44,99 zł
Czy potrafisz uciec od przeszłości?
Tobias całe swoje życie podporządkował pragnieniu zemsty. Przez lata nie dopuszczał do głosu swoich uczuć, by w pełni skupić się na celu. Przybrał grubą zbroję, pod którą zaszył swoje serce.
Aż pojawiła się ona.
Cecelia zmieniła wszystko. Sprawiła, że jego okaleczone serce znowu zapragnęło kochać. Tobias nie mógł już dłużej się oszukiwać – nadszedł czas, by pozwolić sobie na uczucia. Jednak zbudowanie związku po wszystkich krzywdach, jakich się dopuścił, nie jest łatwe. Zwłaszcza w obliczu ciążących na nim kłamstw i tajemnic z przeszłości.
„To Cecelia ukradła mnie pierwsza; oto najszczersza prawda ukryta głęboko w mojej złodziejskiej duszy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 600
Data ważności licencji: 4/25/2027
Dla mon trésor, Maïwennoraz wszystkich czytelników, którzy wybrali się ze mną w tę podróż. Merci.
Wow, cóż to była za podróż!
Coś, co w zamierzeniu miało być skromnym, bonusowym epilogiem, przerodziło się w najdłuższą powieść w całej mojej pisarskiej karierze! Większość z Was, która śledziła moje postępy w pisaniu bonusowego epilogu w mediach społecznościowych, wie, że nie miałam w planach trylogii. Po skończeniu ostatniej części uważam jednak, że istniała ona od początku, musiałam ją tylko wydostać na powierzchnię. I bardzo się cieszę, że to zrobiłam.
Aby napisać zakończenie w dokładnie takiej formie, jaką sobie wymarzyłam, musiałam wprowadzić kilka – dosłownie kilka – poprawek w poprzednich częściach. Absolutnie się tym jednak nie przejmujcie. To naprawdę drobnostki, których większość z Was pewnie nawet nie zauważy. Były one potrzebne, by zachować porządek w chronologii wydarzeń, a jeśli jesteście bardzo drobiazgowi, weźcie pod uwagę, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby było dobrze.
W każdym razie te kosmetyczne poprawki nie powinny Wam w żaden sposób odebrać przyjemności z lektury ostatniej części.
Napisanie tej trylogii było dla mnie zaszczytem i jednym z najjaśniejszych punktów mojej pisarskiej kariery.
Mam nadzieję, że spodoba Wam się The Finish Line,i dziękuję, że wybraliście się ze mną w tę podróż.
Z wyrazami miłości,
XO
Kate
Tobias, 44 lata
Saint-Jean-de-Luz, Francja
– Viencs ici, Ezekiel. – Podejdź do mnie, Ezekielu.
Zbliżam się do miejsca, w którym stoi, trzymając w opuszczonej dłoni okrągłą, płaską, brązową muszlę. Kiedy próbuję ją od niego wziąć, cofa rękę.
– Qu’est-ce que c’est? – Co to jest?
– Un clypéastre, un dollar de sable. Lorsque tu en trouveras un, garde-le. Et lorsque tu seras prêt, alors tu le casseras. Mais tu dois le faire bien au milieu pour pouvoir en récupérer son trésor. – Piaskowy dolar. Kiedy go znajdziesz, zachowaj i przełam na pół dopiero wtedy, gdy będziesz na to gotowy. Musisz jednak to zrobić dokładnie przez środek, żeby wydobyć skarb.
– Quand serai-je prêt? – Kiedy będę gotowy?
Mierzwi mi włosy.
– Tu le sauras. – Będziesz wiedział.
Stoję na brzegu i ciskam kamykami w spienione fale u swoich stóp. Nigdy nie pamiętałem całej rozmowy, którą odbył ze mną ojciec w dniu, kiedy mnie tu przyprowadził; kojarzyłem tylko morze, błysk plaży, promienie wczesnoporannego słońca za jego plecami oraz dziwną muszlę w jego dłoni. Podczas mojej ostatniej wizyty w szpitalu udało mu się odtworzyć słowo w słowo naszą rozmowę. Rzadko miewał takie przebłyski świadomości. Opowiedział mi wtedy o swoim synu, Ezekielu, i przywołał tamtą wymianę zdań z zadziwiającą klarownością, a dosłownie chwilę później poprosił, żebym odszukał jego syna.
Czy to za sprawą zrządzenia losu, czy przypadku znalazłem zachowanego w idealnym stanie piaskowego dolara w dniu, w którym rozpocząłem budowę domu. Chociaż uświadomiłem to sobie dopiero po latach, wiem, dlaczego postanowiłem go zatrzymać. Jakimś cudem, nie pamiętając szczegółów tamtej rozmowy, zdawałem sobie sprawę z jego wartości.
Mechanizm działania ludzkiego umysłu, szczególnie mojego, bywa zarazem szyderczy i okrutny. Niektóre wspomnienia nawiedzają mnie regularnie, chociaż dałbym wszystko, żeby się ich pozbyć – szczegóły za mocno wryły mi się jednak w pamięć – podczas gdy inne, te najdroższe, umykają przede mną. Jednak to właśnie moja kapryśna pamięć zasiała tamtego dnia ziarno, a instynkt kazał mi zachować muszlę – co nadaje temu jeszcze większą wagę. Dopiero gdy pojąłem znaczenie „skarbu”, dotarło do mnie, w jakim stanie znajdował się tamtego dnia umysł mojego ojca: bardzo zbliżonym do mojego obecnie.
Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko, gdyż moja matka uciekła od ojca z powodu jego wybuchów gniewu i choroby psychicznej – zdiagnozowanej schizofrenii – ale teraz czuję z nim pewien rodzaj więzi. Strach towarzyszy mi bezustannie od tamtego dnia, gdy wiele lat później zobaczyłem go na ulicy w Paryżu, brudnego i zalewającego przechodniów potokiem chaotycznych francuskich słów. Widząc go w takim stanie, przeraziłem się, że któregoś dnia spotka mnie taki sam los – że każdy, kto spróbuje się mną opiekować, prędzej czy później mnie porzuci – za sprawą choroby psychicznej i braku samokontroli. Ten lęk towarzyszy mi od lat i nie pozwala mi nikomu w stu procentach zaufać.
Miłość zawsze była dla mnie czymś warunkowym – do momentu, aż poznałem ją.
Moja matka nigdy nie pojmowała w pełni rozmiarów choroby ojca. Wydawało jej się, że po prostu stracił rozum. Po części miała rację, lecz nie była to jego świadoma decyzja. Nie pozwolił, żeby jakaś mroczna część osobowości przejęła nad nim kontrolę, a tak to sobie chyba wyobrażała aż do dnia jego śmierci. Po prostu upomniała się o niego choroba, której ja sam bałem się przez długie lata.
Na tym etapie życia mogę już chyba powiedzieć, że mi się upiekło.
Wyciągam wyblakły kamień z kryjówki, w której schowałem go w całkiem innym życiu, i ruszam w kierunku krętych, wyrytych w skale schodów prowadzących do mojej linii mety. Jeszcze nigdy nie byłem tak pewien, że to nie ten dom był moim celem, tylko moment pełnej klarowności, w którym moje serce skomunikuje się wreszcie z rozumem.
Gdybym miał podsumować całe swoje życie, całą swoją podróż jednym słowem, byłoby nim właśnie „dzisiaj”. Zrobiłem to wszystko dla tej chwili. Jak na ironię ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Los rzucił mi karty, które karma ułożyła, jak chciała. Czasem się do mnie uśmiechał, ale równie często odwracał się do mnie plecami.
Zrozumiałem, losie. Wal się.
Gdybym jednak musiał wskazać siłę wyższą, która działała na moją korzyść albo przeciwko mnie, nie byłaby nią żadna z powyższych. Wymieniłbym inną kosmiczną moc, przewyższającą wszystkie pozostałe: ją.
Bez niej całe moje życie, podobnie jak ten dzień, byłoby pozbawione celu.
Bo ona miała rację: liczymy się tylko my dwoje, to, co nas łączy, i co w sobie znaleźliśmy. Droga, którą pokonałem, żeby tu dotrzeć, byłaby pozbawiona sensu bez osoby, która może ją teraz docenić. Nie ma lepszego zwierciadła dla mojej duszy niż oczy kobiety, która towarzyszyła mi w tej podróży i pomogła mi pokonać jej najtrudniejszą część.
Ona jest moim lustrem, moim sędzią i jedynym celem w życiu. Wskazała go mojej obumierającej duszy, kiedy się pogubiłem, i wskazuje mi go nadal; świeci zbyt jasno, żebym mógł zignorować jej blask, niezależnie od tego, jak bardzo zbłądzę.
Nie ma potężniejszej siły w ludzkim życiu niż jego cel. Przez lata wydawało mi się, że moim celem jest coś całkiem innego – dopóki ona nie pokazała mi prawdy. Zawsze uważałem się za samotnego wilka, dopóki nie wkroczyła na moją ścieżkę jako moja przeciwniczka, kochanka, nauczycielka, sojuszniczka i najlepsza przyjaciółka.
Jedyne chwile mojego życia, które miały jakiekolwiek znaczenie, to te związane z nią.
Gdybym stracił z oczu swój cel i dokonał samozniszczenia, nigdy bym się nie dowiedział, że można się poczuć tak spełnionym. Nie odzyskałbym wewnętrznego spokoju. Panika zawładnęłaby mną dawno temu i nie byłoby już powrotu.
Z chwilą gdy przekroczę próg tego domu, nigdy więcej nie obejrzę się za siebie na drogę, która mnie tu zaprowadziła, ani na schody, które musiałem pokonać sam. Docenię każdy zakręt na swojej drodze, z wyjątkiem tego jednego bezlitosnego ciosu, po którym nigdy się nie podniosę. Straty tak bolesnej, że będę rozpaczał każdego dnia, aż do końca życia.
Mój brat.
Jej wybawca.
Rana, która nigdy się nie zabliźni, i dowód moich żmudnych wędrówek. W połowie klifu dostaję wiadomość:
Lady Bird jest już w gnieździe.
I tak wyczułem, że jest blisko. Z góry dobiega mnie jej przepełniony paniką i podnieceniem głos, którym wykrzykuje moje imię. Z bijącym sercem pokonuję po dwa stopnie naraz.
– Słyszę cię, mon trésor – odpowiadam, przyspieszając kroku, i trzymam w dłoni swój kruchy prezent. Zawsze cię usłyszę.
Ze ściśniętym z emocji gardłem pozdrawiam skinieniem głowy dwóch ludzi pilnujących tylnego wejścia. Mijam ich i wchodzę do domu. Beau mierzy mnie wzrokiem, a dopiero potem łaskawie pozwala mi się pogłaskać. Nauczyłem się go tolerować, chociaż wciąż jest absurdalnie zazdrosny o naszą panią.
