Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
262 osoby interesują się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Eliza Nowak
Tam, gdzie prowadzi serce
Tom I
Czy to możliwe, że…
…nasze wybory nie zawsze są właściwe?
…życie jest tak niezwykłe i pisze za nas własne scenariusze?
…na naszą drogę zsyłane są osoby, które mają odwrócić bieg zdarzeń?
…sny mogą okazać się prorocze?
…poniższa historia inspirowana jest autentycznymi wydarzeniami?
Odpowiedź brzmi: pięć razy TAK.
Na niektóre z tych pytań, moja Droga Czytelniczko i mój Drogi Czytelniku, odpowiedź znajdziesz na końcu tej historii, pozostałe natomiast pozwól, że zostaną moją tajemnicą.
Życzę Ci niezapomnianych wrażeń
Eliza Nowak
– Kategorycznie odmawiam! Nigdzie nie pojadę! Nawet nie próbuj mnie namawiać na żaden wyjazd w jego towarzystwie! Możemy odwiedzić każde miejsce na świecie, gdzie tylko zechcesz, ale jest jeden warunek: tego typka ma tam nie być! – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
– Nie możesz się zamykać na ludzi, tak ciężko pracowałaś przez ostatni rok, zasługujesz na wypoczynek, ale zrozum, musimy jechać z Maksem – tłumaczył spokojnym tonem. – Przecież nie mam patentu na żeglowanie jachtem, a on ma… – Urwał na moment i po chwili dorzucił: – Chcę, żebyś odpoczęła. Nie daj się prosić. Zostało ostatnie miejsce. Może się jednak jakoś dogadacie… – powiedział z nutą nadziei w głosie.
– Wiesz, jak bardzo działa mi na puder, wolę jechać przez całą pustynię na wielbłądzie bez wody niż patrzeć na tego patafiana. Nie jestem pewna, czy to w ogóle powinno się wydarzyć, tato! Dlaczego nie możemy wybrać się w jakieś inne miejsce?
– Emi, zapłaciłem już za ten pobyt, nie mogę się z niego wycofać, zostało pięć dni do wyjazdu i tylko jedno wolne miejsce – kontynuował swoją przemowę – musisz dać się namówić. Wracasz do Polski za dwa dni, to będzie idealny czas dla ciebie na regenerację, jest maj, w Chorwacji o tej porze roku jest już ciepło. Zrób to dla mnie i spędźmy czas razem, tak jak za dawnych lat – nie dawał za wygraną.
– Sama nie wiem… – Przewróciłam oczami. – Może udam, że jest przezroczysty, a jeśli będzie coś do mnie mówił, stanę się niedosłysząca – stwierdziłam całkiem poważnie. – Tylko mu zapowiedz, żeby się trzymał ode mnie w odległości nie mniejszej niż pięć metrów! – żachnęłam się.
– Kochanie, dobrze wiesz, że to niemożliwe. Pobyt na tak dużej łódce wymaga współpracy załogi, a wytyczne kapitana muszą być realizowane.
– Okej, ale tylko na te wytyczne będę reagowała, a na resztę ogłuchnę. Obiecuję! I, proszę, nie miej mi tego za złe.
– Emi, zrobisz, jak uważasz, wypoczynek ci się należy. Mimo wszystko pakuj się i pojutrze przyjeżdżam po ciebie.
– W porządku, tatusiu, niech już ci będzie. Do zobaczenia, kocham cię.
– Dobrej nocy, skarbie, kolorowych snów. I pamiętaj, nie ma takich troje, jak nas dwoje – zakończył swoim ulubionym powiedzeniem.
– Pamiętam, do zobaczenia.
Podłączyłam iPhone’a do ładowarki i padłam na łóżko, zatapiając swą przeładowaną gigabajtami danych głowę w miękkiej i sprężystej poduszce. Ostatnie miesiące spędziłam na intensywnym przyswajaniu języka obcego, co zdecydowanie poskutkowało silnym iskrzeniem na synapsach, a tym samym przegrzaniem neuronów. Mimo zmęczenia miałam poczucie edukacyjnego sukcesu, ponieważ sam proces poznawania języka niemieckiego był dla mnie zarówno wielką przygodą, jak i ogromną przyjemnością.
