Tutaj mieszka zło - Sonia Rosa - ebook + książka

Tutaj mieszka zło ebook

Rosa Sonia

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

OPOWIEŚĆ O ZBRODNI I KARZE, MIŁOŚCI I NIENAWIŚCI.

Przed laty, w pięknym dworku nad jeziorem, doszło do niewyobrażalnej tragedii – ogarnięta psychozą poporodową młoda matka zamordowała dwójkę swoich dzieci.

Obecnie posiadłość należy do małżeństwa, które kupiło ją za bezcen. Wyremontowany przez parę dom prezentuje się zjawiskowo, ale czy pod dachem, pod którym wydarzyła się tak krwawa zbrodnia, można odnaleźć szczęście? Marta, nowa właścicielka dworku, nocami słyszy głosy zmarłych dzieci – płacz niemowlęcia i śmiech kilkuletniej dziewczynki. Z czasem udaje jej się odzyskać równowagę emocjonalną, ale wtedy dzieje się coś, co rodzi kolejne problemy – do dworku wprowadza się siostra męża Marty, Izabela. Kobiety nigdy się nie dogadywały, a obecność szwagierki jest dla Marty wyjątkowo trudna. Za zamkniętymi drzwiami wybuchają kłótnie, szczęśliwe małżeństwo przechodzi pierwszy poważny kryzys, ale to dopiero początek koszmaru. Klątwa dworku uderza z niszczycielską siłą i po raz kolejny dochodzi tu do zbrodni. Kto jest katem, a kto ofiarą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Duchy zawsze w końcu doganiały swą ofiarę

i nie da się zamknąć przed nimi drzwi,

bo potrafią przez nie przejść.

 

Joe Hill,

Pudełko w kształcie serca

 

 

 

 

 

 

 

Nigdy nie byłam przesądna. Być może właśnie dlatego nie posłuchałam intuicji, która podszeptywała mi, żeby nie kupować tego domu. Zignorowałam cichy wewnętrzny głos, pozwoliłam mu wybrzmieć i zepchnęłam go w otchłań zapomnienia.

Bo ten dom był wszystkim, o czym wtedy marzyłam. Dom, na który było nas stać wyłącznie dzięki jego mrocznej przeszłości. Gdyby nie to, co się tu wydarzyło, plasowałby się daleko poza zasięgiem naszych finansowych możliwości. Jednak tragedia, jaka się tu rozegrała, skutecznie powstrzymywała potencjalnych kupców, odbierała im zapał do negocjacji. Ale my się uparliśmy. Zakochałam się w białych kolumienkach strzegących wejścia na werandę, w sięgających podłogi oknach z widokiem na brzozowy lasek i w tych sześciu pokojach, które wydawały mi się pałacem. Wychowaliśmy się na blokowisku – zarówno mąż, jak i ja, znaliśmy tylko wszechobecny beton i uporczywe hałasy dochodzące z mieszkań sąsiadów, a marzenie o własnym domu rosło w nas z każdym rokiem, pęczniało.

I oto nadarzyła się okazja. Tak, zginęła tu dwójka dzieci – zostały zabite przez ogarniętą psychozą poporodową matkę, zakończyły swoje krótkie życie właśnie pod tym dachem. Ale od tamtych tragicznych wydarzeń minęło ponad dziesięć lat, a otynkowana na biało willa w dworkowym stylu powoli niszczała, bezpańska i zapomniana. Gdy oglądałam ją po raz pierwszy, dosłownie czułam, jak budynek do mnie przemawia. Wyobrażałam sobie zmiany, jakich dokonamy po wprowadzeniu się, ogień radośnie płonący w kominku i widok na drzewa, o jakim zawsze marzyłam. To była przepiękna, spokojna okolica w pobliżu jeziora, marzenie każdego młodego małżeństwa. To było coś, o czym śniłam przez lata.

