To, czego pragniesz - Katherine Center - ebook + książka

To, czego pragniesz ebook

Katherine Center

3,9
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna uroku, podnosząca na duchu opowieść o poszukiwaniu radości w obliczu tragedii. Bije z niej kojące ciepło.

Kirkus

Powieść Katherine Center pokazuje, jak cieszyć się życiem mimo przeciwności losu. Jest prawdziwym zastrzykiem optymizmu, tak potrzebnym w dzisiejszych trudnych czasach.

Bookpage

Samantha Casey jest młodą, pogodną kobietą. Pracuje jako szkolna bibliotekarka i kocha swoją pracę. Uwielbia wszystkich uczniów i nauczycieli, których traktuje jak swoją rodzinę. W przeszłości była jednak zupełnie inną osobą.

Duncan Carpenter jest nowym dyrektorem w jej szkole. Dla niego w życiu najważniejsza jest dyscyplina i przestrzeganie zasad. Duncan wie, że życie to nie przelewki, a niebezpieczeństwo zawsze czyha tuż za rogiem. W przeszłości był jednak zupełnie inną osobą.

Znają się z poprzedniej szkoły. Lata temu Sam szaleńczo kochała się w Duncanie. Była jednak niedostrzegalna ­– i to nie tylko dla niego. Dla wszystkich. Nawet dla samej siebie. Sam porzuciła dawne życie, znalazła nową szkołę i rozpoczęła wszystko od nowa.

Kiedy Duncan zostaje zatrudniony jako nowy dyrektor w szkole, w której bezpieczną przystań znalazła Sam, młoda bibliotekarka jest pełna obaw.

Wkrótce jednak okazuje się, że uroczy Duncan, jakiego znała, jest teraz nudnym, surowym służbistą, który za cel wziął sobie zwiększenie poziomu bezpieczeństwa w szkole, nie zważając zupełnie na to, że jego działania mogą zniszczyć lokalną sielankę.

Czy Sam i Duncan podejmą ryzyko i poddadzą się rodzącemu się między nimi uczuciu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Data ważności licencji: 4/13/2026

Oceny
3,9 (744 oceny)
281
228
150
71
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Evalia_Shotek

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka. Ponieważ czytałam ja po Będę twoim bodyguardem wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać. Czyli że będzie bardzo bardzo długi wstęp, do połowy książki, dopiero potem akcja zacznie przyspieszać. I że będzie niespodziewany zwrot akcji. No i był. Mimo że nie lubię takiej narracji książkę czytało się naprawdę dobrze. Przyznaje mogłoby być w niej trochę erotyzmu bo pocałunki są świetnie opisane a potem bach... Ucięte wszystko. Może dlatego ma słabe opinie? Że to książka gdzie co innego buduje napięcie? Jeżeli chodzi o męskiego bohatera nie do końca wierzę w przemiany zarówno w zła wersję i potem dobra. Jakoś za szybko i zbyt drastycznie ale na potrzeby historii ok. Akurat powody jego zachowania były łatwe do odgadniecia patrząc na to że historia dzieje się w USA. Co do niej i epilepsji... Nigdy nie zrozumiem dlaczego w książkach pojawiają się historie o okrucieństwie w szkołach. Tam nikt nic z tym nie robi że to taki chodliwy temat? No i to naprawdę da się leczyć mo...
00
jotmona

Nie polecam

To była przeokropnie nierówna książka, jej pierwsze 150 stron jest nudne, przegadane i kompletnie nietrafione, ale od połowy książka rusza do przodu. Jestem w szoku, że autorka potrafiła napisać tak beznadziejną połowę, a drugą całkiem udaną. Główna bohaterka jest gdzieś przed 30, czyli dosłownie moja rówieśniczką, ale sposób w jaki opowiada o miłości do kolegi z pracy wygląda jakby była nastolatką. Zresztą sama postać Duncana i to udawanie, że jej nie pamięta. Taki motyw powtarza się już w którejś książce i zawsze łapię się za głowę. Wyobrażacie sobie udawać, że nie znacie kogoś, kogo prosiło się o zaopiekowanie się kotem podczas wyjazdu? Takie motywy w książkach są zawsze żenujące. Ja książki nie polecę, dobra połowa to za mało.
00
HERMIONA88

Dobrze spędzony czas

To druga książka która przeczytałam tej autorki i nie zawiodłam się.
00
spioszek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Na początku wydawała się nudna ale jak akcja zaczęła się rozkręcać to mnie wciągnęła.
00
MarlenaDusza

Dobrze spędzony czas

te przeskoki w przeszłość trochę mało wyraźne i czasem nie wiadomo kiedy to teraźniejszość a kiedy przeszłość... ogólnie historia ok, ale za dużo opisów zbędnych
00



Tytuł oryginału: What You Wish For

Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.pl

Redakcja: Marta Stochmiałek/Słowne Babki

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Marczyk, Paulina Parys/Słowne Babki

Fotografia wykorzystana na okładce

© adriaticfoto/Shutterstock

Text Copyright © 2020 by Katherine Pannill Center

Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group

All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-1639-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Dla mojej edytorki Jen Enderlin

oraz dla mojej agentki Helen Breitwieser.

Dziękuję Wam obu – bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić – za wiarę we mnie.

jeden

To ja tańczyłam z Maksem, kiedy to wszystko się zaczęło.

Teraz nikt już tego nie pamięta, ale to byłam ja.

W zasadzie stałam za większością wydarzeń tamtej nocy. Max i Babette wyjechali w swoją drugą podróż poślubną na dwutygodniowy rejs dookoła włoskiego buta. Udało im się kupić wycieczkę za bezcen. Ich wakacje miały się zakończyć dokładnie na dwa dni przed imprezą z okazji sześćdziesiątych urodzin Maksa – w samym środku lata.

Z początku Babette podchodziła z rezerwą do pomysłu wyjazdu, z którego miałaby wrócić na chwilę przed przyjęciem, ale udało mi się ją przekonać.

– Zostaw to mnie. Wszystkim się zajmę – zapewniłam ją.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, ile pracy wymaga przygotowanie takiej imprezy? – zapytała Babette. – Przyjedzie cała szkoła. Trzystu gości, może nawet więcej. Będziesz miała mnóstwo roboty.

– Poradzę sobie.

– Tylko zmarnujesz sobie lato – naciskała Babette. – Nie chcę przysporzyć ci zmartwień.

– A ja chcę – powiedziałam stanowczo, wskazując na nią palcem – żebyś wyjechała na nieprzyzwoicie tani rejs do Włoch w swoją drugą podróż poślubną.

Nie musiałam jej dłużej namawiać. Pojechali bez dalszego gadania.

Ja z kolei z wielką satysfakcją zajęłam się organizowaniem przyjęcia. Max i Babette nie są moimi prawdziwymi rodzicami, ale skutecznie mi ich zastępują. Nie mam nikogo innego. Moja matka zmarła, kiedy byłam dziesięciolatką. Mój ojciec? Z nim natomiast nigdy nie byłam specjalnie zżyta.

Nawet w najbliższej rodzinie relacje czasami bywają chłodne. Tak właśnie jest w naszym przypadku.

Poza tym nie mam żadnego rodzeństwa, nie licząc kilkorga dalekich kuzynów, którzy nie mieszkają w okolicy. A skoro już wdajemy się w takie szczegóły, dodam, że nie mam też chłopaka. Nie byłam z nikim od bardzo dawna. Nie mam nawet zwierząt.

Ale ze mnie odludek, co? Na szczęście mam jeszcze przyjaciół. Przede wszystkim moją wspaniałą Alice. Wysoka, pełna pogody ducha i nieposkromionego optymizmu – to właśnie cała ona. Alice jest matematyczką i odkąd pamiętam, do pracy codziennie nosi koszulki z matematycznymi dowcipami.

Pierwszego dnia naszej znajomości miała na sobie tiszert z napisem „EKIPA KUJONÓW”.

– Fajna koszulka – powiedziałam.

– Zazwyczaj noszę takie z żartami matematycznymi – odparła Alice.

– To takie w ogóle istnieją? – zapytałam.

– Popracuj tu trochę, to się przekonasz.

Podsumowując: tak, dowcipy matematyczne to cała oddzielna kategoria żartów, o czym świadczyły nadruki na koszulkach Alice. Większości z nich nawet nie próbowałam zrozumieć.

Ja i Alice różniłyśmy się właściwie we wszystkim. Zero wspólnych zainteresowań. W niczym nam to jednak nie przeszkadzało. Alice była wysoka, wysportowana i kochała matematykę. Ja zupełnie przeciwnie. Byłam rannym ptaszkiem, ona zaś typowym nocnym markiem. Ona codziennie do pracy nosiła takie same levisy i tiszerty, a ja każdego dnia musiałam mieć na sobie coś nowego. Alice zaczytywała się wyłącznie w powieściach szpiegowskich, a ja pochłaniałam wszystko, co wpadło mi w ręce, niezależnie od gatunku. Ona grała nawet w szkolnej drużynie siatkówki plażowej!

I tak zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami.

Miałam to szczęście, że mogłam pracować jako bibliotekarka w wyjątkowej, legendarnej wręcz Szkole Podstawowej Kempnera na wyspie Galveston. Uwielbiałam swoją pracę, dzieciaki i innych nauczycieli. W tamtych czasach mieszkałam nad garażem Babette i Maksa Kempnerów.