Sprawcą całego zamieszania okazał się proroczy sen, w którym stałam przed monumentalnym gmachem budynku z okazałym napisem „Semper apertus”[1], a moje ręce uginały się pod ciężarem stosu grubych ksiąg, ułożonych jedna na drugiej. Natychmiast po przebudzeniu sięgnęłam po laptopa, aby poradzić się wszechwiedzącego wujka Google, co znaczy ów tajemniczy szyld. Przeglądarka ujawniła, że jest to główne motto jednej z najstarszych i czołowych uczelni w Niemczech – Uniwersytetu w Heidelbergu.
Jako świeżo upieczona maturzystka, ufająca przeznaczeniu, postanowiłam dostać się na studia do tej cudownie wyglądającej na zdjęciach świątyni nauki. Upartość w dążeniu do celu już od najmłodszych lat była moją niezłomną cechą. Najważniejsze było wyznaczyć sobie plan i go osiągnąć – wtedy mogłam odetchnąć na krótki moment, aby znów wytyczyć kolejny. Tata zawsze powiadał, że jestem niczym motorówka, za którą mało kto może nadążyć. Nieważne, jak osobliwą decyzję bym podjęła, ojczulek zawsze stał za mną murem. To uwielbiałam w nim najbardziej – wsparcie i umożliwianie mi rozkładania skrzydeł do lotu na każdym etapie życia, ukierunkowanie na dobry wiatr. I nigdy nie odebrał mi radości z szybowania. Nawet wtedy, gdy natchnięta wizją rocznego wyjazdu za granicę bez przyjaciół, znajomych, rodziny, zdana na własne umiejętności językowe i społeczne, obwieściłam swój plan, nie usłyszałam ani jednego słowa krytyki z ust mojego papcia. Pomysł wydawał się jak zwykle szalony, lecz dla mnie szalone sprawy wiązały się z dużą ilością adrenaliny i endorfin – hormonów, przy których życie dopiero nabierało właściwego smaku.
Urokliwe niemieckie miasteczko położone tuż nad rzeką Neckar rozkochało w sobie moją romantyczną duszę. Za sprawą kursu przygotowawczego na kierunek medyczny zdążyłam świetnie opanować język oraz podszkolić akcent, prowadząc liczne konwersacje z nowymi zagranicznymi znajomymi. W tamtych latach byłam święcie przekonana, że moja ścieżka kariery powinna oscylować w leczeniu ludzkich chorób, jednak opatrzność szybko zweryfikowała moje przeświadczenia. Ale do tego, pozwólcie, nawiążę w dalszej części tej historii.
Powrót do Polski okazał się ekspresowy, jak to zwykle bywało w świecie mojego ojca Adriana Miarisa, wytrawnego kierowcy amatora. Jako pasażer uwielbiałam z nim podróżować, gdyż płynna i energiczna jazda powodowała, że wyprawa autem stanowiła dla mnie czysty relaks.
Gdy tylko zajechaliśmy przed dom, ujrzałam uradowaną mamę, która czekała na progu naszego przytulnego gniazdka na obrzeżach Warszawy. Ucałowała z radością każdy centymetr kwadratowy mojej twarzy i zaprosiła do środka na cieplutki obiad.
W tym miejscu powinnam przerwać opowieść, ale obiecuję, tylko na moment. Muszę koniecznie przedstawić Wam moją familię oraz wyjaśnić, skąd wzięły się u mnie pewne nieprzypadkowe geny.
Moja mama, Sofia Miaris, to średniego wzrostu eteryczna blond pięćdziesiątka o dużych, wręcz hipnotyzujących zielonych oczach, z nieprzemijającą fryzurą na boba, w odsłonie bardziej wyprostowanej lub mniej pofalowanej. Jej łagodna uroda zupełnie nijak miała się do cech charakteru, które przejawiała. Wybuchowość, impulsywność i obronę swych żelaznych racji w przypływie szału można śmiało porównać do huku i dymu serii nabojów wystrzeliwanych z karabinu maszynowego. A najzabawniejsze było to, że ta cała kolorowa osobowość potrafiła się zawsze wcisnąć w rozmiar S lub nawet XS.
