Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 02.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
14 osób interesuje się tą książką
Poznały się na legnickim cmentarzu – dwie młode wdowy. Przypadkowa znajomość szybko zamieniła się w przyjaźń, jednak z czasem Dominika zaczęła przyłapywać nową koleżankę na niedomówieniach i półprawdach.
Kim naprawdę jest Marta, której mąż, Bernard, został zamordowany w wyjątkowo przerażających okolicznościach?
Historia jego śmierci mrozi krew w żyłach, a Dominika zaczyna nabierać podejrzeń, że jej nowa przyjaciółka może się obracać w mafijnych kręgach. Marta niechętnie o sobie mówi, a za jej pozorną otwartością skrywa się wiele sekretów. Pomiędzy przyjaciółkami dochodzi do pierwszych nieporozumień, aż w końcu Marta, która zachowuje się coraz bardziej enigmatycznie, nagle przestaje się do Dominiki odzywać. Urażona i odrzucona Dominika usiłuje nawiązać kontakt, ale kiedy milczenie przyjaciółki się przedłuża, odpuszcza.
Jednak kilka miesięcy później dzieje się coś, co sprawia, że Dominika ponownie interesuje się Martą. Martą, która okazała się być kimś zupełnie innym, niż zapewniała. Kim jest poznana na cmentarzu młoda wdowa? I czy przypadkowa znajomość zawarta pomiędzy grobami w letni słoneczny poranek może okazać się niebezpieczna? Kłamstwa, manipulacje i gra pozorów – wkrótce jedna z przyjaciółek będzie musiała stoczyć walkę o własne życie. Czy wyjdzie z niej zwycięsko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jedynym bólem, jaki przeraża mnie w śmierci, jest
to, że można umrzeć nie z miłości.
Gabriel Garcia Marquez,
Miłość w czasach zarazy
CZĘŚĆ PIERWSZA
DOMINIKA
Poznałam cię na cmentarzu. Gdzie w końcu mogą na siebie wpaść dwie młode wdowy, czyż nie? Zaklęłaś, kiedy wypadł ci z ręki znicz. Rozbawiłaś mnie, a w tamtych dniach niewiele mnie bawiło… Wymieniłyśmy spojrzenia. Stałaś kilka metrów ode mnie, przy głównej alejce i mimo panującego tego dnia upału miałaś na sobie prostą w kroju czarną sukienkę z długim rękawem, czarne baleriny z kokardkami i równie czarną, lakierowaną torebkę ze złoconymi zdobieniami. Przy tobie ja – w dżinsowych rybaczkach i spranej ciemnoszarej koszulce – poczułam się kompletnie nie na miejscu. Ale przecież moje wdowieństwo zdołało już nieco okrzepnąć, oswoiłam je na tyle, żeby od czasu do czasu wyciągać z szafy coś więcej niż kruczą czerń rozpaczy…
Podniosłaś z ziemi znicz, który jakimś cudem się nie potłukł, zapaliłaś go i postawiłaś na płycie jednego z majestatycznych rodzinnych grobowców ulokowanych w reprezentacyjnej części legnickiego cmentarza. Wyglądał naprawdę dostojnie, jak jeden z tych, w których spoczywają zazwyczaj architekci, lekarze, radcowie prawni i cała śmietanka towarzyska zaświatów. Posłałaś mi uśmiech. Odpowiedziałam uśmiechem, poczułam z tobą jakąś dziwną, zaskakująco bliską więź.
– Gdyby ktoś mi powiedział, jak to się wszystko skończy… – rzuciłaś, mijając mnie w wąskiej cmentarnej alejce. – Nic tak nie postarza jak bycie młodą wdową.
– Czarny humor o ósmej rano? – skwitowałam z rozbawieniem. – To lubię.
Uśmiechnęłaś się. Miałaś dołki w policzkach i równe, bielutkie zęby. Pamiętam kwiatowy zapach twoich perfum, lekki, ledwo wyczuwalny, a jednak unoszący się wokół ciebie, twoje sięgające kilka centymetrów za ramiona jasne włosy rozwiewane przez ciepły, czerwcowy wiaterek i wiszące kolczyki z czarnymi koralikami. Te kolczyki kompletnie mnie rozczuliły. Ja nie miałam głowy do tego typu detali, ale ty sprawiałaś wrażenie kogoś, kto w pewien sposób docenia mroczną, cmentarną scenografię. Nawet z wdowieństwa wydobyłaś to, co najestetyczniejsze. Nigdy nie byłam taką kobietą, pomyślałam. Elegancja nie szła w parze z moim bólem, ale być może ty cierpiałaś inaczej, na swój sposób.
– Jestem Marta – powiedziałaś, przystanąwszy obok grobu, w którym spoczywał mój mąż Artur.
Kiedy poruszałaś głową, czarne szkiełka w twoich kolczykach połyskiwały w porannym słońcu.
– Dominika – przedstawiłam się. – Również młoda wdowa.
– Zapalisz? – zapytałaś.
– Tutaj? – Parsknęłam śmiechem.
– Czemu nie? Możemy się ukryć za jednym z tamtych grobowców. – Uśmiechnęłaś się, wskazując dłonią na sąsiednią alejkę.
Dawno nie paliłam. Rzuciłam po śmierci Artura, bo papierosy przestały mi smakować wypalane w pojedynkę. Teraz nagle zatęskniłam za tym przyjemnym, choć ulotnym zawrotem głowy i zapachem tytoniu we włosach.