– Bonjour, ty samolubny bydlaku.
Ze wszystkich spraw, które usiłowałem doprowadzić w swoim życiu do końca, na tej zależy mi najbardziej. Ale skoro Beau jest tu z nią, to oznacza, że nie tylko dostała mojego SMS-a, lecz także zrozumiała jego podwójne znaczenie.
„Spotkajmy się na mecie”.
Chociaż nigdy wcześniej nie postawiłem stopy w tym domu i nie chciałem robić tego bez niej, praktycznie nie zwracam uwagi na otoczenie, gdy mijam balustradę z kutego żelaza, doskonale wiedząc, gdzie jej szukać. Marzyłem o tej chwili tysiące razy, dlatego i moje serce, i głowa znają drogę.
Przechodząc długim korytarzem wyłożonym hiszpańską terakotą wzdłuż ściany pomalowanej farbą w odcieniu karmelu, czuję lekki podmuch wiatru. Gdyby ten dom miał kilka pokoi więcej, śmiało można by go nazwać rezydencją, ale i tak jest wystarczająco duży dla królowej.
Nie zwracam uwagi na szczegóły wystroju; znacznie bardziej interesuje mnie mój cel. Czuję tylko ogień i pożądanie w sercu dudniącym tak jak ostatnio, gdy przyszedłem ją o coś prosić. Wtedy też bałem się, że mnie nie przyjmie, że uwierzyła w moje kłamstwa. Przerażało mnie również to, że sam tak długo w nie wierzyłem, wmawiając sobie, że są prawdą.
Dwanaście lat temu wyrzuciłem ją ze swojego życia. Przy okazji straciłem siebie, swój cel, swoje znaczenie i jebany rozum.
Przez większość czasu trawiły mnie wyrzuty sumienia, strach i pogarda.
Dziś wracam do niej całkowicie odmieniony po tych wszystkich straconych latach, które doprowadziły nas do tego miejsca. Być może ona nie uwierzyła w moje kłamstwa, za to ja zawsze wierzyłem w jej prawdy, miłość i niezmienne serce.
Bo to ona mnie ocaliła.
Zdobycie jej serca jest moim największym osiągnięciem i czyni z niej mój największy skarb.
Skarb, który każdy szanujący się złodziej będzie próbował mi ukraść.
Skarb, który wielu już próbowało ukraść i poległo. Bo o to, kurwa, zadbałem. Wcześniej nie chwaliłbym się tym wyczynem ze względu na poniesione koszty. Wyrzuty sumienia nie pozwoliłyby mi na podobne deklaracje.
Wcześniej… jest, kurwa, zbyt bolesne.
Wtedy byłem egoistą i teraz też nim jestem. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, ponieważ moja potrzeba jest silniejsza niż poczucie winy – w większości przypadków.
Po czterdziestu czterech latach spędzonych na tym świecie wiem, że ta kobieta jest jedynym, bez czego nie umiem żyć.
I że przez kolejne czterdzieści cztery lata nie pokocham żadnej innej.
Ona kochała wielu. Taka już jej natura. To ją ukształtowało, ale moje serce jest zachłanne i ma tylko jedną właścicielkę. Nikt i nic nie wzbudziło we mnie równie silnych uczuć jak ta kobieta.
Przez egoizm, ambicje, zazdrość i chciwość prawie straciłem swoją przyszłość i ją.
Odkąd przyjęła mnie z powrotem, poświęciłem każdą minutę naszego wspólnego czasu, pokutując za to, co zrobiłem, i czekając na ten dzień.
Odbyłem karę.
Mój wyrok dobiegł końca, a ja znowu jestem wolnym człowiekiem.
Właśnie dlatego muszę ją znaleźć, i to jak najszybciej.
Pożądanie parzące jak napalm i ból, który rozsadza mi klatkę piersiową, popychają mnie do niej. Beau nie odstępuję mnie na krok w nadziei, że pierwszy zwróci na siebie jej uwagę.
– Goń się, kundlu, ona jest moja przez resztę nocy.
Beau drepcze dalej, ignorując moją komendę. Potrzeba było aż miesiąca, żeby go tu sprowadzić, i kolejnych sześciu tygodni kwarantanny, zanim trafił do domu. Teraz najwyraźniej myśli, że jest jego panem.
– Wynocha albo nigdy więcej nie dam ci steku.
Strzyże uszami, jakby rozumiał powagę mojej groźby, zatrzymuje się i przez chwilę kręci przy mnie. Kiedy pstrykam palcami, zerka na mnie niewzruszony, lecz w końcu odchodzi.
Zasraniec.
Zastaję ją dokładnie tam, gdzie myślałem, że będzie: na balkonie, z długimi włosami rozwiewanymi przez wiatr. Wpatruje się w migoczące morze, opierając ręce o szeroką glinianą balustradę. Jest cała w bieli, jedwabisty materiał układa się w głęboki dekolt na plecach, odsłaniając każdy centymetr kręgosłupa. Skórę ma muśniętą słońcem, ale to widok delikatnych skrzydeł na jej ramionach sprawia, że twardnieję. Upajam się jej widokiem z mieszaniną pożądania i ulgi.
Dotarcie tutaj było ostatnim krokiem z wielu.
Czekam, aż wyczuje moją obecność, i po chwili widzę, jak jej ciało się napina. Lśniące z gniewu ciemnoniebieskie oczy odnajdują moje spojrzenie, gdy napawam się jej widokiem. Emocje ściskają mnie za gardło.
Oboje przebyliśmy długą drogę od tamtego dnia na parkingu w Wirginii, gdy miałem tylko koszulę na grzbiecie i nic nieznaczące słowa przeprosin. Sprawiła wtedy, że zapragnąłem o nią zawalczyć i odzyskać to, co ukradłem wiele lat wcześniej.
Pokonaliśmy długą drogę.
Cholernie długą.
Mam wrażenie, jakby tamta chwila wydarzyła się w całkiem innym życiu.
Można powiedzieć, że na to właśnie czekałem… i że to koniec.
Za parę sekund będzie po wszystkim. Jednak gdy przekraczam próg balkonu i ruszam w jej stronę, przypominam sobie pierwszy dzień swojego wyroku. W ułamku sekundy, którego potrzebuję, by się do niej zbliżyć, przeżywam całą naszą historię na nowo.
Właściwie nigdy nie zaznałem szaleństwa,poza chwilami, gdy ktoś poruszył moje serce.
Edgar Allan Poe
Tobias, 38 lat
Piekło, dzień pierwszy.
Czuję, że coś mnie przygniata, a po chwili gorąca fala cuchnącego oddechu uderza mnie w twarz. Otwieram oczy i widzę nad sobą cień jebanego czworonożnego diabła.
Psisko stoi dumnie na moim torsie, szczerząc z zadowoleniem ociekające śliną zęby; w uszach dzwoni mi od jego chrapliwych szczeknięć.
– Psychopathe. – Psychopata. Burcząc pod nosem, próbuję odpędzić rozszalałego buldoga francuskiego, który ujada tym głośniej, im usilnej staram się go pozbyć. Nie waży wiele, jednak sądząc po wydawanych przez niego odgłosach, ma o sobie wysokie mniemanie.
Sukinsyn nie przestaje na mnie warczeć, odkąd się wczoraj zjawiłem, co Cecelia uważa za bardzo zabawne.
Ja wprost przeciwnie.
Podnoszę się na łóżku w ciemnym pokoju i obmacuję pusty materac obok siebie. Beau (niepotrzebnie nadała psu takie imię) kłapie zębami w miejscu, gdzie spała przy moim boku zaledwie parę godzin wcześniej. Przysiada na łapach i ujada jazgotliwie, jakby chciał się upewnić, że go znienawidzę.
Kilka godzin po naszym pierwszym spotkaniu dochodzę do wniosku, że mu się to udało.
Zaniepokojony jej zniknięciem, wyglądam przez okno, za którym rozciąga się atramentowa ciemność.
Nerwowo przesuwam ręką po twarzy.
Zjawiłem się po ośmiu miesiącach i obiecałem jej wszystko, łącznie z wyjaśnieniami i śniadaniem, zarzekając się, że ją do siebie przekonam. Zamiast tego zrobiłem szybki obchód domu, wziąłem prysznic i, kurwa, odpłynąłem. Nie bardzo pamiętam, co się działo po tym, jak zalała mnie fala ulgi związanej z powrotem i odprężenia, które przyniosły mi strumienie gorącej wody.
Nie udało mi się dotrzymać ani jednej ze złożonych obietnic – z powodu wyczerpania. Adrenalina uleciała, a mnie całkiem odcięło zasilanie.
Co się z tobą, kurwa, dzieje?
Zrzucam z siebie kołdrę, wkładam wczorajsze ubrania i buty.
Rozglądam się po pokoju, aż w końcu na jednej z półek z książkami dostrzegam niewielki budzik, który wygląda na bardzo stary – złoty, z dzwonkami na górze – i udaje mi się odczytać godzinę.
Jest czwarta rano.
Początek mojego pierwszego dnia w piekle.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że ona pewnie odchodzi teraz od zmysłów.
Merde. Cholera.
Miałem nadzieję, że prześpi całą noc, ale nic z tego. Wykończony trzydziestosześciogodzinną podróżą, zasnąłem, zanim udało nam się porządnie porozmawiać; praktycznie zapadłem w śpiączkę przed wyjaśnieniem jej, co mnie tak długo zatrzymało. Kojarzę, że kiedy wycierałem się po prysznicu, ona przebrała się w szczelnie zasłaniającą ciało flanelową piżamę. Ten szczegół zapadł mi w pamięć, bo rozbawiło mnie to, że zadała sobie tyle trudu, by uświadomić mi, że nie zamierza mi dziękować za powrót – a przynajmniej nie w ten sposób. Nie powstrzymało jej to jednak od pieprzenia mnie wzrokiem, gdy myślała, że tego nie widzę.
Pewnie jest przyzwyczajona do wczesnych pobudek w związku z prowadzeniem kawiarni, ale i tak nie ma mowy, żeby zdążyła wypocząć. Ja za to spałem twardo jak kamień, najlepiej od lat, bo wreszcie w jej łóżku. Wiem, że ona nie zmrużyła oka dokładnie z tego samego powodu.
Dlatego że znowu pojawiłem się w jej życiu.
Może i zdołałem wsunąć stopę między drzwi, ale ona wciąż trzyma dłoń na klamce, gotowa zatrzasnąć mi je przed nosem, jeśli nawalę. Jak na razie niczym jeszcze nie zabłysnąłem.
Jęczę sfrustrowany, gdy Beau uparcie na mnie ujada, wypowiadając mi wojnę, aż w końcu mu się odszczekuję:
– Putain, tais-toi! – Zamknij, kurwa, mordę!