Właściciel – mąż tej nieszczęsnej kobiety, która zabiła ich dzieci, a sama skończyła w szpitalu psychiatrycznym – niewiele mówił podczas naszego pierwszego spotkania. Niczego jednak przed nami nie ukrywał. Otwarcie przyznał, co się tu stało, i dodał, że decyzja należy do nas. Chciał się pozbyć domu, bo nie potrafiłby tu mieszkać, zresztą jakiś czas temu samotnie wyjechał do Norwegii, gdzie od nowa układał sobie życie. Długo z tym zwlekał, ale w końcu zaczął działać z obawy przed dalszym niszczeniem porzuconego na pastwę losu budynku. My marzyliśmy o własnym dachu nad głową, wyglądało więc na to, że wszyscy powinni być zadowoleni.

– Jesteś pewna? – zapytał mój mąż w drodze do notariusza.

Zapewniłam go, że tak, z emocji płonęły mi policzki. Nie myślałam wtedy o tamtych nieszczęsnych dzieciach, w głowie miałam wyłącznie wspomnienia z pierwszej wycieczki po domu. Pragnęłam go tak mocno, jakby rzucił na mnie jakiś urok.

Z czasem moja euforia zaczęła się jednak zmieniać w dławiący niepokój. Coraz częściej dopadały mnie wyrzuty sumienia, czułam się jak hiena. Wykorzystałam okazję i zbudowałam szczęśliwe gniazdko na krzywdzie innych ludzi, mówiłam sobie. Bartosz nie chciał o tym rozmawiać. „Taką podjęliśmy decyzję, spróbuj więcej o tym nie myśleć” – radził mi. Sam zajął się dopieszczaniem wnętrz, doprowadzał dom do stanu, o jakim marzyliśmy, ale ja… We mnie kłębiło się tyle sprzecznych emocji. Z jednej strony kochałam ten nasz niewielki pałacyk miłością niemal ślepą, z drugiej ciągle miałam wrażenie, że stanie się tu coś złego, jakby jakieś licho tylko czyhało, by w nas uderzyć.

Do tego doszła bezsenność, która dopadła mnie późną jesienią. Nocami wydawało mi się, że słyszę płacz zamordowanych dzieci. Pierwsze zazwyczaj odzywało się niemowlę – jego ciche kwilenie wybrzmiewało tak wyraźnie, jakby dochodziło zza ściany. Jego siostrę, kilkuletnią dziewczynkę, słyszałam chwilę później. Ona nie płakała, wręcz przeciwnie – śmiała się. Perlisty dziecięcy śmiech rozbrzmiewał gdzieś od strony schodów na piętro, czasem słyszałam go na dole, a bywało, że w łazience.

Bartosz mówił, że mi odbija. „Duchy nie istnieją!” – ucinał dyskusję.

Leżałam więc w ciemnej sypialni i nasłuchiwałam. Niemowlę płakało zazwyczaj nad ranem, starszą dziewczynkę było słychaćo każdej porze dnia i nocy. Racjonalna część mojego umysłu wiedziała, że to tylko wybujała wyobraźnia. Nikt już w tym domu nie płakał. A jednak nie potrafiłam przestać ich słyszeć, dziecięce głosy zostały pod dachem, który kiedyś należał do nich.

Czasem budziłam męża w środku nocy, szarpiąc go za ramię. „Słyszysz?” – szeptałam. Bartosz mamrotał coś w złości, brutalnie wyrwany ze snu, i odwracał się do mnie plecami. Zazdrościłam mu tego, z jaką łatwością się przystosował. Dla niego to był po prostu dom, który udało się nam zdobyć po okazyjnej cenie. Oswoił sytuację, nie podchodził do tego wszystkiego tak emocjonalnie, przyzwyczaił się.

Dla mnie ten dworek był miejscem, które – choć nasze – na zawsze pozostanie również ich.

