Terapeuta strachu - Słowińska Sabina - ebook + książka

Terapeuta strachu ebook

Słowińska Sabina

4,8

Opis

Ostrożność nie wystarczy, gdy twój prześladowca zna cię lepiej niż ty sama…

Kariera Skye Woodrow, pracowitej i ambitnej projektantki ogrodów, nabiera tempa. Kiedy niespodziewanie otrzymuje intratną propozycję zaaranżowania zieleni dla miliarderki Claire Coran, wprost nie może uwierzyć w swoje szczęście. Z pasją rzuca się w wir pracy i… ramiona Nohlana, nieprzyzwoicie przystojnego syna jej pracodawczyni. Pochłonięta przez buzujące w niej emocje, początkowo bagatelizuje złowrogie anonimy, jakie znajduje w swojej skrzynce pocztowej. Wkrótce jednak staje się jasne, że krok w krok za nią podąża psychopata, który napawa się jej lękiem, poprzez stosowanie coraz bardziej wyrafinowanych form nękania. Być może to, co do tej pory uważała za szczęście, w rzeczywistości było przedsionkiem piekła…

Tak, to go podniecało najbardziej! O to chodziło w życiu: o zabawę! A dla niego najlepszą zabawą było widzieć strach w oczach kobiety. Jej powolną, psychiczną degradację… To go napędzało i jarało nawet bardziej niż najlepsza trawa wypalana za czasów studenckich. Ba, nawet bardziej niż niejeden zajebisty seks.
Zaczynało się dla niej niegroźnie: od krótkich momentów podenerwowania, które on doskonale wyczuwał i prowokował. Chwile, w których traciła kontrolę nad sytuacją. Nie na długo, tylko na parę minut, chwilkę, lecz na tyle długą, by w jej oczach pojawiły się te pierwsze iskierki paniki. Zaraz potem widział ulgę w rozszerzonych źrenicach, kiedy na nowo stawała się panią sytuacji. Przynajmniej tak sądziła…



Sabina Słowińska
Z wykształcenia romanistka. Przez długi czas była lektorem języka francuskiego w dużych krakowskich firmach. Obecnie pracuje w międzynarodowej korporacji. Pasjonuje się musicalami, językiem francuskim oraz dalekimi podróżami na czterech kółkach. Uwielbia puchate omlety, życiowe żale popija gorącą herbatą z dużą ilością ostrego imbiru, a sukcesy wzmacnia kieliszkiem włoskiego Limoncello. Jest fanką twórczości amerykańskiej pisarki Eriki Spindler. Pisze od dawna, a swoje utwory publikuje w Internecie, pod pseudonimem Lena van Orthon. Wierzy, że szklanka pasji z łyżką determinacji i szczyptą szczęścia jest przepisem na realizację wszystkich marzeń. Jej motto życiowe to: „warto przytyć szczęściem chwili”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rudaolka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka, trzyma w napięciu do ostatniej chwili.. a gdy już ona nastąpi.. zostajesz z myślą "co będzie dalej?!"
00

Popularność




PROLOG

Spodobała mu się, jeszcze zanim ją poznał. Tak po prostu. Wystarczyło, że zerknął na jej szkice, które przeglądała ta głupia papla. Od razu zobaczył, że laska ma w sobie to coś: nieprzeciętnie ostra kreska rysunku i odważne, ciekawe rozwiązania świadczyły o sile charakteru i uporze. Nieważne, że projekty dotyczyły tylko wnętrz albo ogrodów i zaledwie kilku zarysów sylwetek ujętych w ruchu. Jemu wystarczyło jedynie to, co rzuciło mu się w oczy, resztę już sobie dopisał i wyobraził. A wyobraźnię miał, nie chwaląc się, bogatą! A jakże! Jednak nawet on nie podejrzewał, że jego nowy obiekt pożądania będzie do tego taki ładny i seksowny. Na dodatek rudy! A rude to podobno ogniste. Tym lepiej. Zakładał, że zabawa może być jeszcze ciekawsza niż zwykle. Mocny charakter, ambitna, odważna, i z tego, co później zdążył zauważyć, niesamowicie poukładana i skrupulatna. Śmiał się w duchu, że w kalendarz wpisuje pewnie nawet swoje wdechy i wydechy. Ile na dobę, jak głębokie i długie, każdy szmer… Tym przyjemniej będzie ją złamać. Wejść w ten harmonijny i poukładany do bólu świat i powoli go zamieszać, niczym puzzle w doskonale ułożonym obrazku.

Tak, to go podniecało najbardziej! O to chodziło w życiu: o zabawę! A dla niego najlepszą zabawą było widzieć strach w oczach kobiety. Jej powolną, psychiczną degradację… To go napędzało i jarało nawet bardziej niż najlepsza trawa wypalana za czasów studenckich. Ba, nawet bardziej niż niejeden zajebisty seks.

Zaczynało się dla niej niegroźnie: od krótkich momentów podenerwowania, które on doskonale wyczuwał i prowokował. Chwile, w których traciła kontrolę nad sytuacją. Nie na długo, tylko na parę minut, chwilkę, lecz na tyle przeciągającą się, by w jej oczach pojawiły się te pierwsze iskierki paniki. Zaraz potem widział ulgę w rozszerzonych źrenicach, kiedy na nowo stawała się panią sytuacji. Przynajmniej tak sądziła… Był przekonany, że tym razem zabawa będzie przednia, może nawet lepsza niż ostatnio. No i musi jednak uważać: wtedy w Cannes przeholował. Poniosło go… Tyle krwi…

ROZDZIAŁ I

Wyprzedzał i pokonywał trasę zygzakiem, a i tak utknął na światłach, jak ona. Co za palant – pomyślała rozdrażniona Skye. Przez takich pseudokierowców, wciąż są wypadki. Facet w czarnej, nowej hondzie najwyraźniej zmierzał w tym samym kierunku. Za skrzyżowaniem nadal kontynuował swoją brawurową jazdę, jednak pech chciał, by sygnalizacja po raz kolejny uziemiła go na równo z jej starym oplem, tuż przed skrętem do dużego supermarketu. Skręcając na parking, prawie równocześnie zmienili pas i Skye usłyszała za sobą głośny dźwięk klaksonu. Zaklęła wkurzona, ale postanowiła go zignorować. Zaparkowała samochód w pierwszej dostępnej alei i lekko podminowana wysiadła z auta, trzaskając głośno drzwiami.

– Zajeżdża mi pani drogę tym złomem i nic sobie pani nawet z tego nie robi?!

Dopiero teraz zauważyła palanta, który zaparkował swoją hondę o dwa samochody dalej. Młody, szczupły mężczyzna zdawał się czekać na jej przeprosiny! Niedoczekanie twoje! Zagotowała się cała w środku, ale ze stoickim spokojem wycedziła w jego kierunku:

– Może i złom, ale za to nie prowadzi go skończony złamas! – Z satysfakcją zauważyła, że brwi mężczyzny powędrowały nieznacznie w górę. Mijając go, zobaczyła jeszcze odbicie swojej twarzy w turkusowych szkłach jego przeciwsłonecznych okularów. Brawo, Skye! Dokopałaś mu!

Zadowolona z siebie, wyprostowała się nieznacznie i w tej samej chwili usłyszała za plecami głośny śmiech mężczyzny. Gwałtownie odwróciła się w jego kierunku. Facet zdążył już zdjąć okulary i patrzył teraz na nią z czymś na kształt podziwu w obłędnie niebieskich oczach. Ostro zarysowana linia podbródka z lekkim zarostem i ładnie wykrojone, pełne usta wybiły Skye z rytmu, ale już w następnej sekundzie ze zdwojoną siłą poczuła, jak wzbiera w niej złość. Żaden osioł nie będzie się z niej śmiał!

– Dobrze, że ma pan dystans do siebie, jednak w tej sytuacji wypadałoby raczej zastanowić się nad własnym zachowaniem i swoją brawurową jazdą!

Nie czekając na reakcję, odwróciła się na pięcie i najszybciej, jak tylko pozwalały jej na to obcasy, przemierzyła długość parkingu, po czym weszła do klimatyzowanego marketu. Chłód pomieszczenia stopniowo ostudził jej złość i chwilę później zatopiła się w gąszczu małych butików…

***

Charakterna i zadziorna, z niewyparzonym językiem, a do tego całkiem ładna z tą rudą szopą włosów i zielonym spojrzeniem, z którego kipiąca złość mogłaby powalić samego smoka! Chance wciąż nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc szybko oddalającą się dziewczynę. Co za okaz, fiu, fiu. Jej facet musi mieć się na baczności. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego jazda była naganna i że to on zajechał jej drogę przy skręcie, a do tego zachował się jak ostatni cham, używając w tej sytuacji klaksonu. Zazwyczaj tak nie postępował, ale dzisiaj wpadł w szał.

