Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 30.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
10 osób interesuje się tą książką
Doktor Honorata Hill to ceniona terapeutka specjalizująca się w leczeniu traum. Choć dziś pomaga innym zmagać się z przeszłością, sama nosi w sobie bolesne wspomnienia. Jako nastolatka została zwabiona do opuszczonego domu i brutalnie wykorzystana przez trzech kolegów swojego starszego brata. Wydawało jej się, że ten rozdział ma już zamknięty.
Do czasu.
Gdy w jej gabinecie pojawia się nowa pacjentka — Agnieszka, zgwałcona podczas wakacyjnej wizyty u ojca w USA — w Honoracie odżywają koszmary sprzed lat. W jej głowie rodzi się myśl, o której sądziła, że już nigdy się nie pojawi: zemsta.
Aby ją zrealizować, postanawia zmanipulować jednego ze swoich pacjentów — cichego, zakochanego w niej młodego mężczyznę — i wykorzystać go jako narzędzie sprawiedliwości. Ale nic nie idzie zgodnie z planem.
Czy pacjent, którego uznała za nieszkodliwego ciamajdę, naprawdę jest tak naiwny, jak myślała?
I co się dzieje, gdy ci, którym powierzamy swoje sekrety, sami mają coś do ukrycia?
Doktor Hill przekroczyła granicę, zza której nie ma już powrotu.
Ale zemsta nie zawsze smakuje tak słodko, jak się tego oczekuje...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Sonia Rosa, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Dorota Filip
Skład i łamanie: Andrzej Owsiany
PR & marketing: Anna Apanas
ISBN: 978-83-8402-817-9
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Ludzi należy albo zjednywać sobie pieszczotą, albo niszczyć, bo za drobne krzywdy będą się mścili, a doznawszy wielkich, nie będą już w stanie.
Niccolo Machiavelli
Książę
Jest letni sierpniowy wieczór, dochodzi dziewiętnasta. Jasnowłosa nastolatka w kwiecistej sukience idzie wzdłuż jednej z sopockich ulic. Ma spalone słońcem ramiona, związane w kucyk włosy. Trzyma różową torebkę, którą kilka dni wcześniej kupiła jej matka. Po całym popołudniu spędzonym na plaży czuje się lekka i szczęśliwa. Uwielbia lato i chociaż bezlitośnie zbliża się początek września, nie myśli jeszcze o szkole. Ma czternaście lat, właściwie prawie piętnaście. Do jej urodzin brakuje już tylko dwóch miesięcy. Jest Skorpionem z pierwszej dekady, o czym całkiem niedawno dowiedziała się z jakiegoś porzuconego przez matkę w salonie kobiecego miesięcznika. Nie wierzy w horoskopy, ale to, że jest akurat spod tego znaku, nawet jej się podoba. Jest silny, ambitny i wojowniczy.
Mija Grand Hotel i rozgląda się, by przebiec przez jezdnię. Mercedes, który wolno przejeżdża ulicą, zatrzymuje się tuż przy niej i krótko trąbi kilka razy.
Dziewczyna mruży oczy i uśmiecha się na widok kierowcy i pasażera. Zna ich, to dobrzy kumple jej starszego brata Huberta. Za kierownicą siedzi Artur Madej, obok niego, na miejscu pasażera, Marek Borys. Szczepana Sochę dostrzega chwilę później – chłopak siedzi z tyłu i otwarcie się na nią gapi.
– Wsiadaj, podrzucimy cię! – Artur pochyla się, opuszcza szybę po stronie pasażera i proponuje jej podwózkę.
Nastolatka nie waha się nawet chwili, przecież ich zna. Artur bywa u nich co kilka dni, często uczy się razem z jej bratem. Nie myśli o tym, że jest ich trzech, a ona jedna. To znajomi, czuje się komfortowo. Wsiada i zapina pas, a mercedes wolno rusza.
– Jedziesz do Huberta? – pyta Artura dziewczyna.
– Nie, ale podrzucę cię do domu. Tylko najpierw gdzieś podskoczymy.
– Teraz? Gdzie? Muszę już wracać. – Nastolatka protestuje, ale Artur szybko ją uspokaja.
– Chcę wam coś pokazać, to zajmie tylko kilka minut – mówi, gdy skręca w jedną z wąskich, cichych uliczek.
– To tutaj – mówi.
– Co? – dziwi się dziewczyna.
Artur ruchem głowy wskazuje na dom – zrujnowaną, niegdyś piękną, sopocką willę z dwiema wieżyczkami i kutą żelazną bramą.