Beau błyskawicznie milknie i przekrzywia łebek. Jego paciorkowate czarne oczka zdają się jednak kwestionować mój autorytet.
– Couché. – Leżeć.
Beau wykonuje polecenie bez mrugnięcia. Proste komendy ma opanowane do perfekcji. Rozumie je po francusku.
Spiczastouchy psiak gania wokół mnie, a moje oczy stopniowo oswajają się z mrokiem. Chociaż chcę do niej jak najszybciej dołączyć – gdziekolwiek jest – ciekawsko rozglądam się po sypialni. W niczym nie przypomina tej, w której się poznaliśmy: sypialni w domu jej ojca, w którym ją zmanipulowałem, przeleciałem i zniszczyłem, zanim nauczyłem się ją wielbić i kochać.
Powiedziała, że mieszka skromnie, jednak każdy kąt tego domu inspiruje, tętni kolorem albo po prostu daje wytchnienie.
To miejsce jest zarazem sanktuarium Cecelii i dowodem jej przemiany. Dostrzegam cząsteczki niej w każdym kącie, dziele sztuki, dokonanym przez nią wyborze.
Włączam mozaikową lampkę do czytania w stylu Tiffany’ego stojącą na odrestaurowanym biurku, przeglądam książki w twardej oprawie, których nie zdążyła ustawić na półkach, a obok sterty rachunków zauważam kilka odręcznych notatek oraz listę spraw do załatwienia.
Zorganizować zbiórkę jedzenia z okazji Święta Dziękczynienia. (I zostawić je „U Meggie”).
Przystąpić do izby gospodarczej.
Zapisać się na zajęcia z gotowania?
Hot joga?
Babski wypad z Marissą?
Klub książki?
Zająć się Panem Przystojniakiem?
Studzę swój gniew i postanawiam nie zaczynać naszej porannej rozmowy od słów: „Kim, do kurwy nędzy, jest Pan Przystojniak?”.
W przeszłości nauczyłem się tłumić swój naturalny instynkt dominacji, dlatego postanawiam najpierw załagodzić sprawy między nami, a dopiero potem wszczynać wojny terytorialne. A pod pojęciem wojny mam na myśli stanięcie na głowie, żeby odzyskać, kurwa, to, co kiedyś nas łączyło.
Zaniepokojony swoim odkryciem, idę do kuchni szukać Cecelii. Gdy nikogo tam nie zastaję, jeszcze bardziej się denerwuję, muszę się jednak uśmiechnąć na widok leżącej na blacie francuskiej gazety. Czuję ukłucie w sercu na myśl o tym, w jak niekomfortowej sytuacji się znalazłem.
Może i jestem tu z nią, ale nie w takim charakterze, w jakim bym sobie życzył.
Cierpliwość może się okazać kluczem do odzyskania jej, lecz przy okazji jest także moją piętą achillesową.
Minęło o wiele za dużo czasu, odkąd tak naprawdę byliśmy razem. Wiele koszmarnych lat dzielących nas od dni, gdy po raz ostatni leżeliśmy wtuleni w siebie, wyznając sobie miłość w ogrodzie na tyłach domu Romana, zanim rozdzieliły nas najgorsze z możliwych okoliczności, które po część sam stworzyłem.
Jeśli tak na to spojrzeć, wszystkie przeszkody, które musiałem pokonać przez osiem ostatnich miesięcy, żeby znaleźć się tutaj i przekroczyć próg tego domu, wydają się usprawiedliwione.
Chociaż mam Cecelię na wyciągnięcie ręki, nie jest tu ze mną. Jeszcze nie.
Rozglądam się niepewnie po kuchni w poszukiwaniu jakiejś wiadomości, lecz niczego nie znajduję. Czuję, że nie ma jej w domu. Gdy otwieram tylne drzwi dla Beau, powiew zimnego wiatru uderza mnie w twarz i zaczynam panikować.
Czyżby mnie zostawiła?
Na czole perli mi się pot, gdy patrzę na mającego kompleks Napoleona kundla, który stawia poranną dwójeczkę, wciąż groźnie na mnie powarkując. To oczywiste, że nie będziemy żyć w przyjaźni, ale mam teraz na głowie większe problemy, od których krew zaczyna mi tętnić w skroniach.
Czy mógłbym mieć do niej pretensje, gdyby odeszła?
Wczorajszy dzień okazał się sporym krokiem naprzód, lecz w miarę jak opadają emocje związane z moim powrotem, zaczynam coraz trzeźwiej patrzeć na całą tę sytuację i coś mi mówi, że Cecelia woli się trzymać na dystans.
Obserwuję Beau z ganku, chuchając w dłonie. Lato się skończyło i nastała jesień – przyszła bez ostrzeżenia, zupełnie jak ja. Dotkliwy chłód wsącza mi się w kości, kiedy zapuszczam się głębiej do ogrodu, i oddycham z ulgą, gdy wreszcie ją dostrzegam. Stoi pochylona nad roślinami, ubrana we flanelową piżamę i parę czarnych uggów.
Pragnienie, by jej dotknąć, posmakować, przelecieć ją, odzyskać, buzuje we mnie – nie zrobię jednak niczego, żeby je zaspokoić, chociaż piekielnie mnie korci i wiem, że ona odczuwa tę samą potrzebę.
Tacy właśnie jesteśmy.
W naszym przypadku patrzenie jest miłością, kłótnie są miłością, pieprzenie się jest miłością i nawet teraz, gdy każde z nas boryka się z własnymi lękami, to też jest miłość.
Cecelia nie pozwoliła mi się wyprzeć tego faktu. Wreszcie się z nim pogodziłem. To właśnie jest paliwo potrzebne do walki, której się podjąłem. „Bez względu na nasz początek byliśmy razem i jesteśmy. Skradłeś moje serce i pozwoliłeś mi się kochać. Przypilnowałeś, by moje serce wiedziało, gdzie jest jego dom”.
Muszę w to wierzyć. Jej słowa są moją siłą napędową. Chociaż to tylko osiem miesięcy, moja droga powrotna do niej ciągnęła się w nieskończoność.
Wszystko, co nas łączyło, zawsze sprowadzało się do miłości; bezczelnie mi to uświadamiała, aż nie miałem innego wyboru, jak tylko w to uwierzyć i pogodzić się z prawdą.
A prawda jest taka, że kocham Cecelię tak szaleńczo, że nie mogę znieść myśli o tym, byśmy mieli to ciągnąć przez kolejny dzień – nawet, kurwa, przez godzinę. Ale dam radę. Odnajdę w sobie cierpliwość, jeśli ona będzie ode mnie tego wymagać.
Żądając w zamian bardzo niewiele.
W drodze do domu zerkała na mnie ukradkiem jak na obcą osobę, którą starała się zrozumieć. Teraz też stoi spięta, wbijając w ziemię szpadel. Jakby się przede mną broniła.
Gdy do niej podchodzę, wiem, że lada moment wyczuje moją obecność. Jak zawsze.
Beau, ten zazdrosny skurwiel, podbiega do niej pierwszy.
– Cześć, kochany – mruczy do swojego psa, zdejmując brudną rękawicę, i głaszcze go po grzbiecie. Nawet nie patrzy w moją stronę, gdy pyta: – Obudził cię?
– Nieważne. Straszny dziś ziąb. Przyniosę ci kurtkę.
– Nie trzeba. – Ponownie wkłada rękawicę i wraca do pracy. Przerzuca ziemię łopatą, a później sięga po pojemnik z sadzonkami chryzantem.
– Śniło ci się coś? – pytam, wiedząc, że między innymi to ją gryzie.
– Chyba zawsze mi się coś śni? – odpowiada uszczypliwie.
Przyklękam obok niej, gdy wciąż dźga ziemię łopatą.
– Pomóc ci?
– Dzięki, poradzę sobie.
– Porozmawiaj ze mną – proszę, obserwując jej profil w żółtawym świetle.
Przerzuca ziemię w milczeniu, a ja nie próbuję jej w tym przeszkodzić. Jest zdenerwowana, urażona albo jedno i drugie, a to ostatnie, czego chcę.
Dzień pierwszy, Tobiasie.
– Porozmawiaj ze mną.
– Może nie mam ochoty.
Mówi to tak cicho, że nie jestem pewien, czy chciała, abym ją usłyszał. Nie próbuję z nią jednak walczyć. I tak już wygrała. To nie jest odpowiedni dzień, by się z nią spierać, powinienem się raczej jej poddać. Kurewsko się za nią stęskniłem. Przez wszystkie te lata i miesiące czasami zachodziłem w głowę, czy aby nie wyobraziłem sobie swojej żądzy i miłości do niej. Posłałem jednak tę teorię w diabły, z chwilą gdy po latach rozłąki wszedłem do sali konferencyjnej, by się z nią skonfrontować. Było to po prostu jedno z wielu kłamstw, które powtarzałem sobie przez te wszystkie dni i miesiące po tym, jak ją odesłałem. Próba objęcia miłości rozumem jest bezcelowa. Miłość nic sobie nie robi z rozumowania, choćby i słusznego. Nie przejmuje się okolicznościami, nie dba o to, w jakiej pozycji cię stawia. Jest bezwzględna, nieubłagana i nigdy nie pozwoli, żebyś okłamywał samego siebie.
Ze wzrokiem wbitym w jej profil, targany rozpaczliwą potrzebą zanurzenia się w oceanicznym błękicie jej oczu, przysiadam na piętach, przygotowując się do pierwszej z wielu potyczek.
– Dlaczego akurat teraz? – pyta, wyjmuje z pojemnika chryzantemę i wkłada ją do przygotowanego wcześniej dołka. – Czekałeś, aż ułożę sobie życie na nowo. Życie bez ciebie. Takie, w którym nie ma dla ciebie miejsca. Dlaczego?
– Musiałem… – Wzdycham, kiedy zerka na mnie ukradkiem. – Wszystko, co ci teraz powiem, zabrzmi jak wymówka, ale miałem mnóstwo powodów. I poznasz je w swoim czasie.
Palce, którymi ugniata ziemię dookoła rośliny, na moment nieruchomieją.
– Zamieniam się w słuch.
– Przepraszam, że zasnąłem. To ostatnia rzecz, jaką chciałem zrobić. Wszystko przez różnicę czasu.
Nie pyta, skąd przyjechałem. Za bardzo przyzwyczaiła się do niewiedzy albo, co gorsza, ma to gdzieś.
– Byłem w Dubaju w związku z Exodusem. Właśnie kupiliśmy firmę. Było to moje ostatnie zadanie w roli prezesa zarządu, zanim przekazałem resztę spraw Shelly. Nie spałem od wielu dni. Pozałatwiałem wszystko i przyjechałem prosto do ciebie…
– Prosto do mnie? – drwi. – Masz rację, Tobiasie. Każde twoje słowo brzmi jak wymówka. Chyba powinieneś się znowu położyć.