Schowałyśmy się, jak zasugerowałaś. Dosłownie przyczaiłyśmy się w wąskim przejściu pomiędzy grobami, oparte o kamienną ścianę jednego z nich.
– Trzeba tylko uważać na ciecia – powiedziałaś, wydmuchując dym. – Strasznie konserwatywny dziaders… Za palenie tutaj pewnie by nas ukamieniował. – Zaśmiałaś się pogardliwie.
Zaciągnęłam się dymem, łapczywie wpompowałam do płuc rakotwórcze toksyny. Nie martwiłam się o zdrowie. Przecież ja i tak już nie żyłam, chociaż moje serce wciąż biło. Odeszłam razem z nim, dziś jestem tylko pustą skorupą, ciałem, w którym nie ma duszy. To już prawie trzy lata od dnia, w którym moje życie roztrzaskało się w drobny mak… Trzy lata, odkąd odszedł bez pożegnania, bez planu… Bo przecież nie planował tego wypadku, w najgorszych koszmarach nie wyśniłby swojego dramatycznego końca… Tak bardzo za nim tęsknię. Mam wrażenie, że moje serce ściska stalowa obręcz bólu. Byłeś dla mnie wszystkim i nadal jesteś, kochanie. Byłeś sensem wszystkiego, dziś życie po prostu przecieka mi przez palce – pomyślałam, stojąc z żarzącym się pomiędzy palcami papierosem. Zawsze lubiłeś, kiedy paliłam. Mówiłeś, że to seksowne. Byliśmy młodzi, wizje raka czy śmierci były dla nas odleglejsze niż odległe galaktyki. Graliśmy kostusze na nosie, strzepując popiół z nadpalonych petów, śmialiśmy się jej prosto w twarz.
– Jak miał na imię? – zapytałaś po dłuższej chwili ciszy. – Twój mąż – dodałaś, chociaż przecież świetnie wiedziałam, o kogo pytasz.
– Artur – powiedziałam. – A twój?
– Bernard.
– Oryginalnie.
– O tak, kawał oryginała z niego był. – Zaśmiałaś się perliście, ale zaraz później w twoich błękitnych oczach błysnęły łzy. – Przepraszam – szepnęłaś, starając się je opanować.
Wyciągnęłam rękę i zacisnęłam palce na twojej drobnej, szczupłej dłoni, chcąc dodać ci otuchy, dać do zrozumienia, że świetnie wiem, co czujesz. Ta kapryśna zmienność nastrojów była mi przecież doskonale znana – odkąd odszedł Artur, często balansowałam gdzieś pomiędzy śmiechem a łzami, jakby młodość i pragnąca dojść do słowa radość życia toczyły we mnie walkę z ponurym i nieodwracalnym majestatem śmierci.
– Nie mieliśmy nawet trzydziestki, kiedy los odebrał nam wszystko. Dwa lata, pięć miesięcy i siedem dni po ślubie – powiedziałam cicho i otarłam spływającą po policzku pojedynczą łzę. – Planowaliśmy się razem zestarzeć, ale starzeję się tylko ja… Każdy dzień bez niego sprawia, że czuję się coraz bardziej zgarbiona, samotna i chora, chociaż fizycznie nic mi nie dolega. Nie licząc migren.
– Migreny… Jak dobrze je znam – powiedziałaś, zanim wgniotłaś niedopałek w kamienną ścieżkę pomiędzy grobowcami.
Nie schyliłaś się jednak, żeby go podnieść, więc dogasiłam swojego peta, podniosłam oba niedopałki i cisnęłam je do pobliskiego kosza.
– Trzeba było zostawić – mruknęłaś. – Cieć musi mieć zajęcie.
– Gość chyba ci mocno zalazł za skórę?
– Nie lubię typa, masz mnie. Kręci się tu non stop, gapi… Jest w jego spojrzeniu coś… Sama nie wiem: gadziego?
– Gadziego? – zdziwiłam się.
– Jest oślizgły – wyjaśniłaś.
Z cmentarza wyszłyśmy razem. Zazwyczaj samotnie mijałam masywną kutą bramę, wtedy jednak miałam towarzystwo i wydawało mi się to krzepiące.
– Miałabyś ochotę wybrać się kiedyś na kawę? – zapytałaś, kiedy przystanęłyśmy przy twoim samochodzie.
Terenowa mazda CX-5 w kolorze dojrzałych malin idealnie pasowała do ciebie i twojej elegancji, choć jednocześnie nie pasowała do twojego wdowieństwa. Była zbyt krzykliwa, intensywna, pulsująca radością życia. Ale przecież nikt nie zmienia samochodu tylko dlatego, że niespodziewanie zawalił mu się świat…
– Wiem, zbyt czerwona – powiedziałaś, jakbyś czytała mi w myślach. – Matka Bernarda twierdzi, że powinnam ją sprzedać. Może właśnie dlatego jeszcze tego nie zrobiłam – parsknęłaś drwiąco.
– Nie dogadujecie się?
– A można się dogadać z kobrą? – odpowiedziałaś pytaniem. – Muszę jechać. Zapisz sobie mój numer – poprosiłaś.
Wyjęłam z torebki komórkę, a ty podyktowałaś mi namiary na siebie.