Poza tym, że posiada choleryczny temperament, moja rodzicielka to także niezwykle utalentowana dusza artystyczna, mistrzyni gotowania, głowa rodziny, właścicielka i znana projektantka domu mody pod nazwą Somia („So” – zaczerpnięte od imienia Sofia, „mia” – od nazwiska Miaris). Z tym tematem wiąże się również kolejne zagadnienie, czyli maniakalne zbieractwo i upychanie wszelkich możliwych wyrobów tkaninowych oraz dodatków w najmniejszych nawet zakamarkach domu. Dlatego szafy najczęściej pękały w szwach, a szuflady rzadko kiedy się domykały. W naszym uroczym gniazdku tata miał niewielką część wyznaczoną w sypialni na przechowywanie własnej garderoby. Resztę mebli wypełniały ubrania modne, mniej modne lub całkowicie niemodne, lecz Sofia stale powiadała, że „nigdy nie wiadomo, jakie trendy powrócą, i żadnego ciucha wyrzucać nie należy”. Natomiast każdorazowa próba odebrania upartej zbieraczce nagromadzonych przedmiotów była traktowana niczym oblężenie Częstochowy przez Szwedów i instynktownie wyzwalała u niej krwawy atak na potencjalnego wroga.
Poza tym moja mamusia to fanka zdrowego żywienia, organicznych kosmetyków oraz porannych ćwiczeń z trenerem personalnym. Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że figurę to miała zawsze wspaniałą, żaden mężczyzna nie mógł przejść obojętnie obok całokształtu tej niewiasty. Tak jest do dziś u Sofii, omijającej szerokim łukiem dobrodziejstwa medycyny estetycznej, u której zmarszczek na twarzy, poza mimicznymi oczywiście, należałoby szukać z lupą. Natomiast gracji, z jaką się porusza i ubiera, niejedna nastolatka mogłaby jej pozazdrościć. Tata uwielbiał podziwiać swoją żonę godzinami, był z niej dumny, choć niejednokrotnie również zazdrosny. Zapewne zdawał sobie sprawę, iż w podobny sposób jego żona postrzegana jest przez innych samców, którzy w jego przekonaniu stanowili potencjalne zagrożenie. Często zdarzało się mu bowiem pracować nad projektami czy pokazami, byle tylko mieć ją przy sobie przez jak najdłuższy czas.
Bóg ofiarował mi rodziców zdecydowanie nieszablonowych, wychodzących poza typowe stereotypy i normy, gdyż różnica wieku pomiędzy nimi wynosiła pięć lat, ale tym razem na plus dla mamy. Już w młodości Sofia starała się być kobietą niezależną, bardziej świadomą siebie, pragnącą się rozwijać i spełniać w dziedzinie mody. Miała sprecyzowane plany i cele, zatem szukała kogoś, kto dotrzyma jej kroku i nie będzie jej ograniczał. Zasadne było więc, że wiek partnera stał się w tej sytuacji kwestią drugorzędną, zdecydowanie ważniejsze było wzajemne dopasowanie na innych płaszczyznach. Wizualny poziom zgrania zapewne nie stanowił żadnego problemu, gdyż Adriano w latach świetności był wysokim, przystojnym brunetem, zakrawającym o urodę włoskiego mężczyzny, ze śniadą karnacją i nienaganną muskulaturą. Pierwszy raz zobaczył Sofię na prywatce u znajomego mamy, z tym że żadne z nich, choć wpadli sobie w oko, nie miało na tyle odwagi, aby przedstawić się sobie nawzajem. Następnego dnia jedno i drugie zadzwoniło do organizatora imprezy z jednakowym zapytaniem, kim była ta dziewczyna i kim był ten chłopak. Kilka dni później byli już parą, a po roku małżeństwem. Po kolejnych dziewięciu miesiącach na świat przyszłam ja. To było przeznaczenie – wpadli na siebie dwadzieścia dwa lata temu i tak im zostało.
Adriano przez ten cały czas pomagał Sofii w firmie. Do niedawna jeszcze zajmował się moim wychowaniem i prowadzeniem domu, a okazałe bogactwo naszego ogrodu to wyłącznie jego zasługa. W zasadzie można powiedzieć, że z tatusia to taka złota rączka. Zawsze potrafił naprawić rzeczy nie do naprawienia, uszyć rzeczy nie do uszycia i pomóc każdemu w sytuacjach – wydawałoby się – bez wyjścia, i jak nikt inny był mistrzem trafiania w czułe punkty. W rodzinnym zaciszu był na ogół cierpliwy, spokojny i opanowany, natomiast wśród ludzi – dusza towarzystwa, pogodny, ekscentryczny, sypiący kawałami jak z rękawa. Taki kameleon w ludzkim wydaniu, mający mimowolną zdolność przystosowania się do warunków otoczenia, jakie w danym momencie panują.