– Mój ojciec właśnie kupił tę ruinę – chwali się. – Zamierza tu zrobić SPA.
Wysiada chwilę później, za nim wszyscy pozostali.
– Muszę już wracać – powtarza dziewczyna, ale nikt nie reaguje.
Artur obejmuje ją ramieniem, prowadzi w stronę furtki, uchyla ją i wchodzą do ogrodu. Mówi, że ma klucze, chce im pokazać wnętrza.
– Podobno podczas wojny bywał tu sam Hitler, ale nie jestem pewny, czy mój stary sobie tego nie wymyślił – dodaje chełpliwym tonem, jakby to, że willę odwiedzał jeden z największych potworów, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia, było powodem do dumy.
Dom jest piętrowy i kompletnie zdewastowany. Witrażowe okna potłuczone, dach w opłakanym stanie, a ściany porośnięte winoroślą.
Jest jeszcze jasno, ale dziewczyna czuje dreszcz niepokoju. Zarośnięty ogród, ślepa uliczka i cisza panująca w tym miejscu przyprawiają ją o ciarki. Chciałaby wrócić do samochodu i po prostu jechać do siebie, ale Artur nadal obejmuje ją w pasie.
– Chyba się nie boisz? – szepcze jej na ucho.
– Jasne, że nie! – parska.
– W środku jest dużo pająków – wtrąca Szczepan Socha, ale Artur każe mu się zamknąć.
Wchodzą na werandę. Nad nią jest przestronny balkon, z którego zwisają pnącza. Dom przypomina scenerię rodem z mrocznego gotyckiego horroru i dziewczyna naprawdę zaczyna się bać, ale przecież nie może tego okazać. Umarłaby ze wstydu, gdyby ci trzej wzięli ją za płaczliwą smarkulę.
– Twój ojciec naprawdę kupił ten dom? – pyta szeptem.
– A skąd miałbym klucze? – Artur odwraca się i puszcza do niej oczko.
Chwilę później otwiera ciężkie drewniane drzwi i całą czwórką wchodzą do środka.
Korytarz, w którym się teraz znajdują, jest ciemny i ponury. Nastolatka widzi zarys schodów, pod podeszwami jej różowych balerinek chrzęszczą odłamki szkła.
– Chodźcie, na piętrze jest super! Z balkonu widać morze i kawałek molo! – Artur ciągnie ją w stronę wejścia na piętro.
Mimo panującego na zewnątrz upału we wnętrzu czuć chłód. Powietrze jest zatęchłe, niemal cuchnie. Blondynka kurczowo zaciska palce na rączce różowej torebki i starając się oddychać jak najpłycej, wchodzi na pierwszy stopień prowadzących na górę stopni.
Artur idzie obok niej, Marek i Szczepan za nimi.
Na półpiętrze dziewczyna przystaje, dociera do niej, że nie powinno jej tu być. Nie w towarzystwie tych trzech młodych chłopaków, z których jeden ponownie kładzie dłoń na dole jej pleców.
– Spodoba ci się widok – szepce jej na ucho.
Nastolatka zagryza wargę, niepewna, czy powinna dalej iść, czy może wybiec na zewnątrz, do ogrodu i na ulicę.
Artur lekko ją popycha. Delikatnie, a jednak wywiera presję…
– Mama na mnie czeka – mówi cicho dziewczyna.
– Twoja mama sączy teraz winko i cieszy się latem – rechocze Artur.
Wchodzą do dużego pustego pokoju, a on uchyla drzwi z otworami po szybach zabitymi dyktą i wypuszcza ją na przestronny balkon z kamienną balustradą. Faktycznie widać z niego morze i przez dłuższą chwilę dziewczyna po prostu się tym napawa.
Stojący za nią Artur obejmuje ją i całuje w szyję.
– Mówiłem, że ci się spodoba – mruczy.
Przez chwilę nastolatka pozwala mu się przytulać. Pochlebia jej, że ten wysoki, przystojny student medycyny upatrzył sobie właśnie ją. Jeszcze nigdy się z nikim nie całowała i może to właśnie ten szczególny wieczór… Jej przyjaciółki miały już chłopaków, ona nadal jest sama. Wyobraża sobie ich miny na widok jeżdżącego mercedesem Artura. Jednak kiedy jego dłoń zaczyna ugniatać jej pierś, wyrywa się.
– Przestań – szepcze.