– Pozwól mi wyjaśnić.
– Nie wiem, czy mam ochotę słuchać wyjaśnień.
– Cóż, zasługujesz na nie, a tu jest cholernie zimno. Wejdźmy do środka i porozmawiajmy.
Cecelia ignoruje moją prośbę i dalej sadzi chryzantemy.
– Nie odejdę – dodaję szeptem, wiedząc, że to na nic. Ona nie ma ochoty mnie teraz słuchać. Wbrew temu, co właśnie powiedziałem, wstaję z ziemi, wchodzę do domu i zmierzam prosto do jej sypialni. Wyjmuję z komody bluzę z kapturem i wracam akurat w chwili, gdy wyciąga z doniczki kolejną sadzonkę. Patrzy na mnie wilkiem, gdy podaję jej ciepłe ubranie.
– Nie chcę.
– Cecelio, przeziębisz się.
Prostuje się, zdejmuje rękawice, wyrywa mi bluzę i zakłada ją przez głowę. Logo uniwersytetu boleśnie uświadamia mi, że nie było mnie przy niej przez cztery lata studiów, wakacje, które spędziła we Francji, i wiele kolejnych lat. Domyślam się, jak dużo musiała przeżyć przez ten czas. Chociaż codziennie otrzymywałem raporty na temat wydarzeń z jej życia, większość intymnych szczegółów wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą. Nie zniósłbym wiedzy na ich temat, chociaż nieraz ciekawość brała nade mną górę. Później upijałem się do nieprzytomności, niwecząc wcześniejsze wysiłki. Teraz Cecelia stoi przede mną, patrząc na mnie podejrzliwie, a ja i tak szaleję z radości, że jest blisko. Pożądanie, które do siebie czujemy, jest wręcz namacalne, pulsuje między nami od dnia, w którym się poznaliśmy. Nawet w bladym świetle brzasku widzę delikatne piegi na jej nosie. Jest idealna, począwszy od kształtu twarzy aż po dołeczek w brodzie. Próbuję wyciągnąć do niej rękę, ale się cofa.
Od początku daje mi popalić, a ja czuję każdy cios. Wciskając ręce do kieszeni, kopię luźny kamień na skraju ogrodu z powrotem na jego miejsce.
– Co ci się śniło?
Przygryza wargę i spogląda na mnie nieobecnym wzrokiem.
– Pewnie gdybym miała zinterpretować swój sen po freudowsku, wyszłoby na to, że kompletnie cię nie znam. – Znowu kuca. – Nie mam pojęcia, jakiej pasty do zębów używasz.
– To akurat łatwo nadrobić. Co jeszcze?
– Nie pamiętam.
– Kłamiesz. Założę się, że przyszłaś tutaj właśnie z powodu tego, co ci się śniło. Bo akurat ja znam cię bardzo dobrze.
Wzdycha ciężko.
– Muszę to skończyć.
– To się nazywa wielozadaniowość. – Kucam przy niej i daję jej lekkiego kuksańca, żeby się przesunęła. Wyjmuję drugi szpadel ze staroświeckiej skrzynki na narzędzia stojącej na kamiennym chodniku obok nas.
– Jest wcześnie rano, ty jesteś zmęczony, a ja nie potrzebuję twojej pomocy.
– Będziemy razem. Dziś, jutro i pojutrze, Cecelio.
– Po prostu… daj mi spokój, Tobiasie. – Drżenie w jej głosie jest bardzo wymowne, kiedy prostuje się, podchodzi do wielkiego worka z ziemią ogrodową i zaczyna go wlec w moją stronę.
Nawet nie mrugam, bo pewnie dźgnęłaby mnie łopatką, gdybym spróbował się do niej zbliżyć.
Jest wściekła. Spodziewałem się tego, lecz i tak jest mi przykro. Wczoraj naruszyłem jej przestrzeń, prawie tak samo jak wtedy, gdy się pierwszy raz spotkaliśmy, i nie chcę tego dłużej robić, chociaż pokusa jest bardzo silna.
Cecelia zwiesza głowę, jakby wyczuwała mój wewnętrzny konflikt, mimo że nawet nie drgnąłem.
– Nie chcę się z tobą kłócić, Tobiasie.
– Odkąd to tak cholernie boisz się konfrontacji?
– Wcale się nie boję. – Bez trudu rozrywa gruby plastik; jest teraz bardzo zagniewaną ogrodniczką. – Po prostu nie mam ci w tej chwili nic do powiedzenia.
– Ile jeszcze razy będziemy się okłamywać?
Spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu staje się zimne jak lód.
– Ułożyłam tu sobie życie. Może nie na zawsze, ale i tak nie zamierzam go porzucać dla ciebie. Nie po raz kolejny.
– Nawet wiem dlaczego. Czekają cię tu same ekscytujące rzeczy. Hot joga? Izba gospodarcza? – Zaciskam dłonie w pięści. To nie jest kłótnia na teraz.
– No jasne, już zacząłeś węszyć. Cały ty: ledwo przekroczyłeś próg, a już zdążyłeś naruszyć moją prywatność po latach rozłąki.
– Wiedziałaś, w kim się zakochujesz.
– To nie znaczy, że tego chciałam.
– W naszym przypadku czas spędzony osobno nie ma najmniejszego znaczenia. To chyba jasne.
– Właśnie że ma znaczenie. Przynajmniej dla mnie. Wiem, że zgodziłam się spróbować, ale na co właściwie liczyłeś? Że tak po prostu wrócę do tego, co było, bez pytań rozłożę przed tobą nogi i otworzę serce? Nie jestem już tamtą dziewczyną, Tobiasie, ani tamtą kobietą.
– Mówimy o tobie, więc chyba wiem lepiej. Gdybyś nie umiała już być tamtą kobietą, która przebacza i kocha tak, jak tylko ty to potrafisz, nie spałbym tej nocy w twoim łóżku. A jeśli chodzi o nasze plany, to ich nie znam, bo jeszcze porządnie nie rozmawialiśmy ani niczego nie ustaliliśmy razem. Jesteśmy dopiero w fazie negocjacji. No więc co ci się, do kurwy nędzy, śniło?
– A o czym innym mogłam śnić?
– Nie zostawię cię ani dziś, ani jutro, ani pojutrze. Prędzej piekło zamarznie albo zjem kanapkę McRib.
Nie należało tego mówić.
– Ciebie to bawi? – Wpatruje się we mnie, cała w ziemi; oczy błyszczą jej oskarżycielsko, wciąż pełne gniewu.
– Myślę, że odrobina humoru rozluźniłaby atmosferę, ale sądząc po twojej minie, nie podzielasz mojej opinii.
– Mieszkałeś z nią – wypowiada te słowa niewiele głośniej od szeptu.
– Śniła ci się Alicia?
– Ona cię znała. Pozwoliłeś jej się poznać. Wiedziała, jakiej pasty używasz. Pewnie to ona wybierała ci co rano pieprzone krawaty. Dopuściłeś ją do wszystkiego.
– Nie. – Kręcę głową, niezadowolony z kierunku, jaki obrała nasza rozmowa. – Nie rób tego.
– Rzuciłeś mnie, ale z nią zamieszkałeś. Ja nawet nie przekonałam się, jak to jest z tobą mieszkać.
– Ależ tak. Widziałaś jedyne miejsce, które uważałem za swój dom: norę na przedmieściach należącą do mojej ciotki. To był jedyny dom, jaki miałem w Triple Falls. W pozostałych tylko sypiałem między podróżami służbowymi. Nie miałem prawdziwego domu od śmierci rodziców, a z Alicią wcale nie mieszkaliśmy razem.
– Ona tak to przedstawiła.
– A ja nie wyprowadziłem cię z błędu.
– Jakżeby inaczej. – Parska poirytowanym śmiechem.
Nie mogę się powstrzymać przed wbiciem jej szpili.
– Przyganiał kocioł garnkowi, Cecelio. Czy mam ci przypomnieć, że nosiłaś na palcu jebany pierścionek zaręczynowy z dwukaratowym brylantem, kiedy wróciłaś do Triple po porzuceniu narzeczonego, z którym mieszkałaś? Czy to mój wymysł?
Wyluzuj, Tobiasie, i to, kurwa, zaraz.
Zamykam oczy, nie chcąc oglądać konsekwencji tego kąśliwego komentarza.
– Jak śmiesz? – szepcze ochryple. – A więc to moja wina? Musiałam żyć dalej. Nie dałeś mi wyboru.
– Wiem. – Przełykam ślinę. – Powiedziałem to z zazdrości. Możesz mnie pytać o wszystko.
Odwraca wzrok, a jej milczenie potęguje mój ból.
– Musimy o tym porozmawiać. Straciliśmy już cholernie dużo czasu.
– My?
– W porządku, ja. Merde! – Zaciskam pięści. Skoro chcesz się bawić w obwinianie, biorę całą odpowiedzialność na siebie, okej? Jeśli chodzi o domy, to mam… mamy mieszkanie w Charlotte, dom w Paryżu, mieszkanie w Hiszpanii i dziuplę w Niemczech.
– Ty i Alicia?
– Czy ty sobie, kurwa, żartujesz?! Ty i ja. Ona nigdy nie była moją przyszłością, Cecelio.
Zastanawia się nad tym przez chwilę.
– A meta?
Kiwam głową.
– Wciąż tam jest. Jeszcze jej nie przekroczyłem. A my praktycznie mieszkaliśmy razem w domu Romana.
– To nie to samo. Zresztą tamto i tak było iluzją, prawda?
– Wcale nie. Ale to, co ci się przyśniło, nie było prawdziwe. Wiem, że tak ci się zdawało, ale to był tylko sen.
– Albo ostrzeżenie, które powinnam potraktować poważnie.
Kolejny cios. Czuję go całym sobą. Zamierzam jednak pozwolić, by wygrała tę bitwę i tysiąc kolejnych.
– Nie byliśmy ze sobą długo – próbuję ją pocieszyć i widzę, że gówno to dało.
– My też nie, jak już musimy liczyć, jeśli wziąć pod uwagę, na ilu byliśmy randkach.
– Nie randkowaliśmy ze sobą. Nie umniejszaj tego, co nas tu sprowadziło. Zakochaliśmy się w sobie i to uczucie zrujnowało nam wszystkim życie. Czuję się winny z tego powodu, lecz oto tu jesteśmy i wciąż się kochamy, nawet mocniej, bo mamy już świadomość tego, co straciliśmy. Wiem, że potrzebujesz więcej niż jednego dnia, aby wybaczyć mi to, co powiedziałem i zrobiłem, wszystkie moje kłamstwa i cały ten syf, który będziemy musieli wspólnie przepracować. Ale wziąłem na siebie odpowiedzialność, tak jak chciałaś, zresztą sam też tego potrzebowałem. Mam nadzieję, że powiesz mi, czego jeszcze ode mnie oczekujesz, a ja ci to dam i nie zmarnujemy już więcej czasu.
Cecelia przysiada na piętach i spuszcza wzrok.
– W porządku. W takim razie zacznijmy od tego, co mi obiecałeś: od prawdy. Dlaczego wróciłeś akurat teraz?
– Ma to wiele wspólnego z realizacją planów, które puściłem w ruch ponad dwadzieścia lat temu, a szczególnie z pozycją Tylera w Białym Domu. Nie spodziewałem się, że to potrwa tak cholernie długo, a im bardziej się przedłużało, tym większą miałem pewność, że powinienem się zająć wyłącznie tym. Musiałem porządnie prześwietlić nieliczne osoby, które miały przejąć po mnie interesy razem z Seanem, żebyśmy mogli… – wzdycham sfrustrowany. – Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było odejście, gdy już cię odnalazłem i zaczynało się między nami układać… – Zalewa mnie fala gniewu na myśl o piekle, które przeżyłem, gdy mnie zostawiła. – A ty zniknęłaś na siedem pieprzonych tygodni, zanim cię znalazłem.
– Miałam pełne prawo tak się zachować.
– Przez siedem tygodni odchodziłem od zmysłów, bo zniknęłaś, nie pozostawiając śladu. – Zaciskam pięści, starając się opanować gniew. – Zadbałaś o to.
– Gotówka – wtrąca. – Nie da się jej wyśledzić, jak sam dobrze wiesz. Dlatego ten dom i lokal prawnie należą do mojej matki. – Przerywa na moment pracę. – Może nie chciałam, żebyś mnie znalazł.
– Wariowałem z niepokoju.
– Niepotrzebnie, skoro nie byłam już twoja. Zadbałeś o to.
– Zawsze byłaś moja. Nie spuszczałem cię z oka, odkąd miałaś jedenaście lat, Cecelio, niezależnie od tego, co do ciebie czułem. Może i zasłużyłem sobie na piekło nieświadomości przez te tygodnie, ale nigdy nie zostawię cię bez opieki. Już raz cię zawiodłem i zrobię wszystko, co w mojej pieprzonej mocy, aby więcej się to nie powtórzyło. Uwierz mi, że przed swoim przyjazdem tutaj zadałem sobie wiele trudu, żeby nikt poza mną cię nie szukał.
Tobias
Z twarzy Cecelii odpływa cała krew.
– Co to ma znaczyć?
– Dokładnie to, co usłyszałaś. Oto kolejny powód, dla którego potrzebowałem tak dużo czasu, by tu dotrzeć. Poza nadaniem biegu setce ważnych spraw musiałem odnaleźć kilka osób i je pogrzebać. – Skupiłem się przede wszystkim na dawnym wspólniku Romana, sukinsynu, który przysłał ekipę z Miami, zamieniając konfrontację w krwawą łaźnię.
Cecelia rozchyla wargi i szeroko otwiera oczy z niedowierzania.
– Jerry? Odszukałeś go?
Kiwam głową i widzę, jak się wzdryga.
– Tobiasie, coś ty zrobił?
– Zadbałem o to, aby nigdy więcej ci nie zagrażał.
– Powiedziałeś, że mi ufasz.
– Bo tak jest. To jemu nie ufałem. Był tak samo skorumpowany jak reszta. Musiałem mu odpłacić pięknym za nadobne. Sam się wszystkim zająłem. Śledziłem jego korespondencję i telefony. Od zawsze był dla ciebie zagrożeniem. Gdybym zajął się nim wtedy… – Odchrząkuję, żeby nie powiedzieć za dużo – już dawno byłoby po sprawie.
Cecelia świdruje mnie wzrokiem.
– Co masz na myśli?
Jeszcze nie teraz, Tobiasie. Nie wszystko naraz.
– Udało mi się wyciągnąć z niego prawdę, zanim go wyeliminowałem. To on wysłał ludzi z Miami. Chcesz poznać szczegóły?
Cecelia przełyka ślinę i odwraca wzrok.
– Nie.
– Nigdy więcej mi nie znikniesz.
Ucieka spojrzeniem miliony kilometrów ode mnie, lecz po chwili do mnie wraca. Dostrzegam w jej oczach ciężar mojego pierwszego wyznania.
Opanowuję głos, żeby usłyszała mnie pomimo gniewu. Powinna wiedzieć, co ją czeka, jeśli sytuacja będzie tego wymagać.
– Zabiję każdego, kto będzie ci zagrażał. Każdego. Skończę z nimi, Cecelio. Nie zawaham się ani chwili i nie będzie mi to potem spędzać snu z powiek.
Przygryza wargę i omiata mnie wzrokiem, a po chwili przenosi go z powrotem na rabatkę. Kucam przy niej, gdy wiatr zdmuchuje część jej włosów z ramienia, i odgarniam z twarzy resztę.
– Czy to cię przeraża?
– Nie.
– To dlatego, że mnie znasz. Nie jesteśmy sobie obcy, Cecelio. Ani trochę.
Nie próbuje temu zaprzeczać.
– Nawet jeśli, powinieneś już wiedzieć, że nie lubię, gdy mi się rozkazuje.
– Mam to gdzieś. Możesz mnie karać, ale nie w ten sposób. Nie uciekaj przede mną, gdy próbuję cię chronić. Któregoś dnia zmuszę cię, żebyś mi na to pozwoliła, w oczekiwaniu na bitwę, do której nie zostało wiele czasu. Nie mogę ryzykować… – Tłumię w sobie chęć poderwania jej z ziemi i zażądania, żeby nie była głupia i od razu mi to obiecała, ale wiem, że takie zachowanie obróciłoby się przeciwko mnie. Byłoby podyktowane egoizmem i emocjami. Zresztą Cecelii i tak nie da się ujarzmić. Między innymi dlatego tak mnie pociąga, chociaż przeraża mnie to jak diabli.
– Jak mnie właściwie znalazłeś? – odzywa się po chwili.
– Dzięki Seanowi. Przez cały czas wiedział, gdzie jesteś. Gdy już wyczerpałem wszelkie źródła, zwróciłem się do niego. Spodziewał się mnie.
Widzę, jak Cecelia dodaje dwa do dwóch.
– W camaro jest zamontowany lokalizator.
– Założył go przed podarowaniem ci samochodu. Kazał cię śledzić i postawił przy tobie dwie czujki, gdy tylko tu wróciłaś. Wiedział, że mi odbija, ale chciał mi zafundować zimny prysznic. Wiedziałem, że robi mnie w chuja, kiedy poprosiłem go o pomoc, a ten zadowolony z siebie skurczybyk w końcu się nade mną ulitował po tym, jak opowiedziałem mu o swoim planie.
– Czyli…?
– O tobie.
Chociaż Cecelia ma na sobie ciepłą bluzę, przechodzi ją dreszcz.
– Wejdźmy do środka i porozmawiajmy. Usta ci sinieją.
– Nic mi nie jest. – Odchrząkuje, strzepując resztki ziemi z rękawic. – Niezłe z was skurwiele. Chociaż słuchałam waszych poleceń i strzegłam tajemnic, nigdy nie wierzyliście, że potrafię sama o siebie zadbać.
– Sean miał czyste intencje, dając ci ten samochód, Cecelio. Dom chciałby, żebyś go miała, jednak niezależnie od naszych relacji, zawsze będziemy cię chronić. Zawsze. To nie podlega dyskusji.
– Tak? A kto mnie ochroni przed tobą?
Prawy sierpowy.
Przełykam ślinę.
– Nikt. Jestem zdany na twoją łaskę.
– Jak długo?
Wciąż przykucnięty u boku Cecelii, kładę kciuk na jej podbródku i obracam jej twarz w swoją stronę.
– Tkwię w tym po same uszy, Cecelio. Dałbym wszystko, żeby cofnąć czas i wszystko zmienić. Znowu stać się takim człowiekiem, jakim chciałaś mnie widzieć, ale to nigdy nie było takie proste jak to, co do ciebie czułem. Teraz też nie jest łatwo. Po tym wszystkim, co się stało i co sama przeszłaś, musiałem dać ci szansę na normalne życie, abyś mogła od tego uciec. – Kiedy unoszę jej podbródek, Cecelia ma zmarszczone czoło. – Po latach naszej rozłąki ułożyłaś sobie życie na nowo. Trzymałaś się z daleka ode mnie. Nie wróciłaś do Triple Falls nawet po śmierci ojca. Poszłaś na studia, zrobiłaś dyplom i zaręczyłaś się z innym mężczyzną. Nosiłaś na palcu pierścionek. A gdy wreszcie zdecydowałaś się wrócić, sprzedałaś firmę. Zerwałaś wszelkie więzi łączące cię z Triple Falls i ze mną. Musiałem uszanować twoją decyzję. Świetnie sobie radziłaś. Przynajmniej na początku tak mi się wydawało.
– A później?
– Tłumaczyłem ci już. Miałem wiele powodów, z tym najważniejszym na czele, i wszystkiego się dowiesz, ale… – potrząsam głową – jeszcze nie teraz. Potrzebuję trochę czasu. Przysięgam, że ci powiem.
– Myślisz, że sobie z tym nie poradzę?
– Myślę, że nie ma takiej rzeczy, z którą byś sobie nie poradziła – odpowiadam szczerze. – Po prostu to trochę za dużo na tę chwilę. Prawie nie spałaś. I pewnie nie miałaś nic w ustach.
Cecelia się prostuje i otrzepuje piżamę, a gdy robię krok w jej stronę, cofa się, kręcąc głową.
– Nawet nie próbuj.
– Dlaczego? Bo doskonale wiesz, co się stanie, gdy pozwolisz mi się dotknąć?
– Miłość i seks niczego nie rozwiązują, pamiętasz?
Przeczesuję włosy palcami, a ona z satysfakcją w oczach krzyżuje ramiona na piersi. Jest pewna, że prędzej czy później dam za wygraną. Wydaje jej się, że wcale się nie zmieniłem.
– Tak szybko się poddajesz? – szydzi ze mnie.
– Daj spokój – wybucham. – To był tylko sen. Czy żadna z rzeczy, które ci wczoraj wyznałem, nie ma dla ciebie znaczenia?
– Tak i nie. Po prostu… – pociera dłonią zaczerwieniony nos – nie powinno cię tu być.
– To gdzie według ciebie jest moje miejsce?
– Nie masz nawet pieprzonej walizki! – Zaciska dłonie w pięści i kładzie je na biodrach. – Gdzie teraz mieszkasz? Gdzie są twoje rzeczy, Tobiasie?
– Spakowane do ciężarówki. Kierowca czeka na dyspozycje. Ponad połowa mojej szafy to garnitury, których nie zamierzam w najbliższym czasie nosić. Mieszkam tutaj. Mój dom jest tam, gdzie ty. Jasno się wczoraj wyraziłem. Wiem, że nie możemy tak po prostu wrócić do tego, co było… – Robię krok do przodu, a ona do tyłu i tak zaczyna się nasze tango.