– Nie wiem czemu, ale czuję, że po prostu miałyśmy się dziś spotkać – powiedziałaś, kiedy wysłałam ci sygnał, żebyś również mogła się ze mną skontaktować.
Później, spontanicznie, pocałowałaś mnie w policzek. W tamtej chwili zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam ostatnio samotna. Po odejściu Artura odcięłam się od naszych wspólnych znajomych, zresztą część osób również mnie unikała. Wdowieństwo przeraża, niektórzy wręcz boją się mojego widoku, zwłaszcza inne kobiety. Starałam się to zrozumieć, nikomu się nie narzucałam. Nosiłam ten ból głęboko ukryty w sobie, opancerzyłam się.
I nagle spotkałam ciebie.
– Pa! – powiedziałaś, zanim wsiadłaś do swojego malinowego cacka na czterech kołach.
„Pa” – jakbyśmy się znały od lat.
Uśmiechnęłam się i pomachałam ci na pożegnanie. Było w tobie coś promiennego, mimo bólu, którego niewątpliwie doświadczyłaś. Przyglądając się, jak wycofujesz i wyjeżdżasz na ulicę, zastanawiałam się, co się przytrafiło twojemu mężowi, ile miał lat i jak długo jesteś wdową. Obstawiałam przedział czasowy pomiędzy dwoma a czterema latami – na moje oko wyszłaś już z pierwszego szoku i największej rozpaczy, ale nadal coś ciągnęło cię na jego grób, nawet w tak piękny, czerwcowy dzień. Byłaś mną, a ja byłam tobą. Po raz pierwszy od śmierci Artura poznałam kogoś, kto przeżył to samo co ja. Byłyśmy dla siebie lustrzanym odbiciem i myśl o tym sprawiła, że poczułam się niemal euforycznie. Nie byłam już sama.
Odezwałaś się do mnie jeszcze tego samego dnia, zaprosiłaś mnie na drinka. Dawno nie piłam alkoholu, ale czemu nie? Odpisałam, że nie mogę się doczekać. Odpowiedziałaś serduszkiem. Odnalazłam zaginioną siostrę. Od tamtej pory przez jakiś czas właśnie tak o tobie myślałam. Siostra. Nie wiedziałam tylko, że ten słoneczny czerwcowy poranek otworzył wrota do prawdziwego koszmaru. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, co nas czeka…
1
Znamy się dopiero od miesiąca, ale każde spotkanie zbliża nas do siebie coraz bardziej, elektryzuje. Moje życie powoli nabiera sensu, obecność Marty dodaje mi energii i chęci do działania. Przez ostatnie trzy lata każdy poranek był zaciekłą walką staczaną z otępieniem, jakie ogarnęło mnie po odejściu męża. Zmuszałam się, żeby wstać, wziąć prysznic i usiąść do pracy, zmuszałam mózg do myślenia, a ciało do posłuszeństwa, ale teraz jest inaczej. Marta sprawiła, że mój poszarzały świat powoli odzyskuje barwy.
Jest środek lipca, duszny, upalny dzień. Siedzimy na werandzie letniego domku w Grzybianach, który jej mąż kupił podobno dwa miesiące przed swoją śmiercią, i sączymy lemoniadę, w której pływają listki mięty. Nad moją głową krąży wyjątkowo natarczywa osa, którą Marta odgania niecierpliwym ruchem dłoni.
– Poszła! – fuka.
Moja nowa przyjaciółka ma na sobie jasnoróżową sukienkę z dekoltem, zawiązywaną na szyi, jej szczupłe, opalone plecy są odsłonięte. Platynowe włosy spięła w luźny koczek nad karkiem, w jej uszach widzę złote motylki, na stopach ma klapki na niewysokim obcasie, dokładnie takie, jakie kilka dni temu widziałam w witrynie ulubionego sklepu obuwniczego w centrum Legnicy. Jej wygląd totalnie odbiega od tego cmentarnego, z dnia, w którym się poznałyśmy, ale siedzimy przecież w letnim domku, tu nie musimy nosić czerni. Tę zakłada się bardziej dla ludzi niż siebie. Ja nie muszę się nią oblekać, żeby pamiętać o żałobie, i zakładam, że Marta również. Zresztą w moim przypadku minęło już kilka lat, czerń powoli odsuwam w głąb szafy, od nowa oswajając inne kolory i co rano zbierając się na odwagę, żeby je włożyć i pokazać się w nich światu.
– Zaczynam tęsknić za czerwienią – mówię, a Marta opędza się od osy i dolewa sobie lemoniady. – Za fuksją, soczystą zielenią, szafirem, nawet żółcią – wymieniam ulubione barwy.
– Turkus. Zawsze najbardziej kochałam turkus. – Uśmiecha się.
– Pasuje ci. Do twoich jasnych oczu i platynowych włosów jest idealny.
– Ty natomiast jesteś stworzona do czerwieni. Z twoją hiszpańską urodą musisz w niej wyglądać oszałamiająco – Marta przez dłuższą chwilę mi się przygląda. – Nie myślałaś o tym, żeby zapuścić włosy? – pyta. – Bob jest nadal modny, ale te twoje grube, lśniące pukle aż się proszą, żeby ciemną kaskadą opaść na plecy.
– Jak poetycko to ujęłaś. – Uśmiecham się. – Artur kochał moje włosy. Obcięłam je tuż po jego pogrzebie, nie potrafiłam…
– Wybacz, nie chciałam rozdrapywać ran – Marta gładzi moją dłoń, spogląda mi w oczy i szeroko się uśmiecha. – Tylko się nie śmiej – prosi.