Chociaż słowo „garaż” nie oddawało w tym wypadku rzeczywistości. Trzeba by powiedzieć „wozownia”. Mieszkałam nad wozownią. W dawnych czasach budynek służył też jako stajnia.

Kiedy jeszcze ludzie jeździli dorożkami ciągnionymi przez konie.

Mieszkanie z Maksem i Babette było jak życie na dworze królewskim. To oni założyli lokalną szkołę i prowadzili ją razem od wielu lat. Wszyscy w okolicy wprost ich uwielbiali. Ich zabytkowa posiadłość znajdowała się zaledwie kilka przecznic od szkoły (ceny nieruchomości na Galveston są superniskie, więc wielkie domy nikogo tu nie dziwią). Nauczyciele często wpadali więc w odwiedziny i przesiadywali na werandzie lub pomagali Maksowi w jego pracowni stolarskiej. Max i Babette zawsze potrafili zjednywać sobie ludzi.

W każdym razie wyświadczenie im tej przysługi i zorganizowanie przyjęcia było dla mnie czystą przyjemnością. Z ich strony codziennie spotykało mnie tyle dobrego.

Im więcej o tym myślałam, tym bardziej zaczynałam traktować całą sytuację jako okazję, by zaskoczyć ich najlepszą imprezą w historii. Założyłam tablicę na Pintereście i zabrałam się do przeglądania pism z pomysłami dekoracyjnymi. Tak bardzo dałam się ponieść emocjom, że w końcu zadzwoniłam nawet do Tiny – córki Maksa i Babette – z propozycją, byśmy razem zajęły się przygotowaniami.

Jak na ironię, Tina była jedyną osobą w miasteczku, która nigdy nie spędzała czasu w domu swoich rodziców. Nie znałam jej zbyt dobrze.

A ona z kolei nie pałała do mnie przesadną sympatią.

Podejrzewałam, że traktowała mnie jako rywalkę, która tylko czeka, by zająć jej miejsce w rodzinie. Nie mam jej tego za złe, zwłaszcza że było w tym trochę racji.

– Dlaczego to ty przygotowujesz przyjęcie dla mojego ojca? – spytała. W jej głosie słychać było napięcie.

– No wiesz – bąknęłam – tak się jakoś złożyło. – Bycie przez kogoś otwarcie nielubianym to strasznie przytłaczające uczucie. Przy Tinie zawsze trochę plątał mi się język. – Wyjechali przecież w podróż.

Czekałam na jakikolwiek znak, że usłyszała moje słowa.

– Do Włoch.

Cisza.

– Więc po prostu zaproponowałam, że zajmę się imprezą.

– Powinni mi o tym powiedzieć – odezwała się w końcu Tina.

Max i Babette nie zadzwonili do niej, bo wiedzieli, że nie miałaby czasu.

Mąż Tiny był jednym z tych facetów, którzy zawsze mają dla swoich żon nowe zadania do wykonania.

– Chcieli do ciebie zadzwonić – skłamałam – tylko zaproponowałam pomoc tak nagle, że nie mieli okazji cię powiadomić.

– To nie w ich stylu – stwierdziła Tina.

– Ale właśnie dlatego dzwonię! Pomyślałam, że może zorganizowałybyśmy imprezę razem.

Cisza po drugiej stronie słuchawki świadczyła o tym, że Tina waży wszystkie za i przeciw. Jako córka Maksa mogła przecież chcieć zająć się przygotowaniem przyjęcia z okazji jego urodzin. Gdyby się jednak zgodziła, nie mogłaby mnie dalej unikać.

– Nie, dzięki – powiedziała po chwili.

I w ten sposób zaszczyt przypadł mnie.

Do zespołu szybko dołączyła Alice, której pomoc innym zawsze sprawiała mnóstwo przyjemności. Babette wspominała coś o girlandach i torcie, ale nie mogłyśmy poprzestać tylko na tym. To musiało być wielkie wydarzenie. Tu chodziło o Maksa! Założyciela i dyrektora szkoły! Żywą legendę! A tak przy okazji… po prostu dobrego człowieka. Ulubionym powiedzonkiem i zarazem życiową dewizą Maksa było: „Każdy dzień to święto. Nie zmarnuj go”. Dla niego rzeczywiście każda chwila była wyjątkowa.

Najwyższy czas pokazać mu, że dla nas on też jest niezwykle ważny.

Chciałam zorganizować coś wielkiego. Magicznego. Niezapomnianego.

Potem jednak otworzyłam kopertę z napisem „fundusz imprezowy”, którą Babette zostawiła na kuchennym blacie. W środku było sześćdziesiąt siedem dolarów. Większość w jednodolarówkach.

Babette słynęła z oszczędnego trybu życia.

Alice zasugerowała, by zadzwonić do chłopaków od konserwacji budynków szkolnych i poprosić ich, żeby pożyczyli nam łańcuchy ze światełkami, które mieli w magazynie. Kiedy powiedziałam im, do czego były nam potrzebne, natychmiast się zgodzili, a dodatkowo zaoferowali, że sami je rozwieszą.

– Potrzebujesz też świątecznych wieńców? – zapytali.

– Nie, światełka wystarczą.

Widzicie? Wszyscy kochali Maksa.

Im więcej ludzi dowiadywało się, co planujemy, tym więcej znajdowało się rąk do pomocy. Połowa miasteczka uczyła się kiedyś u Maksa albo grała pod jego okiem w bejsbol, albo razem z nim charytatywnie sprzątała plaże.

Zanim się spostrzegłam, zaczęłam dostawać wiadomości na Facebooku i esemesy od ludzi, których zupełnie nie znałam. Florystka z kwiaciarni na rogu ulicy Winnie zaoferowała bukiety na stoły, a właścicielka pasmanterii przy alei Sealy zaproponowała, że udekoruje salę tiulem. Nawet lokalna kapela grająca covery hitów z lat siedemdziesiątych zgłosiła chęć zagrania koncertu zupełnie gratis. Dostawałam oferty darmowego jedzenia, ciast, alkoholu i balonów. Napisał do mnie uliczny artysta z propozycją zorganizowania pokazu połykania ognia, rzeźbiarz, który zaoferował stworzenie lodowego popiersia Maksa na stół bufetowy, a nawet znany fotograf ślubny chciał uwiecznić całą imprezę zupełnie za darmo.

Zgodziłam się na wszystko.

Na koniec przyszła najlepsza wiadomość – telefon od faceta, który udostępnił nam cały budynek Garten Verein.

Nie twierdzę, że Max i Babette nie byliby zadowoleni z przyjęcia w szkolnej kafeterii – oni naprawę nie potrzebowali wiele do szczęścia – ale Garten Verein to jeden z najpiękniejszych budynków w mieście. Ośmiokątny wiktoriański pawilon taneczny z 1880 roku, niedawno przemalowany na miętowo z białymi wstawkami, przez ostatnie lata służył jako miejsce wesel i eleganckich przyjęć – z gatunku tych najdroższych. Jak się jednak okazało, Garten Verein należał do kilkorga byłych uczniów Maksa, więc dostaliśmy go za friko.

– Absolwenci Kempnera ’94! – wykrzyczał facet przez telefon. Potem dodał: – Każdy dzień to święto!

– Od razu słychać, że jesteś prawdziwym fanem Maksa – powiedziałam.

– Ucałuj go ode mnie – rzucił właściciel Garten Verein.

Po powrocie Max i Babette mieli taki jet lag, że nawet nie pomyśleli o tym, by zajrzeć do szkoły. Zmiana lokalu była więc dla nich wielką niespodzianką. Tego wieczoru spotkałam ich na werandzie. Babette, jak zwykle w niewielkich okrągłych okularach i z krótkimi przyprószonymi siwizną włosami w modnym nieładzie, tym razem nie miała na sobie swojego ulubionego, poplamionego farbą kombinezonu, lecz uroczą, wyszywaną w meksykańskie wzory bawełnianą sukienkę. Max wyglądał zaś niezwykle elegancko w prążkowanym garniturze i różowym krawacie.

Idąc za mną na przyjęcie, trzymali się za ręce. Pomyślałam, że chciałabym, aby właśnie tak wyglądał mój wymarzony związek.

Zamiast przejść dwie przecznice na zachód, w stronę szkoły, ruszyliśmy na północ.

– Wiesz, że idziemy w złym kierunku? – zapytał teatralnym szeptem Max.

– Znalazł się mądraliński – odparłam z uśmiechem.

– Akurat to, gdzie znajduje się moja własna szkoła, wiem dość dobrze – odfuknął Max, ale w jego oczach kryła się życzliwość.

– Myślę – powiedziałam – że nie pożałujesz, jeśli tym razem po prostu mi zaufasz.

Właśnie w tym momencie zza zakrętu wyłonił się Garten Verein. Nad żelazną bramą wjazdową unosił się łuk z balonów. Alice, która amatorsko grała na waltorni i prowadziła zespół jazzowy piątoklasistów, była już na miejscu, przyczajona tuż przy wejściu do ogrodu. Gdy tylko nas ujrzała, dała kapeli znak, a z instrumentów huknęła autorska wersja Sto lat. Park był pełen uczniów i rodziców. Dorośli trzymali w rękach kieliszki wypełnione szampanem. Gdy pojawił się Max, nastąpił głośny wiwat.