Z emocji płoną jej policzki. Chciała, żeby ją pocałował, ale na nic więcej nie czuła się jeszcze gotowa.
Artur pochyla się nad nią, ujmuje jej twarz w dłonie, a później dosłownie rozgniata jej wargi swoimi. Kiedy wpycha w nią język, dziewczyna usiłuje mu się wyrwać, ale on łapie ją za kark.
– Zabawimy się, a później odwiozę cię do mamusi – mówi, wkładając dłoń pomiędzy jej nogi.
Dziewczyna chce wrzasnąć, ale on drugą dłonią zasłania jej usta i dosłownie wciąga do pokoju. Leżący w samym kącie materac dostrzega chwilę później, wcześniej go nie zauważyła. Wygląda na nowy, nie pasuje tutaj, ktoś musiał go tu zostawić niedawno.
– Ej, czy ona nie jest za młoda? – odzywa się Marek Borys. – Ile ona może mieć? Szesnaście? Daruj sobie te zaloty, co?
– Zamknij się – warczy Artur.
Później wszystko toczy się lawinowo. W jednej chwili dziewczyna stoi pośrodku pokoju, w drugiej zostaje pchnięta na materac. Artur zwala się na nią całym ciężarem, a ona, mimo wysiłków i przerażenia, nie potrafi się spod niego wydostać.
Kiedy zdziera z niej majtki, nastolatka wrzeszczy, ale on nie zamierza przestać.
Jego kumple stoją tuż obok, gapiąc się na całe widowisko. Zanim zaciśnie powieki, widzi niepewną minę Marka Borysa i podekscytowanie w oczach Szczepana Sochy. Ten pierwszy wygląda tak, jakby był równie przerażony, jak ona, temu drugiemu spektakl najwyraźniej przypadł do gustu.
Artur wbija się w nią i posapując, posuwa, nie zważając na jej łzy i rozpaczliwe próby wydostania się spod niego. Dziewczyna przypomina sobie wyczytaną gdzieś ciekawostkę o kobietach, które w dawnych czasach radziły swoim córkom, żeby w takich sytuacjach się nie broniły. Po prostu leż i czekaj, aż on skończy...
Szczepan ponagla Artura, krzycząc, że on też chce się zabawić. Kiedy się zamieniają, dziewczyna nie ma już siły, żeby się szarpać. Leży w ciszy, poddała się. Trzeci jest Marek, później znowu Artur. Odpływa, czas zaczyna płynąć dziwnym rytmem, a ona ma wrażenie, że znajduje się gdzieś daleko od własnego ciała.
Kiedy z nią kończą, w pokoju jest już całkiem ciemno. Słyszy ich śmiechy, chrzęst szkła pod ich stopami, czuje zapach dymu – jej oprawcy palą właśnie papierosy. Siada na materacu. Kręci jej się w głowie, palący ból w dole brzucha zdaje się pulsować. Wnętrze jej ud jest umazane krwią, która poplamiła również jej ulubioną kwiecistą sukienkę.
Cichutko jęczy, usiłując się podnieść i w końcu udaje się jej wstać. Na trzęsących się nogach pokonuje pokój i wychodzi na korytarz. W ręku trzyma różową torebkę, dziwi ją to, że w ogóle o niej pamiętała.
Jest na schodach, kiedy dogania ją Artur.
– Czekaj, księżniczko. Odwieziemy cię – szczerzy się jak debil, biją od niego pewność siebie i arogancka buta.
– Puść mnie! – krzyczy dziewczyna, kiedy on obejmuje ją w pasie.
– Nie podobało ci się? Chłopaki, słyszeliście? Może trzeba jeszcze panienkę dopieścić?
– Chcę do domu – szlocha.
– Oooo, beksa lala – rechocze Artur.
– Odwieźmy ją, ma dość – odzywa się Marek.
– To ja decyduję, kiedy będzie miała dość! – gasi go Artur.
Nastolatka odpycha go i zbiega po schodach.
Później wypada do ogrodu i szlochając, dociera do furtki. Cieszy się, że tego wieczoru założyła wzorzystą sukienkę w czerwone róże. Dzięki temu plamy z krwi nie rzucają się w oczy. Trzęsą się jej nogi. Trzymając się metalowych sztachet ogrodzenia, wolno rusza wzdłuż ulicy. Jest ciemno, co jednocześnie ją cieszy i przeraża. Przeraża, bo jako dziecko panicznie bała się ciemności, a cieszy, bo w mroku może ukryć swoje łzy, splamioną sukienkę i to, w jakim jest stanie. Zresztą nikt na nią nie patrzy, bo w uliczce jest pusto… Boi się, że tych trzech bydlaków zaraz ją dopadnie, ale wokół panuje niczym niezmącona cisza.