– Z czego? – dziwię się.
– Mam ochotę popływać – mówi. – Nago!
– Co? – Parskam. – Mówisz poważnie?
– A czemu nie? – Wzrusza ramionami. – Spójrz, jaki idealny dzień. Nikt nam go nie zwróci, żyjmy chwilą.
– Nie wiem… – waham się, zaskoczona jej nieco infantylnym pomysłem. – Nie jestem fanką rozbierania się w miejscach publicznych.
– To prywatna posesja i jesteśmy tu same. – Marta wstaje z wiklinowego krzesła, przeciąga się i rozwiązuje zawiązany na kokardę supeł na karku, po czym ściąga sukienkę.
Nie ma stanika, biel skóry na jej drobnych piersiach odcina się od mocnej opalenizny wyzłoconego słońcem dekoltu, majtki nosi czerwone, koronkowe. Ma płaski brzuch, ładne, szczupłe nogi i niewielką pobladłą bliznę na lewym kolanie.
– Wiem, majteczki mam zdecydowanie za czerwone – śmieje się i wyciąga do mnie rękę. – Okej, możemy zostać w bieliźnie. Jeśli ją nosisz.
Odsuwam szklankę po lemoniadzie na skraj stołu, wstaję i ściągam miętową koszulkę na szerokich ramiączkach. Pod nią mam stanik z beżowej koronki, nic seksownego. Luźne kwieciste szorty zdejmuję chwilę później i pozbywam się bielizny. Jak szaleć, to szaleć.
– Nooo, to rozumiem! – Marta łapie mnie za rękę i biegniemy w stronę ulokowanego w samym kącie ogrodu basenu.
Woda jest przyjemnie rozgrzana słońcem, w to upalne lipcowe popołudnie kąpiel wydaje się czystą rozkoszą.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio robiłam coś takiego! – krzyczę.
Marta posyła mi uśmiech i zaczyna płynąć w stronę drugiego krańca basenu.
Unoszę się na wodzie, leżąc na plecach. Letnie słońce praży, pieszcząc moją spragnioną dotyku skórę i przywołując wspomnienia. Widzę twarz Artura, wracam myślami do naszych pierwszych wspólnych wakacji na Rodos. Nasz spacer po Dolinie Motyli, jego opalone plecy, smak tamtejszej chałwy, noce wypełnione seksem, cykaniem cykad i lekkim snem – wspomnienia mieszają się w mojej głowie, przywołują nieproszone łzy. Chwilę później przepływam kilka długości basenu, a ból ramion, który w końcu zaczynam odczuwać, sprawia, że skupiam się na „tu i teraz”, odsuwając od siebie rozpacz, nokautując ją.
Marta podpływa do mnie, nurkuje i łapie mnie za łydkę. Głośno krzyczę, zaskoczona, ale i rozbawiona.
– Jest bosko! – parska, kiedy po chwili wynurza się na powierzchnię.
Jej mokre jasne włosy gładko przylegają do głowy, letnie słońce uwidoczniło piegi na jej twarzy i dekolcie. Przez chwilę mam ochotę ją pocałować, co jest przecież śmieszne, bo nigdy nie pociągały mnie kobiety. Czemu więc ona? Być może to kwestia tej zażyłej intymności, jaką zdążyłyśmy sobie już wypracować. Łączy nas coś niezwykłego, czuję to całą sobą, każdym porem mojej skóry.
– Jest idealnie – przyznaję, otrząsając się z niedorzecznych pokus szukania wargami jej warg i wracając do rzeczywistości.
Pływamy jeszcze przez jakiś kwadrans, później, ociekając wodą, roześmiane i promienne, wracamy na werandę. Deski pod moimi stopami są lekko chropowate, skrajem jednej z nich przechadza się chrabąszcz. Omijam go, uważając, żeby nie rozdeptać owada, ubieram się i siadam na krześle.
– Przyniosę coś, na czym będziemy mogły się położyć – mówi Marta, poprawiając sukienkę. – Zrobić jeszcze lemoniady? – pyta.
– Jeśli masz ochotę. Ja na razie dziękuję. – Posyłam jej uśmiech i wystawiam twarz do słońca, padającego w tym momencie prosto na ścianę domu, pod którą rozstawione są ogrodowe krzesła i stół.
– Skoczę po arbuza – decyduje Marta.
Jemy, opędzając się od os, sok z pokrojonego na duże kawałki kawona ścieka po naszych opalonych brodach i palcach, skapuje na spieczone słońcem dekolty i dalej, aż do pępków. Kiedy z talerza znika ostatni kawałek owocu Marta zbiega do ogrodu i odkręcą wodę. Ochlapujemy się strumieniem ze szlaucha, piszcząc, kiedy zimna woda dosięga naszych bosych stóp.
Chwilę później opalamy się na rozłożonym w trawie kraciastym kocu, półnagie, chwilowo szczęśliwe, milczące. Słońce mnie rozleniwia, uszczęśliwia, dopieszcza. Czuję jedność z otaczającą mnie naturą, dzięki tej magicznej chwili nawet moje roztrzaskane życie nabiera sensu – po coś tu jestem, nie wiem tylko po co… Błogość się przeciąga, trwa w nieskończoność. Coś chodzi po mojej łydce, ale nie zamierzam tego strząsać, bojąc się zniweczyć otaczającą nas magię.