Któregoś dnia znalazłam zaznaczony ołówkiem na framudze drzwi wzrost dziewczynki, która kiedyś tu mieszkała – kresek było kilka, ostatnia mniej więcej na wysokości mojego biodra. Osunęłam się po ścianie, a kiedy opadłam na podłogę, gwałtownie się rozszlochałam. Jak to możliwe, że Bartosz nie pomalował tej framugi? Przegapił ją? A może zostawił z sentymentu i szacunku dla poprzednich właścicieli i ich zmarłej córeczki? Upiorność tego znaleziska na dłuższą chwilę niemal odebrała mi oddech. Płakałam przez kilka minut, później włożyłam gumowe rękawice i gąbką nasączoną wodą z mydłem tarłam ślady po ołówku. Ale choć udało mi się doczyścić framugę, czułam, że w mojej głowie te kreski namalowane najprawdopodobniej ręką poprzedniej właścicielki zostały na zawsze. Gdyby nie zabiła jej własna matka, to ta mała siedziałaby teraz w tym pokoju, nie ja – pomyślałam i zrobiło mi się zimno.

Dom, który miał być moim rajem na ziemi, mimo swojego piękna coraz częściej przypominał piekło…

Czułam się uwięziona pomiędzy tymi ścianami, które – choć starannie przez nas przemalowane – nadal były niemymi świadkami niewyobrażalnej tragedii.

 

 

 

 

1

MARTA

 

Październik jest ciepły i złoty. Stawiam na ganku donice z kwiatami, które wyniosłam na słońce, i przez dłuższą chwilę wdycham rześkie powietrze. Pomiędzy drzewami migocze tafla pobliskiego jeziora, a drogą przed domem idzie syn sąsiadów wyprowadzający na spacer swojego psiaka – słowem sielanka.

W zeszły weekend minął okrągły rok od dnia, w którym się tu wprowadziliśmy, a mnie udało się w końcu odzyskać spokój ducha i radość z posiadania pięknego domu, gdzie wreszcie czuję się jak u siebie. Nie wiem, czy pomogła psychoterapia, czy po prostu upływ czasu zatarł ponure wizje, ale nocami nie słyszę już kwilenia martwego niemowlęcia, zamilkł też perlisty śmiech dziewczynki – wygląda na to, że duchy na dobre się stąd wyprowadziły.

Bartosz wykończył wnętrze naszego nowego domu z taką pieczołowitością, że czasem chce mi się płakać ze szczęścia. Mieszkamy w najpiękniejszym miejscu pod słońcem, mówię sobie co rano, zaglądając do wszystkich pokoi, ciesząc oko nowymi tapetami, starannie dobranymi bibelotami i meblami, które zamawialiśmy przez ostatnie miesiące.

Stoję w słońcu i cieszę się błogą chwilą słodkiego lenistwa. Lada moment będę musiała zasiąść do tłumaczenia, bo ostatnio gonią mnie terminy, ale jeszcze przez kilka minut chcę się nacieszyć piękną jesienną pogodą.

Rozpinam gruby szary sweter i siadam na kamiennych schodkach wiodących na werandę. Za plecami mam jedną z kolumn, w głowie ciszę.

Bartosz pojechał do pobliskiego miasteczka zrobić większe zakupy. Uśmiecham się, gdy zdaję sobie sprawę, że tęsknię za mężem. W lutym skończył trzydzieści pięć lat. Mnie ta wątpliwa przyjemność czeka późną wiosną. Starzejemy się, myślę, przypominając sobie kolejny siwy włos wypatrzony na skroni, i lekko się krzywię. Bez przesady, trzydzieści pięć lat to jeszcze nie koniec świata, pocieszam się w myślach. Kładę splecione dłonie na brzuchu i przez chwilę wyobrażam sobie, że noszę w sobie nowe życie, ale szybko otrząsam się z bezsensownych rozważań. Po dziewięciu latach prób zajścia w ciążę chyba się poddałam. Oboje z mężem wciąż pragniemy dziecka, ale moja macica uparcie pozostaje jałowa. Na myśl o tym tracę dobry humor. Lekarze nie widzą żadnych przeciwwskazań dla mojej ciąży, jednak ja ciągle nie potrafię w nią zajść.