Cecelia ma minę zranionego zwierzęcia.
– Czujesz się tu samotna, Cecelio. Przeze mnie. Kolejny raz sprawiłem, że jesteś samotna. Myślisz, że tego nie wiem? Poświęciłaś dla mnie pieprzone życie, więc postąpiłem tak samo. Zrobiłem jedyną rzecz, jaką mogłem zrobić, żebyś potraktowała mnie poważnie, kiedy stanę przed tobą, mając tylko tę jedną koszulę na grzbiecie.
Przygryza wargę, obcinając mnie spojrzeniem.
– Zrezygnowałem z jedynego życia, jakie znałem przez ponad dwadzieścia lat, i prawie wszystkiego, co się z nim wiązało, żeby przyjechać do ciebie i prosić o szansę, abyśmy znowu byli razem.
– Zrezygnowałeś z ubrań.
– Zrezygnowałem z kontroli – odpowiadam. – A to największe wyrzeczenie dla kogoś takiego jak ja. – Robię jeszcze krok do przodu i tym razem Cecelia się nie cofa. Obejmuję dłońmi jej lodowato zimne policzki. – Ponieważ niczego nie pragnę bardziej niż tego, ciebie, nas.
– Wystarczy. – Łapie mnie za nadgarstki i mocno ściska, jakby chciała mnie odepchnąć. – Wracaj do łóżka. Muszę się zastanowić.
– Nie.
– Tobiasie…
– Nie, do cholery. Nie pozwolę ci wymyślać kolejnych powodów, żeby mi nie przebaczyć. – Nachylam się do niej. – To, co sprawia ból tobie, rani też mnie. Mam ci jeszcze tyle do powiedzenia.
– Nie dzisiaj. – Spuszcza wzrok, kręcąc głową, po czym mija mnie i odchodzi w stronę domu.
Właśnie wtedy coś we mnie pęka: doganiam ją i obejmuję.
– Puść mnie.
– Nie – mamroczę, wtulając twarz w jej szyję, i wdycham zapach tak kojący, że czuję, jakbym znowu był w domu. Trwa to jednak tylko ułamek sekundy, bo Cecelia napina się w moich ramionach.
Próbuję ją pocałować, ale odwraca głowę.
– Spójrz, na mnie, proszę – mówię błagalnie.
– Tak bardzo cię nienawidzę – szepcze.
– Wiem.
Przez chwilę patrzy mi prosto w oczy, po czym przenosi spojrzenie na moje usta.
– Plus rien ne nous séparera. Jamais. – Nic więcej nas nie rozdzieli. Nigdy.
Wykończona, zapewne moim towarzystwem, kładzie mi głowę na ramieniu, gdy wnoszę ją do środka. Beau nie odstępuje mnie na krok, dopóki nie zatrzaskuję mu drzwi sypialni przed nosem.
– Nie wyładowuj się na moim psie – upomina mnie Cecelia, kiedy wchodzimy do łazienki.
Delikatnie stawiam ją przed kabiną prysznicową.
– Spałaś w ogóle tej nocy? – pytam, odkręcając wodę.
Stoi przede mną ledwo żywa i nic nie mówi.
– Przepraszam, że tak długo to trwało. – Powoli ściągam jej bluzę z kapturem razem z górą od piżamy i delikatnie zdejmuję gumkę z włosów, które opadają jej ciężką kurtyną na ramiona. Na sam ten widok mi staje.
Cecelia jest nieprzytomna z niewyspania, oszołomienia i sprawia wrażenie pokonanej, dobija mnie to. Chcę, żeby walczyła, ale gra jest już skończona. I to z mojego powodu.
– Najpierw musiałem się odpowiednio przygotować, Cecelio. Odpowiadam za wielu ludzi. Miałem sprawy do załatwienia. Musiałem obmyślić, jak się stamtąd wyrwać, i wszystko sobie poukładać. Przysięgam, że kiedyś to zrozumiesz.
– Nie sądzę.
– Tamte kłamstwa, którymi cię karmiłem, gdy tak bardzo mi się opierałaś, były ostatnimi – mamroczę, całując ją w skroń i rozpinam jej biustonosz. Nie mogąc się powstrzymać, nachylam się, obejmuję wargami jej sutek, a ona momentalnie zatapia mi palce we włosach; wzdycha, próbując mnie odepchnąć.
Stawiając na swoim, ujmuję wargami drugi sutek i zaczynam ssać, wodząc językiem po jedwabistej skórze, po czym spoglądam na Cecelię. Jej klatka piersiowa gwałtownie się unosi i opada, gdy patrzy na mnie z furią w oczach.
– Potrzebuję cię – szepczę i obejmuję ustami jej pierś, sprawiając, że z jej gardła wyrywa się cichy jęk. Jej skóra błyszczy, kiedy się odsuwam, a ciało wiotczeje, tak że muszę ją mocno przytrzymać. – Pragnę cię, Cecelio. Chcę, żebyś doszła. Chcę poczuć, jak zaciskasz się na moim fiucie. Chcę usłyszeć, jak wypowiadasz moje imię. Ale ciebie potrzebuję bardziej.
Klękam przed nią, ściągam dół od piżamy, po czym wolno zdejmuję jej majtki, które również lądują na podłodze. Z oczami na wysokości jej cipki przyciskam do niej usta i zaciągam się zapachem. Mój fiut pulsuje, błagając, żebym go uwolnił.
Muszę jej posmakować. Przeciągam po niej językiem, a ona wbija mi paznokcie w czaszkę, wydając cichy jęk. Upajam się płomieniem, który roznieciła, bo chociaż próbuje walczyć, nie bardzo jej to wychodzi. Odsuwam się i patrzę na nią. W jej oczach płonie błękitny ogień.
Żadne z nas nie potrafi zwalczyć łączącego nas pożądania i nigdy nie było w stanie tego zrobić, choćbyśmy nie wiem jak byli skłóceni. Potrzebuję jednak czegoś więcej niż tylko jej uległego ciała, żeby przejść do rzeczy.
Wstaję z podłogi, przesuwam kciukami wzdłuż linii szczęki Cecelii i krótko ją całuję. Drży z podniecenia. Pożera mnie wzrokiem, ale jej usta milczą. Nie chcą wyjawić, czego pragnie, a mnie jest kurewsko trudno się odsunąć.
– Weź prysznic. Ja zrobię śniadanie. Później porozmawiamy.
Kiwa głową i widzę, jak jej spojrzenie ucieka w przeszłość, do czasów, gdy – to więcej niż pewne – zraniłem ją, ponieważ nie było mnie stać na nic innego.
– Nikt nie nienawidzi mnie bardziej za to, co ci zrobiłem, niż ja sam – mówię, po czym wypuszczam ją z objęć i zostawiam samą w pomieszczeniu pełnym pary.
Odkąd Cecelia wyszła spod prysznica, zachowuje się jak automat – bezmyślnie sączy kawę i karmi Beau bekonem ze swojego talerza. Nie jest to może śniadanie, które sobie dla nas wymarzyłem, ale też zawiesiłem poprzeczkę bardzo wysoko.
– Pytaj, o co chcesz – zachęcam ze swojego miejsca w jej czteroosobowej kuchni.
Wgryza się w tost francuski i dopija kawę, zanim zdążę włożyć do ust pierwszy kęs.
Nasze spojrzenia się spotykają. Krztuszę się, a ona lekko się uśmiecha.
– Putain. – Kurwa.Zgarniam nasze talerze i zanoszę je do zlewu, przez cały czas pokasłując.
Cecelia odzywa się zza moich pleców rozbawionym tonem:
– Przynajmniej się starałeś.
– Nigdy nie dodawałem cynamonu. – Wyrzucam spieczoną kromkę chleba do kosza na śmieci. Dźwięk odsuwanego krzesła informuje mnie, że ona się zbliża. Odwracam się i mocno ściskam blat za swoimi plecami. – Nie możesz wziąć wolnego?
Powoli kręci głową, a ja godzę się na to kłamstwo.
– W porządku, daj mi pięć minut.
– Co takiego? – Marszczy brwi, jej pełne wargi krzywią się z niezadowolenia. Równie dobrze mogłaby mi wbić nóż w serce.
– Jadę z tobą.
– Do mojej kawiarni?
– Muszę pożyczyć camaro.
– Dokąd się wybierasz?
– Potrzebuję kilku rzeczy.
Ruchem głowy wskazuje leżące na blacie kluczyki i sięga po torebkę.
– Zaczekam na dworze. Pozamykaj drzwi.
Nachyla się, żeby pogłaskać Beau, daje mu przesadnie czułego buziaka, a mnie na ten widok aż skręca z zazdrości.
Tobias, 11 lat
Patrzę na zegarek, gdy rozlega się trzaśnięcie frontowych drzwi, a chwilę później Delphine wyłącza muzykę. Dolatujący z kuchni brzęk szkła sugeruje, że w najbliższym czasie nie zawiezie nas do szkoły, więc to ja będę się musiał tym zająć. Wagary ściągnęłyby na nas uwagę, a nie potrzebujemy tu pracownika opieki społecznej, szczególnie że dom jest w opłakanym stanie. I znowu ja będę go musiał posprzątać. Od śmierci naszych rodziców minęło dopiero kilka miesięcy. To był najgorszy czas w moim życiu. Stan Doma się nie poprawia. Obojętność i bezwzględność naszej ciotki sprawiły, że nic nie zostało ze szczęśliwego dzieciaka, którym kiedyś był. Tej kobiecie brakuje genu macierzyństwa i każdego dnia dobitnie nam o tym przypomina. Jesteśmy dla niej tylko przykrym obowiązkiem. Ale jeśli ktoś się dowie, że jest niewydolna wychowawczo – bo jest – to nas od niej zabiorą, a tego bym nie chciał. Nie pozwolę, żeby rozdzielili mnie z bratem.
Chcę się trochę przespać, nastawiam więc swój tani budzik, licząc na to, że baterie się nie wyczerpią, i padam na łóżko, gdy nagle z pokoju naprzeciwko dobiega mnie zdławiony szloch. Zrzucam z siebie cienkie, gryzące prześcieradło i idę do Dominica. Leży na brzuchu, z głową wciśniętą w poduszkę, żeby nie było słychać, jak płacze, a jego ramionami wstrząsa szloch. Włączam plastikową lampkę i przysiadam na brzegu łóżka. Dominic nieruchomieje ze strachu, dopóki nie orientuje się, że to ja.
– Już dobrze, Dom. Poszli sobie. Impreza się skończyła. Spróbuj zasnąć. – Łapię brata za ramię i czuję, że skóra pod cienką piżamą jest rozpalona. Przekręcam go na plecy, podwijam materiał i widzę, że ciało ma całe w krostach.