Poza tym tatuś to moja bratnia dusza i zawsze mogłam do niego przyjść, pogadać, zwierzyć się i pomimo licznych nastoletnich przewinień, nie obawiać się większych konsekwencji. A to, co w nim najbardziej ceniłam, to stawanie po mojej stronie w starciu z impulsywną Sofią. Nieważne, jak duże wykroczenie z kodeksu rodzinnego popełniłaby zbuntowana nastolatka, on widział pozytyw płynący z danej sytuacji i ze stoickim spokojem tłumaczył oraz rozważał każde „za” i „przeciw”. Myślę, że dla takiej chodzącej bomby z opóźnionym zapłonem jak ja, którą trzeba było delikatnie rozbroić, lepszego mentora nie można było sobie wymarzyć.
Natomiast co do mojej persony… Nazywam się Emi, Emilia Miaris. Jestem dwudziestoletnią blond dziewczyną (po mamie). Mam sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, brązowe oczy (po tacie), szczupłą sylwetkę, z racji zdrowych nawyków żywieniowych Sofii, talię osy (te geny też na szczęście po mamie), biodra kobieco zaokrąglone, piersi mniej bujne, pozostawiające wiele do życzenia, ale raczej kształtne (oczywiście po mamie), i niegasnący uśmiech (po tacie) z lśniącymi, równymi zębami. I w tym miejscu należy się niski ukłon obojgu dawcom życia, regularnie trąbiącym o zabiegach higienicznych w jamie ustnej minimum dwa razy dziennie, czyli – jak w książce do przyrody zalecano – rano i wieczorem.
Jeśli mowa o charakterze, no cóż… jestem mieszanką porywczości, ekstrawertyczności, choleryczności z niepohamowanymi wybuchami złości w stylu wściekłego gejzeru (po mamie), aby za moment opanować wszelkie negatywne emocje i złagodnieć jak owieczka (po tacie). Natomiast ekstremalnych doznań pragnęłam, odkąd tylko nauczyłam się chodzić. Z uśmiechem na twarzy wspominam, jak pewnego dnia zgromadziłam wszystkie znalezione suche badyle w ogrodzie, zaniosłam je do swojego pokoju, starannie ułożyłam w pseudorozbitym namiocie z krzeseł i narzuty, a na koniec rozpaliłam ognisko, ponieważ, zauroczona bajkami o kowbojach i Indianach, chciałam koniecznie zostać małą squaw. Innego razu urządziłam próbną jazdę na rowerze czterokołowym, strącając całą, wystawnie ułożoną na komodzie w salonie pamiątkową porcelanę mamy. A jeszcze kolejnego pięknego dnia o mały włos nie puściłabym z dymem chaty, gdy zdecydowałam uruchomić swój kulinarny talent, smażąc swoje pierwsze frytki na głębokim oleju. Szkopuł w tym, że nikt nie zdradził mi tej jakże tajnej wiedzy, iż gotujący tłuszcz nie będzie bulgotał tak jak wrząca woda. I tu klops… Godzina oczekiwania na odpowiednio pyrkoczący olej, na najwyższym stopniu rozgrzania palnika… Myślę, że nawet nie trzeba kończyć tej opowiastki, aby wywnioskować, jaki był jej finał. W każdym razie sąsiedzi zza płotu nie omieszkali zawiadomić straży pożarnej.
Moja pomysłowość nigdy nie miała granic. Dlatego też zaraz po zdaniu matury bez wahania postanowiłam zaufać proroczemu snowi i spróbować swych sił w obcym kraju. Wiedziałam, że wybór drugiego języka – ówcześnie niemieckiego – nie pójdzie na marne, angielski miałam również opanowany do perfekcji, zatem świadomość, że poradzę sobie w każdym miejscu na ziemi, pchała mnie poza granice ojczyzny. Nie do końca jeszcze wtedy wiedziałam, co właściwie chciałabym robić w życiu. Do kreowania mody nie było mi po drodze, ale odkąd sięgnę pamięcią, Sofia usilnie namawiała mnie na kierunek medyczny, dlatego, nie mając wyraźnie sprecyzowanych oczekiwań, potulnie posłuchałam życzliwej doradczyni. Natomiast mogę śmiało stwierdzić, że tym, co sprawiało mi największą frajdę w wolnych chwilach, było śpiewanie, najczęściej podczas karaoke ze znajomymi tudzież w łazience, gdzie akustyka była zdecydowanie najlepsza.