„Jestem jakaś felerna” – mówię czasem Bartoszowi, a on długo mnie tuli.

„Kocham cię” – powtarza, a ja spoglądam w jego piwne oczy i widzę tyle czułości, że zaczynam płakać.

Bylibyśmy dobrymi rodzicami, myślę. To takie niesprawiedliwe, że kobieta, która miała dwoje dzieci, odebrała im życie, a ja pewnie nigdy nie urodzę, chociaż niczego innego nie pragnę. Wiem, była chora. To nie jej wina, po prostu oszalała. Jednak czasem czuję żal i bezsilność na myśl, że odebrała życie własnym dzieciom, które los tak po prostu jej podarował. Tymczasem ja nigdy nie utulę w ramionach drobnego niemowlęcego ciałka. Ale nie powinnam o nich myśleć, już nie… Zbyt wiele bólu i nieprzespanych nocy kosztowało mnie to, co się tutaj wydarzyło, zbyt wiele łez wylałam. To nie moja wina, że dzieją się takie rzeczy. Nie ja stworzyłam świat takim, jaki jest, mówię sobie i biorę się do zamiatania ułożonej z kamiennych płytek ścieżki, żeby tylko zająć czymś ręce.

 

* * *

 

Bartosz zajeżdża przed dom chwilę później.

Uśmiecham się na widok wysiadającego z samochodu męża i mrużąc oczy w słońcu, ruszam w stronę furtki.

– Kupiłeś wszystko? – pytam.

– Prawie – mówi, po czym otwiera bagażnik.

Jego dziesięcioletnia furgonetka jest ubłocona, notuję w głowie, że trzeba podjechać do myjni, tymczasem Bartosz wyjmuje z bagażnika reklamówki z zakupami.

Słyszę cichy brzęk butelek wina, które uderzają o siebie w siatce, i uśmiecham się na myśl o czekającym nas weekendzie.

Tak dobrze się tu mieszka, myślę, przywołując wspomnienie zachodu słońca nad jeziorem. Mamy ulubione miejsce na samym brzegu, gdzie czasem urządzamy pikniki. Zimą będzie mi tego brakować, ale przecież i zima ma swój urok. Nie znamy jeszcze wszystkich sąsiadów, ale z czasem, kto wie – może wspólnie urządzimy kulig, ognisko albo bitwę na śnieżki.

Bartosz pochyla się, całuje mnie w kark i pyta, co na obiad.

– Nie wiem, pewnie kurczak. – Lekko wzruszam ramionami i biorę od niego jedną z reklamówek.

– Izabela dzwoniła – mówi, zanim zamyka furgonetkę.

Krzywię się.

Nie przepadam za jego młodszą siostrą. Nie pozwalam sobie jednak na żadne złośliwe uwagi, wiem, jak bardzo on ją kocha. Ich rodzice odeszli jakiś czas temu, więc obecnie mają tylko siebie.

– Co u niej? – pytam, bardziej z grzeczności niż zaciekawienia.

– A wiesz, jak to ona. Władowała się w jakiś nowy projekt biznesowy, kłóci się z facetem, narzeka na ujadającego psa sąsiadów.

Zbuntowana nastolatka w ciele trzydziestotrzylatki – myślę, ruszając za mężem.

– Izka chce do nas wpaść w ten weekend. – Bartosz przepuszcza mnie przodem i wchodzimy do ogrodu.

Skoro musi – krzywię się w duchu.

– Może zrobimy grilla? Pogoda jak złoto, trzeba korzystać.

– Jasne, czemu nie? – Godzę się na wszystko, bo wiem, że wizyty Izabeli i tak nie unikniemy. Prędzej czy później młodsza siostra męża zwali się nam na głowy.

Skoro postanowiła sobie, że dotelepie się na nasze zalesione odludzie, to znaczy, że na bank do nas dotrze.