Cholerna Rose postawiła sobie chyba za punkt honoru dokopać mu, i dzisiaj jej się to udało. Zwinęła mu sprzed nosa doskonały kontrakt. A przecież wszystko było już idealnie dograne: żona Stephana Corana miała dzisiaj podpisać umowę z jego wydawnictwem na publikację ostatniej książki męża: autobiografii, którą ukończył tuż przed śmiercią. Wszyscy byli przekonani, że osiągnie rekordową sprzedaż. Kto jak kto, ale Stephan Coran – ikona współczesnego thrillera medycznego, opowiadający własną historię ciężkiej choroby, musiał odnieść sukces. Chance rozmawiał z Claire Coran osobiście i zapewniał, że wszystkie jej wymagania co do publikacji, okładki oraz promocji będą ściśle przestrzegane. Chciała wydać dzieło męża, bo takie było jego życzenie, ale równocześnie zależało jej na tym, by jej osobistej straty nie przekuto tylko na tani zysk i by nie żerowano na tragedii jej rodziny. Doskonale to rozumiał, i zapewnił ją, że osobiście dopilnuje, aby publikacja nie była czystą komercją, ale, jak to określił, hołdem złożonym jej mężowi, którego sam bardzo cenił i podziwiał. Dogadali się, zgadzali się co do każdego punktu działania wydawnictwa! A tu masz! Z samego rana dostał telefon, że Claire Coran podpisze jednak umowę z Illuminated Publishing House. Zaklął pod nosem na samą myśl. Rose Illuminati, wredna jędza. Co on w niej kiedyś widział? Bogata, rozpieszczona córeczka mamusi, która zawsze musi mieć wszystko, co sobie zaplanuje. Teraz chciała mu zapewne udowodnić, że popełnił wielki błąd, kończąc z nią burzliwą znajomość! Dotknięta do żywego, że zabawka wymknęła się jej z rąk, znalazła sposób, żeby mu dopiec! Odkąd przejęła zarządzanie firmą po swojej matce, zwanej w branży Żelazną Woluminą, stała się jeszcze bardziej bezwzględna niż przedtem.

W tym biznesie nie działamy w ten sposób, Rose – analizował w głowie. Nie podkładamy sobie nawzajem świń, jeszcze ci to stanie gulą w gardle! Nie to, żeby bał się o dalsze funkcjonowanie swojego wydawnictwa. Co to to nie. Miał kilku stałych, doskonale prosperujących autorów, sprzedaż ciągle utrzymywała się na dobrym poziomie, a wkrótce zamierzał zainwestować w dalszy rozwój. Wpadł na parę nowych pomysłów, w których pokładał duże nadzieje. To, co go najbardziej wyprowadziło z równowagi w obecnej sytuacji, to sposób, w jaki zadziałała Rose: to była typowo osobista zagrywka. Zaczekała na ostatni moment i uderzyła w samo serce, aby zniweczyć pracę i starania jego ostatnich tygodni! Na samo wspomnienie tej sytuacji wciąż się cały gotował. Nie powinien wyładowywać swoich frustracji poprzez szybką, brawurową jazdę. Tak, ruda miała całkowitą rację. Zachował się jak kompletny dupek. Nie, nie jak dupek. Jak skończony złamas. Na wspomnienie jej słów i wzburzonej postawy znowu zachciało mu się śmiać. Zabawny, zadziorny rudas. Z tą myślą pomaszerował w kierunku galerii handlowej.

***

– Wie pani, gdzieś ją chyba widziałam… – Sprzedawczyni bezradnie rozejrzała się po wielkim sklepie. – Proszę za mną, sprawdzę najpierw w katalogu, czy wciąż jest na stanie, a potem jej poszukamy.

Skye spokojnie pomaszerowała za rozmówczynią. Torebka, wypatrzona na internetowej stronie sklepu, wydawała się wprost idealna: mała, zgrabna i elegancka. Właśnie takiej szukała. Nie wyrzucała nigdy pieniędzy w błoto: kiedy już się na coś decydowała, miało być praktyczne i użyteczne, ale również stylowe i szykowne. Zawsze wychodziła z założenia, że mimo braku wielkich funduszy każdy, przy mądrym zastosowaniu kilku reguł, może zachować styl i klasę. Nie to, żeby była biedna, na obecnym etapie życia nie narzekała na swoje finanse. Ojciec od małego wpajał jej szacunek do pieniądza, i tak już jej zostało. Rzadko zdarzały się jej impulsywne zakupy i raczej obce jej było wzdychanie przed wystawami sklepów do niebotycznie drogich ciuchów czy bibelotów. Stąd też za czasów studenckich była jedną z tych nielicznych, którym zawsze na wszystko starczało, i nie miała powodów, aby w połowie miesiąca zachodzić w głowę, jak przetrwać do pierwszego.

– Tak, mamy ostatnią sztukę na stanie, powinna być na bocznym regale, już ją pani pokazuję. – Ekspedientka dziarsko pomaszerowała w głąb sklepu. – O, proszę! – zawołała po chwili, zbliżając się do okrągłej ekspozycji torebek, ustawionych niczym tort weselny. – Właśnie pan trzyma ją w dłoniach.

Skye powędrowała wzrokiem we wskazanym kierunku i zamarła. Przed nimi stał mężczyzna z parkingu i jak gdyby nigdy nic, trzymał w rękach torebkę. Jej torebkę! O nie, to chyba jakiś żart! – pomyślała. Młody człowiek wydawał się równie zaskoczony co ona, więc sprzedawczyni postanowiła przyjść z pomocą w niezręcznej sytuacji:

– Pani jest zainteresowana modelem, który pan właśnie ogląda… To nasza ostatnia sztuka, tak więc nie chciałabym pana absolutnie pospieszać, ale czy zamierza pan dokonać zakupu tej konkretnej torebki?

Mężczyzna rzucił jeszcze raz okiem na trzymany okaz, jakby chciał oszacować jego wartość estetyczną, po czym przesunął spojrzenie na Skye. W tej samej sekundzie dziewczyna odniosła wrażenie, że dostrzegła w jego oczach złośliwe iskierki. Zanim potencjalny kupiec zdążył wydać z siebie, ostateczną opinię, zimno patrząc mężczyźnie w oczy, jakby wbrew sobie wycedziła:

– Wie pani, ja się chyba jednak nie zdecyduję! Myślę, że temu panu ona będzie lepiej pasować i bardziej się przyda! – Po czym, ku zaskoczeniu sprzedawczyni, odwróciła się na pięcie i wymaszerowała ze sklepu.

Co za cholerny dzień! Ile jeszcze razy będzie dzisiaj wpadać na tego typa! Bezczelny palant! Tylko czekał, żeby jej dopiec, widziała to w jego drwiącym spojrzeniu! Ale masz! Nie dała się. Na szczęście miała refleks, który w porę zadziałał i nie dała mu satysfakcji! Na pewno by powiedział, że kupuje ten model dla samej czystej chęci odwetu. Jego niedoczekanie! W końcu to ona zdecydowała, że rezygnuje z torebki, a nie on ją jej pozbawił! Model był ładny i taki jak chciała, ale mówi się trudno! Tymczasem w sklepie sprzedawczyni, zaskoczona obrotem sytuacji, lekko spąsowiała i bąknęła przepraszająco do mężczyzny: – Proszę wybaczyć, ta pani wydawała się całkowicie zdecydowana na ten model, stąd pozwoliłam sobie panu przeszkodzić…

– Nie ma problemu – uśmiechnął się do niej rozbrajająco. – Najwyraźniej ten typ tak ma! Za to ja jestem naprawdę zdecydowany, proszę mi ją zapakować na prezent!

Skierował się do kasy, przy której sprzedawczyni zaczęła ochoczo krzątać się z ozdobnym papierem, zadowolona z wysokiej prowizji, jaką przyniesie jej sprzedany produkt.

***

Na samo wspomnienie twarzy młodej kobiety chciało mu się śmiać. Widział, jaka była zaskoczona, gdy stanęła z nim oko w oko i mógłby przysiąc, że czuł, jak poziom adrenaliny poszybował w jej krwi do góry niczym wagonik kolejki w lunaparku, a następnie dał upust w złośliwym i ironicznym komentarzu. Absolutnie nie miał zamiaru robić jej na złość, no może tylko odrobinę się podrażnić, bo jej irytacja działała na niego odprężająco! Zaskakujące, ale prawdziwe: spotkał tę kobietę drugi raz dzisiaj i znowu poprawiła mu nastrój! Zapewne w końcu zrezygnowałby z tej konkretnej torebki na rzecz innej, ale skoro sama postanowiła mu ją oddać, nie widział powodu, aby jej teraz nie kupić. Jolie z pewnością się spodoba, a czego się nie robi dla młodszej siostry na urodziny.

Parę minut później był już na parkingu i zmierzał w kierunku hondy. Kiedy mijał starego czerwonego opla, mimochodem zerknął przez przednią szybę do środka. Na fotelu pasażera leżało parę nieotwartych jeszcze listów, zaadresowanych do Skye Woodrow z High School Communication, zamieszkałej w Albany Park St. Mary Street 8.

A więc zawzięty rudzielec zwie się Skye – pomyślał rozbawiony i nagle wpadł mu do głowy pewien szalony pomysł…

***

Wyszła z galerii obładowana torbami. Przynajmniej raz w tygodniu robiła większe zakupy, by lodówka była względnie pełna i aby nie zaprzątać sobie głowy brakiem podstawowych produktów. Zazwyczaj robiła to drogą internetową: kilka kliknięć myszką, a po godzinie wszystkie rzeczy lądowały wygodnie pod jej drzwiami. Tym razem, skoro już trafiła do centrum handlowego, a nie załatwiła tego, po co tu przyjechała, postanowiła przynajmniej skorzystać z okazji, by przejażdżka nie była całkiem stracona.

Już z daleka dostrzegła coś podejrzanego na masce swojego samochodu, a gdy zbliżyła się do auta, jej wzrok zarejestrował średniej wielkości paczkę, owiniętą ozdobnym papierem prezentowym. Co u diabła? Rozejrzała się niepewnie dookoła, ale w pobliżu nie było nikogo, kto byłby zainteresowany jej dziwnym znaleziskiem. Zapakowała zakupy do bagażnika i wróciła do tajemniczej paczki na masce. Pakunek nie był ciężki. Chyba nie bomba – przeleciało jej przez głowę i jakby mimochodem skupiła się na dźwiękach dochodzących spod ozdobnego papieru. Nic, cisza. Jeszcze raz rzuciła okiem na parking, wzięła paczkę i powoli wsiadła do samochodu. Bardzo delikatnie rozwiązała złotą nić przytrzymującą papier i odwinęła go. Wyjęła białe, kartonowe pudełko. Gdy ostrożnie uniosła wieko opakowania, jej oczom ukazała się jej niedoszła torebka! To chyba jakiś żart! Zszokowana gapiła się dobrych parę minut w zawartość pudełka i nie wierzyła własnym oczom.

W końcu wysiadła z samochodu i rozejrzała się w poszukiwaniu czarnej hondy. To nie może być nikt inny! Pewnie siedzi obok i pęka ze śmiechu, obserwując jej reakcję, i zaraz zjawi się po torebkę! Trafiła na jakiegoś pomyleńca! Jednak ku jej zdziwieniu, na miejscu hondy stał już inny samochód i nigdzie w pobliżu nie zarejestrowała znajomego auta. Przecież to niemożliwe! Nie kupiłby tej torebki i nie zostawił ot tak, na masce jej opla! To niedorzeczne! Nawet się nie znają, a do tego ich spotkanie nie należało do tych z serii miłych, przyjacielskich pogawędek! W ogóle nie należało do miłych! Rozglądała się nieporadnie dookoła i nie miała pojęcia, co począć. Jeśli nawet wróci do sklepu, nie ma paragonu, więc nie będzie mogła zwrócić torebki, przecież jej nie kupiła! Nie zostawi jej w sklepie, ponieważ nie jest tak naprawdę jej! W galerii nie funkcjonuje żadne biuro rzeczy znalezionych, a parking jest niestrzeżony, więc nikt nie zainteresuje się tą abstrakcyjną sytuacją! A jeśli torebka ma GPS i koleś pojedzie za nią do domu? Może jest jakimś psychopatą?! Nikt o zdrowych zmysłach nie zostawia obcej kobiecie nowo kupionej torebki na masce samochodu! Wsiadła do auta i jeszcze raz dokładnie przejrzała nie tylko jej zawartość, lecz także pudełka, obejrzała cały papier. Żadnej wizytówki, zero informacji. nic! Cyrk, prawdziwy cyrk! Co teraz?!

***

Już dawno Chance nie bawił się tak dobrze! Sam nie wiedział, co go do tego podkusiło. Pomysł był iście dziecinny, wręcz gówniarski, a do tego dość kosztowny! W końcu zapłacił za torebkę, a do tego miała ona swoje konkretne przeznaczenie. Teraz został bez prezentu i stracił pieniądze! Jednak gdy tylko myśl zakiełkowała mu w głowie, nie mógł się powstrzymać, by jej nie zrealizować! Szalone i niedorzeczne, ale właśnie dlatego takie genialne w swej prostocie! Torebka, którą zaplanowała sobie kupić, znaleziona na masce jej samochodu! Matrix w czystym wydaniu! Rudzielec będzie zszokowany! Po prostu nie mógł nie zobaczyć jej reakcji! A co tam, raz się żyje! Niech ma! W końcu zachował się wobec niej jak rzekomy złamas, więc teraz otrzymałaby małą rekompensatę! No może nie taką małą, zważywszy na wydane pieniądze, ale o tym teraz nie chciał już myśleć.

Skye nie pomyliła się wiele, sądząc, że Chance siedzi w swojej hondzie i obserwuje jej reakcję. Jednak nie przewidziała, że odjedzie na bezpieczną odległość, na tyle, by nie być zauważonym, i będzie ją obserwował jak zwierzynę na łące. Porównanie o tyle trafne, że jako fascynat wszelakich form przyrody i dzikiego życia miał zawsze w samochodzie profesjonalny sprzęt fotograficzny, łącznie z obiektywem, który pozwalał mu na dostrzeżenie każdej, nawet najmniejszej zmarszczki na zszokowanej twarzy Skye. Siedział tak i obserwował jej reakcję, śmiejąc się do rozpuku jak mały chłopczyk, który właśnie zrobił mamie doskonałego psikusa. Nie zamierzał się ujawniać. Ot co, taki po prostu jednorazowy żart, dla poprawy nastroju w tym paskudnym dniu, który, gdyby nie jego była dziewczyna, mógłby się zakończyć całkiem intratnym kontraktem. Tak, jedyne co mu pozostało, to kosztowny figiel zrobiony nieznajomej, która bezwiednie dała mu odrobinę radości i psychicznej detoksykacji. Widział, jak Skye niepewnie bierze paczkę i rozpakowuje ją w aucie, jak następnie z niedowierzaniem lustruje torebkę i wysiada z samochodu w poszukiwaniu jego hondy, aby w kolejnej sekundzie z jeszcze większym zdziwieniem odkryć, że już go nie ma na parkingu! Stała tak przez chwilę i zachodziła w głowę, co ma począć z takim prezentem. Z jednej strony torebka była jej celem, z drugiej jednak on zdążył się już przekonać, że nie była typem kobiety, która daje się łatwo okiełznać. A on był w jej oczach złamasem, który nosił wszelkie znamiona niechcianego i niemiłego towarzystwa. Wiedział, że uderzył w jej czuły punkt: wziąć torebkę czy jej nie brać? W obecnej sytuacji nie miała wielkiego wyboru, ponieważ i tak nie było nikogo, komu mogłaby ją oddać. Tak więc, podsumowując jej obecne położenie: została zaszachowana i powalona na łopatki na macie ich podświadomej rozgrywki. I właśnie taka sytuacja mu odpowiadała. Punkt dla niego! Niezależnie, czy dane mu będzie jeszcze kiedykolwiek spotkać niejaką Skye Woodrow, miał dziwne przeświadczenie, że w tym parszywym dniu coś jednak mu się udało…

ROZDZIAŁ II

Z trudem wgramoliła się po stromych schodach kamienicy pod drzwi mieszkania z kilkoma torbami zakupów i pudełkiem pod pachą. Gdy weszła do środka, odetchnęła z ulgą, zostawiła wszystko w szerokim holu i przeszła na bosaka do kuchni. Wyjęła z lodówki butelkę wina, nalała szkarłatny trunek do połowy kieliszka i łapczywie przełknęła dwa duże łyki. Po paru sekundach poczuła, jak przyjemne ciepło rozluźnia całe jej ciało. Potrzebowała tego, sytuacja z torebką wyprowadziła ją z równowagi. W drodze powrotnej do domu specjalnie kluczyła po różnych uliczkach i co chwilę zerkała w lusterko wsteczne, jakby czekała na moment, gdy pojawi się w nim czarna honda. Cała akcja wydawała jej się wręcz irracjonalna i na pewno nie przemawiała na korzyść właściciela czarnego samochodu. Kto postępuje w ten sposób? Odpowiedź była prosta: wariat! A ona nie chciała mieć z kimś takim nic wspólnego!

Spokój i przyjemny chłód panujące w mieszkaniu powoli zaczynały koić jej rozdygotane nerwy. Rozpakowała wszystkie zakupy i na końcu wyjęła torebkę z kartonowego pudełka. Przyjrzała jej się krytycznie. Jednak jest ładna, dokładnie taka, jaką chciałam mieć. Cóż z tego, skoro niby ją mam, ale nie jest moja! Przecież nie mogę udawać, że należy do mnie! A jeśli ten psychol jednak jakoś się odnajdzie i zażąda zwrotu?! Z uczuciem rozczarowania włożyła dziwny prezent z powrotem do kartonu i odstawiła go na półkę. Czas pokaże, jak się to dalej potoczy… Rozmyślania przerwał jej dzwonek telefonu komórkowego.

– Skye? Tu Mira Coran. Przepraszam, że zawracam ci głowę po godzinach pracy…

Mira była jedną z uczestniczek intensywnego kursu języka francuskiego, który Skye prowadziła w High School Communication. Otwarta i gadatliwa, bardzo przypadła prowadzącej do gustu, ponieważ swoją żywiołowością aktywowała grupę do działania i ośmielała do komunikacji. Lata praktyki nauczyły Skye, że takie osoby od razu zmieniają atmosferę zajęć, bardzo ułatwiają i przyspieszają proces przyswajania wiedzy. Zawsze, gdy rozpoczynała pracę z nową grupą, podczas pierwszych kilku zajęć wyławiała spośród jej członków takich właśnie aktywatorów i w dużej mierze na nich opierała później przeróżne ćwiczenia komunikacyjne.

– Witaj, Mira. Nic się nie stało! Naprawdę przykro mi z powodu twojego ojca.

Przez ostatnie trzy tygodnie nie uczestniczyła w jej zajęciach i nie dawała znaku życia. O ile przy kursach dla dzieci i młodzieży Skye miała pełne prawo kontaktować się z nimi i pytać o przyczynę nieobecności, tak szkolenia dla dorosłych rządziły się innymi prawami i wykładowca nie ingerował w przyczyny nieobecności kursantów. Dopiero z gazet dowiedziała się o śmierci ojca Miry i domyśliła się, że tragedia osobista przyćmiła wszystkie inne zajęcia w życiu młodej kobiety. O chorobie jej ojca, Stephana Corana, genialnego pisarza thrillerów mówiło się już od dawna, dwa tygodnie temu wiadomość o jego śmierci podały wszystkie media.

– Dziękuję, Skye. Przepraszam, że mnie ostatnio nie było na zajęciach, ale nie miałam do niczego głowy…

– Ależ nie ma o czym mówić! To zrozumiałe, nie musisz się tłumaczyć.

– Wiesz, mam sprawę, trochę z innej dziedziny, pośrednio trochę związaną z moją sytuacją.

– O co chodzi, mów śmiało, jak mogę ci pomóc?

– Pamiętam twoje szkice ogrodów, zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie. Tak naprawdę chodzi o moją matkę. Jest mocno podłamana sytuacją i szukamy z braćmi sposobu, aby ją trochę zaangażować w jakieś zajęcie, by nie myślała ciągle o tacie.

– Tak…? – Skye zachodziła w głowę, jak sytuacja matki Miry może być powiązana z nią. Przecież nigdy nawet nie widziała jej na oczy.

– Powiem wprost: czy nie zechciałabyś przearanżować ogrodu w naszym letnim domku w West Loope Gate? Mama zawsze marzyła o zmianie jego wyglądu, ale nigdy jakoś nie było na to czasu, a teraz mogłaby się czymś zająć. Może wspólnie mogłybyście zrobić coś gustownego. Wiem, że masz do tego talent, Skye, i naprawdę widziałabym cię jako dekoratorkę tego miejsca. Nie wiem, ile masz teraz zleceń, jak stoisz z czasem. Czy dałabyś radę? Zdaję sobie sprawę, że to trochę nagłe, ale…

Skye o mało nie zadławiła się własną śliną. Zlecenie aranżacji ogrodu u Coranów? Przecież to marzenie! Nie biorąc pod uwagę samego miejsca, które, jak zakładała, może dawać olbrzymie pole do popisu, to taki projekt mógłby jej otworzyć drzwi do innego świata. Tak zwanych wyższych sfer, w którym jako dekoratorka i aranżator miałaby wreszcie szanse rozwinąć skrzydła i robić to, co naprawdę kocha! Odkąd osiem lat temu wróciła do Chicago z Europy, marzyła o projektowaniu ogrodów. Pięć lat studiów na kierunku architektury krajobrazu i designu miały szanse nie iść na straty. Co prawda od trzech lat wykorzystywała swoje umiejętności i powoli zdobywała coraz to większe grono klientów, jednak oczywiste było, że średnia klasa społeczna z wiadomych względów nie mogła sobie pozwalać na szalone i drogie projekty, które jak najbardziej mogły być realizowane u osób majętnych pokroju Coranów! Tu wreszcie miałaby szansę zaistnieć i dać upust swoim nowatorskim pomysłom! Propozycja była aż nadto genialna i Skye musiała się uszczypnąć, by się przekonać, że nie śni na jawie…

– Zaskoczyłam cię? Pewnie nie masz teraz czasu? – Przedłużającą się ciszę w telefonie Mira zinterpretowała jako odmowę. Skye natychmiast żywo zaprzeczyła:

– Nie, ależ skąd! – Próbowała ostudzić swój olbrzymi entuzjazm, by rozmówczyni nie odebrała jej mało profesjonalnie. – Myślę, że to doskonały pomysł, a czasem się nie martw. Jakoś uda nam się dograć terminy dogodne dla obu stron!

– Naprawdę? To wspaniale, Skye! Nie wiem, jak ci dziękować! Sądzę, że to znacznie poprawi naszą sytuację i mam nadzieję, że pomoże mamie wyjść z dołka…

– Rozmawiałaś już z nią o tym? Nie będzie miała nic przeciwko? Może wolałaby kogoś z większym doświadczeniem czy…

– Skąd! Jeśli ktokolwiek miałby się tym zająć, to tylko ty, Skye! Widziałam twoje projekty, są genialne! Nie rozmawiałam z nią jeszcze. Obawiam się, że na początku może być trochę oporna, więc proszę, nie zrażaj się, jeśli akurat tak się zdarzy. Mam nadzieję, że powoli wciągnie się w projekt i wszyscy na tym skorzystamy! To co, może spotkamy się jutro i obgadamy szczegóły? Jeśli miałabyś czas, mogłybyśmy się spotkać już na miejscu, będziesz mogła obejrzeć swoje przyszłe miejsce pracy…

– Tak, chętnie. To dobry pomysł. Kończę zajęcia około trzynastej, mogłabym być na miejscu na piętnastą, jeśli ci odpowiada.

– Świetnie! Wyślę ci adres smsem! To do zobaczenia, Skye, i bardzo ci dziękuję!

– Nie ma za co, też się bardzo cieszę! Do jutra!

Odłożyła słuchawkę i odtańczyła taniec zwycięstwa na środku salonu. Wprost nie wierzyła w swoje szczęście! Ostatnio miała dobrą passę. Zakończyła dwa intratne zlecenia: jedno na aranżację ogrodu u starszych państwa i kolejne na wystrój wnętrza nowej galerii malarskiej blisko centrum. Z obu była bardzo dumna, a zadowoleni klienci obiecali polecić ją wśród znajomych. Teraz trafiła się taka niebywała okazja! Jeśli naprawdę dobrze to rozegra, może nawet będzie mogła otworzyć wreszcie jakieś małe biuro z własnymi projektami. Design i aranżacje nie przyniosły łatwego zarobku. No, przynajmniej nie osobie dopiero startującej w tej branży, bez koneksji i nienależącej bezpośrednio do zamkniętego kręgu śmietanki towarzyskiej Chicago. – To branża dla bogaczy, słonko, gdzie wszystko opiera się na układach i układzikach – mawiał jej ojciec, kiedy z wypiekami na twarzy roztaczała przed nim swoje wielkie plany. – Wszystko zależy od umiejętności i odrobiny szczęścia – oponowała jej babcia. – Warto podążać za tym, co ci mówi serce!

Z tą dewizą Skye przyjechała do Chicago. Porzuciła wygodne życie na południu Francji, gdzie mieszkała z ojcem odkąd skończyła 3 lata. Stanęła w drzwiach chicagowskiego mieszkania swej babki i oznajmiła jej, że zamierza tu studiować! Starsza pani przyjęła ją z otwartymi ramionami i była przez długi czas jej wielkim wsparciem. Gdy przychodziły momenty zwątpienia i dziewczyna myślała nawet o powrocie do Europy, Eleonora zwykła mawiać: „Weź dwa głębokie wdechy i do przodu! Na tym polega życie! Nie wolno rezygnować, bo inaczej nigdy w życiu nie osiągniesz tego, o czym marzysz!” I o dziwo, ktoś powie, że to truizm, ale to działało i zawsze pomagało iść dalej i nie rezygnować!

Później, gdy zdrowie starszej pani bardzo się pogorszyło, Skye przejęła pełną opiekę nad nią i mocno przeżyła jej śmierć dwa lata temu. Wychowywała się bez matki, więc babcia była jedyną bliską jej kobietą, długo nie była w stanie podnieść się po jej odejściu. Na szczęście chicagowscy przyjaciele pomogli jej wyjść z dołka i na nowo stanąć na nogi. Jednak wciąż w takich chwilach jak ta, gdy miała ochotę podzielić się swoją radością z najbliższą jej osobą, bardzo brakowało jej obecności Eleonory. Odkąd została sama, prawie nic nie zmieniła w mieszkaniu babci, bo chciała zachować opiekuńczo-staroświecką atmosferę tego domu. Jej fizyczny brak wciąż bardzo bolał. Skye zadowoliła się więc kolejnym kieliszkiem wina i pobiegła do pokoju, który przysposobiła na swój gabinet, by przejrzeć ostatnie szkice pomysłów. Miała nadzieję, że wreszcie przy tym projekcie będzie mogła puścić wodze fantazji, a starsza pani Coran okaże się otwartą kobietą i razem stworzą coś godnego uwagi.

Nim się spostrzegła, zrobiło się późno, więc w pośpiechu zaczęła zwijać opasłe rulony wykresów. Zawsze, gdy zasiadała do projektowania, zapominała o całym otaczającym ją świecie i zatapiała się w pracę. Dzwonek do drzwi przerwał porządkowanie teczek.

– Cześć, kochana! Wiedziałem, że jeszcze nie śpisz, więc pozwoliłem sobie wpaść. Malowałem i kompletnie straciłem rachubę czasu. Dopiero przed chwilą przypomniałem sobie, że wyjąłem dzisiaj ze skrzynki twoją korespondencję i przecież może w niej być coś ważnego. – Mężczyzna mrugnął do niej porozumiewawczo i wparował bez zaproszenia do holu mieszkania. – Widziałaś, w jakim opłakanym stanie jest nasza skrzynka na listy? Cała poczta z niej normalnie wypada! Trzeba coś z tym zrobić, zanim już zupełnie się rozpadnie! Nie wiem jak ty, ale mnie stanowczo razi fakt, że wszyscy dookoła mają wgląd w moją prywatną korespondencję.

– A co, znowu zacząłeś jakiś niewinny flirt towarzyski tradycyjną drogą pocztową? – zaśmiała się Skye, na co młody brunet zrobił obrażoną minę.

Marcus wprowadził się do kamienicy pół roku przed śmiercią Eleonory. Zdążył jeszcze dobrze poznać starszą panią i choć często mieli różny punkt widzenia na wiele kwestii, bardzo się nawzajem polubili i szanowali. Mężczyzna był także bardzo pomocny w opiece nad babcią i wspierał Skye w najtrudniejszym okresie po śmierci staruszki. Wiele nocy przepłakała w jego ramionach na kanapie w salonie. Zawsze się śmiała, że gdyby nie był takim zatwardziałym homoseksualistą, już dawno by za niego wyszła! Faktycznie – atrakcyjny, sympatyczny, dowcipny i do tego niesamowicie inteligentny stanowił wielką stratę dla damskiej części populacji, która nie miała u niego żadnych szans. I o dziwo to, co było pociągające dla płci pięknej, stanowiło niejako przeszkodę dla mężczyzn. Marcus bowiem, ku swojej rozpaczy, wciąż nie miał szczęścia w miłości i co rusz nowy partner, z którym, jak mniemał, miał być do końca swoich dni, nieoczekiwanie dawał mu kosza. Zawsze wtedy lądował na kanapie u Skye i zdruzgotany biadolił na swój ciężki los, na co ona niezmiennie odpowiadała z ironią, że powinien zdecydowanie zmienić preferencje. Teraz także, w znoszonych szortach, które stanowiły zapewne część jego nocnej garderoby i podkoszulku z wielkimi czerwonymi ustami, usadowił się wygodnie na jej sofie, wymownie patrząc na przyniesioną pocztę.

– Co? Czemu tak patrzysz? Jest coś znaczącego? – Skye wzięła do ręki pierwszy list.

– Nie wiem. Ty mi powiedz, ja tu tylko sprzątam – zaśmiał się perliście.

– Rachunek za zeszły miesiąc… – Rozerwała białą kopertę.

– Oj, nie ten, fajtłapo! – Wyrwał jej z ręki list i podał drugi. – Ten!

– „Zrzeszenie Adwokatów i Prokuratorów miasta Chicago” – przeczytała napis na śnieżnobiałej kopercie. – Do mnie?

Zerknęła pytająco na Marcusa, a ten tylko znacząco pokiwał głową. Skye rozerwała szybko kopertę i przebiegła wzrokiem po kilku linijkach.

– No i? – ponaglał ją brunet. – Dowiem się wreszcie, o co chodzi? Pozywają cię za coś, coś przeskrobałaś, eksmitują cię sądownie poza teren Chicago?

– Niee! Słuchaj tego! – krzyknęła roześmiana Skye. – „Z okazji corocznego przyjęcia, wydawanego na cześć Zrzeszenia Adwokatów i Prokuratorów miasta Chicago, administracja tegoż przedsięwzięcia serdecznie zaprasza panią na spotkanie w celu wyłonienia kandydatury osoby odpowiedzialnej za aranżację terenu ogrodowego przy budynku Stowarzyszenia, mieszczącego się w dzielnicy Budlong Wood. Osoba wyłoniona w konkursie na najlepszy projekt aranżacyjny będzie odpowiedzialna również za dekoracje i wystrój wnętrza budynku na wspomnianą wyżej uroczystość, która odbędzie się 5 lipca 2020 roku. Na spotkanie uczestników konkursu zapraszamy 22 czerwca 2020 o godzinie 17.00. Termin dostarczania gotowych projektów przewidziany jest do 30 czerwca 2020”.

– Fiu, fiu – zagwizdał Marcus. – Brawo! Zrzeszenie Adwokatów i Prokuratorów? Sama crème de la crème tego miasta. Nie wiedziałem, że ma pani takie koneksje, panno Woodrow…

– Bo nie mam! Dobrze wiesz! – Skye trzepnęła go w ramię. – Skąd oni mają mój adres? Skąd w ogóle taka propozycja?! To niesłychane!

– Ktoś, komu robiłaś ostatnio jakiś projekt, musiał cię polecić jako jako kandydatkę godną zainteresowania! – spokojnie wyjaśnił mężczyzna. – No, wreszcie bramy kariery zaczynają się dla ciebie otwierać! Mam nadzieję, że nie zapomnisz o maluczkich, jak już wejdziesz do tego świata rekinów finansjery!

Skye rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

– No nie wiem, zależy jak wysoki level osiągnę pośród tych rekinów finansjery, panie Milard – zaśmiała się z przekąsem i puściła do niego oko, po czym pobiegła po kieliszek dla niego. – Musimy uczcić ten dzień! Nie uwierzysz, co jeszcze mi się dzisiaj przytrafiło!

Opowiedziała mu przebieg poprzednich kilku godzin, co zajęło jej prawie pół nocy. Wiedziała, że oboje będą rano kompletnie nieprzytomni, ale nie co dzień otwierają się przed człowiekiem długo wyczekiwane możliwości! Oby udało jej się należycie z nich skorzystać…

ROZDZIAŁ III

Obudził ją dźwięk zakręcanego kurka od prysznica. Spojrzała na zegarek i skrzywiła się z niezadowoleniem. Cholera, co on tutaj jeszcze robi?! Już dawno powinien zawinąć się do siebie. Jak na zawołanie drzwi łazienki otworzyły się na oścież i do pokoju wpłynęła gęsta chmura pary, a w progu stanął wysoki, barczysty mężczyzna, owinięty w pasie tylko białym kąpielowym ręcznikiem. Skrupulatnie wycierał mokre włosy beżowym podkoszulkiem.

– No wreszcie się obudziłaś! Nie wiedziałem, że jesteś takim śpiochem. – Nachylił się nad nią i cmoknął przyjacielsko w sam czubek nosa, po czym sprawnym ruchem chwycił błyszczący rolex z nocnej szafki i założył go na przegub ręki.

– Co tutaj robisz? – Nie zamierzała bawić się z nim w ceregiele. Wczoraj to wczoraj: była kolacja, alkohol, miły wieczór i seks. A dzisiaj to już całkiem nowa historia, w której Rose nie widziała dla niego miejsca! Czego w ich relacji nie zrozumiał?

– Pozwól kochanie, że przypomnę ci wczorajszy uroczy wieczór… – zaczął, znacząco unosząc brew.

– Graham, pamiętam go doskonale, ale dzisiaj to dzisiaj i wolałabym, abyś już sobie poszedł! – Wygramoliła się zgrabnie z łóżka i owinęła szczelnie pościelą.

– Rose, słońce… – Podszedł do niej, chwytając wpół i przyciągając do siebie niebezpiecznie blisko. – Nie każ mi myśleć, że umawiałaś się ze mną tylko dlatego, żeby podpisać intratny kontrakt na książkę po moim starym. To by było naprawdę brzydkie z twojej strony… Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy: niebezpiecznie błyszczały. Przez sekundę zastanowiła się, czy to z podniecenia, czy Graham Coran mógł być naprawdę niebezpieczny…

– Umówmy się: nie jestem jedyną osobą, która skorzysta na tym kontrakcie! – odparowała, ale rozchyliła usta w oczekiwaniu, na co mężczyzna chętnie przystał. Przez chwilę zapomnieli się w namiętnym, gwałtownym pocałunku. W końcu Rose odepchnęła go od siebie, uwalniając z jego ramion. – Mówiłam poważnie, Graham, zaraz będzie tu moja matka, zdecydowanie wolałabym, żeby cię tu nie zastała.

Mężczyzna roześmiał się ujmująco na całe gardło. Był przystojny, cholernie przystojny, co w znacznym stopniu ułatwiło Rose zadanie. Nie był też głupi i doskonale wiedział, że ich znajomość nie była przypadkowa. Od początku zdawał sobie sprawę, kim jest Rose Illuminati i wiedział, czego od niego chciała. Umowa z jej wydawnictwem na książkę ojca zapewne przyniesie jej olbrzymie zyski. Co prawda matka była już zdecydowana na Best Edition House, ale to była kwestia tylko kilku zgrabnie przedstawionych argumentów. Bez dalszych dyskusji oddała mu pełnomocnictwo w tej kwestii. Wiedział, że łatwo będzie ją przekonać, bo pochłonięta żałobą nie miała do tego głowy, zresztą odkąd pamięta, jego matka nigdy nie miała nosa do interesów. To on zajmował się promocją książek ojca i kontaktem z mediami w jego imieniu. Miał do tego dryg i od początku doskonale sobie z tym radził. Teraz, po śmierci starego, zachodził w głowę, jak dalej poprowadzić swoją karierę, by bez większego wysiłku pływać w dolarach jak dotychczas. Zyski ze sprzedaży poprzednich publikacji dawały co prawda stały dochód, ale miał świadomość, że utrzymanie tego stanu rzeczy po śmierci wielkiego Stephana Corana nie będzie trwać wiecznie. Potrzebny był plan awaryjny i Rose Illuminati miała stanowić dla niego właśnie takie bezpieczne zaplecze.

Po pierwsze: kontrakt na ostatnią książkę ojca. Media już dawno obiegła wiadomość o jego chorobie, a on postarał się, żeby na światło dzienne wypłynęła także informacja, że ciężko chory pisarz opisuje ostatnie, dramatyczne chwile swojego życia. Publika połknie wszystko, i tym razem znowu się nie pomylił, wydawnictwa biły się o prawa do pośmiertnej publikacji ostatnich dyrdymałów starego. Musiał tylko wybrać odpowiednią bramkę: padło na Illuminated Publishing House. Dostał lepsze propozycje, chociażby Best Edition House, jednak tam nie było Rose. Zainteresował się nią już wcześniej, dużo wcześniej. Śledził jej zawodowe poczynania i doszedł do wniosku, że dokładnie ktoś taki jest mu potrzebny: inteligentna, odważna, może czasami wątpliwa moralnie, ale właśnie tylko z takimi ludźmi można było się porozumieć i obopólnie skorzystać na współpracy. Nie pomylił się. Poszło nawet prościej niż myślał. W zamian za kontrakt z jej wydawnictwem, który zresztą doskonale chronił jego interesy i powiększał stan jego konta o kolejne zera, Rose podzieliła się z nim swoimi kontaktami. W ten sposób miał szansę na znalezienie nowej dojnej krowy i nadal opływać w luksusy. A jako wisienka na torcie: seks z Rose Illuminati. Co prawda tego akurat nie planował, ale dlaczego by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym, skoro towarzyszka nie miała nic przeciwko. Spodziewał się, że w łóżku będzie równie waleczna jak w interesach, a tu proszę, niespodzianka! Uśmiechnął się na samą myśl poprzedniej nocy, gdy Rose w przypływie namiętności błagała go o więcej i była kompletnie uległa. Wszystko układało się po jego myśli…

– Słońce… nie posądzałbym cię o strach przed własną matką. Co prawda słyszałem, że Żelazna Wolumina potrafi być twarda, ale myślę, że kto jak kto, ale ty sobie doskonale radzisz w trudnych sytuacjach.

W odpowiedzi posłała mu mściwe spojrzenie i gdy już prawie była w łazience, burknęła półgębkiem:

– Nie zapomnij zatrzasnąć za sobą drzwi wyjściowych.

– Rozumiem, że na śniadanie nie mam co liczyć? – zawołał jeszcze za nią wesoło, ale wiedział, że nie doczeka się już odpowiedzi. Po niespełna pięciu minutach jego audi opuszczało podjazd rezydencji Illuminati.

***

Rose stała długo pod prysznicem i chłonęła całą sobą przyjemne uczucie odprężenia. Udało jej się postawić na swoim – zwinęła Chance’owi sprzed nosa umowę z Coranem. I to w ostatniej chwili: przygotowanie do rzutu, wyskok i strzał! Strzał, proszę państwa, w sam środek kosza! Uśmiechnęła się do siebie na samą myśl, że Chance musiał się wkurzyć, bardzo wkurzyć! I właśnie o to chodziło! To dopiero początek… Już ona mu pokaże! Pieprzony dupek. Myślał pewnie, że może sobie z nią pogrywać, jak mu się żywnie podoba: miły, przyjemny układ, wszystko cacy, a potem chłoptaś się znudził i potraktował ją jak rzecz. Jak on to ujął? „Przykro mi Rose, ale nie pasujemy do siebie, nasze podejście do różnych spraw jest diametralnie inne. Nie podoba mi się, jak się zachowujesz i jak postępujesz z ludźmi. Pewne twoje posunięcia są, delikatnie mówiąc, dwuznaczne moralnie, zarówno w życiu, jak i w interesach! Nie widzisz tego, Rose? Ja na to nie idę, nie chcę na to patrzeć i myślę, że nasze drogi powinny się rozejść. Nie widzę dla nas wspólnej przyszłości.”

Hehe, dobre mi sobie! Odegrał scenkę jak z jakiejś cholernej telenoweli wenezuelskiej, i co? I myśli, że to koniec?

O nie mój drogi, z Rose Illuminati nie kończy się w ten sposób. To ja zdecyduję, kiedy z tobą skończę, nie ty ze mną! Jeszcze będziesz mnie błagał o powrót! Jeszcze się przekonasz, jaki błąd popełniłeś! Kontrakt z Coranem to dopiero początek pasma twoich niepowodzeń. Zaśmiała się złośliwie, ale z oczu popłynęły jej łzy, które zaraz zmył strumień wody… Byli ze sobą ponad pół roku, to był naprawdę szczęśliwy okres w życiu Rose. Może nawet najszczęśliwszy? Nigdy wcześniej nie pozwoliła sobie zaufać do tego stopnia mężczyźnie. No może tylko jednemu: własnemu ojcu. Tak, on był dla niej ideałem. U niego mogła zawsze znaleźć wsparcie i rozgrzeszenie. Nawet gdy jako szesnastolatka pobiła koleżankę i nietrzeźwa wylądowała na posterunku policji. Matka o mało ją tam nie zostawiła, żeby dotarło do niej, co narobiła, on przekonał komisarza, żeby ją wypuścił i, nawet za pewną finansową rekompensatą, zapomniał o całym zdarzeniu… Wypadek samochodowy, gdy naćpana wracała ze swojej własnej osiemnastki, też potrafił w cudowny sposób załagodzić. Tak, jej ojciec ją naprawę kochał! Może miała różne epizody, ale on jej nigdy nie zostawił, zawsze przy niej był! Nie to co matka! Wielka Żelazna Wolumina, zimna jak lód na Antarktydzie, zawsze pochłonięta tylko wydawnictwem. Nic się więcej dla niej nie liczyło. A już na pewno nie ona! To, że teraz przejęła Illuminated Publishing House, uważała za cud i szczęśliwie, dla siebie, zrządzenie losu. Matka ostatnio bardzo podupadła na zdrowiu i po prostu nie miała innego wyboru, nie miała przecież nikogo innego. W przeciwnym razie Żelazna nigdy nie pozwoliłaby jej wkroczyć do ukochanego królestwa. I tak, miała świadomość, że matka ma swoich szpiclów w biurze, którzy non stop donoszą o każdym jej posunięciu. Było wręcz niemożliwe, żeby Wolumina odpuściła całkowicie, to po prostu nie leżało w jej naturze. Oparła czoło o zimne płytki i pozwoliła, aby gorący strumień wody spływał kojąco na plecy.

– Jak mi ciebie brakuje, tato – wyszeptała do ściany. – Cholerny zawał… Ty nigdy byś mnie tak nie zostawił… – Przed oczami pojawił jej się obraz roześmianego Chance’a, jej rysy twarzy od razu stwardniały, a dłonie zacisnęły się bezwiednie w pięści. – Popamiętasz mnie. Będziesz jeszcze żałował, że mnie zostawiłeś!

Zawinięta w szlafrok zeszła do kuchni i w tej samej chwili usłyszała dźwięk otwieranych drzwi frontowych. Chwilę później w progu stanęła kobieta w niebieskim, tweedowym kostiumie, z niedużą, elegancką torebką i w okularach przeciwsłonecznych. Rzuciła niedbale kopertówkę na blat i zdjęła okulary. Szczupłe dłonie, licznie pokryte przebarwieniami, ale zakończone długimi krwistoczerwonymi paznokciami, powędrowały w kierunku włosów i zgrabnie rozwiązały ozdobną chustę, która zapewne chroniła głowę kobiety przed wiatrem w otwartym samochodzie. Kiedy do niej dotrze, że nie ma już dwudziestu lat i w kabriolecie wygląda po prostu śmiesznie? Stara pudernica – przemknęło przez głowę Rose.

Matka wyglądała na wypoczętą, a opalona skóra nadawała jej wyglądu zdrowszego niż był w rzeczywistości. I chociaż pod eleganckim ubraniem i wolnymi, jakby wytwornymi ruchami starała się ukryć niedomaganie ciała, to wystarczyło się przyjrzeć, by zauważyć głębokie bruzdy pod zapadniętymi oczami. Liczne zmarszczki wokół pomalowanych ust i grymas bólu, który przewijał się prawie niewidocznie przez jej twarz w chwilach, gdy środki przeciwbólowe przestawały działać i gdy wracały bóle kostne. Jednak po przebytym parę miesięcy temu wylewie nie było śladu. Chwilowy paraliż lewej ręki ustał całkowicie i dłoń była znowu sprawna. Problemem pozostawały bóle, które dopadały ciało Anabelle w bardzo uporczywy sposób i utrudniały jej codzienne funkcjonowanie. Lekarze wiązali je z postępującym procesem degeneracji kości i utrzymującym się stanem zapalnym w organizmie, ale wciąż nie mogli znaleźć konkretnej przyczyny. Rose podejrzewała, że matka nie raczyła poinformować lekarzy o regularnych zabiegach odmładzających: kwasach, tabletkach, botoksach i innych procedurach, którym namiętnie się oddawała, by zamaskować upływ lat, a które z pewnością miały swój wpływ na stan jej zdrowia.

– Zdaje mi się, czy to audi Coranów właśnie opuszczało nasz podjazd? – Ironiczny ton matki sugerował, że wcale jej się nie zdawało, wręcz przeciwnie, była pewna swej racji. Chodziło tylko o uzmysłowienie córce, że doskonale zdaje sobie sprawę, co dzieje się w domu podczas jej nieobecności.

– Mnie też miło cię widzieć! – odpowiedziała Rose z przesadną życzliwością. – Jak pobyt we Włoszech?

– Udany jak zawsze. – Anabelle upiła łyk soku, uprzednio nalanego do wysokiej szklanki, i stanęła naprzeciwko córki. – Rose, co ty najlepszego wyrabiasz?

– O co ci chodzi? – Młoda kobieta spokojnie mieszała gorącą kawę.

– Myślisz, że sprzątając mu sprzed nosa kontrakt, nad którym pracował przez ostatnich kilka tygodni, sprowadzisz go z powrotem?

– Nie wiem, o czym mówisz. Podpisałam wczoraj doskonałą umowę, która przyniesie wydawnictwu kilka dodatkowych zer na koncie. Powinnaś być zadowolona, twoje ukochane dziecko Illuminated Publishing House wypływa na szerokie wody.

Rose popatrzyła wyzywająco na matkę, ale ta zignorowała kąśliwą uwagę w jej wypowiedzi i kontynuowała:

– Miotasz się jak ryba w sieci. Przyznaj, chociaż sama przed sobą, że go kochasz, że to spieprzyłaś i idź dalej. Ale, na Boga, nie pokazuj wszystkim dookoła, jak cię to zabolało i jak bardzo chcesz się zemścić. To uwłaczające kobiecie! Trochę honoru!

– I kto to mówi? – wycedziła przez zęby Rose. – Kobieta, która pieprzyła się z szefem swojej drukarni na oczach wszystkich!

Anabelle spokojnie podniosła do ust szklankę z sokiem i powoli wzięła kilka łyków, tylko prawie niezauważalnie drżąca dłoń mogła oznaczać, że córka trafiła w czuły punkt.

– Bądź poważna, kochałam ojca, ale oboje nie byliśmy święci. Przykro mi, że akurat w taki sposób się o tym dowiedziałaś, ale czas dorosnąć, Rose. To było dawno temu!

– Myślisz, że upływający czas daje ci rozgrzeszenie? Że nic się nie stało?

– A ty myślisz, że skoro wtedy nie powiedziałaś ojcu, co widziałaś w moim biurze, to on o niczym nie wiedział?

Rose nie odpowiedziała. Mimo że upłynęło ponad piętnaście lat, nie mogła jej wybaczyć zdrady ukochanego ojca. Nigdy nie wymazała z pamięci obrazu matki obściskującej się na biurku z szefem jednej z głównych drukarni wydawnictwa. Jako młoda dziewczyna rzadko bywała u niej w pracy. Miała nawet wrażenie, że Anabelle nie życzy sobie jej obecności w tym miejscu. Jakby wkraczała na teren jej sanktuarium, do którego tylko nieliczni mieli wstęp. Zawsze zapracowana i skupiona na sprawach wydawnictwa była ciągle nieobecna. Sukcesy zawodowe rozbudowywały jej ego i wciąż nienasyconą ambicję. Gdy tylko stawiała kropkę przy jednej umowie, zaraz, niczym pies tropiący, szukała nowych ofert i nowych okazji na zawarcie kolejnego intratnego kontraktu. Zawsze jej było mało.

Rose nigdy nie widziała matki w zwykłym domowym ubraniu: podartej, luźnej podkoszulce czy w kuchni, gdy robiła obiad. Anabelle była zawsze perfekcyjną kobietą interesu z niespożytą energią, goniącą za kolejnym sukcesem. Rodzina i dom były tylko codziennym przystankiem w jej zawodowym życiu, niczym strawa dla ciała, która pozwala na normalne funkcjonowanie, lecz w żaden sposób nie zaspokaja potrzeb ducha. Nigdy wcześniej zresztą, przed feralną wpadką matki, Rose nie zastanawiała się nad tą sytuacją. Jej dzieciństwo wyglądało jak życie większości dzieci z bogatych rodzin, gdzie rodzice zajęci robieniem coraz to większych pieniędzy, poświęcali mało czasu dorastającym potomkom. Ona i tak w odróżnieniu od rówieśników miała przy sobie ojca, który, odsunięty przez matkę od życia zawodowego, poświęcał córce większość swojego wolnego czasu. Zawsze trochę się dziwiła, dlaczego godził się na ten stan rzeczy. Raz nawet zapytała go o to, ale on popatrzył na nią wtedy jakby lekko zdziwiony i powiedział po prostu: „Twoja matka potrzebuje przestrzeni, ja już przeszedłem przez okres burzy i naporu…”. Nie zadawała więcej pytań. Dopiero gdy nakryła matkę z jej gachem w biurze, zrozumiała po swojemu, na czym polegała jej przestrzeń. Nigdy nie powiedziała ojcu, co widziała. Nie żeby Anabelle ją o to prosiła. Nie, Żelazna Wolumina nie wydawała się nawet zaniepokojona tym faktem. Rose nie wspomniała słowem ojcu, bo za bardzo go kochała i nie chciała zadawać mu bólu… Za to całą swoją złość i nienawiść skierowała na matkę. Od tego pamiętnego zdarzenia panowało między nimi coś na kształt zimnej wojny: obie były dla siebie chłodno uprzejme i grzeczne. Tylko na osobności pozwalały sobie na kąśliwe uwagi i złośliwostki, które i tak do niczego nie prowadziły, ponieważ żadna z nich nie miała nigdy odwagi, aby uczciwie i szczerze porozmawiać. Ten stan rzeczy trwał do teraz. Stąd też Rose była wściekła, że matka ją rozgryzła, że zobaczyła jej słabą stronę: Chance’a, i teraz miała czelność ją pouczać! Mało tego, Anabelle nawet polubiła jej byłego faceta. Po raz pierwszy w życiu jej matka bez większego „ale” zaakceptowała jej wybór i nawet wydawała się zadowolona z takiego obrotu spraw! Rose w swej nienawiści do niej kwitowała to faktem, że Chance podobał się matce i gdyby była trochę młodsza, sama próbowałaby go zapewne zaciągnąć do łóżka! Potem, gdy okazało się, że nie są już razem, Anabelle pozwoliła sobie tylko na jedną krótką uwagę: „Szkoda, Rose, naprawdę szkoda, on był jedynym sensownym wyborem w twoim dotychczasowym życiu…”. Nie ma to jak wsparcie kochającej matki! Na wspomnienie tych słów krew w żyłach Rose na nowo się zagotowała.

Anabelle wzięła szklankę z sokiem i skierowała się wolno do wyjścia, zatrzymała się jeszcze w progu olbrzymiej kuchni:

– Rose, można mi zarzucić wiele, ale w ciągu wszystkich moich lat pracy nigdy nie poszłam z facetem do łóżka tylko po to, by podpisać z nim kontrakt! To nie jest najlepsza strategia. Przemyśl to…

– A co, jeśli bym ci powiedziała, że zakochałam się w Grahamie Coranie z wzajemnością?! – wycedziła Rose przez zaciśnięte zęby.

Matka odwróciła się i popatrzyła jej prosto w oczy, wydawała się niewzruszona jak zawsze, niczym kamienny posąg.

– To odpowiedziałabym ci, że gratuluję i że już lecę dawać na mszę za wasze szczęście!

– Żelazna Wolumina, subtelna jak zawsze – odburknęła, ale matka była już w holu.

Cholerna, stara ździra. W tym momencie Rose odczuwała nienawiść do niej każdą najmniejszą cząsteczką ciała. Matka uderzyła w czuły punkt. Zawsze musi mieć ostatnie zdanie! Jakby pozjadała wszystkie rozumy. Zbutwiały kawał próchna! Chociaż raz chciałabym zobaczyć na jej twarzy jakieś emocje! Chociaż raz!

Odstawiła z hukiem filiżankę kawy na blat i pomaszerowała się przebrać. Po paru minutach wciąż podminowana wsiadała już do swojego samochodu. Dzisiaj informacja o podpisanym kontrakcie ukaże się w gazetach, będzie miała dużo pracy! Im wcześniej ruszą z korektą tekstu, tym szybciej będą mogli ruszyć z drukiem. Trzeba będzie jeszcze pomyśleć nad grafiką: tutaj będzie miała ona szczególne znaczenie. Może uda się zdobyć od Grahama jakieś zdjęcia Stephana Corana. Doskonałe byłyby również takie z okresu choroby. Od narodzin aż do śmierci. Zależy jeszcze, co stary ujął w tej autobiografii… Miała nadzieję, że skórka warta jest wyprawki. Zbyt dużo w to zainwestowała, aby teraz miało się okazać klapą!

Nagle jej myśli powędrowały w kierunku syna pisarza. Graham Coran był przystojny i zabawny. Matka nie miała racji: wylądowała z nim w łóżku, bo tego chciała, nie ze względu na kontrakt! Ten podpisałaby z nim i tak. Ten facet po prostu wart był grzechu, a do tego instynktownie wyczuwała, że nadawali na podobnych falach. Tych wątpliwie moralnych, jak to nazywał Chance. Zaśmiała się w duchu. Znalazł się zbawca świata! Swoją drogą na pewno już wie o jej sukcesie. Zabawnie byłoby stanąć z nim dzisiaj twarzą w twarz. A w sumie czemu nie? Od razu skręciła w ulicę prowadzącą do Cafe Edition. Wiedziała, że jej były zawsze o tej porze zaczynał dzień od kawy w restauracji dla wydawców. Parę minut później parkowała już niedaleko kafejki.

***

Oczywiście nie pomyliła się, Chance właśnie wpadł do kawiarni na kawę. Co rano umawiał się tam ze swoim najbliższym współpracownikiem Stevenem i omawiali plan działania na cały dzień lub, jeśli zbliżały się ważne wydarzenia, na cały tydzień. W biurze zjawiali się czterdzieści minut później już w pełni gotowi do akcji. Chance cenił sobie w pracy porządek i spokój. Ustalony harmonogram dawał mu poczucie, że wszystko idzie zgodnie z założeniami. W ten sposób, gdy zdarzało się coś nieoczekiwanego, co w tej branży miało miejsce praktycznie codziennie, nie wybijało go to całkowicie z rytmu. Był wówczas w stanie elastycznie dopasować ze sobą wszystkie elementy dnia, by sprostać wszystkim wyzwaniom. Tak działał od początku. Żył w przeświadczeniu, że uporządkowanie i jasne wytyczne przyczyniają się do krzywej wzrostowej w tym interesie.

– Kontrakt z Coranem spalony, więc myślę, że skupimy się na dwóch nowych pozycjach naszych stałych autorów. Promocja powinna ruszyć z początkiem przyszłego tygodnia. – Steven był konkretny i skrupulatny. Znali się Chance’em od lat, więc kiedy ten ostatni zdecydował się skoczyć na głęboką wodę i otworzyć wasne wydawnictwo, naturalne było, że to właśnie Stevenowi zaproponuje współpracę.

– Niech szlag to trafi, liczyłem na tego Corana. – Chance zaklął pod nosem. – Niemożliwe, żeby Illuminati zaproponowali mu lepsze warunki!

– No może niefinansowe… – Steve zaśmiał się półgębkiem. – Słyszałem, że żona Corana oddała negocjacje w ręce syna, więc jeśli to prawda, musiał dostać od Rose jakąś specjalną ofertę, a przyznasz, że twoja była ma warunki…

– Zajebiście, jeśli faktycznie żona odpuściła i wystawiła syna, to Rose zjadła go na śniadanie.

– O kurwa, o wilku mowa… – Steven wlepił wzrok w drzwi wejściowe, w których stała młoda Illuminati, w całej swojej okazałości. Wystrojona w doskonale skrojony kostium w kolorze écru wyglądała niczym niewinny anioł niosący gałązkę pokoju. Jak to do cholery możliwe, że ta kobieta potrafi wyglądać tak niewinnie, a mieć tak diabelski charakter? – pomyślał Chance. Rose ruszyła pewnym krokiem w ich kierunku.

– Ewakuacja. – Steven dopił resztę espresso i wstał z miejsca. – Zobaczymy się w biurze.

Na odchodne rzucił jeszcze półgłosem w kierunku Chance’a:

– Uważaj, żeby modliszka nie odgryzła ci głowy… – A do zbliżającej się kobiety zagaił wesoło: – Witaj Rose, dawno cię nie widzieliśmy. Piękna jak zawsze! Szczere pozdrowienia dla twojej stylistki… – Uśmiechnął się do niej przyjacielsko, choć oboje wiedzieli, że ich wzajemne relacje trudno byłoby nazwać nawet dobrymi.

– Steven, uroczy jak zawsze! – Rose odwzajemniła sztuczny uśmiech. Mój Boże, co za przydupas – przebiegło kobiecie przez głowę. Jak można się w ogóle przyjaźnić z takim kretynem, a co dopiero robić z niego swojego zastępcę w interesie i managerem od marketingu. Chance naprawdę nie ma nosa do ludzi!

Rose zgrabnie zajęła miejsce Steve’a i uśmiechnęła się promiennie do Chance’a, ten zacisnął mocniej palce na kubku kawy.

– Co cię sprowadza, Rose?

– Chciałam sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.

– A czemu miałoby nie być w porządku? – Chance doskonale wiedział, czego dotyczyło jej pytanie. – Ach, tak! Czyżbyś miała na myśli ten kontrakt, który sprzątnęłaś mi z premedytacją sprzed nosa?

– Auć. – Wygięła usta w uroczy dziubek. – Czyli jednak zabolało?

– Bez obaw, Rose, w przeciwieństwie do ciebie potrafię być ponad to i unikam w biznesie zagrywek personalnych.

– Tak właśnie myślałam, że w ten sposób to odbierzesz, dlatego przyszłam to wyjaśnić. Nie było w tym nic osobistego, Chance. Illuminated Publishing House zależało na tym kontrakcie i dlatego zdecydowaliśmy się przebić twoją ofertę. Czysto zawodowa rozgrywka.

– Oczywiście, i zdecydowaliście się na to na trzy godziny przed moim finalnym spotkaniem z żoną Corana. Z pewnością musieliście mieć przekonujące warunki, a może raczej atuty…

– Co masz na myśli? – Rose nie spodobał się ton, w jakim Chance wypowiedział ostatnie słowa.

Mężczyzna miał świadomość, że jego insynuacje, jeżeli nieprawdziwe, byłyby ohydnym oszczerstwem, jednak zdecydował się brnąć dalej. Miał nieodpartą chęć potwierdzenia swoich przypuszczeń co do działania Illuminati.

– Słyszałem, że żona Corana oddała podpisanie umowy w ręce syna. Musiałaś mieć zatem niezłego asa w rękawie, który przekonał młodego Corana…

– Chance, chyba się trochę zapędzasz… – Oczy Rose zwęziły się niczym u kota tuż przed skokiem na mysz.

Mężczyzna wyraźnie widział, jak zmieniły barwę na ciemniejszą. A jednak – pomyślał. Jednak to zrobiła! Oplotła sobie tego faceta wokół palca tylko po to, żeby mi dopiec. Tak, istna modliszka…

– Tylko głośno myślę – rzucił na głos.

– W tym rozdaniu byliśmy po prostu lepsi, Chance, powinieneś się z tym pogodzić!

– Rose, to nie gra w pokera. Takie zachowanie, pomijając stronę moralną, jest mało profesjonalne. Daleko na tym nie zajedziesz. Chyba że zamierzasz zmienić branżę… – uśmiechnął się uroczo, zadowolony ze swojej gry słów.

– Udam, że nie rozumiem twoich insynuacji, Chance! – Rose szybko opanowała złość i na powrót przybrała kamienną, nieco ironiczną minę.

Wiedział doskonale, że w takiej sytuacji dalsza wymiana złośliwości nie ma sensu. Nachylił się więc w kierunku kobiety i zapytał spokojnie, patrząc jej prosto w oczy:

– Kiedy wreszcie pogodzisz się z faktem, że nie pasujemy do siebie i nie będziemy razem?

Rose przybliżyła twarz do mężczyzny tak, że ich usta dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Czuł zapach jej ostrych perfum i ciepły oddech na twarzy, gdy stwierdziła słodko:

– Chance, skarbie… popełniłeś błąd, zostawiając mnie…

Przez sekundę zastanawiał się, czy ma to traktować jako wyznanie uczuć czy jako groźbę, lecz zanim zdecydował się coś powiedzieć, kobieta szybko się wyprostowała i wstała od stolika.

– Miłego dnia, Chance. Dobrze cię było znowu spotkać.

Oddaliła się w kierunku drzwi, zmysłowo kołysząc biodrami. Kilku mężczyzn przy sąsiednich stolikach odprowadziło ją pożądliwym wzrokiem do wyjścia. Chance pokręcił głową z dezaprobatą. Jest piękna, mądra i inteligentna – przeszło mu przez myśl. Kobieta marzenie. A jednak na drodze formowania się tej doskonałości ktoś u góry chyba specjalnie sobie zakpił i kompletnie odwrócił jej kręgosłup moralny o sto osiemdziesiąt stopni. Szlag, nawet jej matka nie jest tak pokręcona jak ona! Facet, którego usidli na stałe,będzie miał cholernego pecha albo – co gorsza – będzie dokładnie taki jak ona…

ROZDZIAŁ IV

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI

Terapeuta strachu

ISBN: 978-83-8219-814-0

© Sabina Słowińska i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Marta Grochowska

Korekta: Agnieszka Strzelczyk

Okładka: Magdalena Muszyńska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek