całą dobę, nie spuszczając z oka, nawet kiedy udawałem się do łazienki. Tak jakbym miał jak i dokąd uciec. Nie miałem. Wysokie, murowane ogrodzenie zakończone uzbrojeniem z kolczastego drutu skutecznie niweczyło pomysł wydostania się z tej monitorowanej dniem i nocą twierdzy. Dawno straciłem nadzieję, że ktokolwiek albo cokolwiek sprawi, że uda mi się wyrwać z tego „luksusowego” więzienia. Byłem skazany na samotność i zamknięcie – wśród obcych, choć na ukochanej ziemi moich przodków.

Ojciec odciął mnie nie tylko od ludzi, ale również od informacji. Zabrał telefon, zabronił oglądać telewizję, czytać gazety. Nie pozwalał nikomu ze mną rozmawiać. Doskonale wiedział, że wiadomości ze świata mogłyby być dla mnie źródłem nadziei. A nadzieja i wiara były ostatnimi, co chciałby mi dać.

Poranki wywoływały największą rozpacz. Zabierały sen. Niszczyły nadzieję. Oświetlały widoczne z okna szczyty, za którymi kryła się moja prawdziwa ojczyzna. To już zrozumiałem. Ona była tam, nie tu. Tam, gdzie płynęła krew bliskich mojej matki. Tam, gdzie biło serce mojej miłości. Nie chciałem być synem Aslana, choć dla ludzi tutaj był drugi po Bogu i Putinie. A on nie chciał takiego syna.

Moją rolę przejął Rustam, jego bękart z nieprawego łoża, syn właścicielki lokalnego sklepu. Z czasem, leżąc całymi dniami i gapiąc się w sufit, powróciły do mnie okruchy wspomnień z dzieciństwa. Dziwna relacja ojca z małym, walecznym, ciemnookim chłopcem. Niechęć mamy do robienia zakupów u Zariny. Jej smutny wzrok, kiedy mijaliśmy na ulicy kopiącego piłkę Rustama.

W ostatnich miesiącach często słyszałem rozbrzmiewający w willi głos mojego brata, próbowałem wyłapać sens ze strzępków słów, które docierały do mojej celi. Podczas pijackich wieczorów obaj tracili kontrolę, zdradzając wiele informacji, które z pewnością nie były przeznaczone dla moich uszu. Notowałem je skrzętnie w głowie, nie wiedząc, kiedy i w jakich okolicznościach mogą mi się przydać. Nie było mi jednak dane się dowiedzieć, co ojciec zamierza ze mną zrobić. Początkowo myślałem, że trzyma mnie jako zakładnika, chcąc wymienić na kogoś, na kim mu zależało. Może na broń, może na pieniądze. Ale one nie nadchodziły. Nie chciał mnie przehandlować ani oddać. Ani zrobić ze mnie żołnierza. Ani zabić.

Chciał mnie ukarać najboleśniej, jak potrafił.

W końcu dla niego byłem bezużyteczny.

Syn – zdrajca. I kaleka.

*

Nie chciałem wracać do wspomnień tamtego wieczoru, ale obrazy same stawały mi przed oczami. Nadzieja na wolność, którą dała mi Kate, rozwiała się wraz z widokiem Rustama stojącego z wymierzoną prosto w jej serce bronią. Sekundy, które zdawały się godzinami. I ten impuls, nagły głos, który usłyszałem w głowie, a który kazał mi rzucić się w jej stronę. Ochronić tę małą, dzielną wojowniczkę. Ratować ją za wszelką cenę – nawet za cenę własnego życia. Nic więcej się nie liczyło. Tylko ona, moja dziewczynka. Huk wystrzału. Światła odjeżdżającego samochodu.

Nie czułem bólu, kiedy kula przeszywała na wylot moje plecy. Nie czułem go, kiedy wpychałem Kate do ruszającej z piskiem opon furgonetki ani gdy dwa dni później obudziłem się w zimnym, obskurnym szpitalu, obserwowany przez czujnych osiłków obwieszonych karabinami. Nie bolało nawet wtedy, kiedy lekarz, w eskorcie mężczyzn w kominiarkach, oznajmił mi, iż, niestety, robił, co w jego mocy (ach, ile razy w życiu sam musiałem użyć tego wyświechtanego frazesu!), ale nie mogę chodzić.

N i e  m o g ę  c h o d z i ć !

To była zemsta mojego ojca za zdradę, której wedle niego się dopuściłem. Pozwolił, abym stał się bezużyteczny. Przykuł mnie do wózka, nie tłumacząc, co tak naprawdę się wydarzyło i czy kiedykolwiek będę mógł odzyskać sprawność w bezwładnych kończynach.

Odebrał mi nie tylko wolność i sprawność. Zabrał mi nadzieję.

A jednak to mnie nie złamało. Ból poczułem dopiero, gdy po raz pierwszy przyśniłaś mi się ty. Biegaliśmy razem po usianej kwiatami górskiej łące. Twój śmiech odbijał się echem od kaukaskich szczytów. Trzymałaś mnie za rękę, a potem tuliłaś, jakbyś odzyskała utracony skarb. Czułem zapach twoich włosów, dotyk nagich piersi, miękkość twojego brzucha...

Bolało, bo nic nie boli bardziej niż strata ukochanej osoby. Tej pustki nic nie zasypie.

Tym się stałem, Anika. Kaleką. Bezużytecznym cieniem samego siebie. Kaukaski biczo odszedł w zapomnienie. Moje ciało stało się wrakiem, który osiadł na mieliźnie. Moje zwiędłe nogi nie chciały mnie słuchać. Skazany byłem na błaganie o pomoc innych.

Pomoc nie nadchodziła.

Jednak wypełniłem misję. Dzięki mnie Gio i Kate wrócili do Gruzji. Wiem o tym z podsłuchanej rozmowy ojca z Rustamem. Oni wrócili, byli bezpieczni. Tak jak chciałaś. Spełniłem obietnicę daną tobie i Vano. A teraz tkwiłem w tej mojej celi, godzinami wpatrując się przez zakratowane okno w wierzchołki gór, za którymi wiodłaś szczęśliwe życie ze swoim ukochanym Gio. Już mnie nie potrzebowałaś. Timar zrobił swoje, mógł odejść. Lepiej, że go nie ma. Nie musisz dalej się miotać, wciąż zadawać sobie pytania, czy wtedy dobrze wybrałaś. Możesz żyć, oddychać, cieszyć się czasem spędzonym z nim i dziewczynkami. On wygrał. Wygrał wszystko to, o czym marzyłem. Dostał to... za nic!

Nienawidziłem go! Nienawidziłem, bo przez niego tu trafiłem. Przez niego byłem przykuty do tych pieprzonych dwóch kółek, do tej imitacji wolności.

Tak. Byłem wściekły. Wkurwiony. Każdego dnia tylko ta złość sprawiała, że znajdowałem w sobie siłę, aby podnieść się z łóżka i usiąść na wózku. Zmusić służbę do zwiezienia mnie do ogrodu. Siedzieć wśród drzew i udawać, że nie widzę tych czujnych oczu i rejestrujących każdy mój ruch kamer. Jaki ruch? Taniec na kołach? Dobre sobie!