Ciekawe, czego chce tym razem – zastanawiam się, wchodząc z mężem do domu.

Rozkładamy zakupy, kiedy dzwoni telefon Bartosza.

Mąż rozmawia tylko przez chwilę, ale już wiem, że będzie musiał wyjść.

– Wybacz, dzisiaj zjesz sama. – Całuje mnie w usta, w locie łapie opakowanie kabanosów i rusza w stronę drzwi. – Klient chce dogadać remont i rozplanować zakupy materiałów – dodaje.

– Nie możecie przez telefon? – dziwię się.

Liczyłam na wspólny posiłek, jestem zawiedziona i poirytowana.

– Wiesz, że czasem najlepiej spotkać się osobiście. To duże zlecenie, a koleś na moje oko jest jednym z tych, którzy lubią być obskakiwani. Zadzwonię do ciebie później, kotku – obiecuje Bartosz, zanim sięga po mineralną i znika mi z oczu.

 

* * *

 

Kiedy zostaję sama, rozpakowuję resztę zakupów i siadam przy kuchennym stole, na który chwilę później wskakuje nasza kotka Zakała.

Izabela rzadko nas odwiedza, jednak każda wizyta szwagierki dziwnie wytrąca mnie z równowagi. Podejrzewam, że siostra męża zazdrości nam tego domu, ustabilizowanego życia i spokoju. Sama ciągle się przeprowadza, nie ma niczego swojego oprócz kilku ton butów i ciuchów, a facetów zmienia częściej niż majtki. Chociaż nie, ostatnio stworzyła coś na kształt stałego związku – półtora roku z jednym kolesiem to, jak na nią, niemal wieczność.

Stawiam wodę na kawę i na oścież otwieram okno. W powietrzu czuć już jesień, jednak słoneczny dzień skutecznie poprawia mi nastrój. W takie dni człowiek chce wierzyć, że wszystko będzie dobrze, a życie potrafi być piękne i beztroskie.

W takie dni duchy nie pokazują się żywym.

Wyjmuję z kredensu filiżankę i zalewam wrzątkiem zmielone przed momentem ziarna.

Kwadrans później siedzę przed laptopem, skupiona na tłumaczeniu. Lubię moją pracę. Wymaga uwagi i odcięcia się od bodźców zewnętrznych, sprawia, że całą sobą pogrążam się w fikcyjnym świecie stworzonym przez autora, którego słowa przenoszę z jego ojczystego języka na nasz. To miłe uczucie, kiedy współtworzy się opowiedzianą przez kogoś historię i podaje ją dalej. Nie ja stoję za misternie utkanymi wątkami fabularnymi, ale myśl, że dzięki mojemu tłumaczeniu tekst przeczytają również polscy czytelnicy, jest bardzo przyjemna. Tym razem pracuję nad przekładem trzeciej powieści kryminalnej poczytnego szwedzkiego autora, którego zdjęcia w sieci przyspieszają bicie mojego serca. Facet jest w moim typie i podobno pozostaje singlem, co – mimo że szczerze kocham mojego męża – mocno działa mi na wyobraźnię. Uśmiecham się pod nosem i otwieram kolejny rozdział. Wieczorem zapoznałam się już z jego treścią i wiem, że tym razem czeka mnie przetłumaczenie naprawdę krwawej jatki. Sięgam po miskę z nerkowcami i zawieszam palce nad klawiaturą. Morderstwo na przedmieściach Halmstad jest opisane przez autora bardzo szczegółowo i dosadnie. Przez dłuższą chwilę zastanawiam się nad pierwszym zdaniem. Chcę, żeby unikatowy styl szwedzkiego pisarza brzmiał równie obrazowo w polskim przekładzie.

W głębi domu dzwoni telefon, ale postanawiam go zignorować. Czuję, że jeśli się oderwę od pracy, ciężko mi będzie do niej wrócić.