Nie pamięta drogi powrotnej do domu, jej umysł po prostu się wyłącza.
Pierwsze wspomnienie dotyczy rodziców. Kiedy wchodzi do środka, siedzą w salonie i oglądają telewizję.
– To ty, Hońka?! – krzyczy ojciec z głębi pokoju, a ona potwierdza, wydając z siebie jakiś mało zrozumiały skrzek.
Matka śmieje się głośno, muszą oglądać jakąś komedię.
Dziewczyna zaciska palce na poręczy schodów i stopień po stopniu, walcząc z mdłościami, wchodzi na piętro.
Splamioną krwią sukienkę i podartą bieliznę owija w gazety i wciska pod łóżko. Wyrzuci je, kiedy dojdzie do siebie. Tak decyduje, a później wchodzi do łazienki, bierze długą kąpiel, przebiera się w piżamę i schodzi na parter, żeby ukraść ze spiżarki butelkę czerwonego wina.
Do pierwszej nad ranem pije kompletnie oszołomiona spożytym na czczo alkoholem i fragmentarycznymi wspomnieniami brutalnej napaści, do której doszło w opuszczonej willi.
Kiedy w domu panuje już kompletna cisza, wstaje, boso schodzi na dół i wychodzi do ogrodu. Sierpniowa noc pachnie macierzanką. Dziewczyna pokonuje zadbany trawnik i podchodzi do wypełnionej wodą sadzawki. Siada na jej kamiennym obramowaniu i patrzy w ciemne, rozgwieżdżone niebo. Zgwałcona. Co za koszmarne słowo. Chce pobiec do sypialni matki, wtulić się w jej ramiona i ze szlochem opowiedzieć jej, co ją spotkało, ale przecież świetnie wie, że nie spotkałaby się ze zrozumieniem. Matka, jeśli w ogóle by jej uwierzyła, kazałaby jej pewnie trzymać buzię na kłódkę i o wszystkim zapomnieć. Zresztą matkę obchodzą wyłącznie te jej głupie koty, krzywi się.
Kilka minut później, kiedy mija stojący w korytarzu wiklinowy kosz ze śpiącą Śnieżynką, przystaje i zaczyna wpatrywać się w kotkę. Nie znosi jej, zawsze była o nią zazdrosna. Może dlatego, że matka okazywała jej znacznie więcej uczucia niż własnym dzieciom? I jeszcze ta ciągle nadąsana, paskudna mordka Śnieżynki – koty perskie nastolatka uważa za naprawdę wyjątkowo szpetne. Wyjmuje pupilkę matki z kosza i wynosi do ogrodu. Później, bez cienia wahania i jakichkolwiek wyrzutów sumienia zanurza Śnieżynkę w sadzawce i topi. Kotka walczy, ale przecież nie ma żadnych szans. Kiedy jej puchate ciałko wiotczeje, nastolatka wyjmuje je z wody i zanosi w głąb ogrodu, gdzie ciska je pod krzewy rosnących tam rododendronów. Zabiłam, myśli i leciutko się uśmiecha. Bestialskie odebranie życia Śnieżynce pomaga jej wyjść z roli ofiary. Ona też może być drapieżcą, mówi sobie. Wciąż czuje się pijana i zszokowana po wieczornym zajściu, ale myśl o męczeńskiej śmierci kotki poprawia jej nastrój. Nad ranem wmawia sobie, że nieskalana ohydą tego świata dusza Śnieżynki wstąpiła w jej ciało, przywracając jej niewinność i czystość. Nie czuje się już splugawiona. Ofiarę z kota potraktowała jako rekompensatę za to, przez co sama musiała przejść.
Kolejne dni są dziwne. Dużo śpi, rzadko wychodzi z pokoju i boi się, że jest w ciąży. Na szczęście nie jest.
Tamtego lata jej matka opłakuje Śnieżynkę, ledwo zwracając uwagę na całą resztę domowników. Pije hektolitry czerwonego wina, spędza czas w zaciemnionym pokoju i cierpi w sposób tak egzaltowany, że aż śmieszny. Dziewczynie jest to bardzo na rękę, cieszy się, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Jej młodsza siostra Halszka przebywa na letnim obozie jeździeckim, ojciec, lekarz, spędza większość czasu w szpitalu, a jej starszy brat… Cóż, nie ma pojęcia, co robi Hubert.