Na kursie przygotowawczym w Heidelbergu szło mi całkiem nieźle. Robiłam coraz większe postępy, a nauczyciele mówili, że czerwcowy egzamin na uczelnię państwową to tylko formalność. Moja perfekcyjność w każdym aspekcie życia, również i na obczyźnie, procentowała w piorunującym tempie. Znajomość z ludźmi z całego świata była cudownym doświadczeniem dla dziewczyny, która ledwo osiągnęła poziom pełnoletniości. Z tytułu doskwierającego stygmatu samotnej jedynaczki towarzystwa nigdy mi nie brakowało. Przeważnie otaczałam się osobami wartościowymi, od których mogłam się dużo nauczyć. To oni dawali mi tzw. kopniaki do gnania dalej. Mądrość płynąca od innych stanowiła dla mnie pewien rodzaj narkotyku, takiego magicznego napędu na obieranie kolejnych, coraz to nowszych ścieżek w życiu.
Obiecałam, że na krótko przerwę moją opowiastkę, więc w tym miejscu dotrzymuję słowa. Tak już mam: jeśli złożę obietnicę, nie spocznę, dopóki jej nie wypełnię.
A więc…
Po przekroczeniu progu rodzinnego domu odkryłam, jak ogromną radość sprawiła mi możliwość powrotu po tak długiej nieobecności do tego miejsca. Niemal miałam wrażenie, że przytulam dawno niewidzianego przyjaciela i obserwuję, jak bardzo się zmienił. Pamiętam jak dziś, że najbardziej uspokajał mego niesfornego ducha fakt, że wszystko było ułożone po staremu i każdy kąt wyglądał znajomo i niezmiennie.
Sofia urządziła mieszkanie w stylu minimalistycznym, z prostymi rozwiązaniami, które po latach oceniam jako zdecydowanie efektowne. Parter domu to duża, otwarta przestrzeń, którą stanowił salon z jadalnią oraz kuchnia z obowiązkową wyspą do przyrządzania posiłków. W wystroju dominowała głównie biel z naturalnym drewnem, natomiast wszelkie blaty zostały wykonane z białego kamienia ozdobionego delikatnym czarnym żyłowaniem. Ściany salonu pokrywały liczne dzieła sztuki, które można było podziwiać z wygodnego i obszernego narożnika w kolorze beżu, mającego na swoim koncie nabite niezliczone ilości fikołków, wykonywanych przeze mnie w przód i w tył. Wyjście na taras zdobiły natomiast dwie okazałe ceramiczne donice, w których rosły pokaźnych rozmiarów wieloletnie palmy.
Pamiętam, gdy pewnego dnia, będąc pięcioletnim szkrabem, zakopałam w jednej z nich kawałek kiełbasy, mając nadzieję, że gdy będę go podlewać, to urośnie jak te rośliny obok i tata nie będzie musiał zbierać ochrzanu od żony, że za mało kupił tego wyrobu do bigosu na święta. W albumie rodzinnym zostałam nawet uwieczniona z tym opornym na wzrost mięsiwem w doniczce.
Wchodząc na piętro, na którym ulokowane zostały bardziej kameralne pomieszczenia, takie jak sypialnia rodziców, gabinet mamy, główna łazienka oraz mój pokój, poczułam pamiętny zapach nostalgii roztaczający się w korytarzu. Trudno jednoznacznie stwierdzić, do czego można go porównać. Uważam, że każdy dom ma swój zapach, nasz też, z tą różnicą, że ten nasz wyzwalał u mnie tsunami pozytywnych wspomnień z młodości.