 

 

 

 

2

IZABELA

 

Kiedy wracam z przedpołudniowych zajęć jogi, Aleks wciąż śpi. W wynajętym mieszkaniu jest cicho i ciemno, opuszczone rolety w salonie potęgują nastrój beznadziei i zapuszczenia. Rozglądam się po zabałaganionym do granic możliwości pokoju i krzywię na widok moich ciuchów leżących na podłodze, tuż obok rozrzuconych betów Aleksa. On sam leży rozwalony na sofie, a z jego uchylonych ust wydobywa się ciche pochrapywanie. W pomieszczeniu cuchnie przetrawionym alkoholem, petami i tłuszczem – karton z niedojedzoną pizzą zdobi sam środek zniszczonego dywanu z naderwanymi frędzlami.

Przechodzę do mikroskopijnej wnęki szumnie nazywanej kuchnią, napełniam szklankę zimną wodą i wracam do pokoju. Aleks wciąż chrapie. Wiem, że się wkurwi, ale pokusa jest silniejsza – wylewam mu na głowę część wody, czym wyrywam go ze snu.

– Kurwa, ochujałaś?! – klnie, kiedy dociera do niego, co zrobiłam.

Jego rozjaśnione na platynę włosy sterczą na wszystkie strony, tatuaż smoka na plecach wygląda wyjątkowo kiczowato – brutalnie wyrwany ze snu, mój facet sprawia wrażenie wściekłego i lekko oszołomionego jednocześnie.

– Jest prawie południe. Pomyślałam, że może coś razem porobimy? – rzucam lekkim tonem, a on gniewnie parska.

– Śpię, odwal się – warczy, po czym z powrotem zakopuje się w pościeli.

Ciągnę go za nogę, łaskoczę w stopę.

– Zaraz coś ci zrobię – grozi mi z twarzą wciśniętą w poduszkę.

Odpuszczam, nic tu po mnie.

Wracam do kuchennej wnęki, robię sobie kawę, jem resztkę wczorajszej bagietki i wychodzę na balkon. Jest tak mały, że przypomina bardziej kosz kolesia myjącego okna na wysokościach, ale i tak – zawsze coś. Przynajmniej mogę tu wcisnąć najmniejszą suszarkę z praniem, zamiast trzymać ją w łazience.

Na dole, osiem pięter niżej, wrzeszczą bawiące się na trawniku dzieciaki. Październikowe przedpołudnie jest słoneczne i ciepłe, ale mimo to chce mi się płakać.

Mój związek z Aleksem właśnie się wypala. Jestem mistrzynią samooszukiwania się, ale nawet ja zaczynam dostrzegać pewne rzeczy. Na początku była między nami cudowna chemia. Aleks jest DJ-em, a ja uwielbiam się włóczyć po klubach. Sama dość długo pracowałam jako barmanka, w Polsce, Turcji i na Majorce, ale z czasem się wypaliłam. Zdecydowanie zbyt dużo wtedy piłam, posunęłam się o jeden tatuaż za daleko, przez co moje ciało zaczyna przypominać notes naćpanego grafika, a nękające mnie coraz częściej migreny nie ułatwiały stania za barem w hałasie i chaosie.

Może właśnie dlatego władowałam się w cały ten biznes z rumuńskimi suplementami na włosy i paznokcie, który miał być żyłą złota, a okazał się totalnym niewypałem. Zachęcana przez dobrego znajomego Aleksa kupiłam mnóstwo towaru, który początkowo faktycznie się sprzedawał, ale ostatnio głównie zalega w mniejszym pokoju, zamienionym przez nas w prowizoryczny magazyn. W sieci pojawia się coraz więcej negatywnych opinii o produkcie, który usiłuję wcisnąć komu się da, a jego zaskakujące skutki uboczne są omawiane na najprzeróżniejszych forach dyskusyjnych, co również nie ułatwia mi sprzedaży. Włożyłam w to rumuńskie gówno prawie całe swoje oszczędności, a stres, jakiego doświadczam w wyniku niepowodzeń, również negatywnie odbija się na moim związku.