We wrześniu wpada na Artura, który zajrzał do nich w odwiedziny. Jego widok powinien ją przerazić, ale nie czuje strachu. Wręcz przeciwnie, czuje się silna.
– Cześć, palancie – rzuca, wymijając go w korytarzu.
Artur łapie ją za rękę i przyciąga do siebie.
– Siedzisz cicho, prawda? Jeśli kiedykolwiek komuś o tym powiesz… – syczy.
– O czym? – pyta, posyłając mu niewinny uśmieszek.
Jego mina… Tak, wyraz jego twarzy jest po prostu bezcenny.
Dziewczyna wychodzi z domu, machając różową torebką.
Tego lata odkrywa, że na świecie żyją dwa rodzaje ludzi – drapieżcy i ofiary. A ona już nigdy nie zamierza być ofiarą. Nigdy więcej. Już nie.
Doktor Honorata Hill wyszła z ulubionej gdańskiej kawiarni i ruszyła chodnikiem w stronę zaparkowanego nieopodal audi. Obcasy jej lakierowanych czerwonych szpilek stukały w rytm kroków, jasne proste włosy związane w kucyk nad karkiem lekko huśtały się na boki, kołysane ruchem jej bioder. Kochała czerwień w połączeniu z czernią, te dwie mocne barwy kojarzyły się jej z Hiszpanią, cudownie ciepłymi wieczorami i gorącymi rytmami flamenco. Kiedyś chciała tańczyć, żyła marzeniami, śniła na jawie. Balet towarzyszył jej od dziecka, później pokochała gorętsze rytmy, zafascynowała się folklorem andaluzyjskich Romów i przepadła. Czasem w ciągu dnia, podczas tej krótkiej przerwy pomiędzy pacjentami, przymykała oczy i przypominała sobie, jak tańczy, w wyobraźni słyszała muzykę i niemal czuła, jak ciężka falbaniasta spódnica wije się wokół jej ud i łydek. A później wracała do rzeczywistości, w której ugrzęzła, do świata, którego nigdy nie pragnęła.
To jej ojciec – szanowany w Trójmieście kardiochirurg brytyjskiego pochodzenia – chciał, żeby, podobnie jak jej starszy brat, poszła na medycynę. Doktor Simon Hill liczył na to, że jego jedyna córka zostanie chirurgiem, może neurologiem, ewentualnie wybierze położnictwo, ale ona zdecydowała się na psychiatrię. A tego wyboru ojciec nigdy jej nie wybaczył – latami kpił z jej specjalizacji, szydził przy stole podczas rodzinnych spotkań, nazywał jej rozmowy z pacjentami „żałosnym pierdoleniem o niczym”.
Dawniej Honorata płakała na samo wspomnienie sarkazmu w jego głosie, ale z czasem zdołała się uodpornić, włożyła masywną, nieprzeniknioną zbroję. „Pierdol się, tato” – syknęła podczas ostatniej Wigilii, kiedy ojciec nazwał ją „konowałem w kiecce z Zary”. A później wstała od stołu i wyszła. Więcej nie przyjdzie do nich na święta, obiecała sobie wtedy. Czara goryczy się przelała pomiędzy karpiem a kompotem z suszu, który matka, w ciężkim milczeniu, rozlewała właśnie do wysokich szklanek z rżniętego szkła.
Hubert, jej starszy brat, milczał. Nigdy nie kpił z niej otwarcie, ale przecież wiedziała, co myśli – krzywy uśmieszek na jego twarzy mówił więcej niż tysiąc słów. On poszedł w ślady ojca i został kardiochirurgiem. Dwóch samców alfa czujących się niemal bogami. Jej pozostawało żałosne pierdolenie o niczym, jak określał to ojciec. Pracowała z ludźmi po traumach. Pomogła tysiącom osób, ale dla ojca była tylko paplającą blondynką siedzącą z nogą założoną na nogę w wygodnym fotelu z wysokim zagłówkiem.
„Nie masz pojęcia, pod jaką presją pracuje prawdziwy lekarz. Patrzyłaś kiedyś w rozszerzone przerażeniem oczy rodziców noworodka, którego lada moment będziesz operować?” – powiedział jej kilka tygodni później.
Nie odpowiedziała.