Mój brat wlepia wzrok w swoją klatkę piersiową i brzuch.
– Nie zrobiłem nic złego.
– To nie twoja wina. Masz ospę.
– Umrę tak jak rodzice?
Zaciskam zęby, czując w sercu ukłucie.
– Nie. Przez jakiś czas będzie cię swędziało, ale więcej na to nie zachorujesz.
– Ty też to miałeś?
– Tak, i teraz jestem już odporny. Rano kupię ci coś na swędzenie.
Drzwi gwałtownie się otwierają i staje w nich Delphine.
– Dlaczego jeszcze nie śpicie?
Przewracam oczami.
– Jak mieliśmy zasnąć w tym hałasie?
– To sprawy dorosłych. Wracaj do łóżka.
– Dominic ma gorączkę i ospę.
Delphine patrzy podejrzliwie na mojego brata. Unoszę mu piżamę, żeby pokazać krosty.
– Nie może iść do szkoły. I tak go odeślą do domu.
– A ja nie mogę wziąć wolnego – fuka. – Nie stać nas na to.
– W takim razie ja zostanę. Nie pozwolę, żeby leżał tu chory i na dodatek sam.
– Nie możesz opuścić lekcji.
– Nie zostawię go tutaj. Koniec dyskusji. – Ojciec zawsze tak mówił, kiedy się wkurzył, i mam nadzieję, że tym razem to też zadziała.
Delphine patrzy na nas krzywo, odwraca się na pięcie i trzaska drzwiami.
– Nienawidzę jej – szepcze Dominic tak cicho, żeby go nie usłyszała.
– Nie będziemy z nią mieszkać wiecznie.
– Wyrzuciła moje samochodziki, bo przypadkiem nadepnęła na jeden.
– Mówiłem, żebyś je pozbierał. Kupię ci nowe.
– Nie masz kasy.
– To już moje zmartwienie. – Podkradnę jej z torebki jeszcze jedną dwudziestkę. Najczęściej i tak nie pamięta, ile pieniędzy ma w portfelu, albo jest zbyt pijana, by zauważyć, że ich ubyło. Ponownie przykładam dłoń do szyi brata i wstaję. Jest rozpalony.
– Dokąd idziesz?
– Po leki na zbicie temperatury.
– Wrócisz niedługo?
– Za chwilkę.
Mijam pokój ciotki, lecz zatrzymuje mnie znajomy odgłos siąkania nosem. Zaglądam do środka i widzę, jak Delphine ze łzami w oczach przegląda rozłożone na łóżku zdjęcia przedstawiające ją i jej męża, który odszedł zaledwie parę miesięcy przed śmiercią naszych rodziców. Głaszcze je do momentu, aż zauważa moją obecność.
– Nie chcę być waszą matką.
– To nią nie bądź. Sam będę go karmił, kąpał, odprowadzał do szkoły. A ty po prostu go nie tykaj i na niego nie krzycz. Wszystkim się zajmę.
Delphine prycha ironicznie.
– Jesteś dzieckiem.
– Plus adulte que toi. – Dojrzalszym niż ty.
– Surveille ton langage, petit con. – Nie pyskuj, gnojku.
Wolę się z nią nie wdawać w kolejną bezsensowną sprzeczkę.
– Potrzebuję paracetamolu, żeby zbić gorączkę.
Delphine wysuwa szufladę nocnej szafki i wyjmuje z niej paczuszkę z proszkiem, który sypie sobie co rano na język, żeby nie mieć kaca. Patrzę na nią z niepokojem.
– Co to?
– To samo, co paracetamol, tylko szybciej działa. Wymieszaj z sokiem.
– Nie mamy soku.
Delphine wzdycha, zbiera zdjęcia i czule układa je w starym pudełku po cygarach, które trzyma na nocnej szafce. Podchodzę do komody, wyjmuję z jej torebki portfel i biorę z niego dwudziestkę.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Zamierzam kupić bratu lekarstwo i samochodzik, żeby miał się czym bawić w czasie choroby. – Mówię to takim tonem, że nie ośmiela mi się sprzeciwić. Akurat w tej sprawie jestem gotowy się z nią pokłócić.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamiast tego ciężko opada na materac.
– Niech będzie.
– My też nie chcemy, żebyś była naszą matką. – Zgniatam banknot w dłoni i wrzucam portfel z powrotem do torebki. – Trzymaj się od niego z daleka. Sam będę się nim zajmował.
– Jak sobie chcesz, tylko zamknij drzwi. – Przewraca oczami i wyłącza lampkę.
W pokoju zapada ciemność. Delphine zasypia w ułamku sekundy. Opuszczam jej sypialnię i przechodzę przez korytarz, korzystając z mdłego światła lampki w pokoju Dominica. W kuchni nalewam do kubka trochę wody. Wsypuję połowę zawartości woreczka i mieszam lekarstwo, za jedyne źródło światła mając wpadający przez okno blask księżyca w pełni. Po szybie przemyka karaluch. Zanoszę lekarstwo Dominicowi, który w międzyczasie rozebrał się do bielizny, a teraz drapie się opętańczo po ramionach.
– Ubierz się, żebyś nie mógł się drapać.
– Ale ja muszę.
– Wcale nie. Będzie cię jeszcze bardziej swędziało i zostaną ślady.
Dominic przestaje się drapać i z jękiem wkłada piżamę, z której zdążył wyrosnąć. Pamiętam tamten dzień, gdy przywieźliśmy ją z mamą ze sklepu. Sam ją dla niego wybrałem. Jeszcze nie tak dawno rodzice byli z nami, cali i zdrowi.
Dominic krzywi się na widok szklanki.
– Będę się po tym lepiej czuł?
– Tak. Za każdym razem, gdy chorujesz, twój organizm się hartuje, żeby następnym razem się obronić. Znajdzie winowajcę i wytworzy przeciwciała.
– Co to jest winowajca?
– Przyczyna, dla której chorujesz.
– A przeciwdziała?
– Przeciwciała. Masz je w organizmie. Stworzą armię, dzięki której pokonasz chorobę.
– Skąd to wszystko wiesz? – pyta, przekrzywiając głowę jak tata.
– Czytam książki. Dzięki nim człowiek staje się mądrzejszy.
– To ja też będę czytał – oznajmia. – Tony książek. Będę silny i mądry i nikt mi więcej nie podskoczy.
– Dobrze. A teraz wypij.
Upija duży łyk i się krzywi.
– Nie chcę.
– Tam jest rozpuszczone lekarstwo, które musisz przyjąć.
– Ble.
– Pij, Dom. Rano kupię ci smaczniejsze lekarstwo.
Niedługo potem zasypia i ja też odpływam w sen, zaraz po tym jak sprawdzam bratu temperaturę.
Gdy po kilku godzinach ponownie trzaskają frontowe drzwi, budzę się wciśnięty w szczelinę pomiędzy ścianą a materacem i delikatnie potrząsam Dominikiem.
– Idę do sklepu. Nie wstawaj z łóżka aż do mojego powrotu.
– Chcę spać – marudzi.
– Jeśli się obudzisz, zrób siku i wracaj do łóżka. Poza tym nie wolno ci wychodzić z pokoju ani otwierać nikomu drzwi.
– Śpię.
– Obiecaj mi.
– Obiecuję – burczy, naciągając sobie kołdrę na głowę.
Ze ściśniętym z nerwów żołądkiem zamykam za sobą drzwi. Ruszam w stronę ulicy, gdy nagle odwracam się, biegnę na ganek i przekręcam klucz w zamku. Raz, dwa, trzy.
Zadowolony z siebie, pędzę przez podjazd w kierunku apteki. Wciąż jestem blisko domu, gdy zauważam zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy sedana, który zaczyna wolno sunąć w moją stronę. Zatrzymuję się w pół kroku i odwracam, czekając, aż auto zahamuje. Przygotowany na spotkanie z nieznajomym, ze zdziwieniem odkrywam, że za kierownicą siedzi kobieta. Spogląda na mnie i opuszcza szybę. Oczy ma opuchnięte i zaczerwienione.
– Hej, nie chciałam cię przestraszyć. Podwieźć cię dokądś?
– Nie – odpowiadam, po czym znowu się odwracam i zaczynam biec.
Przez parę sekund jedzie za mną w milczeniu.
– Nie zrobię ci krzywdy.
– Nie potrzebuję podwózki, ale dzięki. – Patrzę przed siebie, lecz pot zalewa mi oczy. Mam dobrą kondycję, bo każdego wieczoru biegam w miejsce, które odkryłem w noc śmierci rodziców, ale tego dnia jest gorąco jak w piekle i koszulka lepi mi się do ciała.
– Jadę do miasta, jeśli tam się wybierasz. I przydałoby mi się towarzystwo.
Zatrzymuję się i wlepiam w nią gniewne spojrzenie. Kobieta jest ładna i chyba niewiele starsza ode mnie. Dopiero gdy podchodzę do auta, dostrzegam za kierownicą jej wielki brzuch. Musi być w bardzo zaawansowanej ciąży i wygląda na to, że jest niegroźna.
– Nie jesteś trochę za młody, żeby tak biegać samopas?
– Za kilka miesięcy skończę dwanaście lat. A pani chyba też nie powinna śledzić i zaczepiać dzieci?
Kobieta uśmiecha się do mnie blado.
– Pewnie cię przestraszyłam, chociaż nie miałam takiego zamiaru. Akurat tędy przejeżdżałam, zobaczyłam, jak biegniesz, i pomyślałam, że cię podwiozę. Straszny dziś skwar.
– Zna pani Perkinsów?
– Perkinsów?
– Parkowała pani przed ich domem. – Krzyżuję ramiona na piersi.
– Tak? Nie wiedziałam. Kręciłam się po okolicy. Dokąd idziesz?
– Mój brat jest chory. Potrzebuje lekarstw.
Drży jej szczęka, gdy zadaje mi kolejne pytanie:
– Czy to coś poważnego?
– Nie, zwykła ospa.
– Wsiadaj. Zawiozę cię do apteki. Nic ci ze mną nie grozi.
Z ręką na klamce spoglądam niepewnie najpierw na rozciągającą się przed nami ulicę, a potem znowu w stronę domu. Przekręciłem klucz trzy razy. Dominic śpi, ale jak długo jeszcze będzie spał? Parę nocy temu, w połowie drogi do mojego sekretnego miejsca, nie mogłem sobie przypomnieć, czy zamknąłem drzwi. Wróciłem do domu biegiem. Serce waliło mi ze strachu, bo nie byłem pewien. Trzy razy przekręcić klucz w zamku, trzy razy obrócić gałką. Trzy razy sprawdzić, czy nic mu nie jest, zanim wyjdę. To jedyny sposób, żeby mieć pewność.