Marta łapie mnie za rękę. Splatamy tłuste od olejku do opalania palce i leżymy w milczeniu, wsłuchane w otaczające nas odgłosy natury. Liście drzew szeleszczą nad naszymi głowami, targane lekkim wiatrem, świat skurczył się do tego niewielkiego trawnika przy basenie, jesteśmy tylko my i bezkresny lazur lipcowego nieba.
– Na niecały tydzień przed swoją śmiercią Bernard niechcący podpalił tę wysoką, ozdobną trawę za domem. Gasiliśmy ją we dwoje, później, okopceni dymem, kochaliśmy się na werandzie. Gdyby ktoś mi powiedział, że to będzie nasz ostatni raz… – Marta parska śmiechem, chociaż dosłownie przed chwilą załamał jej się głos. – Myślałam o tym, kiedy opuszczali jego trumnę do grobu. To przerażające, jak dziwnymi ścieżkami przechadza się nasz mózg… Pamiętasz wasz ostatni raz? – pyta, obracając się na bok tak, że jej ciepły oddech muska moją szyję.
Przekręcam się w jej stronę, teraz nasze twarze są na jednej wysokości, patrzymy sobie w oczy.
– Tak. Nic spektakularnego. W domu, podczas wirowania pralki – mówię.
– Na pralce? – Marta parska śmiechem.
– Boże, nie! Po prostu w łazience, kiedy akurat wirowała. – Ja również się śmieję.
Marta chce coś powiedzieć, kiedy od strony drogi dochodzi przeciągły dźwięk klaksonu.
– Kurwa, to chyba listonosz! – Moja przyjaciółka siada na kocu i w pośpiechu sięga po swoją zmiętą jasnoróżową sukienkę.
Wkłada ją, poprawia zmierzwione włosy i boso biegnie w stronę ogrodzenia.
– Idę, panie Marku! – krzyczy.
Przewracam się na brzuch, żeby dostrzec bramę, ale widok przesłaniają mi rozłożyste krzewy hortensji.
Marta wraca chwilę później, w ręku ma dwie koperty.
– To do Bernarda. Pieprzone foldery reklamowe, nieustanne zawracanie głowy. – Uśmiecha się smutno i rzuca je na koc tuż przy moich nogach.
– Tęsknię za Arturem – mówię szeptem, a ona mnie przytula.
– Wiem – mruczy.
Jej głos jest kojący, aksamitny.
Ocieram głupią łzę i trwamy w błogiej ciszy.
– Trzeba by tu skosić trawę – odzywa się Marta po dłuższej chwili milczenia. – Nienawidzę tego, ale cóż… Na Bernarda już roboty nie zwalę.
– Mogę ci pomóc – proponuję.
– Daj spokój, jesteś gościem. – Marta protestuje, ale niezbyt przekonująco.
– Po prostu powiedz, gdzie jest kosiarka. – Nie pozwalam się zbyć.
– Mówisz poważnie? Kocham cię, kobieto! – Moja nowa przyjaciółka siada na kocu i dodaje, że pójdzie po lody. – Chyba że wolisz skoczyć na obiad? Niedaleko jest karczma z tradycyjną polską kuchnią, w której naprawdę świetnie karmią. Jedziemy? Weźmy szybki prysznic i wyjdźmy do ludzi. Zabrałaś chyba jakąś sukienkę? Jeśli nie, coś ci pożyczę.
– Coś tam mam – mówię.
– To chodź! Trawą zajmiemy się wieczorem. Przysięgam, że będę ci dzielnie asystować – obiecuje.
Uśmiecham się. Zawsze lubiłam kosić trawę i żałowałam, że nie było nas z Arturem stać na kupno domu. Wychowana w piętrowej willi z dużym ogrodem często pomagałam tacie zajmować się zielenią, ale ostatnio, nie licząc naszej mocno przeze mnie zapuszczonej działki, rzadko miewam okazję do dbania o ogród. Obecnie moi rodzice nie są już razem. Tato mieszka na Okrzei, ze swoją nową partnerką Celiną, mama przed kilku laty wyjechała do Belgii, a ja, nadal mieszkając w trzypokojowym mieszkaniu w świeżo odrestaurowanej kamienicy, które, dzięki pomocy finansowej rodziców kupiliśmy z mężem tuż po ślubie, mogę tylko wspominać zabawy z kosiarką.
Kiedy wchodzimy do domku, Marta zamyka drzwi i pyta, czy mam ochotę na kawałek gorzkiej czekolady.
Dziękuję i boso ruszam w stronę łazienki po tym, jak ustaliłyśmy, że pierwsza idę pod prysznic. W przeszklonej i nieskazitelnie czystej kabinie znajduję olbrzymiego czarnego pająka i z krzykiem wybiegam na korytarz.
Zaalarmowana moim histerycznym wrzaskiem Marta zabija go kapciem, myje ręce i gładzi mnie po plecach.
– Dawniej zajmował się nimi Bernard – mówi, usuwając resztki nieszczęsnego pająka z podeszwy pantofla. – Teraz muszę radzić sobie sama…
– Mój Artur nie pozwalał ich zabijać, zawsze wywalał je przez otwarte okno – wspominam dobre serce zmarłego męża.
– Cóż, mój Bernard nie miał żadnych skrupułów. Zabijał je bez mrugnięcia okiem. Kąp się, trzeba jechać, zanim przepadnie nam rezerwacja – ponagla mnie. – Dzwoniłam, czeka na nas stolik. Ja się ochlapię szlauchem, olać to, lato jest.
Wchodzę pod prysznic, starając się nie myśleć o ohydnym czarnym pająku, którego wspomnienie jest jeszcze bardzo świeże. Letnia woda schładza moje rozgrzane słońcem ciało, dodaje mi energii. Żel do kąpieli Marty pachnie ananasem. Wdycham jego egzotyczny zapach, delektuję się chwilą. Lubię myć włosy, jest w tym rytuale coś pierwotnego. Artur również lubił rozmasowywać szampon na skórze mojej głowy i zawsze ceniłam te nasze wspólne łazienkowe zabawy. Tęsknię za tobą, kochanie, myślę, ale nie zamierzam płakać. Nie tym razem. Wycieram się szybko w olbrzymi frotowy ręcznik w odcieniu brudnego różu i boso przebiegam do pokoju gościnnego. Włosy zostawiam wilgotne, wyschną raz-dwa w słońcu, mówię sobie. Kiedy wkładam beżową sukienkę z ażurowymi wstawkami, zdaję sobie sprawę, że jestem… szczęśliwa. Po raz pierwszy od dawna czuję się całkiem znośnie.
2
Późnym wieczorem siedzimy na werandzie, już lekko wstawione po wypitym winie. Sączę czwarty kieliszek tokaja. Marcie nie liczę, ale z całą pewnością wiem, że ona również za kołnierz nie wylewała. Rozstawione wokół grube białe świece przyciągają trzepoczące skrzydłami włochate ćmy, które latają wokół naszych głów, przywołując nieco upiorne, trumienne skojarzenia. Dochodzi północ i jestem zmęczona – upał, silne słońce, intensywnie spędzony czas i wypity alkohol sprawiły, że najchętniej położyłabym się do łóżka, ale w sumie żal przerywać taki idealny wieczór. Komarów jest mnóstwo, na nogach mamy koce, by uchronić się od pokąsania, ale ramiona pozostają pokusą dla tych małych krwiożerczych wampirów.
Patrząc na Martę, mam ochotę zapytać, jak zginął jej mąż. Prawdę mówiąc, ciekawość zżera mnie od dłuższego czasu, ale jak dotąd brakowało mi odwagi, żeby podjąć ten temat.
I wtedy, jakby czytała w moich myślach, to ona pierwsza zadaje to pytanie – widać okoliczności zachęcają do zwierzeń.
– Jak to się stało? – pyta cicho po tym, jak odstawia kieliszek z niedopitym winem. – No wiesz, twój mąż… – zawiesza głos.
Biorę głęboki wdech i przesuwam dłonią nad zapaloną świecą, której płomień przez jedną sekundę parzy moją skórę. Ale to przyjemny ból, taki, który pozwala zapomnieć o innym, tym intensywniejszym i nie do ukojenia.
– Wypadek na budowie. Artur spadł z wysokości czterech pięter. Zginął na miejscu – mówię łamiącym się głosem.
Nie wdaję się w szczegóły, nie mówię, że bardzo wtedy wiało, ale i tak kazano im pracować. Nie opowiadam o złym śnie, którym miałam tamtej nocy, ani o jego ostatnich słowach. Jestem oszczędna w szastaniu detalami, przecież to i tak niczego nie zmieni. Któregoś ranka mój mąż wyszedł do pracy i już z niej nie wrócił. Tylko tyle i aż tyle. Jego roztrzaskana czaszka na betonie… Kałuża krwi rozlewająca się wokół jego głowy, martwy wzrok, ochrypłe krzyki robotników, przeciągły jęk zbliżającej się syreny pogotowia – wszystko to nieustannie pojawia się w mojej wyobraźni, chociaż przecież tego nie widziałam. Zmasakrowane ciało Artura zidentyfikował jego młodszy brat. Ja nie byłam nawet w stanie przekroczyć progu prosektorium, kompletnie się rozsypałam. Zobaczyłam go dopiero w zakładzie pogrzebowym, umytego, ubranego w ten sam jasny garnitur, w którym brał ślub. Nad ciałem pracowała specjalistka od tanatologii, która zrekonstruowała jego twarz i czaszkę, wizualnie minimalizując skutki upadku. Przez długi czas, nocami, wyobrażałam sobie tę kobietę, która bawiła się odłamkami kości mojego męża, jakby to były puzzle, a później otwierałam na oścież okno, nie mogąc oddychać, bo coś siedziało mi na piersi…
Marta wpatruje się we mnie ze łzami w oczach. Uniosła dłoń do ust w niemym geście szoku, widać, że poruszyła ją moja opowieść.
– Dominika, przepraszam. Nie powinnam pytać – szepcze.
Przejęła się i chyba żałuje, że w ogóle podjęła temat, ale cóż, stało się. Zresztą prędzej czy później i tak bym jej powiedziała.
– Byłaś ciekawa, rozumiem. Myślisz, że ja nie jestem? – Uśmiecham się blado, a ona nawija na palec kosmyk jasnych włosów i spogląda w ciemność za moimi plecami.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo ci zazdroszczę przejrzystych okoliczności tego, co się stało – odzywa się po dłuższej chwili milczenia. – Ja do dziś nie wiem, co się przydarzyło Bernardowi – wyznaje cicho, wyraźnie łamiącym się głosem.
– Jak to nie wiesz? – dziwię się, zaskoczona jej słowami.
– Nie wiem. Po prostu. Było dochodzenie, ale z braku postępów w śledztwie policja zdecydowała o jego umorzeniu. Mój mąż został znaleziony w należącym do jego firmy magazynie. Martwy. Ten, kto zabił Bernarda, podpalił magazyn, żeby pozbyć się dowodów. Sekcja wykazała, że zmarł w wyniku ciężkiego pobicia, ktoś dosłownie go skatował, najprawdopodobniej czymś w rodzaju łomu. Niestety, mimo starań komisarza Jerzmanowskiego, a koleś naprawdę sprawiał wrażenie zaangażowanego w sprawę, niczego nie ustalono i nikogo nie złapano. Mój mąż został brutalnie zamordowany, a ja do dziś nie wiem, kto jest sprawcą. Widuję się czasem z jego wspólnikiem, jem kolacje na mieście w towarzystwie naszych dawnych wspólnych znajomych i zastanawiam się, czy to może nie któryś z nich zatłukł mojego męża bądź komuś to zlecił – kończy Marta cicho, po czym kompletnie się rozsypuje. – Przepraszam – szlocha. – Ciężko mi o tym mówić nawet teraz, po ponad dwóch latach. To jest jak upiorny senny koszmar, z którego chcę się obudzić, jednocześnie zdając sobie sprawę, że niestety wcale nie śpię. Znasz to uczucie, prawda? – pyta, a ja w milczeniu potakuję.
Więc od śmierci Bernarda minęły ponad dwa lata. Tak jak obstawiałam, przedział czasowy się zgadza, myślę, przesiadając się na krzesło obok niej, żeby objąć ją ramieniem.
– Straszne – mówię, gładząc ją po plecach. – Musiałaś przejść przez prawdziwe piekło…
– Nawet sobie nie wyobrażasz – szlocha nadal.
Czuję, jak drży, wydaje się taka krucha teraz, kiedy się przede mną otworzyła. Tulę ją, a ona, wstrząsana gwałtownym płaczem, zastyga z głową na mojej piersi.
– Przepraszam. Zdecydowanie za dużo wypiłam – reflektuje się w końcu i odsuwa. – Wybacz, rzadko aż tak się rozklejam – mówi znacznie pewniejszym głosem, ociera płynące po policzkach łzy i dolewa sobie wina. – Wypiłam już tyle, że nie będę sobie żałować kolejnego kieliszka. Skończmy dziś tę flaszkę. – Puszcza do mnie oczko.
– Za przyjaźń zatem – wznoszę toast, kiedy mi też dolewa.
– Za nas. – Uśmiecha się. – Jak dobrze, że jesteś.
– Ty też – mówię. – Tamtego dnia miałam jechać na cmentarz później, ale coś mi podszepnęło, żeby jednak zrobić to rano.
– Przeznaczenie? – Marta leciutko stuka swoim kieliszkiem o skraj mojego. – Za nas – powtarza z uśmiechem.
Pijemy zasłuchane w cykanie świerszczy, duszne powietrze intensywnie pachnie macierzanką, zanosi się na burzę. Kiedy w oddali, gdzieś nad ciemną ścianą lasu, nagle się błyska, Marta pyta, jak przetrwałam pierwsze chwile.
– Wiesz, te najgorsze pierwsze tygodnie – precyzuje.
– Nie wiem, niewiele pamiętam z tamtego czasu… Otaczający mnie świat się rozmył, wyblakł, jakby spowiła go mgła. Oddychałam, suwałam nogami, kładłam się spać i wstawałam rano, ale ciągle się czułam jak sparaliżowana. Przed oczyma nieustannie miałam jego twarz, w głowie jego głos. Zasypiałam wtulona policzkiem w jego ulubiony zimowy sweter, budziłam się z zaciśniętym gardłem, cała odrętwiała.
– Ja jechałam na lekach. Znajomy lekarz przepisał mi tak srogie piguły, po których ledwo pamiętałam, jak się nazywam.
– To niedobrze. Może się okazać, że jeszcze nie przepracowałaś emocjonalnie żałoby – mówię, a ona lekko wzrusza ramionami.
– A kto chciałby coś takiego przepracowywać? – mruczy.
– To wróci. Stłumione emocje zawsze wracają, w najmniej oczekiwanym momencie – straszę ją.
– Jeśli wrócą, to każę im spierdalać, a później łyknę prochy.
– Nie możesz jechać na prochach do końca swoich dni.
– Bo kto mi zabroni? – Marta uśmiecha się krzywo, wlewa do swojego kieliszka ostatnie krople wina, które ostały się w butelce, i unosi kieliszek do ust. – Jedynym plusem bycia wdową jest to, że wszyscy obchodzą się z tobą jak z malowanym jajkiem – mówi.
– A ja tego nie lubię. Nienawidzę, kiedy ktoś się nade mną lituje.
– Nie chodzi o litość. Chodzi o czułość. Taką specyficzną, ciepłą czułość, którą większość ludzi okazuje wdowom.
– Nie sądzę, że czułość to dobrze dobrane słowo. Czułość kojarzy mi się z dotykiem jego rąk. Z miłością, seksem, ewentualnie matką tulącą dziecko. Obcy ludzie nie potrafią jej dać, a jeśli tak, to niezmiernie rzadko.
– Więc życzliwość?
– Prędzej – zgadzam się.
– Chodźmy spać – proponuje Marta. – Jesteśmy pijane i mamy za sobą rozmowę, na którą zanosiło się od kilku tygodni. Bo przecież już wtedy na cmentarzu byłaś ciekawa, prawda? Ja tak – przyznaje szczerze.
– Jasne, że byłam ciekawa – potwierdzam, bo przecież nie będę jej oszukiwać. – Ciekawość wręcz mnie zżerała.
– Wiesz, co najbardziej mnie wkurwia? Ta pieprzona niesprawiedliwość losu! Jest środek lata. Moje tak zwane przyjaciółki spędzają teraz szalone wakacje w Chorwacji, piją z mężami wino w pięknej Italii i latają na Kanary. Czemu jedna kobieta wychodzi za mąż i dożywa u boku ukochanego złotych godów, a inna wdowieje kilka lat po ślubie? Mam trzydzieści cztery lata, nie pisałam się na chodzenie w czerni, do kurwy nędzy! – Marta klnie i w bezsilnej złości kopie nogę stojącego obok krzesła, które z łoskotem się przesuwa.
– Ja trzydzieści jeden – mówię cicho, przypominając sobie samotność i smutek w dniu moich ostatnich urodzin.
– Sama widzisz. Podczas gdy jakaś babulina piecze pewnie teraz tort na pięćdziesiątą rocznicę swojego ślubu ze zgrzybiałym dziadkiem, który od lat pierdzi w łóżko, ledwo żyje, ale ciągle oddycha. Wierzysz w przeznaczenie? Myślisz, że ten koszmar był nam pisany? – pyta Marta. – Czy to możliwe, że jakiś podły, mściwy bóg po prostu wyznaczył nas do ponurej roli młodych wdów? Na zasadzie jakiejś mrocznej wyliczanki? Tej rudej dam dobrego męża, z blondyny zrobię wdowę, a brunetce poślę kurwiarza i hazardzistę – śmieje się, ale w jej głosie wyłapuję nutę goryczy.
Jej oczy błyszczą, głos brzmi już nieco pijacko, alkohol zrobił swoje – widzę, że jest mocno odurzona wypitym winem i traci panowanie nad sobą. No ale przecież czasem dobrze jest to wszystko z siebie wyrzucić.
– My z Artkiem byliśmy razem tylko na Rodos. Tydzień, w dość marnym hotelu. I trzy razy nad Bałtykiem. Tyle dostaliśmy od losu.
– Właśnie! O tym mówię! A ktoś inny dostaje w pakiecie długie lata szczęścia! To ma być, kurwa, sprawiedliwość?! Nie wkurza cię to?! – Marta nagle zaczyna rzucać wulgaryzmami i podnosi głos, wygląda na mocno pobudzoną, nakręciła się.
Odpaliła się, jak powiedziałaby Jowita, trzynastoletnia córka mojej najlepszej przyjaciółki Igi.
– Nie myślę o tym, bo chybabym zwariowała. Większość moich koleżanek odcięła się ode mnie, a ja odcięłam się od nich. Podejrzewam, że podobnie jak moja żałoba jest niewyobrażalna dla nich, tak ich szczęście jest trudne dla mnie. Nie chodzi o to, że życzę im źle. Po prostu nie mogę patrzeć na to, jak nieustannie nakurwiają szczęściem na Insta, Fejsie i gdzie się tylko da.
– Nienawidzę Insta, dobrze, że już nie mam tego szajsu w telefonie – mówi Marta, zanim czka i dodaje, że strasznie się nawaliła. – Po odejściu Bernarda pousuwałam wszystkie konta. Jak ktoś chce zaprosić mnie na kawę, niech do mnie zadzwoni. Idziemy spać? – Ziewa.
– Chodźmy – decyduję. – Rano wszystko będzie wyglądało lepiej.
– Trzymam cię za słowo. – Marta wstaje, zatacza się i w ostatnim momencie łapie się stołu. – Kurwa, dawno się tak nie nawaliłam – mamrocze.
Odprowadzam ją do jej sypialni, ściągam jej buty, pomagam rozpiąć zamek na plecach i spiętrzam poduszki tak, żeby jej głowa leżała wysoko. Później całuję ją w czoło, gaszę nocną lampkę i cicho wychodzę z jej pokoju.
– Śpij słodko – mówię, zanim zamykam za sobą drzwi.
W odpowiedzi mamrocze coś, czego nie rozumiem.
Zanim się kładę, samotnie wracam na pełną ciem werandę, gaszę wszystkie świece, zamykam frontowe drzwi na klucz i idę na górę, do niewielkiego pokoiku ze skosem, w którym stoją szerokie małżeńskie łóżko, szafa, stolik i lustro. To miły domek, ładnie urządzony, zadbany i przytulny. Jednak po naszej dzisiejszej rozmowie wiem, że już zawsze będzie mi się kojarzył z najbardziej ponurymi wspomnieniami o Arturze. Magia słonecznego dnia prysła, przegrała w starciu z nocą pełną przywołanych przez nas duchów. Wypuściłyśmy na wolność nasze demony.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Sonia Rosa, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Joanna Błakita
Skład i łamanie: Andrzej Owsiany
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-365-5
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.