Max i Babette rozglądali się, próbując ogarnąć to wszystko wzrokiem.

– Co tu się dzieje? – spytała Babette, nie kryjąc zaskoczenia.

– Spokojnie. Nie przekroczyliśmy budżetu – powiedziałam. – A przynajmniej nie bardzo – dodałam z uśmiechem.

Weszliśmy do ogrodu. Tuż za nami pojawiła się Tina – córka Maksa i Babette – jak zawsze szczupła, zgrabna i nienagannie ubrana. Trzymała za rękę swojego syna, Claya – ucznia trzeciej klasy. Babette i Max przytulili ich czule.

– A gdzie Kent Buckley? – zapytał Max.

Mąż Tiny był jednym z tych facetów, do których wszyscy zawsze zwracali się pełnym imieniem i nazwiskiem. Nikt nie mówił na niego po prostu „Kent”. Nazywano go za każdym razem Kentem Buckleyem, jakby oba człony tworzyły jedną, nierozłączną całość.

Tina obróciła się i wyciągnęła szyję, próbując znaleźć męża. Przez chwilę podziwiałam blask jej lśniących ciemnych włosów upiętych w niewielki szykowny kok. Elegancka, ale wredna. Cała Tina.

– O, tam – powiedziała w końcu, wskazując palcem. – Ma telekonferencję.

Kent Buckley stał kilkadziesiąt metrów od nas, prowadząc jakieś spotkanie przez słuchawkę bezprzewodową zatkniętą za uchem, drepcząc w tę i z powrotem wzdłuż chodnika i żywo gestykulując. Nie wyglądał na zadowolonego.

Przez chwilę przyglądaliśmy mu się bez słowa. Pomyślałam, że na pewno miał się za wielkiego ważniaka. Napuszony i dumny z tego, jaki styl życia sobie wymyślił. Tak jakby komukolwiek imponowało to, że jego pozycja pozwalała mu drzeć się na rozmówców.

A tak naprawdę z tą słuchawką za uchem wyglądał, jakby wrzeszczał na samego siebie.

Szybka dygresja o Tinie i Kencie Buckleyach. Znacie na pewno tego typu pary, które wywołują konsternację w towarzystwie. „Co ta babka robi z takim facetem?”

Tina i Kent byli właśnie taką parą.

Większość ludzi w miasteczku lubiła Tinę – lub przynajmniej ciepło o niej myślała przez wzgląd na jej rodziców. Dlatego też dość często zastanawiano się, jak mogła zostać żoną takiego dupka. W zasadzie, myśląc o Kencie Buckleyu, nie dało się konkretnie wymienić rzeczy, które sprawiały, że tak właśnie go postrzegano. Wyspiarze po prostu nie tolerowali jego nadętego, oślizgłego stylu i tego, że wszystkich dookoła traktował z wyższością.

Choć ja nigdy nie uważałam Tiny za fajną babkę.

Nawet teraz, podczas przyjęcia, w które włożyłam tyle wysiłku, Tina nawet nie skinęła mi głową na znak uznania – dla niej mogłabym nie istnieć.

– Wejdźmy do środka – powiedziała do matki. – Muszę się napić.

– Do której możesz zostać? – zapytała Babette szeptem, gdy ruszyliśmy w stronę budynku.

Tina stanęła jak wryta, sztywniejąc, jak gdyby matka właśnie ją skrytykowała.

– Dwie godziny. Kent ma konferencję o ósmej.

– Możemy odwieźć cię do domu, jeżeli chcesz zostać dłużej – podsunął Max.

Wyraz twarzy Tiny mówił, że chętnie tak właśnie by zrobiła, ale po chwili zerknęła w stronę Kenta Buckleya i pokręciła głową.

– Musimy wracać razem.

Mimo że wszyscy bardzo starannie dobierali słowa i mówili najmilszym tonem, na jaki potrafili się zdobyć, w rozmowie na temat związku Tiny i Kenta po prostu nie sposób było uniknąć wszystkich trudnych emocji pływających tuż pod powierzchnią.

Na szczęście niezręczną ciszę szybko wypełnił imprezowy zgiełk. Gdy weszliśmy do środka, a Max i Babette zobaczyli błyskające lampki, chłopaków w dzwonach grających muzykę z lat siedemdziesiątych, dekoracje i góry jedzenia na stołach, Babette obróciła się w moją stronę z rozanieloną miną i wykrzyknęła:

– Sam! To wszystko wygląda cudownie!

Kątem oka dostrzegłam rzednącą minę Tiny.

– To nie tylko moja zasługa – powiedziałam. Wyrwało mi się: – Tina bardzo mi pomogła. To nasze wspólne dzieło.

Musiałam przeprosić Alice… ale o tym później. Po prostu spanikowałam.

Babette i Max odwrócili się w kierunku Tiny, szukając w jej oczach potwierdzenia. Córka posłała im sztywny uśmiech lalki Barbie.

– A tak poza tym wszyscy dorzucili coś od siebie – mówiłam dalej, próbując szybko zmienić temat. – Ogłosiłyśmy, że planujemy twoją sześćdziesiątkę, i wszyscy od razu zaoferowali pomoc. Dosłownie zalała nas rzeka ofert. Prawda, Tino?

Max i Babette znów spojrzeli na Tinę, której uśmiech zastygł na ustach.

– Cała rzeka – przytaknęła.

Max rozpostarł swoje długie ręce i przyciągnął nas obie do siebie, zamykając w mocnym uścisku.

– Jesteście najlepszymi córkami, jakie mógłbym sobie wymarzyć.

To miał być żart, ale Tina zamarła, po czym wyślizgnęła się z objęć ojca i wycedziła przez zęby:

– Ona nie jest twoją córką.

Uśmiech nie zniknął z ust Maksa.

– To prawda, ale myślimy o tym, żeby ją adoptować. – Mówiąc to, mrugnął do mnie porozumiewawczo.

– Chyba nie ma takiej potrzeby – warknęła z irytacją Tina. – Jest już dorosła.

– Max przecież żartuje – wtrąciłam.

– Nie mów mi, co robi mój ojciec.

Wyglądało jednak na to, że nic nie zepsuje dobrego humoru Maksa. Nim się spostrzegłam, obrócił się w stronę Babette, objął ją ramieniem i delikatnie poprowadził w stronę parkietu.

– Mama i ja idziemy pokazać tym dzieciakom, jak się tańczy – rzucił w naszą stronę, zanim odwrócił się do Tiny, wskazując na nią palcem. – Ty będziesz następna, młoda damo! Muszę się śpieszyć, zanim z księżniczki zmienisz się w dynię!

Tina i ja zostałyśmy w miejscu, oddalone od siebie o kilka kroków, i obserwowałyśmy Maksa i Babette szalejących na parkiecie. Trzeba przyznać, że szło im całkiem nieźle. W pewnej chwili w tłumie wypatrzyłam Alice. Byłoby miło, gdyby podeszła i postała ze mną chwilę, bo przydałoby mi się jakieś wsparcie, ale zamiast w moją stronę, Alice przeciskała się w kierunku bufetu.

Zgadnijcie, w co była ubrana na tym eleganckim przyjęciu. Dżinsy i tiszert z kolejnym matematycznym dowcipem? Dokładnie. Tym razem napis na koszulce głosił „CO ROBI MATEMATYK W KINIE?”. Odpowiedź zaś znajdowała się na plecach: „SZUKA MIEJSC ZEROWYCH”.

Właśnie miałam się ruszyć i dołączyć do Alice, gdy zatrzymała mnie Tina.

– Nie musiałaś kłamać – powiedziała.

Wzruszyłam ramionami.

– Chciałam być miła.

– Nie potrzebuję twojej sympatii.

Ponownie wzruszyłam ramionami.

– Taka już jestem.

Uwaga! Czas na zwierzenie. Czy naprawdę chciałam, żeby Tina mnie polubiła? Jak niczego innego. Czy chciałam stać się częścią jej rodziny? Tak naprawdę? Oczywiście. W końcu nie miałam własnej. Nawet jeżeli w najlepszym wypadku Tina miałaby zostać moją wiecznie nadąsaną starszą siostrą.

Tak bardzo chciałam gdzieś przynależeć…

Nie mogłam oczywiście zastąpić Tiny. Byłoby cudownie, gdybym po prostu została zaakceptowana.

Niestety, Tinie ten pomysł nie przypadł do gustu. Trochę to egoistyczne z jej strony, biorąc pod uwagę, że sama praktycznie odcięła się od rodziny. Wraz z Kentem Buckleyem była non stop zajęta organizowaniem bali charytatywnych i napawaniem się swoim idealnym, szykownym życiem towarzyskim. Mogłaby się chociaż podzielić rodzicami.

Tylko że nie chciała.

Sama nie zwracała na nich praktycznie żadnej uwagi, ale była zazdrosna, gdy oni zwracali uwagę na kogoś innego.

Moja obecność zawsze jej przeszkadzała. To, że w ogóle istniałam, już było dla niej problemem. I za żadne skarby nie chciała odpuścić. Jedyne rozwiązanie, jakie przychodziło mi do głowy, to po prostu dalej być dla niej uprzejmą i miłą. Może w końcu się podda, machnie ręką i stwierdzi:

– Dobra, już dobra. Wygrałaś. Możesz należeć do naszej rodziny.