Mogłaby mu odpyskować na wiele różnych sposobów. Może nie patrzyła w oczy rodziców chorego noworodka, ale widywała ofiary zbiorowych gwałtów, ciężkich pobić, brutalnych napadów i najprzeróżniejszej agresji. Wyciągała ze stresu pourazowego katowane kobiety, przywracała wiarę w siebie ofiarom socjopatycznych i narcystycznych współmałżonków, podawała rękę osobom w kryzysach, o jakich jej ojciec mógł co najwyżej poczytać w opasłym podręczniku psychiatrii. On leczył ciało, ona uzdrawiała duszę, co uważała za równie potrzebne i cenne. Zresztą bardzo często to poharatana dusza sprawiała, że dosłownie „rozsypywał” się organizm. Ale jej ojciec był zbyt nadęty i za mało uduchowiony, żeby kiedykolwiek przyznać jej rację.
Milczała więc, nie dając się wciągnąć w kolejną pyskówkę. Nauczyła się omijać zastawiane przez niego pułapki. Jako klasyczny narcyz Simon Hill dosłownie żywił się jej wzburzeniem, ale to było kiedyś. Obecnie nie dawała mu już tej satysfakcji i ignorowała jego napastliwe słowa, prowokacje i wyrządzane jej afronty. Kiedyś był dla niej autorytetem. Obecnie wyłącznie ją irytował.
Honorata wsiadła do swojego audi Q5. Cudownie intensywny chabrowy kolor samochodu kojarzył jej się z polami pełnymi polnych kwiatów, latem i wakacjami na Kaszubach. Włożyła do ust porzeczkową gumę, położyła elegancką torebkę na siedzeniu pasażera i przekręciła kluczyk w stacyjce.
Za dwadzieścia minut zaczynała pierwszą tego dnia sesję. Na myśl o pacjentce mimowolnie się skrzywiła. Wiedziała, że dobry terapeuta trzyma własne osądy, emocje i uprzedzenia na wodzy, ale Hanna Karska zwyczajnie ją mierziła. Były w podobnym wieku, tego samego wzrostu. Kiedy Hanna pojawiła się u niej po raz pierwszy, prawie cztery lata wcześniej, miała mysie, sięgające ramion włosy nietknięte farbą. Obecnie nosiła na głowie platynę, jak ona. Naśladowała ją we wszystkim, jakby całe swoje życie poświęciła na stawanie się klonem doktor Hill. Nosiła niemal identyczne buty, sukienki i kolczyki, używała tego samego odcienia szminki, nawet mówiła jak Honorata, starając się naśladować intonację jej głosu. Trafiła do jej gabinetu po aferze z młodym dentystą, którego miesiącami śledziła, a obecnie do szczęścia wystarczyła jej możliwość kręcenia się wokół swojej lekarki.
Honorata widywała ją czasem w delikatesach, w których robiła zakupy, bywało, że pacjentka kręciła się w okolicy jej domu czy chodziła za nią po mieście. Ignorowała ją konsekwentnie, udając, że nie dostrzega problemu, a tamta, rozochocona, śledziła ją z jeszcze większym zapamiętaniem. Czasem podejmowały temat stalkingu, ale Hanna nie potrafiła szczerze przyznać, z czym ma problem. Wypierała się wszystkiego i kłamała w żywe oczy, zapewniając swoją terapeutkę, że ich częste spotkania to czyste przypadki, nic więcej. Najczęściej rozmawiały o nękających Hannę atakach paniki, fobiach i bezsenności. Na temat stalkingu jej pacjentka nadal była zamknięta. Nie zamierzała jej naciskać. Leczyła ją prywatnie, zgarniając kasę za każdą kolejną sesję. Hanna pochodziła z bogatego domu i świetnie wiedziała, jak doić finansowo swoich rodziców – mimo skończonej kilka lat wcześniej trzydziestki była na ich utrzymaniu i nie zamierzała tego zmieniać. W dzieciństwie matka oparzyła ją wrzątkiem, naznaczając jej ramiona, brzuch i lewe udo szpecącymi bliznami. Hanna nigdy jej tego nie wybaczyła i przez całe swoje dorosłe życie robiła wszystko, żeby ukarać rodziców za tę chwilę roztargnienia matki, która zaowocowała wieloletnim koszmarem. Oczywiście korzystała z usług chirurga plastycznego, ale blizny – mimo że wielokrotnie usuwane laserem i mocno już wyblakłe – nosiła głównie na duszy w postaci żalu, źle ukrywanej wściekłości na matkę i chęci wzięcia odwetu. Mimo pozornej dojrzałości robiła wszystko, żeby zatruć rodzinie życie, i ciągnęła jednocześnie kasę