Zresztą, co ja sobie wmawiam? To nawet nie jest związek, a przynajmniej nic na poważnie. Owszem, od półtora roku jesteśmy z Aleksem parą, ale przecież przede mną miał setki dziewczyn, a po mnie też pewnie długo płakać nie będzie.

Skończyłam trzydzieści trzy lata i nagle zdałam sobie sprawę, że zmęczył mnie koczowniczy tryb życia, jaki dotąd prowadziłam. Mam dosyć wynajętych mieszkań o żenująco niskim standardzie, tułania się po świecie z walizkami i facetów w typie Piotrusia Pana, którzy nie zapewniają mi poczucia bezpieczeństwa. Jeszcze do niedawna wierzyłam, że Aleks jest naprawdę świetnym kolesiem, ale ostatnio widzę wyłącznie jego wady – lenistwo, uwielbienie dla alkoholu i śmieciowej diety i tę irytującą skłonność do bezrefleksyjnego snucia się z kąta w kąt, doprowadzającą mnie do szału.

Marzę o mężczyźnie, z którym zbuduję solidną przyszłość. Chcę własnego kąta, a może nawet małżeństwa, bo czemu by nie? Tymczasem dostaję konkubinat, pełen śmieci chlew, w który zamieniliśmy wspólne mieszkanie, i lodowatą obojętność Aleksa, bo ten się dosłownie ode mnie opędza, jakbym była natrętną muchą albo komarzycą. Wiem, że on musi odespać kolejną nockę za konsolą, ale do cholery, on ciągle albo śpi, albo gdzieś znika! Nie pamiętam, kiedy robiliśmy coś razem. Mieszkamy pod jednym dachem, ale nasz związek bardziej przypomina koegzystencję dwójki niemal obcych sobie ludzi, których jedynym celem jest uzbieranie sumy potrzebnej na comiesięczne opłacenie mieszkania. Jesteśmy niczym dwójka współlokatorów, którzy od czasu do czasu, bardziej z przyzwyczajenia niż namiętności, chodzą jeszcze ze sobą do łóżka.

Wracam do salonu i wpatruję się w ładnie wyrzeźbione plecy śpiącego Aleksa. Wytatuowany pomiędzy jego łopatkami skrzydlaty smok porusza się z każdym oddechem mężczyzny, zdaje się żyć własnym życiem.

Już go nie kocham, dociera do mnie. Co więcej, potrafi mnie już wyłącznie wkurwiać.

 

* * *

 

Przebieram się w kwiecistą sukienkę, którą przed laty kupiłam na Majorce, spinam włosy w wysoki kucyk i spoglądam na siebie w lustrze. Jestem całkiem ładniutka, a mimo to nie mam szczęścia w miłości. Faceci porzucają mnie szybciej, niż zdążę się do nich przyzwyczaić, a nawet jeśli zostają nieco dłużej, jak Aleks, nie dają od siebie niemal nic.

Przygryzam wargę i patrzę sobie w oczy. Są duże i piwne, jak u mojego starszego brata. Na myśl o Bartoszu lekko się uśmiecham. Zamierzam się do nich wybrać, żeby pooddychać świeżym powietrzem i kto wie, może poznam tam kogoś, kto zmieni moje życie w piękną bajkę. Mieszkają w snobistycznej okolicy, pełno tam wielkich willi i drogich samochodów. Może przy odrobinie szczęścia wpadnę tam na faceta, który zapewni mi coś więcej niż to – krzywię się, rozglądając po zabudowanym boazerią przedpokoju, boleśnie kojarzącym mi się z biedą i przaśnością PRL-u. Nienawidzę tego mieszkania, mam jednak świadomość, że nie stać mnie na samotny wynajem. Jestem skazana na obecność Aleksa, przynajmniej dopóki coś się nie zmieni…

Odgarniam grzywkę z twarzy i uśmiecham się do siebie. Moje włosy są ciemne, ciemniejsze niż brata i tego akurat dnia całkiem nieźle się ułożyły. Przeciągam wargi szminką, schylam się, żeby włożyć buty, i po chwili wychodzę na klatkę.

W windzie przeraźliwie cuchnie moczem, a na parterze, obok skrzynek na listy z powyrywanymi drzwiczkami, leży sterta śmieci i gruzu. Ten blok jest jak stary alkoholik – dosłownie się rozpada, myślę, z ulgą wychodząc na świeże powietrze.

Jest kilka minut po dwunastej w południe i prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co zrobić z wolnym czasem. Do brata wybieram się dopiero koło szesnastej, zaprosili mnie na siedemnastą, więc będzie w sam raz, ale teraz…

Wolno ruszam wzdłuż osiedla. Mijają mnie roześmiane pary, młodzi rodzice z dziećmi śpiącymi w spacerowych wózkach, staruszkowie trzymający się za ręce. Czuję się samotna i wyobcowana, do nikogo nie należę i nikt nie szuka mojego towarzystwa. Myślę o Aleksie chrapiącym osiem pięter wyżej i zadzieram głowę, żeby spojrzeć w nasze okna – tak jak podejrzewałam, rolety w salonie nadal są opuszczone.

Chciałabym mieć dziecko, myślę, przyglądając się kilkuletniej dziewczynce jeżdżącej na hulajnodze wokół mijanej właśnie piaskownicy. Problem polega na tym, że facet, z którym obecnie jestem, absolutnie nie nadaje się na ojca. To imprezowicz, leser i bajerant, koleś, który zagra na każdej imprezie i rozbawi niemal każdego, ale z całą pewnością nie wybuduje domu, nie zasadzi drzewa i nie spłodzi syna. „Nie znoszę bachorów” – mruknął, kiedy zapytałam go o to, czy chciałby kiedyś mieć dziecko. Nigdy więcej nie poruszaliśmy tego tematu. Jemu pewnie jest tak wygodnie, a ja… Cóż, mój zegar biologiczny tyka coraz głośniej…

Siadam na ławce z widokiem na plac zabaw i przyglądam się dzieciakom. Są śliczne, radosne i pełne energii. Mogłabym mieć takiego synka, myślę, patrząc na kilkuletniego chłopca z jasną czupryną, który właśnie wdrapuje się na drabinkę. Jego matka już zauważyła moje zainteresowanie i mierzy mnie chłodnym, nieprzyjaznym spojrzeniem. Zastanawia się pewnie, czego chcę i czemu tak otwarcie przyglądam się jej synkowi. Wstaję i ruszam w stronę pobliskiej żabki. Kupię sobie kilka piw, wypiję, poprawię na chwilę nastrój, myślę.

– A dlaczego masz czarnego kwiatka na szyi? – pyta mnie dziewczynka z lizakiem w dłoni, która przed chwilą bazgrała coś kredą po chodniku.

Uśmiecham się do niej i kucam, żeby moja twarz zrównała się z jej zarumienioną, pucułowatą buzią.

– To tatuaż – tłumaczę.

– Zrobiłaś to flamastrem? – śmieje się.

– Nie. To tusz, który…

– Nie zaczepiaj pani! – Matka, ta sama, która przed chwilą posyłała mi krzywe spojrzenia, szarpie małą za rękę i dosłownie siłą odciąga ją na bok. – Ile razy prosiłam, żebyś nie zaczepiała nieznajomych?! – beszta ją.

Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale dociera do mnie, że to byłoby bez sensu. Macham więc małej na pożegnanie i robię głupią minę za plecami jej matki.

Kilka minut później wracam w stronę mojego bloku, niosąc w ręku siatkę pełną chipsów i piwa.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Sonia Rosa, 2025

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

 

 

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Joanna Błakita

Skład i łamanie: Andrzej Owsiany

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-547-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.