Miałam pewność, że ten moment w końcu nadejdzie. Nie było innej możliwości. Chyba. Ale pewnie musiałam na to jeszcze trochę zapracować.

Po bardzo długiej chwili zastanowienia zdecydowałam się powiedzieć coś, co powinno jej się spodobać:

– Oni cię uwielbiają, wiesz? I Claya też. Cały czas o was mówią.

Tina odwróciła się do mnie, a na jej twarzy widniała mieszanka urazy i oburzenia.

– Masz czelność mówić mi, co o mnie myślą moi rodzice?

– Eee…

– Naprawdę myślisz, że masz prawo oceniać mój związek z rodzicami? Z ludźmi, którzy nie tylko wydali mnie na świat, ale też wychowywali mnie przez trzydzieści lat?

– Słuchaj…

– Od kiedy ty ich w ogóle znasz?

– Od czterech lat.

– Czyli, podsumowując, jesteś zwykłą bibliotekarką, która mieszka u nich nad garażem od czterech lat…

– Nad wozownią – burknęłam.

– A ja jestem ich biologiczną córką, która zna ich od urodzenia. Próbujesz ze mną współzawodniczyć? I naprawdę myślisz, że uda ci się wygrać?

– Nie próbuję…

– Posłuchaj mnie bardzo uważnie: moja rodzina to nie twoja sprawa i nigdy, przenigdy do niej nie dołączysz.

Wow.

Tina wiedziała, jak przyłożyć, żeby zabolało.

Nie chodziło tylko o same słowa – ważny był też ton głosu. Powiedziała to tak ostro, że poczułam wręcz fizyczne ukłucie bólu. Odwróciłam się na pięcie, czując, że zaciska mi się gardło, a łzy napływają do oczu.

Mrugnęłam, próbując skupić wzrok na parkiecie.

Starszy mężczyzna w kowbojskim krawacie odbił Babette Maksowi, który z kolei przeniósł właśnie wzrok na Tinę i wykonał ruch, jakby zarzucał na nią lasso i przyciągał ją do siebie. Zaczął zwijać niewidzialną linę, a Tina ruszyła w jego kierunku. Jej twarz rozjaśnił uśmiech. Prawdziwy. Zupełnie szczery.

A ja – lokatorka nad rodzinnym garażem – zostałam sama. Zapomniana. Nic zaskakującego.

Nawet mnie to specjalnie nie zabolało. I tak nigdy nie tańczyłam na takich imprezach.

Max spędził większą część wieczoru, szalejąc na parkiecie z Babette. Widać było, że przez prawie cztery dekady małżeństwa tańczyli ze sobą nieraz. Oboje czuli się w tańcu zupełnie swobodnie. Ich ruchy były instynktowne. Patrzyłam na nich jak zaczarowana. Zresztą nie tylko ja. Kempnerowie znajdowali się w centrum uwagi.

Tworzyli parę, która przywracała wszystkim wiarę w prawdziwą miłość. W przerwach między tanecznymi popisami z żoną Max zarzucał swoje niewidzialne lasso na wiele innych osób. W końcu lina oplotła i mnie. Byłam kompletnie zaskoczona – nie spodziewałam się, że zaprosi mnie do tańca. Obserwowałam parkiet spod ściany tak długo, że nabrałam złudnego przekonania o własnym bezpieczeństwie – w pewnym momencie właściwie zyskałam pewność, że będę się mogła wszystkim bezkarnie przyglądać, nie musząc uczestniczyć w zabawie.

Myliłam się.

Gdy lasso Maksa wciągnęło mnie na parkiet, wysyczałam:

– Ja nie tańczę przy ludziach.

Max zmarszczył brwi.

– Dlaczego?

Pokręciłam głową.

– Przeżyłam zbyt wiele upokarzających chwil jako dziecko.

To nie było kłamstwo. Uwielbiałam tańczyć. I pewnie całkiem nieźle mi to wychodziło. Miałam dobre wyczucie rytmu. We własnym domu tańczyłam bez przerwy – sprzątając, piorąc, gotując i zmywając naczynia. Włączałam jakąś muzykę pop i dawałam się ponieść. Domowe obowiązki nie wydawały się wtedy tak nużące. Taniec sprawiał mi radość i poprawiał humor. Był jedną z moich najulubieńszych czynności.

Ale tylko w chwilach, gdy nikt mnie nie widział.

Gdy ktoś na mnie patrzył, mój taneczny talent znikał. Kiedy patrzyli wszyscy, wstyd i kompleksy sprawiały, że po prostu zamierałam w bezruchu. Nie cierpiałam, gdy ludzie mnie obserwowali – im było ich więcej, tym ja czułam się gorzej. Dlatego na imprezach zawsze podpierałam ściany. A kiedy ktoś mnie zmuszał do wyjścia na parkiet, nogi mi się plątały, jakbym nigdy wcześniej nie tańczyła.

Max dobrze mnie znał i wiedział, skąd brał się mój strach.

– Okej, rozumiem – powiedział, nie ciągnąc mnie dalej, ale też nie wypuszczając z ramion. – Po prostu stój w miejscu, a ja się zajmę resztą.

Stałam więc, nie ruszając się, z uśmiechem na twarzy, podczas gdy kapela grała cover Bee Gees, a Max skakał wokół mnie, wygłupiając się jak dzieciak. Było idealnie. Nikt nie patrzył na mnie. Wszystkie oczy zwrócone były na niego, a to oznaczało, że i ja mogłam się odprężyć i dobrze bawić.

W pewnym momencie Max zaczął tańczyć stylem „na faraona”. W życiu nie widziałam czegoś tak obłędnie śmiesznego i może też lekko żenującego. Zanosząc się śmiechem, zasłoniłam oczy. Gdy chwilę później odsunęłam rękę sprzed twarzy, Max stał przede mną, przyciskając palce do czoła.

– Hej – wyszeptałam, robiąc krok w jego kierunku – wszystko gra?

Max zabrał rękę znad brwi, unosząc głowę, jakby miał zamiar odpowiedzieć. Ugięły się jednak pod nim kolana i runął na ziemię, zanim zdążył otworzyć usta. Muzyka ucichła. Tłum wydał zduszony okrzyk. Uklękłam obok Maksa, w panice starając się znaleźć wzrokiem Babette.

Kiedy znów spuściłam wzrok, oczy starszego mężczyzny były szeroko otwarte. Mrugnął kilka razy, po czym uśmiechnął się.

– Nie martw się, Sam. Wszystko gra.

Wkrótce pojawiła się Babette i uklękła obok męża, ale z drugiej strony.

– Max! – wydyszała.

– Hej, Babs – odrzekł Max. – Wspominałem już, jaka jes­teś piękna?

– Co się stało? – zapytała.

– Lekko zakręciło mi się w głowie. Nic takiego.

– Czy ktoś może podać szklankę wody? – krzyknęłam, po czym razem z Babette pomogłyśmy Maksowi usiąść.

Twarz Babette wyrażała głęboką troskę, co nie uszło uwadze Maksa.

– Wszystko okej, kochanie.

Coś takiego nigdy wcześniej się Maksowi nie przydarzyło. Mimo swojego wieku był silny jak tur i zdrów jak ryba. Odkąd pamiętam, nasz dyrektor nie spędził nawet jednego dnia na zwolnieniu lekarskim.

Podnosząc się do pozycji siedzącej o własnych siłach, Max pogłaskał delikatnie ramię Babette.

– To przez ten długi lot. Odwodniłem się.

Wtem pojawił się ktoś ze szklanką zimnej wody.

Max wziął porządny łyk.

– Ach – westchnął – widzicie? Już mi lepiej. – Na jego twarz wrócił rumieniec.

Wokół nas tłoczyli się ludzie. Ktoś podał nam kolejną szklankę wody. Podniosłam wzrok. Co najmniej dziesięć kolejnych osób trzymało pełne szklanki.

Max wypił jeszcze jedną.

– O wiele lepiej – powiedział z uśmiechem.

Rzeczywiście, wyglądał już całkiem normalnie. W pewnym momencie uniósł ręce i przywołał do siebie dwóch mężczyzn.

– To jak, pomożecie mi wstać?

– Może lepiej poczekajmy na sanitariuszy – powiedział jeden z przywołanych facetów.

– Wyrżnąłeś na parkiecie całkiem mocno, szefie – dodał ten drugi.

– Nie potrzebuję żadnych sanitariuszy, do cholery!

Budynek straży pożarnej znajdował się cztery przecznice dalej. Nie minęła nawet chwila, gdy dwóch ratowników medycznych przecisnęło się przez tłum, taszcząc ciężkie torby ze sprzętem.

– Nie za ostro imprezujesz, Max? – zapytał radośnie jeden z nich, widząc dyrektora szkoły siedzącego na podłodze.

– Kenny – powitał go Max, odwzajemniając uśmiech – może powiesz tej bandzie panikarzy, że wszystko ze mną w porządku?

W tym momencie z tłumu gapiów wyłonił się kolejny mężczyzna.

– Mogę jakoś pomóc? Jestem lekarzem.

Najdelikatniej, jak umiał, Max powiedział:

– Phil, jesteś psychiatrą.

Kenny pokręcił głową.

– Wezwiemy cię, jak będzie potrzebował wsparcia moralnego.

Babette i ja odsunęłyśmy się na bok, a sanitariusze przykucnęli obok Maksa, aby go zbadać. Max nawet na chwilę nie przestawał protestować.