zarówno od matki, jak i ojca. Lekarka podejrzewała, że młoda kobieta cierpi również na szereg zaburzeń antyspołecznych, mitomanię i bulimię. Słowem – trudny przypadek, któremu nie poświęcała w myślach więcej czasu, niż powinna. Nie, nie lubiła Hanny Karskiej i choć wstydziła się tego sama przed sobą, traktowała jej obecność w swoim gabinecie jako zło konieczne. Pragnęła pomóc jej uporać się z przeszłością i nużącą codziennością, której Hanna nie potrafiła wypełnić niczym interesującym, ale daleka była od współczucia. Karska, która nadal zachowywała się, jakby miała dwanaście lat, była wrednym bachorem w dojrzałym ponętnym ciele – przerażającą hybrydą kobiety i dziecka, porażką systemu, jej rodzinnego domu i być może nawet jej samej. Doktor Hill liczyła na to, że terapia szybciej przyniesie jakieś pozytywne efekty, ale ewidentnie się myliła. Hanna Karska po niezliczonych sesjach w jej gabinecie pozostawała tą samą rozpieszczoną, infantylną, złośliwą i kłamliwą osobą, którą lekarka poznała kilka lat wcześniej. Czy to czyniło z niej złą terapeutkę, czy może po prostu jej pacjentka była wyjątkowo nieciekawym przypadkiem? Nad tym Honorata wolała się zbyt długo nie zastanawiać. Zwłaszcza w te dni, kiedy we własnej głowie słyszała szyderczy głos ojca nazywającego jej pracę paplaniną o niczym.
Honorata zaparkowała audi przed kamienicą w gdańskiej Oliwie i wysiadła z samochodu. Jej gabinet mieścił się na parterze, a jego okna dyskretnie przesłaniał od ulicy rozłożysty krzew bzu.
Do sesji z Hanną brakowało jeszcze ponad dziesięciu minut, mimo to jej pacjentka siedziała już na kamiennych schodkach przed wejściem do zabytkowej willi.
– Cześć, doktorko! – pomachała do niej. – Jestem wcześniej!
– A to ci zaskoczenie – mruknęła Honorata pod nosem.
– Niezła pogoda jak na koniec września w Trójmieście. Dwadzieścia pięć stopni! – Hanna wstała i ruszyła w stronę swojej terapeutki.
– Proszę, szanuj moje granice. Umawiałyśmy się, że na każdą wizytę czekasz w poczekalni – powiedziała Honorata.
Hanna wzruszyła ramionami. Stała tak blisko niej, że w jej oddechu Honorata wyczuwała aromat niedawno wypitej kawy. Miała ochotę się cofnąć, ale nie chciała ustępować pola i otwarcie przyznać, że bliskość pacjentki wywołuje dyskomfort.
– Przyjechałam pół godziny wcześniej, nudziłam się – rzuciła Hanna z przekąsem.
Terapeutka zauważyła, że pacjentka pomalowała paznokcie u rąk identycznym odcieniem fioletu, jakiego sama używała w zeszłym tygodniu, i włożyła czerwoną sukienkę podobną do tej, w której ona sama chadzała.
– Wejdźmy. – Honorata pchnęła drzwi i obie znalazły się w korytarzu prowadzącym do jej gabinetu. – Usiądź, mamy jeszcze kilka minut, zanim rozpocznie się twoja sesja – dodała, a Hanna posłała jej niechętne, niemal wrogie spojrzenie.
– Przychodzę tu od lat! – parsknęła. – Powinnyśmy już być dobrymi przyjaciółkami, a ty…
– Doktor Hill – poprawiła ją Honorata chyba po raz tysięczny. – Prosiłam cię setki razy, żebyś zwracała się do mnie w formalny sposób.
Hanna pogardliwie wydęła usta i opadła na jeden z foteli.
– Jasne – mruknęła, zanim sięgnęła po najnowszy numer „Zwierciadła”. – Pani doktor – dodała z przekąsemi z malującym się na twarzy poirytowaniem zabrała się za przeglądanie miesięcznika.
Sesja z Hanną tego dnia wyjątkowo się Honoracie dłużyła.
Młoda kobieta opowiadała o jakimś nowym sąsiedzie, który – jak twierdziła – mimo iż był żonaty, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Lekarka świetnie wiedziała, że Hanna – jak na rasową mitomankę przystało – snuje właśnie wyssaną z palca opowieść, w której gra rolę seksownej, powalającej facetów na kolana gwiazdy, ale nie przerywała jej. Pozwalała jej mówić, a tamta wyrzucała z siebie bzdurę za bzdurą, zaczerwieniona na twarzy z emocji, przejęta własną historią, która przecież nigdy się nie wydarzyła.
– Jego żona jest w ciąży, ale on od niej odejdzie – oświadczyła na koniec.
Później jeszcze przez kilka minut narzekała na swoją matkę, w końcu zaczęła psioczyć na trudny rynek pracy.
– Byłaś ostatnio na jakiejś rozmowie? – zainteresowała się Honorata.
– Nie. Ja nie muszę pracować – Hanna krzywo się uśmiechnęła, na jej twarzy malował się wyraz wyższości i pogardy dla tych, którzy musieli.
– Nie musisz, ale mogłabyś. Nie uważasz, że to ożywcze, robić coś dla siebie i innych?
– Nie bardzo – Hanna nie wyglądała na przekonaną. – Nudzę się – dodała po chwili, oglądając przy tym swoje paznokcie.
– W życiu, czy w moim gabinecie? – zapytała Honorata dość kąśliwym tonem.
– Jasne, że tu. Mam wrażenie, że nie robimy żadnych postępów, a ja po prostu wyrzucam kasę ojca w błoto.
– Cóż, zawsze możesz zmienić terapeutę – zasugerowała Honorata. – Gdybyś chciała, podam ci kilka wartych uwagi nazwisk.
– Przemyślę to. – Hanna puściła lekarce oczko i ruszyła w stronę pomalowanych na pistacjowo drzwi prowadzących do niewielkiej poczekalni w korytarzyku.
Blefowała i obie świetnie o tym wiedziały. Od długich miesięcy groziła Honoracie, że zrezygnuje z terapii, po czym tydzień później z podkulonym ogonem wracała i – pachnąca perfumami, których używała doktor Hill – rozsiadała się w jej gabinecie.
Kiedy pacjentka wyszła, Honorata otworzyła okno na oścież i wzięła kilka głębokich wdechów.
– I już. Tydzień spokoju – szepnęła.
Nie lubiła emocji, które czasem dopadały ją po wizycie Hanny. Niechęć, poirytowanie, pogarda, litość, wszystko to kłębiło się w niej, chociaż powinna się od tego odciąć, zdystansować. Hanna miała jednak w sobie coś, co dosłownie wytrącało ją z równowagi.
Kolejna pacjentka była nowa. Zapisała się trzy dni wcześniej, korzystając z tego, że w ostatnim momencie ktoś odwołał wizytę i powiedziała tylko, że musi z kimś porozmawiać, nie precyzując, z czym zamierza się do niej zwrócić. Honoracie to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Lubiła pierwsze sesje, podczas których „rozpakowywała” swoich pacjentów z emocji, zupełnie jakby rozwijała ze złoconego opakowania ulubionego cukierka. Każdy człowiek był niespodzianką, zaskakiwał ją spojrzeniem na świat, przemyśleniami i sposobem, w jaki mierzył się ze swoimi problemami. Widywała ludzi po traumach, którzy radzili sobie naprawdę świetnie, i takich, których kompletnie wytrącił z równowagi jakiś niemal banalny incydent. Zawsze zaskakiwało ją, jak rozciągnięta jest skala ludzkich emocji. Jej pacjenci bywali przewidywalni, ale ciągle potrafili ją zaskakiwać. Jeśli lubiła coś w pracy, którą wybrała ze względu na presję wywieraną przez ojca, to chyba właśnie to. Element zaskoczenia.
Agnieszka Tomczuk weszła do jej gabinetu kilka minut później. Ładna, szczupła, ruda, młoda. Mimo panującego w tym dniu upału miała na sobie dżinsy i szarą górę od dresu, której rękawy naciągnęła tak mocno, że zakrywały dłonie. Dopiero kiedy usiadła i nieco je podwinęła, terapeutka zauważyła boleśnie obgryzione paznokcie młodej pacjentki i czerwone blizny na nadgarstkach świadczące o bliskim kontakcie jej skóry z czymś bardzo ostrym.
Honorata upiła kilka łyków wody i posłała pacjentce zachęcający uśmiech.
– Zostałam zgwałcona. Zbiorowo – odezwała się Agnieszka Tomczuk po krótkiej chwili milczenia. – Latem byłam u ojca w Idaho i tam… – dziewczyna chrząknęła i zamilkła.
– Ilu ich było? – zapytała Honorata.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Epigraf
Meritum publikacji