– Muszę do niego wrócić.
– Szybko to załatwimy – obiecuje.
Ponownie zerkam w stronę domu. Pot cieknie mi po skroni. W głowie mi się nie mieści, że ta kobieta mogłaby mnie skrzywdzić.
Chrzanić to.
Wsiadam do auta i zapinam pas. Samochód jest dosyć stary i poobijany, ale klimatyzacja na szczęście działa. Kobieta kieruje nawiew w moją stronę. Zimne powietrze chłodzi kropelki potu na mojej skórze.
– Wyrzuci mnie pani przy aptece?
– Jasne.
Im dłużej jedziemy, tym lepiej się czuję. Kobieta jest naprawdę wielka, między jej brzuchem a kierownicą zostały może ze dwa centymetry wolnej przestrzeni.
– A więc to twój dom, tam za nami?
– Mojej ciotki. Zatrzymaliśmy się u niej na jakiś czas.
– Lubisz z nią mieszkać?
Wzruszam ramionami, jakbym mówił: „może być”, chociaż prawda jest taka, że nienawidzę tego domu i jestem też bliski znienawidzenia Delphine.
– Czy ona… Czy wy… – Gdy to mówi, drży jej głos, a ja zaczynam się stresować. Zerkam w boczne lusterko.
Trzy razy. Przekręciłeś zamek trzy razy.
– Czy twój brat…
– Dominic.
– Dominic. – Przełyka ślinę. – B-bardzo cierpi?
Zerkam na nią, a ona odwraca wzrok, jakby ze strachu przed tym, co zaraz usłyszy.
– Nic mu nie będzie. W jego wieku też miałem ospę. Chyba jak wszyscy. Pani nie chorowała?
– Nie. Pewnie zarażę się kiedyś od swojego dziecka. Dzieci łatwiej przechodzą ospę niż dorośli. Czytałam o tym w jakiejś książce.
– Chłopiec czy dziewczynka? – To najdziwniejsza rozmowa w moim życiu. Nie mam pojęcia, kim jest ta kobieta ani dlaczego postanowiła mnie podwieźć, ale za sprawą klimy w jej samochodzie mam to gdzieś.
– Dziewczynka. Chyba nazwę ją Leann.
Marszczę nos, a ona to widzi i zanosi się krótkim śmiechem.
– Nie podoba ci się, co? Tak miała na imię moja matka.
– Przepraszam. – Jeszcze raz zerkam w stronę domu, modląc się, żeby Dominic spał jak najdłużej.
– Nic się nie stało. Sama też nie jestem przekonana. Może jednak dam jej tak na drugie.
Kiedy parę minut później staje przed apteką, odwracam się do nieznajomej z ręką na klamce.
– Dziękuję za podwiezienie.
– Może wejdę z tobą? Pomogłabym ci znaleźć potrzebne rzeczy.
Ściągam brwi.
– W sumie to nie mam nic do roboty – oznajmia miękko.
– No… jasne, jeśli pani chce.
Kiwa głową, wysiada z samochodu, a gdy przytrzymuję jej drzwi, wchodzi do apteki, kołysząc się na boki.
– Dziękuję – mówi w roztargnieniu. Na twarzy ma czerwone plamy, jak Delphine po którejś z przepłakanych nocy. Mijamy kilka alejek, aż w końcu udaje nam się znaleźć to, czego szukamy. Kobieta zdejmuje z półki butelkę maści na swędzenie, która kosztuje osiem dolarów, i wtedy uświadamiam sobie, że jestem w czarnej dupie.
– Dzięki – mówię, gdy dorzuca buteleczkę paracetamolu dla dzieci, i spoglądam na cenę.
Jedenaście dolarów.
Po doliczeniu podatku nie wystarczy mi na wszystko pieniędzy.
– Czego jeszcze potrzebujesz?
– Niczego. – Przygryzam wargę, wypatrując opakowania paracetamolu tańszej marki, i szybko zdejmuję je z półki. – Wezmę ten.
Twarz płonie mi ze wstydu, gdy kobieta sięga po jeszcze jedno opakowanie paracetamolu i wrzuca je do wózka, który wzięła po wejściu do sklepu.
– Ja zapłacę.
– Co? – Jesteśmy prawie tego samego wzrostu. Może nawet przerastam ją o centymetr czy dwa. – Dlaczego miałaby to pani robić?
– Chętnie za ciebie zapłacę, jeśli się zgodzisz.
– No… Nie chciałbym…
– To będzie nasz sekret. – Uśmiecha się nieśmiało.
Kiwam głową, bo właściwie nie mam wyboru. Gdyby mi tego nie zaproponowała, pewnie zabrakłoby mi pieniędzy i musiałbym to ukraść. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej, ale zawsze czuję się potem paskudnie. Zacząłem jednak kraść dlatego, że musiałem i znalazłem się pod ścianą. Pieniądze z polisy ubezpieczeniowej rodziców będę mógł odebrać dopiero po szesnastych urodzinach, więc na razie sięgam po cudze. Zanim sam zacznę zarabiać, muszę znaleźć inny sposób i raczej nie będzie on uczciwy. Kradzieże wiążą się jednak z ryzykiem. Jeśli zostanę przyłapany na gorącym uczynku, ściągnę uwagę na Delphine i Dominica. Muszę więc być dwa razy szybszy i sprytniejszy niż byle złodziej. Zależy od tego życie moje i mojego brata. Znajome uczucie wstydu ściska mnie za gardło. Przysięgam sobie, że któregoś dnia zarobię tyle pieniędzy, abym nie musiał nigdy więcej się tak czuć.
Jakby czytając mi w myślach, kobieta zwraca się do mnie z pytaniem:
– Potrzebujesz czegoś jeszcze?
– Chciałbym mu kupić samochodzik i jakąś książkę.
– O? – mówi z ożywieniem. – Pomogę ci.
– Naprawdę nie trzeba…
– Zgódź się – prosi, a jej głos znowu zaczyna drżeć. – Mam dziś gorszy dzień. Ty też takie miewasz?
– Bez przerwy.
Chyba ją to rusza, bo odwraca się ode mnie i przeciąga sobie dłonią po twarzy.
– Przepraszam. Nie miałem zamiaru pani zdenerwować. Jasne, że może pani pomóc. – Chcę tylko wrócić do brata i zostawić wreszcie tę dziwną kobietę, ale kiedy patrzy na mnie w ten sposób, boli mnie serce.
– Nie musisz mnie za nic przepraszać. To ja przepraszam. Przez tę ciążę zupełnie nie panuję nad emocjami. Nie chcę, żebyś czuł się skrępowany.
– Hormony… – powtarzam słowa pana Belina, które usłyszałem kiedyś na biologii. – W pani ciele rozwija się całkiem nowy organizm. To zrozumiałe.
Kobieta się uśmiecha.
– Mądry z ciebie chłopak, co? – Pcha przed sobą wózek, a ja idę za nią.
– Mam świetną pamięć.
– To dobrze. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o sobie – odpowiada ze śmiechem.
Przechodzimy do działu z zabawkami. Porównuję ceny kilku samochodzików z tym, co mam w kieszeni, gdy nagle kobieta zdejmuje z półki cały zestaw.
– Może kupimy je wszystkie?
– Nie mam… – Znowu się rumienię i odwracam wzrok. – Nie wystarczy mi pieniędzy.
– Ja zapłacę. Proszę, zrób mi tę przyjemność.
Spuszczam wzrok na jej wielki brzuch i ogarnia mnie poczucie winy. Jej też się nie przelewa, sądząc po samochodzie i ubraniach, które nosi. Pociągam za kołnierzyk koszulki i czuję, że zaczyna mi być gorąco.
– Nie musi pani tego robić.
– Ale chcę. Zgódź się.
– Okej. – Daję za wygraną, bo co innego mi pozostaje? Muszę wrócić do brata. Znowu zaczyna mnie skręcać w żołądku z nerwów. Postukuję palcami w udo.
Zamknąłeś na trzy razy. Trzy.
Kobieta przeciąga palcami po pudełku, jakby kryło w sobie odpowiedź, i dorzuca kocyk w samochodziki do zakupów w gwałtownie zapełniającym się wózku.
– Spodoba mu się. On uwielbia samochody.
Kobieta ożywia się na te słowa.
– Czego jeszcze potrzebuje?
Wszystkiego. Nowych ubrań i butów. Rodziców. Pali mnie w gardle, więc odwracam wzrok.
– Tylko książki. Coraz lepiej radzi sobie z czytaniem. – Nie wiem, dlaczego poczułem potrzebę poinformowania jej o tym, ale mam wrażenie, że chciałaby to wiedzieć. Poza tym chcę, żeby ktoś, ktokolwiek poza mną o tym wiedział. Prawie nikt nas już nie odwiedza. Z tego, co się orientuję, kilka miesięcy po śmierci bliskiej osoby ludzie przestają się tobą interesować.
– Książka. W porządku. – Uśmiecha się, chociaż oczy znowu ma szkliste.
Odchrząkuję, skrępowany jej nadwrażliwością. Hormony tej kobiety ewidentnie wariują. Postanawiam robić dobrą minę do złej gry, nie bardzo wiedząc, dlaczego nieznajoma mi pomaga, i zastanawiam się, czy przynajmniej jej wystarczy pieniędzy na to wszystko, co wrzuca do wózka. Przechodzimy przez dział z książkami. Wybieram dwie, a ona po chwili wyciąga mi je z rąk i dorzuca jeszcze siedem. Później docieramy do działu spożywczego, gdzie ogałaca całą półkę z zupami, które wkłada do wózka razem z oranżadą, cukierkami i słodyczami.
– Mój brat nie jada czekolady – uprzedzam ją.
– A ty?
– Ja uwielbiam.
– W takim razie jest dla ciebie.
– Naprawdę nie musi pani tego robić – powtarzam, patrząc z niepokojem na pełny wózek.
– Ale chcę.
– Mieszka pani w Triple Falls? – Muszę przestać myśleć o uciekającym czasie. Dom już na pewno nie śpi. Czuję to.
Trzy razy. Zamknąłeś drzwi, i to porządnie.
Nie mogę się powstrzymać przed zerknięciem na plastikowy zegar wiszący nad działem aptecznym. Siódma trzydzieści. Sean musiał już pójść do szkoły. Nawet jeśli mój brat się nie obudził, pewnie zaraz to zrobi. Zostały mi ostatnie minuty.
– Nie. Kiedyś mieszkałam, ale wyniosłam się stąd całkiem niedawno. Przyjechałam się z kimś spotkać, ale… – Kręci głową. – Nieważne.
Ponownie spoglądam na zegar, słuchając jej jednym uchem. Serce zaczyna mi się tłuc w piersi jak oszalałe. Jeśli Dom obudzi się głodny, może zrobić coś głupiego, na przykład spróbuje ugotować jajko.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