– Po prostu się odwodniłem. To nic wielkiego. Już mi lepiej.

Drugi mężczyzna sprawdził puls, przeniósł wzrok na Kenny’ego i powiedział:

– Ma za wysoki puls. Podobnie jak ciśnienie.

Max pacnął go w głowę.

– Oczywiście, że mam wysokie ciśnienie, Josh. Przetańczyłem cały wieczór!

Jak się okazało, dwaj ratownicy również byli kiedyś uczniami Maksa. Przebadali solenizanta bardzo dokładnie, ale rzeczywiście wydawało się, że wszystko z nim w porządku. Z początku chcieli zabrać go do szpitala, tak na wszelki wypadek, ale Maksowi udało się odwieść ich od tego pomysłu.

– Nikt nigdy nie zorganizował mi jeszcze imprezy na sześćdziesiątkę, chłopaki – powiedział – i za żadne skarby tego nie przegapię.

Gdy postawili go na nogi, jakimś cudem udało mu się ich przekonać, żeby zostali kolejne pięć minut, najedli się do syta przekąsek i dopiero potem ponownie sprawdzili jego puls.

Jednak nawet częstując się ciastkami, nie spuszczali go z oczu. Babette i ja zresztą też.

Max wydawał się jednak zupełnie zdrów. Śmiał się i żartował. Po pewnym czasie zespół wznowił koncert, grając jedną z jego ulubionych piosenek: Dancing Queen Abby.

Gdy tylko rozbrzmiały pierwsze akordy, Max już szukał wzrokiem Babette. Ich oczy się spotkały. Dyrektor wskazał palcem najpierw na nią, potem na siebie, a na końcu na parkiet.

– Nie ma mowy – zawołała Babette. – Musisz odpocząć i się nawodnić.

– Żono – warknął żartobliwie Max. – Grają naszą piosenkę!

Babette podeszła do męża, by go zbesztać… i może odrobinę poflirtować.

– Opamiętaj się – powiedziała.

– Wszystko gra – odrzekł Max.

– Powinieneś… – Zanim zdążyła skończyć, Max przyciągnął ją do siebie i objął w talii.

Jej opór zniknął. Uległa.

Ja zresztą też. W końcu to nie był jakiś kocioł, jak podczas prawdziwego koncertu. Wystarczyło się trochę pogibać do rytmu. Poza tym Max wypił już chyba z sześć szklanek wody. Wyglądał zupełnie normalnie. Nie mogłam mu przecież zabronić tego tańca. To był tylko wolny przytulaniec.

Max obrócił Babette, ale wyjątkowo delikatnie. Potem bardzo ostrożnie wychylił ją do tyłu.

Wszystko było okej. Wszystko wróciło do normy. Już wydobrzał, prawda? Tylko że po chwili Max zaniósł się duszącym kaszlem.

Nie mógł przestać.

Zaczął kasłać tak bardzo, że puścił Babette, zrobił krok w tył i zgiął się w pół.

Nie przestając kasłać, podniósł wzrok i spojrzał żonie w oczy. Wtedy dostrzegliśmy, że z jego ust sączy się krew. Jasnoczerwony strumień obryzgał mu rękę, spłynął po brodzie i zabrudził krawat i koszulę.

Max zakasłał jeszcze raz, po czym runął na podłogę.

Sanitariusze rzucili się na pomoc. Rozerwali mu koszulę i odcięli krawat. Natychmiast też go zaintubowali i zaczęli wtłaczać powietrze do jego płuc, ściskając plastikowy balon. Potem zabrali się do uciskania jego klatki piersiowej. To była reanimacja. Nie wiem, co działo się w tym momencie w sali. Skupiłam się tylko na Maksie. Później dowiedziałam się, że Alice zgarnęła wszystkie dzieciaki i wyprowadziła je na zewnątrz. Podobno szkolna pielęgniarka opadła na kolana i zaczęła się modlić. Pani Kline, która przez trzydzieści lat pracowała jako sekretarka w gabinecie dyrektora, usilnie próbowała zetrzeć rozlewającą się krew za pomocą serwetek.

Ja mogłam tylko stać i patrzeć.

Babette była tuż obok mnie. W pewnym momencie złapałyśmy się za ręce, ściskając je tak mocno, aż zabolało.

Czas stanął w miejscu. Wydawało mi się, że sanitariusze ratowali Maksa przez kilka godzin. Tak naprawdę wszystko trwało może pięć minut. Pochyleni nad leżącym mężczyzną ratownicy robili, co mogli, uciskając klatkę piersiową zdecydowanymi ruchami. Gdy nie przyniosło to efektu, jeden z nich wychrypiał:

– Musimy go przewieźć. Inaczej nie damy rady.

Przewieźć do szpitala.

Przerwali reanimację, by sprawdzić puls, a gdy odsunęli się odrobinę, poczułam, jak oddech więźnie mi w gardle. Usłyszałam zduszony krzyk Babette.

Max leżał bez ruchu. Fioletowy na twarzy.

– Cholera – rzucił Kenny – to ZP.

Spojrzałam na Babette. Co to, do cholery, jest ZP?

– Jezu Chryste – szepnął Josh – popatrz! Widać dokładnie, dokąd sięga.

I rzeczywiście, w poprzek klatki piersiowej Maksa przebiegała linia, nad którą kolor skóry ze zdrowego różu zmieniał się w okropnie siny.

– Przynieś nosze – rzucił łamiącym się głosem Kenny.

Po jego twarzy spływały łzy. Przeniosłam wzrok na Josha. On też płakał.

I w tym momencie wiedziałam już tyle samo co oni. Co jakiś czas obaj mężczyźni ocierali łzy rękawami, kontynuując uciskanie klatki piersiowej Maksa. Ani na chwilę nie przer­wali reanimacji, nawet w karetce w drodze do szpitala. Tylko że to już niczego nie zmieniało. To był koniec. I nie pomagał fakt, że to przecież Max – nasz dyrektor, nasz bohater. Żywa legenda miasteczka. Ktoś taki nie mógł nas, ot tak, opuścić.

Cała miłość na świecie nie miałaby szans zatrzymać go wśród nas. Czułam, jak bardzo to niesprawiedliwe. Niestety, pewne było jedynie to, że już nigdy go nie odzyskamy.

Później okazało się, że ZP oznacza zator płucny. Max dorobił się zakrzepu podczas podróży samolotem z Włoch. Zakrzep przez żyły przedostał się do płuc i zablokował tętnicę. Fachowo nazywają to zakrzepicą żył głębokich.

– Nie spacerował po samolocie podczas lotu? – spytałam Babette. – Myślałam, że wszyscy to robią.

– Wydawało mi się, że wstawał – odpowiedziała Babette, ciągle w szoku. – Ale to musiało być tylko złudzenie.

To, czy spacerował, czy nie, nie miało już oczywiście żadnego znaczenia. Nie da się cofnąć czasu. Nikt nie ma takiej mocy, by po prostu wymazać błędy i zacząć żyć od nowa.

Co się stało, to się nie odstanie.

Tylko co się tak właściwie stało? Jak to w ogóle nazwać? Wypadkiem? Zrządzeniem losu? A może nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności? Nocą wygooglowałam tę „zakrzepicę żył głębokich”. Leżąc w łóżku, wpatrywałam się w niebieskie światło ekranu laptopa, próbując poukładać sobie wszystko w głowie. Strony, które odwiedziłam, wymieniały całe rzesze czynników ryzyka, w tym powikłania po operacji serca, przyjmowanie tabletek antykoncepcyjnych, palenie papierosów, raka czy niewydolność serca. Żaden z nich nie wystąpił u Maksa. Ale na końcu listy, na każdej specjalistycznej stronie, widniał jeszcze jeden punkt – najdziwniejszy ze wszystkich. Siedzenie w bezruchu przez długi czas, na przykład podczas prowadzenia pojazdu lub podróży samolotem. To było właśnie to. To był czynnik ryzyka Maksa. Za długo siedział w jednym miejscu. Zapomniał wstać i przespacerować się po samolocie. I właśnie ten, z pozoru najmniej groźny, punkt na liście go zabił.

Nie potrafiłam tego ogarnąć.

Całe życie pracy i nauki. Najpierw pełzania, potem chodzenia, na końcu biegania. Lata przyswajania różnych zachowań – jak jeść widelcem, jak korzystać z tabliczki mnożenia, jak się golić, jak wiązać krawat. Lata starań i wysiłków. Najpierw szkoła, potem koledż, potem studia podyplomowe. Ślub z Babette, wychowanie córki i syna, który później dołączył do marines i zginął w Afganistanie. Całe to życie, przerwane ot tak.

Bo za długo siedział w jednym miejscu.

To nie fair. Nie tak miało być. To nie miało prawa się wydarzyć.

No i co z tego, że nie miało?

W rozmowach ludzie często używają wyrażenia „być w szoku”. Żadne słowa nie potrafią jednak oddać tego, jak straszny, wręcz fizyczny to ból. Potem, przez długi czas czułam ucisk w klatce piersiowej, jakby moje płuca się skurczyły i nie były w stanie przyjąć wystarczającej ilości tlenu. Dostawałam zadyszki zupełnie bez powodu, na przykład podczas parzenia kawy. Wybudzałam się z głębokiego snu w środku nocy, łapczywie łapiąc powietrze, jakbym się dusiła. Panikowałam. Czułam się zagrożona, choć to nie mi coś zagrażało.

Babette miała podobnie. Fizyczny ból.

Kiedy wróciłyśmy we dwie ze szpitala, Babette położyła się na kanapie w salonie i przespała pełne dwanaście godzin. Po przebudzeniu natychmiast dostała migreny i mdłości. Szybko więc znów zasnęła. Zasłoniłam kotary w salonie, przyniosłam jej koce, butelkę wody i paczkę chusteczek. Zostawiłam je na stoliku kawowym. Z góry zniosłam jej też poduszkę, piżamę i szenilowy szlafrok.

Przez kilka miesięcy od śmierci Maksa Babette spała tylko na tej kanapie w salonie. Do sypialni nie wchodziła wcale. Wysyłała mnie tam, kiedy czegoś potrzebowała. Prysznic brała tylko w łazience na parterze, na końcu korytarza.

Babette i Max zakochali się jeszcze w liceum – wyobrażacie sobie? Zaczęli się spotykać w dziewiątej klasie po tym, jak ich wychowawca poprosił Babette, by podszkoliła Maksa z matematyki po lekcjach. Od tej pory byli nierozłączni. Babette nie spędziła dnia bez Maksa, odkąd miała czternaście lat! Teraz miała prawie sześćdziesiąt. Jako para Max i Babette wspólnie dorastali, jak dwa drzewa rosnące tuż obok siebie, splecione gałęziami.

I nagle Maksa już przy niej nie było. Gałęzie jej drzewa obejmowały tylko pustkę. Wszyscy potrzebowaliśmy czasu, by dojść do siebie.

Wszyscy.

Ale żadne z nas tego czasu nie dostało.

Lato miało zaraz dobiec końca. Za chwilę rozpoczynała się szkoła, a życie musiało płynąć dalej.

Trzy dni później, z samego rana – zanim teksańskie słońce zaczęło prażyć z pełną mocą – urządziliśmy na plaży ceremonię żałobną dla Maksa. Chłopacy od konserwacji budynku zbudowali przy samej wodzie niewielką scenę. Ci sami ludzie, którzy kilka dni wcześniej zrzucali się na jego urodziny, teraz organizowali Maksowi pogrzeb. Widząc w ich gestach miłość, prawie wypłakałam oczy. Florystka z ulicy Winnie dostarczyła kwiaty i wieńce. Fotograf uwieczniający imprezę urodzinową przyniósł Babette piękne zdjęcie Maksa, które ozdobiło pamiątkowe książeczki. Harfiarka, której Max kiedyś dał dwóję z wiedzy o społeczeństwie, co w ogóle nie wpłynęło na jej sympatię do niego, zaoferowała, że zagra podczas uroczystości.

Tym razem nie było balonów ani połykacza ognia, ani też kapeli jazzowej piątoklasistów.

Tłum jednak pozostał ten sam. Ludzie przynieśli ręczniki plażowe, na których przycupnęli. Pamiętam to do tej pory – na plaży nie udałoby się wcisnąć szpilki.

To zadziwiające, z jaką łatwością organizuje się pogrzeby. Przyjęcie urodzinowe trzeba było mozolnie planować, dogrywać szczegóły, dopinać wszystkie elementy, a pogrzeb po prostu… stał się faktem.

Pojawiłam się i ja. Odczytałam wiersz, który przekazała mi Babette – jeden z ulubionych wierszy Maksa. Teraz nawet nie pamiętam który. Do tej pory leży pognieciony w szufladzie mojego biurka, tuż obok książeczki z programem uroczystości. Nie potrafię go wyrzucić.

Pamiętam, że woda w zatoce – która na naszym kawałku plaży zawdzięcza swój brązowawy kolor błotu naniesionemu z ujścia rzeki Missisipi – była tego dnia czysta i błękitna. Pamiętam stado delfinów przepływające wzdłuż brzegu, tuż za linią fal. Pamiętam, że siedziałam obok Alice na jej ręczniku plażowym po tym, jak próbowałam przytulić Tinę. Pamiętam, że mnie odepchnęła.

– Ona cię chyba naprawdę nie lubi – powiedziała ze zdziwieniem Alice.

– Myślałam, że żałoba nas do siebie zbliży – odparłam, któryś raz przecierając policzki przemokniętą od łez chusteczką.

Po ceremonii patrzyłyśmy na oddalającą się Tinę, ciągnącą za rękę małego Claya, ubranego w dziecięcy garnitur z doczepianym na klips krawatem. Kenta Buckleya nigdzie nie było. Po przejściu na dziedziniec szkoły na stypę Alice zajęła się pomaganiem ludziom od kateringu. Jestem pewna, że jej pomoc nie była konieczna, ale Alice lubiła czuć się potrzebna, więc po prostu pozwoliłam jej robić swoje.

Tego dnia byłam jej przeciwieństwem. Nie potrafiłam skupić się na tyle długo, by zrobić cokolwiek poza wpatrywaniem się ze zdumieniem w Babette, podziwiając grację, z jaką radziła sobie z przyjmowaniem uścisków od wszystkich żałobników stojących w długiej kolejce. Uśmiechała się i przytakiwała każdemu z osobna.

Tak, Max był cudownym człowiekiem. Tak, wszyscy będziemy za nim tęsknić.

Tak, oczywiście, pamięć o nim nigdy nie zginie.

Jakim cudem Babette udawało się zachować spokój? W jaki sposób była w ogóle w stanie ustać na nogach? Jak mogła się w takiej chwili uśmiechać?

Przecież resztę życia będzie musiała spędzić bezniego.

Do Tiny ustawiła się oddzielna kolejka – równie długa, co do jej matki. Kent Buckley miał w tym czasie zajmować się Clayem, ale zamiast tego – przysięgam, że to prawda – odbierał telefony i gadał przez te swoje bezprzewodowe słuchawki!

Mały Clay odprowadził wzrokiem tatę, który postanowił odejść w bardziej zaciszne miejsce, i stał zagubiony, wpatrując się niepewnie w tłum.

Rozumiałam go doskonale.

Do mnie żadna kolejka się nie ustawiła. Nie byłam nikim ważnym. Rozglądałam się dookoła, wodząc wzrokiem po ludziach zajętych pocieszaniem się nawzajem. Mogłam więc robić, co chciałam. Przyglądając się temu wszystkiemu z boku, pomyślałam odruchowo: „Co zrobiłby Max?”.

Serio – co zrobiłby Max na moim miejscu?

Pomógłby Clayowi. Pocieszył go. Podeszłam więc do chłopca.

– Cześć, Clay.

Mały spojrzał na mnie.

– Dzień dobry, pani Casey.

Wszystkie dzieci mówiły mi na „pani”. Clay znał mnie z biblioteki. Był jednym ze stałych bywalców.

– Ciężki dzień, co? – zagaiłam.

Clay się ze mną zgodził.

Spojrzałam na Kenta Buckleya, schowanego w zaułku, starającego się jak najciszej krzyczeć na któregoś ze swoich pracowników.

– Masz ochotę na spacer? – zapytałam.

Clay skinął głową, a kiedy ruszyliśmy, wsunął małą dłoń w moją.

Zabrałam go do biblioteki. Gdzie indziej mielibyśmy pójść, jeśli nie do mojej pięknej, magicznej, ukochanej biblioteki – domu tysiąca różnych żywotów? Miejsca ukojenia, zatracenia i odosobnienia, gdzie można było się zgubić w najlepszym tego słowa znaczeniu?

– Pokażesz mi swoją ulubioną książkę? – zaproponowałam.

Clay zastanawiał się chwilę, po czym poprowadził mnie do szeregu niskich półek pod oknem. Za nim rozpościerał się widok na centrum miasteczka, falochron i wreszcie na zatokę. Widziałam stamtąd plażę, na której odbyła się uroczystość pożegnalna.

Półka mieściła się w dziale literatury faktu. Stały na niej książki przyrodnicze o ssakach, zwierzętach morskich i roślinach. Clay uklęknął przed działem zwierząt morskich i wyciągnął książkę, po czym rozłożył ją na podłodze i powiedział:

– To ta. Moja ulubiona.

Usiadłam obok niego i oparłam się o regał.

– Fajna – powiedziałam. – A dlaczego akurat ta?

– Tata zabierze mnie na nurkowanie, jak będę większy.

Wiedziałam, że szanse na to są dość niewielkie. Chyba poznałam w życiu zbyt wielu facetów pokroju Kenta Buckleya. Udałam jednak, że mu wierzę.

– Ekstra!

– A pani kiedyś nurkowała?

– Nie, ale czytałam o nurkowaniu.

Clay udawał zrozumienie.

– No tak – powiedział – to prawie to samo.

Takie słowa to miód na serce każdej bibliotekarki.

– Właśnie.

Przez dłuższą chwilę razem przeglądaliśmy książkę, wertując jej strony. Clay opowiadał, o czym są kolejne rozdziały. Widać było, że większość zna na pamięć. Wystarczyło, że popatrzył na jakieś zdjęcie, by móc mi o nim opowiedzieć. Dowiedziałam się, że najwyższy łańcuch górski znajduje się pod wodą, że koralowce same produkują filtr przeciwsłoneczny, że Ocean Atlantycki jest szerszy niż Księżyc oraz że ulubionym zwierzęciem Claya, zamieszkującym Zatokę Meksykańską, jest wampirzyca piekielna.

Wzdrygnęłam się.

– To prawdziwe zwierzę?

– Pewnie. Ma skrzydła jak nietoperz i potrafi wywlec się na lewą stronę i całkowicie nimi okryć – odpowiedział, po czym zaraz dodał: – Przypomina kałamarnicę, ale tylko trochę. Tak naprawdę to głowonóg. Jej właściwa nazwa to Vampyroteuthis infernalis.

– Chwileczkę – przerwałam mu – skąd ty znasz takie słowa?

Clay zamrugał zdezorientowany i popatrzył mi w oczy.

– Vampyroteuthis to nazwa rodzaju, a infernalis gatunku. To z łaciny.

Teraz to jak zamrugałam zdezorientowana.

– Chyba lubisz czytać, co?

– Tak – odrzekł z poważną miną Clay, przenosząc wzrok z powrotem na otwartą książkę.

– Chyba nigdy jeszcze nie spotkałam trzecioklasisty, który znałby łacińskie nazwy zwierząt.

Clay wzruszył ramionami.

– Lubię trudne słowa.

– Co ty nie powiesz?

– A tata czasem czyta ze mną fiszki.

– Naprawdę?

– Mhm. Tata lubi uczyć się z fiszek.

Szczerze mówiąc, nigdy specjalnie nie starałam się poznać Claya. Bywał często w bibliotece – praktycznie codziennie – ale zawsze wiedział, gdzie znaleźć książkę, której szukał, i nie potrzebował mojej pomocy. Cały czas spędzał tu, czytając. Nie chciałam mu przeszkadzać.

I – muszę przyznać – trochę bałam się jego matki.

Niestety, czasami w szkole dzieciaki, które potrzebują pomocy, nie mogą na nią liczyć. A co dopiero dzieci, które jej nie potrzebują. Te zdane są tylko na siebie.

W każdym razie tak się działo aż do tego momentu. Clay w tym roku potrzebował uwagi i miłości. Postanowiłam, że tu, w mojej bibliotece, je dostanie.

Nie wiem, jak długo nas nie było. Może godzinę. W pewnym momencie do biblioteki wparowała zdyszana Alice. Na jej twarzy malowało się zaniepokojenie. Miała na sobie czarną sukienkę i czarny sweter – chyba nigdy wcześniej nie widziałam jej w takim stroju. Wyglądała jak nie ona.

– O mój Boże – wydyszała, gdy nas znalazła, i pochyliła się, by nabrać powietrza, zanim złapała Claya za ramię i pociągnęła go do wyjścia.

– Wszędzie go szukaliśmy! Tina Buckley dostała szału.

A. Aha. Ups. Chyba straciliśmy poczucie czasu.

– Znalazłam go! – wykrzyknęła Alice, gdy wracaliśmy na dziedziniec, potrząsając ręką Claya na potwierdzenie swoich słów.

– Mam go! Jest tu ze mną!

Tina przecisnęła się przez tłum i zamknęła syna w silnym uścisku.

– Przepraszam – wydukałam, czując na sobie wzrok Babette. – Zabrałam go do biblioteki.

Babette machnęła na mnie ręką, ale Tina zerwała się na równe nogi i spiorunowała mnie wzrokiem.

– Serio?! – syknęła.

Wzruszyłam ramionami.

– Przeglądaliśmy jego ulubioną książkę.

– I nie mogłaś kogokolwiek powiadomić, że go zabierasz?

– Wszyscy byli zajęci.

– Jego ojciec go pilnował.

Tak, jasne. Przejrzyj na oczy, kobieto. Jego ojciec robił wszystko, ale na pewno go nie pilnował. Gadał przez telefon przez cały czas. Na pogrzebie.

– Przepraszam – powtórzyłam.

– I słusznie.

– Chciałam tylko pomóc.

– No to ci nie wyszło. Ale jeśli chcesz pomóc, możesz zrobić jedną rzecz: zostawić moją rodzinę w spokoju!

Zostawić ich w spokoju?

Co to w ogóle miało znaczyć? Mieszkałam z Babette. W kolejnym roku szkolnym zamierzałam uczyć Claya w bibliotece.

– Jak niby miałabym to zrobić, Tino? Mieszkam w domu twojej matki.

– To może powinnaś znaleźć sobie inne mieszkanie?

Nie wiem, skąd w Tinie ta niechęć do mnie, ale w tym momencie wreszcie poczułam, że mam jej dość.

– Nie – odparłam.

Tina zmarszczyła brwi.

– Nie?

– Nie. To niedorzeczne. Nie będę szukała nowego mieszkania. Kocham mój apartament nad wozownią…

– Nad garażem – poprawiła mnie Tina.

– I na pewno się stamtąd nie wyniosę. A tak w ogóle, to dlaczego tak ci na tym zależy? Naprawdę wolałabyś, żeby twoja matka została w tym wielkim domu zupełnie sama? Beze mnie? – Obie spojrzałyśmy na Babette, która zdążyła wrócić do swojej kolejki. Jej ręka spoczywała na ramieniu Claya, który wpatrywał się w nas wielkimi oczami.

– Nie byłaby sama – odcięła się Tina.

– Tak? A kto niby mieszkałby z nią? – zapytałam oschle. – Ty?

Na przeciwnym krańcu dziedzińca Kent Buckley odbierał właśnie kolejny telefon. Oczy Tiny patrzyły to na Babette, to na niego. Widać było, jak dociera do niej jego zachowanie. Zmarszczyła delikatnie nos. Prawie nie dało się tego dostrzec, ale jednak maska na sekundę osunęła się z jej twarzy. Zauważyłam, że stara się poskromić wściekłość. Jej mąż właśnie rozmawiał sobie w najlepsze przez telefon podczas pogrzebu jej ojca! To nie było już nawet nie na miejscu. To zakrawało na jakąś patologię.

W innym miejscu i czasie mogłabym nawet współczuć Tinie Buckley.

Ale nie tego dnia.

W końcu to ona wyszła za tego gościa – i nieważne, czy dostrzegała swój błąd, bo w dalszym ciągu tkwiła z nim w związku. Pewnie powinnam wykazać trochę więcej zrozumienia, ale co z tego? Ja też byłam w żałobie, a Tina od samego rana robiła wszystko, by tylko pogorszyć mój nastrój.

Kiedy jej wzrok ponownie spoczął na mnie, skinęłam głową w kierunku Kenta Buckleya i spytałam:

– Myślisz, że on pozwoli ci zajmować się matką? Skoro nie pozwalał ci wychodzić z domu, kiedy Max jeszcze żył?

Przegięłam. I to bardzo.

Tina zesztywniała. Widziałam, jak żar w jej oczach zmienia się w lód. Wcześniej wydawało mi się, że jej ton był paskudnie kąśliwy, pełen jadu. Nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam. Cała ta wściekłość na męża, którą Tina do tej pory tłumiła, właśnie znalazła ujście.

– Wynoś się – wysyczała. – Wynoś się stąd natychmiast!

Nie wiedziałam, co mam powiedzieć.

Tina zrobiła krok w moim kierunku i warknęła:

– Wynoś się albo za siebie, kurwa, nie ręczę.

W tym momencie lód stopniał, a w oczach Tiny znów rozgorzał ogień. Prawdziwe inferno. Czy mogłam mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości? Czy myślałam, że po prostu blefuje? Że nie straci panowania nad sobą?

Nie. Byłam pewna, że mówi czystą prawdę.

Spojrzałam na Babette – kochaną, mądrą Babette, która resztką sił zachowywała złudną fasadę spokoju. W ciągu ostatnich dziesięciu lat straciła najpierw rodziców, potem syna, a teraz ukochanego męża. Czy naprawdę chciałam sprowokować Tinę Buckley, by jeszcze pogorszyła sprawę? Czy mogłam sprowadzić pogrzeb Maksa Kempnera – ostatni punkt jego długiego, niezwykłego życia – do groteskowego przedstawienia, którego głównym punktem byłaby jego własna córka, wrzeszcząca na szkolnym dziedzińcu jak opętana?

Nie. Oczywiście, że nie. Zrobiłam to, co kazała Tina. Wyniosłam się.

I tak oto zostałam wyrzucona z pogrzebu mojego ukochanego gospodarza, najlepszego szefa pod słońcem i człowieka, który był dla mnie jak ojciec.

dwa

Trochę ponad tydzień po pogrzebie Kent Buckley zwołał zebranie grona pedagogicznego, by „określić szczegółowy plan wychodzenia z kryzysu”.

W tym miejscu powinnam chyba wspomnieć, że poza byciem mężem Tiny Kent Buckley obejmował również stanowis­ko prezesa zarządu szkoły. Szczerze mówiąc, prawie o tym zapomniałam aż do chwili, kiedy wezwał nas wszystkich, zapowiadając, że wskaże następcę Maksa.

Następcę Maksa?

Chwileczkę. Przecież to naturalna kolej rzeczy, że następcą Maksa zostanie Babette.

Po śmierci króla cała władza przechodzi w ręce królowej, prawda? Więc po co zwoływać jakieś zebranie?

Pojawiliśmy się w stołówce o ustalonej godzinie. Babette, zazwyczaj zasiadająca w pierwszym rzędzie, tym razem zajęła miejsce na samym końcu sali. Opadła ciężko na krzesło i wodziła dookoła nieobecnym wzrokiem, jak gdyby już sama obecność w budynku była ponad jej siły.