Po pociągnięciu za klamkę do mojej świątyni zobaczyłam ten sam nienaruszony porządek, jaki zostawiłam, kiedy wyjeżdżałam rok temu w nieznane. Weszłam do środka, taszcząc za sobą dwie miniszafy na kółkach. Tak na marginesie, nigdy nie potrafiłam oszczędnie pakować się na wyjazdy (tę cechę z pewnością musiałam wyssać z mlekiem matki). Postawiałam walizki na podłodze, a sama nie mogłam się pohamować, aby przeciągnąć dłonią po śliskiej, atłasowej narzucie w kolorze mięty, która pokrywała co najmniej dwuosobowe łoże z białym tapicerowanym wezgłowiem, wyłożonym stosem ozdobnych, kolorowych poduszek w różnych rozmiarach. To było najwygodniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek przyszło mi spać, prawdziwa oaza wypoczynku. Odwróciłam się do niej tyłem, zamknęłam powieki i runęłam siłą bezwładności, kilka razy odbijając się w górę i w dół na sprężynującym materacu. Otworzyłam oczy i patrzyłam przez dłuższą chwilę w sufit, a potem rozejrzałam się po reszcie mojego przytulnego lokum i wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwe zwątpienie, czy oby na pewno resztę ścieżki swego życia zdołam przejść z dala od rodziny i przyjaciół. Ba, nawet nie tyle, czy zdołam, ale czy ja w ogóle tego chcę…
Początkowa fascynacja barwną nowością na obczyźnie powodowała, że warstwa zachwytu nie pozwalała przebić się głęboko zakopanym uczuciom do strefy bardziej powierzchownej. Chcąc być szczera sama ze sobą, musiałam przyznać, że naprawdę mocno tęskniłam za wszystkim i wszystkimi – za rodziną, przyjaciółmi, za pierogami i gołąbkami, w zasadzie za całym dawnym życiem, ale ufałam, że jeśli nie będę się utożsamiać ze sporadycznym rozgoryczeniem, nie wywołam nagłej ucieczki w popłochu do Polski. Pomyślałam, że tym razem oddam się jednak Bożej opatrzności i złożę swój los na jej ręce – niechaj ona zdecyduje, co tak naprawdę ma być mi pisane.
Pojawił się tylko jeden malutki szkopuł: nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, że zanim wypowiedziałam po cichu zdanie o przeznaczeniu, owa Boża opatrzność już od kilku dni misternie realizowała swój sprytnie uknuty plan dotyczący mojej dalszej egzystencji.
– Emi, zejdź, proszę, do jadalni, mamusia naszykowała obiadek! – wołał tata z dolnych partii domu.
– Już, sekundka, za moment będę! – odkrzyknęłam.
Przebrałam szybko T-shirt i udałam się, wygłodniała, na posiłek.
– Czyżby dziś pierogi? – zapytałam, wchodząc do jadalni.
– Naturalnie, twoje ulubione, z mięsem – odpowiedziała mama radośnie.
– Cudownie, jestem taka głodna, chyba zjem cały gar.
– Jedz do syta, narobiłam ich tyle, że spokojnie można by zorganizować dość spore przyjęcie – zażartowała, podając na półmisku aromatyczne półksiężyce pokryte podsmażoną cebulką.
Nałożyłam sobie okazałą porcję, którą pałaszowałam, jakbym jedzenia nie widziała co najmniej od lat.
– Mamo, najlepsze – wymamrotałam z kęsem między zębami. – Robisz takie pierogi, że narody klękajcie.
– Cieszę się, że ci smakują, jedz spokojnie, za chwilę porozmawiamy.
Z rodzicami gawędziliśmy do samego wieczoru o wszystkim i o niczym, ale głównie o moich dalszych planach i przygotowaniach Sofii do jednego z ważniejszych pokazów jej domu mody. Przewracając kartkę po kartce, mama prezentowała z dumą swoją najnowszą kolekcję, której motyw przewodni stanowiły naturalne pióra.
– Uważam, że te projekty są wyjątkowo udane, mamo. – Pokiwałam głową z uznaniem.
– Zobaczysz, jak będą prezentowały się w rzeczywistości – zapewnił tata.
– Z pewnością fenomenalnie, skoro na papierze wyglądają tak dobrze, to może nawet mają szansę na zdobycie uznania nie tylko na rynku krajowym, ale i zagranicznym – zasiałam ziarnko nadziei.
– Oj, córeczko, żeby tylko twoje słowa okazały się prorocze…
– Kto wie, mamo, kto wie… W każdym razie będę mocno trzymała kciuki. Kiedy planujesz pokaz?
– Po waszym powrocie, dokładnie za dziesięć dni. Będzie nosił nazwę Pióra w wielkim mieście.
– Fajny pomysł, to zupełnie jak ten serial Seks w wielkim mieście – zażartowałam.
– Faktycznie! Widzisz, nawet nie skojarzyłam. Tyle razy go obejrzałam, że chyba już nawet zaczął działać na mój mózg podprogowo.
– Może, ale całokształt wygląda naprawdę obiecująco, już nie mogę się doczekać. Seba też będzie? – wypaliłam jak z armaty.
– Oczywiście, że tak, jak może być inaczej. Jest przecież głównym pomysłodawcą naszej kolekcji. – Mama spojrzała wymownie na ojca.
– Doprawdy?
– Tak. Nic ci nie powiedział?
– Nie przypominam sobie, widocznie nie było okazji… – odparłam powoli, zdezorientowana.
– Będziesz chciała przyjść razem z nim?
– Mamo, jeszcze nie wiem, a nawet jeśli…
– Kochanie, proszę ja cię, pismaki was zjedzą, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Od razu zjedzą… Może tylko delikatnie nadgryzą, przecież to tylko mój dobry kumpel.
– Wiesz, jacy oni są, piszą to, co widzą, a nie to, co czują. Ale zrobisz, jak będziesz uważała.
– Jak zawsze – dodałam na odchodne, dając każdemu buziaka w policzek. Dobranoc. Pchły…
– …na noc – kontynuowali wyliczankę jednocześnie.
– Karaluchy…
– …pod…
– …poduchy!!! – zakończyliśmy chórem.
Zanim pogrążyłam się we śnie po długim i dość wyczerpującym dniu, sięgnęłam po telefon położony na szafce nocnej i wystukałam wiadomość do Sebastiana.
Ja: „Niespodzianka! Jestem w stolicy, może jutro kawka po pracy?”
Sekundowa wskazówka zegara nie zdążyła nawet zatoczyć pełnego okręgu wokół własnej osi, gdy telefon zawibrował.
Seba: „Nie żartuj, serio?”
Ja: „Serio, przyjechałam na dwa dni, pojutrze zmykam na mały przymusowy urlop z tatą, wszystko opowiem”.
Seba: „Świetnie, zatem tam, gdzie zawsze, ale najpierw obiad, może być 15.30 na miejscu?”
Ja: „Pasuje”.
Seba: „Okej, do zobaczenia. Dobranoc, całuję”.
Ja: „Buziaki i kolorowych”.
Seba: „Z pewnością będą kolorowe, już nie mogę się doczekać”.
Po odczytaniu ostatniej wiadomości podłączyłam iPhone’a do ładowarki i zapadłam w głęboki sen.
Śniło mi się, że wyprowadzałam się z mojego wynajmowanego mieszkania w Heidelbergu i pakowałam wszystkie rzeczy do wielkich tekturowych pudeł. W tle grała głośna muzyka, śpiewałam i byłam w świetnym nastroju. Czułam się szczęśliwa i podekscytowana, jakbym czekała na jakieś wielkie wydarzenie, które miało nastąpić w niedługim czasie. W pewnym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam je. W progu stał chłopak w czarnej czapce z daszkiem, który machinalnie wszedł do środka, objął mnie i złożył pocałunek na moich ustach. Delikatnym ruchem podniosłam daszek ku górze i odwzajemniłam gest, ciesząc się na jego widok.
Z ciekawie rozwijającej się akcji wyrwał mnie dźwięk budzika, którego zapomniałam wyłączyć z harmonogramu moich pobudek. Po otworzeniu oczu byłam wściekła na dwa aspekty: pierwszy z nich dotyczył złośliwie tykającej elektronicznej hieny, która tylko polowała na najlepsze smaczki senne, aby jakże uparcie wyrwać zatraconą w nich ofiarę, a druga kwestia odnosiła się do mych leniwych neuronów, którym niestety nie udało się zapamiętać twarzy tego przystojniaka.
Ach, co za pech!
Jedyne, co zakodowały, to kolor włosów. Chłopak nie był blondynem, czyli to nie mógł być Seba.
Interesujące…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tam, gdzie prowadzi serce
ISBN: 978-83-8373-746-1
© Eliza Nowak i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Anna Pomianek | JezykoweDylematy.pl
KOREKTA: Paulina Górska
OKŁADKA: Anna Piwnicka
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek