Tam, gdzie kwitną cytryny - Tamigio Aurora - ebook + książka

Tam, gdzie kwitną cytryny ebook

Tamigio Aurora

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najgłośniejszy włoski debiut ostatnich lat!

Nagroda Io Donna 2023 Nagroda Bancarella 2024 Nagroda John Fante Opera Prima 2024

Jakie dziedzictwo otrzymujemy w darze od babek, matek i kobiet, które żyły przed nami?

Pierwszą z kobiet rodziny Maravigliów była Rosa. Urodziła się na początku XX wieku w maleńkiej wiosce w górach, a jej imię okazało się przepowiednią. W świecie mężczyzn, którym wszystko wolno, była niczym kwiat róży: uparta i wytrwała, a kiedy trzeba, potrafiła zaciekle się bronić. Gdy spotkała Sebastiana Quarantę, „jedynego mężczyznę na świecie, który nie miał pojęcia, jak się leje babę”, zdecydowała się uciec z domu. W nowym miejscu razem z mężem otworzyła osterię – lokal, który rozsławił ich na okoliczne wioski.

Tam, gdzie kwitną cytryny to wypełniona emocjami saga o życiu Rosy, jej córki oraz wnuczek. Selmy o dłoniach delikatnych jak wychodzące spod nich hafty, walecznej Patrizii, pięknej niczym gwiazda filmowa Lavinii i marzącej o studiach za granicą Marinelli. To także opowieść o mężczyznach, którzy okazali się najgorętszą miłością, największym wsparciem, najjaśniejszą nadzieją i najboleśniejszym rozczarowaniem.

Każda bohaterka powieści musi zmierzyć się ze światem, w którym kobiety grają drugoplanowe role. Mimo że ich życie okazuje się cierpkie niczym sycylijskie cytryny, potrafią docenić jego piękno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 594

Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kate310

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść
00
Tedzik

Z braku laku…

Nieźle się zapowiadała, ale zaczęła się rozsypywać gdzieś na setnej stronie. A potem równia pochyła i coraz większa żenada.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuIl co­gnome delle donne
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje na okładceRaw­pi­xel.com
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2023 Au­rora Ta­mi­gio Trans­la­tion ri­ghts ar­ran­ged thro­ugh Vicki Sa­tlow of The Agency srl
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6733-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Mo­jej matce, moim ciot­kom

i babce, po któ­rej odzie­dzi­czy­łam nos

M jak Ma­ra­vi­glia

Dziś jest wietrz­nie i desz­czowo.

Za­zwy­czaj w czerwcu jeź­dzi się już nad mo­rze i skro­bie sar­dynki, żeby wrzu­cić je póź­niej na grilla roz­pa­lo­nego na ta­ra­sie da­cho­wym. Dziś jed­nak le­piej nie wy­ściu­biać nosa z domu. Niebo jest cięż­kie jak be­ton, a chmury mkną w po­śpie­chu na sam kra­niec Ziemi. Na­kła­dają się na sie­bie war­stwami po­głę­bia­ją­cej się sza­ro­ści.

Selma jest w łóżku, leży już od dłuż­szego czasu.

Rosa przy­nosi jej po­si­łek: ro­sół z kury i mleko, je­dyne, co Selma jest w sta­nie prze­łknąć. Ja­kiś czas temu star­sza ko­bieta wbiła so­bie do głowy, że tylko i wy­łącz­nie ona bę­dzie go­to­wała dla córki. Już wcze­śniej ła­jała każ­dego, kto od­wa­żyłby się po­dejść bez po­zwo­le­nia do jej ema­lio­wa­nych garn­ków i noży o hisz­pań­skich ostrzach, strze­żo­nych pil­nie po­śród ku­chen­nych skar­bów jak me­dale za mę­stwo, te­raz jed­nak od­cho­dzi od zmy­słów za każ­dym ra­zem, gdy ktoś prze­su­nie jej pa­tel­nię na inny pal­nik czy za­mie­sza zupę. Spę­dza przy ku­chence dłu­gie go­dziny, wa­rząc sma­ko­wity bu­lion, tak de­li­katny, że pra­wie po­zba­wiony cha­rak­te­ry­stycz­nego za­pa­chu: je­dyną strawę do­brą na sła­biutki jak u wró­belka ape­tyt Selmy.

Sie­dząc przy łóżku na krze­śle z twar­dego drewna, Rosa przy­gląda się po­chli­pu­ją­cej wy­war córce i głę­boka zmarszczka dzieli jej czoło na pół.

– Dziecko dro­gie, już ja wiem, czemu ci nic przez gar­dło nie prze­cho­dzi. Bo jesz na le­żąco. Chrze­ści­jań­ski to zwy­czaj i obo­wią­zek spo­ży­wać obiad i ko­la­cję na sie­dząco, jak na­leży. Po­karm wcho­dzi i wy­cho­dzi wtedy naj­wła­ściw­szą drogą.

Zmu­sza ją do pod­cią­gnię­cia się do góry, po­maga oprzeć plecy o po­duszki. Selma pró­buje się wy­pro­sto­wać na łok­ciach, usztyw­nia barki, tak jak ka­zała jej na­uczy­cielka ha­ftu, gdy była jesz­cze małą dziew­czynką. W tej po­zy­cji jed­nak boli ją w piersi i każdy od­dech zmie­nia się w su­chy i prze­ry­wany świst. Je­dy­nym spo­so­bem na opa­no­wa­nie na­pa­dów kaszlu, wy­po­wie­dze­nie kilku zdań z rzędu jest po­zy­cja le­żąca, w któ­rej cię­żar jej ciała roz­kłada się na dolną część krę­go­słupa i nogi wy­cią­gnięte pła­sko przed sie­bie, a plecy oparte są o cztery duże po­duszki uło­żone jedna na dru­giej i się­ga­jące aż do szyi. Kiedy wraca jej od­dech, prze­łyka jesz­cze odro­binę bu­lionu. Do­piero wtedy Rosa od­pusz­cza i po­zwala jej w spo­koju za­jąć się ro­bótką. Sin­ger ku­rzy się w sa­lo­nie – od wielu ty­go­dni Selma nie wy­ściu­bia nosa na ze­wnątrz. Te­raz za­bija czas wy­łącz­nie ha­ftami. Córki przy­stają obok jej łóżka i na zmianę po­dają jej to tam­bo­rek, to ko­szyk z przy­bo­rami, to oku­lary. Pa­tri­zia, która ni­gdy nie po­tra­fiła usie­dzieć w miej­scu, wa­ruje pod to­a­letką matki, nie spusz­cza­jąc z niej ani na chwilę swo­ich czar­nych oczu. Ner­wowe spoj­rze­nie re­je­struje każdy jej ruch. Wy­star­czy lek­kie ski­nie­nie głowy, gdy na­pad kaszlu wresz­cie mija, i Pa­tri­zia na­tych­miast wrę­cza jej ro­bótkę: pełną za­wi­ja­sów błę­kitną li­terkę M wy­szy­waną je­dwabną ni­cią na bia­łej kan­wie. La­vi­nia ze swo­jego miej­sca na ma­te­racu, obok nóg matki, spo­gląda, jak mi­ga­jąca igiełka wy­zna­cza za­rys ele­ganc­kiego ini­cjału na tka­ni­nie.

– Dla­czego aku­rat M, mamo?

– Ga­moń je­steś czy co? Jak my­ślisz, dla­czego M? – od­po­wiada Pa­tri­zia, za­nim jesz­cze Selma zdąży otwo­rzyć usta, a La­vi­nia pio­ru­nuje ją mor­der­czym spoj­rze­niem. Je­śli sio­stra na­dal bę­dzie wy­zy­wała ją od ga­moni, to w końcu wszy­scy uznają, że na­prawdę jest głu­pia.

– Pa­tri, czy ktoś cię o coś py­tał? – od­cina się. – Za­wsze mu­sisz wtrą­cić swoje trzy gro­sze.

– Ko­niec tych py­skó­wek, jedna i druga. – Głos Rosy uci­sza wnuczki, pod­czas gdy Selma mu­ska pal­cami wierzch dłoni La­vi­nii, by po­pro­sić ją, żeby prze­wle­kła nitkę przez oczko igły. Le­kar­stwa spra­wiają, że słabo wi­dzi, mgli jej się od nich w oczach i na umy­śle.

Ura­żony gry­mas La­vi­nii ustę­puje mi­nie peł­nej sku­pie­nia.

Te­raz to Selma prze­rywa ci­szę.

– To haft do na­szy­cia na szkolny far­tu­szek two­jej sio­stry. Chcia­łam jej wy­szyć „Ma­ra­vi­glia” na kie­szonce, ale może wy­star­czą same ini­cjały. Swoją drogą, mamy od razu pierw­szą li­terę imie­nia, je­śliby się do­brze za­sta­no­wić. – Wska­zuje czub­kiem nosa na swoją naj­młod­szą córkę Ma­ri­nellę, a ta, wy­cią­gnięta w no­gach łóżka, pod­nosi ja­sno­włosą główkę znad kar­tek, na któ­rych ry­suje fale i za­wi­jasy czer­woną i nie­bie­ską kredką. Jest ni­ska i zaj­muje nie­wiele miej­sca na ma­te­racu – tak samo zresztą, jak i Selma; od wielu dni miesz­czą się tu wszyst­kie jak ko­cięta w ko­szyku.

Dzi­siej­szy dzień ma ko­lor przed­wczo­raj­szego mleka, biało-zie­lon­kawy. Selma leży w łóżku, ow­szem, ale ubrana jest jak do wyj­ścia: ma na so­bie czer­woną spód­nicę do ko­lan i fio­le­tową bluzkę – obie te barwy uwy­dat­niają tylko bla­dość jej skóry i spra­wiają, że wy­gląda jak kro­pla krwi na bia­łym prze­ście­ra­dle.

Póź­niej­szym po­po­łu­dniem od­kłada ro­bótkę na łóżko i oznaj­mia, że nie czuje się do­brze. Nie chce już po­pi­jać bu­lionu, nie ma ochoty na mleko. La­vi­nia zwilża tylko usta matki chu­s­teczką ha­fto­waną w mar­ga­retki. Pa­tri­zia ru­sza do te­le­fonu i dzwoni po le­ka­rza. Ta z có­rek, która za­wsze po­ru­sza się żwawo i ener­gicz­nie, te­raz zdaje się mieć ko­lana jak z waty, jak kiedy za dzie­ciaka szła ze szkoły pod wiatr, wal­cząc ze śnieżną za­wie­ru­chą. Gdy wraca do mat­czy­nej sy­pialni, nie znaj­duje w so­bie od­wagi, by po­dejść do łóżka. Przy­cup­nięta w ką­cie po­koju, spo­gląda na Selmę: na jej skroń opartą o po­duszkę, ko­smyki wło­sów przy­kle­jone do czoła, roz­pięty koł­nie­rzyk bluzki, dło­nie zło­żone na po­dołku, skrzy­żo­wane kostki obok miej­sca, w któ­rym sie­dzi Ma­ri­nella. Jesz­cze kilka mie­sięcy temu Selma ran­kiem wy­bie­rała się na targ, a po po­wro­cie za­my­kała się w po­koju, gdzie szyła i szyła bez końca; kła­dła się do łóżka do­piero po obie­dzie, gdy w domu pa­no­wał po­rzą­dek. Poza tymi chwi­lami Pa­tri­zia ni­gdy nie wi­działa, by matka po­zwa­lała so­bie na le­że­nie za dnia.

La­vi­nia na­wet nie my­śli, by pu­ścić jej rękę, a Selma mocno ści­ska dłoń córki.

– Mamo, po­móc ci się pod­nieść? Bę­dzie ci się le­piej od­dy­chało. Może tro­chę prze­wie­trzymy w po­koju, je­śli chcesz.

– Tak mi do­brze. Za­raz wszystko przej­dzie.

Rosa, sie­dząca po dru­giej stro­nie łóżka, wy­ciąga palce na po­ścieli, gła­dzi rękę wnuczki.

– Zo­staw ją w spo­koju.

La­vi­nia za­wsze i bez wy­jątku robi to, co każe jej babka, ale te­raz nie spusz­cza oczu z warg Selmy, cze­ka­jąc na każde moż­liwe ży­cze­nie matki, które mo­głoby wy­do­stać się z jej ust z chra­pli­wym od­de­chem. Ta się jed­nak nie po­ru­sza, na­wet gdy robi pod sie­bie siku.