Krzesło, które zaklepałam dla Babette, zajęła Alice. Miała na sobie koszulkę z napisem „MAM 99 ZADAŃ. ZAZDROŚCISZ?”.

Panowała ponura atmosfera. W całkowitej ciszy czekali­ś­my, aż rozpocznie się zebranie.

Kent Buckley wparował do sali z piętnastominutowym opóźnieniem, wciąż trajkocząc przez tę cholerną słuchawkę. I nawet gdy już pożegnał się z rozmówcą słowami: „Dobra, słuchaj, muszę lecieć – wchodzę na scenę”, i tak zostawił urządzenie w uchu.

Przysięgam, ten gość nigdy się z nim nie rozstawał.

Rozpoczął wreszcie przemowę:

– Dla nas wszystkich to był szok. Nagła śmierć Maksa to tragedia. Cała nasza społeczność przeżywa żałobę – powiedział sztywno, jak gdyby wygłaszał wyuczoną formułkę. Jego twarz wykrzywiła się w szkaradnej parodii miny mającej wyrażać współczucie. Nie mogłam na niego patrzeć.

Kent Buckley zamilkł na kilka chwil, by uzyskać lepszy efekt. Żebyśmy wszyscy mogli poczuć się poruszeni jego słowami.

– Natomiast – odezwał się po jakimś czasie – życie toczy się dalej.

Obejrzałam się, próbując napotkać spojrzenie Babette, ale jej oczy wbite były w Kenta Buckleya.

– Mamy teraz szansę, którą musimy wykorzystać w obliczu tej…

Zdawało się, że w głowie szukał odpowiedniego synonimu do słowa „tragedia”.

– W obliczu tej tragedii – dokończył.

Cóż…

– Potrzebujemy kogoś, kto wprowadzi nas wszystkich w kolejną fazę. Kogoś, kto jak Max stanie na wysokości zadania i poprowadzi nas w przyszłość. Z dumą mogę dziś powiedzieć, że udało mi się znaleźć kogoś takiego.

Po co tyle gadania, skoro i tak wybierze Babette? Kent Buckley nawet jej specjalnie nie lubił.

– Przez ostatnie kilka lat jego kariera w Baltimore nabrała prawdziwego rozpędu.

Chwileczkę… Jego? Baltimore? Odwróciłam się znowu w stronę Babette. Przeniosła wzrok na mnie i zachowując stoicki spokój, leciutko, prawie niedostrzegalnie pokręciła głową, jak gdyby chciała mi powiedzieć: „Nie rób sceny”.

Zanim zdążyłam znów odwrócić się w kierunku Kenta Buckleya, ten zdążył już przedstawić następcę Maksa.

– Nowym dyrektorem szkoły Kempnera zostanie… wschodząca gwiazda świata zarządzania w szkolnictwie prywatnym… człowiek, którego miałem wielkie szczęście ściągnąć tu do nas w tak krótkim czasie… – Kent Buckley znowu zrobił krótką pauzę, jakby świetnie się bawił. Jakby oczekiwał na fanfary albo werble. A potem powiedział: – Duncan Carpenter.

Nie wiem, czy spodziewał się braw, czy okrzyków radości, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Nazwisko jak każde inne. Nikomu nic nie mówiło.

Poza mną. Ja znałam tego człowieka.

I dźwięk jego nazwiska sprawił, że zerwałam się z krzesła. Wyciągnęłam się jak struna.

To był odruch bezwarunkowy. Po prostu wystrzeliłam w górę jak noga, kiedy lekarz lekko uderza młoteczkiem w kolano. Z tym że nie opadłam z powrotem na krzesło.

Wzrok wszystkich obecnych, w tym Kenta Buckleya, skupił się na mnie. Mężczyzna nie wyglądał na zadowolonego.

Jestem pewna, że nie istniał żaden świat równoległy, w którym ja i Kent Buckley byliśmy przyjaciółmi. W końcu byłam nemezis jego żony. Kent Buckley mnie nie znosił, odkąd podsłuchał, jak podczas którejś uroczystości szkolnej nazwałam go dupkiem.

Na swoją obronę mam tylko tyle, że ciężko było tego faceta określić jakimkolwiek innym mianem. Dziewięciu na dziesięciu respondentów nazwałoby go właśnie dupkiem. Nikt jednak nie miałby śmiałości powiedzieć mu tego w twarz.

Nawet ja.

Kent Buckley wolałby, gdybym została na swoim miejscu. To było oczywiste.

Nic z tego.

Nazwisko, które wypowiedział, sprawiło, że stałam jak słup soli, ciągle w szoku.

– Przepraszam – powiedziałam, próbując dojść do siebie – czy ty właśnie oznajmiłeś nam, że następcą Maksa będzie… będzie… – Głos uwiązł mi w gardle. To było niemożliwe.

Kent Buckley nie miał jednak czasu na bzdury.

– Duncan Carpenter – powtórzył, jak gdyby mówił do głupka.

W mojej głowie kłębiły się tysiące pytań. Od czego miałam zacząć?

– Mówisz o tym Duncanie Carpenterze?

Kent Buckley zmarszczył brwi.

– A jest ich więcej?

– O to właśnie pytam.

Cała sala zamarła. Czy ta rozmowa na pewno powinna odbywać się teraz?

Jak najbardziej.

– Wysoki i chudy? – zapytałam, unosząc rękę nad głowę. – Z jasnymi włosami? Z taką durną stylówką?

Głos Kenta Buckleya świadczył o jego wyczerpującej się cierpliwości.

– Nie. Nie taką durną.

Hm. Może inaczej definiowaliśmy słowo „durny”. Postanowiłam wyjaśnić tę kwestię.

– Nosi takie spodnie golfowe, kompletnie od czapy – powiedziałam – albo krawaty w gumowe kaczuszki.

Czas mi się kończył.

– Garnitury. Zwykłe garnitury – wysyczał Kent Buckley. Zamilkłam. Zwykłe garnitury. Czyżby?

Wszyscy zebrani widzieli, że nie jest ze mną w porządku. Nie znam konkretnego słowa ani nawet kategorii, która mogłaby określić to, co czułam, słysząc nazwisko Carpenter. W mojej głowie szalała przedziwna mieszanka emocji. Zarówno przerażenie, jak i ekstaza, z lekką nutką paniki i kropelką niedowierzania – wszystko to doprawione mrożącą krew w żyłach świadomością tego, co oznaczać będzie dla mojej najbliższej przyszłości decyzja Kenta Buckleya.

Podpowiem wam: nic dobrego.

Cierpliwość kończyła się już chyba wszystkim, ale to Kent Buckley pękł jako pierwszy. Zanim zdołałam zadać kolejne pytanie, wskazał na moje krzesło. Koniec dyskusji.

Usiadłam. Nie dla tego, by okazać posłuszeństwo. Byłam ogłupiała i kompletnie zdezorientowana. Zamarłam w bezruchu, próbując siłą woli zmusić krążącą w moich żyłach adrenalinę, by ulotniła się z krwiobiegu.

Czy na świecie mogło być więcej Duncanów Carpenterów? Z pewnością. Świat jest w końcu wielki. Ale więcej niż jeden Duncan Carpenter w świecie zarządzania w prywatnym szkolnictwie najniższego szczebla?

Nie wydaje mi się.

Prawdopodobieństwo, że wydarzy się coś takiego, było blis­kie zera.

Duncan Carpenter miał powrócić do mojego życia. Do mojego małego miasteczka na wyspie Galveston. By zastąpić mojego ukochanego dyrektora w mojej ukochanej szkole.

Ten Duncan Carpenter.

– To doskonały kandydat – Kent Buckley wrócił do przemówienia, zadowolony, że znów znalazł się w centrum uwagi. – Objął stanowisko zastępcy dyrektora w jednej z najgorszych szkół w kraju i postawił ją na nogi w ciągu zaledwie roku. Chcieli go zatrzymać dla siebie, oferując większe pieniądze, ale Duncan potrzebował zmiany otoczenia. Z powodów prywatnych. I od teraz będzie pracował z nami. Jego obecność na pewno wprowadzi wiele zmian. Jako nowy dyrektor Duncan da tej szkole kopa, jakiego potrzebowała od lat.

Na pewno? Nasza mała utopia potrzebowała kopa? Nigdy w życiu.

Oczywiście potrzebowaliśmy kogoś na stanowisku dyrektora, ale dlaczego nie Babette? Gwarantuję, że każdy nauczyciel siedzący w tej sali zagłosowałby właśnie na nią.

Ale władzę miał Kent Buckley, a kwestia nie podlegała głosowaniu.

W jego mniemaniu jedyny głos, który się liczył, to jego własny. Zastanawiacie się pewnie, jakim cudem Kent Buckley został prezesem zarządu szkoły, mimo że absolutnie nikt nie darzył go jakimkolwiek ciepłym uczuciem? Mówię serio: nikt a nikt. Nie było osoby, która lubiłaby jego wieczne knucie albo jego przerost ambicji, albo jego wyciągane nie wiadomo skąd opinie o tym, czego ludzie potrzebują. Mówiąc „nikt”, mam na myśli nauczycieli i personel. Nikomu z nas nie imponowało jego wielkie BMW.