– Gdzie Ma­ri­nella? – Selma resztką sił omiata wzro­kiem po­miesz­cze­nie. Jej naj­młod­sza córka sie­dzi te­raz, trzy­ma­jąc się kur­czowo gałki łóżka, plecy opiera o drew­nianą ramę. Twarz ma jak z ka­mie­nia.

– Ma­rine, chodź tu, troszkę bli­żej – wzywa ją La­vi­nia.

Ma­ri­nella po­słusz­nie się przy­suwa, ale Selma nie jest w sta­nie wy­su­nąć pal­ców z dłoni La­vi­nii i głasz­cze naj­młod­szą córkę wy­łącz­nie my­ślą.

– Za­wsze bądź grzeczna i słu­chaj swo­ich sióstr.

Zmie­nił się jej za­pach. Gdy jest już bli­sko, Ma­ri­nella wy­czuwa woń cze­goś nad­psu­tego do­cho­dzącą z piersi matki i mie­sza­jącą się z za­pa­chem ja­śminu, który Rosa za­zwy­czaj wkłada pod jej po­duszki.

Selma drży, a ra­zem z nią łóżko, su­fit, ściany i pod­łoga.

– Je­zus Ma­ria, trzę­sie­nie ziemi! – wy­krzy­kuje Rosa.

Pa­tri­zia pod­biega do Ma­ri­nelli i chwyta ją w ra­miona, by uchro­nić dziew­czynkę przed czym­kol­wiek, co mo­głoby się za­wa­lić, ru­nąć, przy­sy­pać ją i zra­nić; rzuca się na zie­mię i ra­zem z nią ukrywa się pod łóż­kiem. Ma­ri­nella za­ta­pia nos gdzieś po­mię­dzy szyję a oboj­czyk swej naj­star­szej sio­stry, nie ma za­miaru już ni­gdy wy­chy­lić się ze swo­jej kry­jówki.

La­vi­nia przy­lgnęła do ma­te­raca i ści­ska moc­niej dło­nie Selmy, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak wszystko w jej wnę­trzu roz­pada się na ka­wałki i cały ten gruz sy­pie się z góry na dół. Ona jed­nak tkwi w bez­ru­chu, za­mknięta w sple­cio­nych pal­cach matki. Na­wet gdyby chciała, nie wie­dzia­łaby, do­kąd ucie­kać.

Rosa na­po­tyka spoj­rze­nie swo­jej wnuczki i nad­sta­wia czuj­nie uszu spod upię­tych w wę­zeł wło­sów: na­słu­chuje ścian, da­chów, pod­łóg i serc dy­go­czą­cych przez mi­nutę tak długą, jak całe jej ży­cie. My­śli, że w grun­cie rze­czy nie by­łoby w tym nic złego, gdyby trzę­sie­nie ziemi zmio­tło je i za­brało ze sobą – wszyst­kie ra­zem, stło­czone przy jed­nym łóżku, bo naj­gor­sze, co może się wy­da­rzyć, to kiedy nie­które po­zo­stają przy ży­ciu, a inne nie.

I wtedy wszystko ustaje.

Jest 18 czerwca 1970 roku i Selma Qu­aranta umiera.

Dwa­dzie­ścia je­den lat, jak przy­jęła na­zwi­sko Ma­ra­vi­glia.

Rosa

1.

Prawo męż­czyzn

Oj­ciec Rosy, Pippo Ro­mito, za­wsze po­wta­rzał, że „w babę trzeba bić jak w dzwon, coby echo po­szło”. I bił, aż dźwię­czało, od­kąd Rosa była dość duża, by przyj­mo­wać ciosy – a tych nie szczę­dził ani córce, ani jej matce. Kiedy mama zmarła, przed­wcze­śnie, nie tylko przez cięgi, które jej spusz­czał, ale i roz­ma­ite bo­lączki, jak rów­nież sze­roko po­jęty nie­fart, do bi­cia po­zo­stała mu już je­dy­nie Rosa. Bra­cia też do­sta­wali, ow­szem, ale mniej; może dla­tego, że nie śmieli mu się sprze­ci­wiać, ale może też przez to, że byli męż­czy­znami i ja­koś mniej sami so­bie szko­dzili.

Któ­re­goś razu Rosa za­py­tała swo­jego brata Nina, jak to jest, że Pippo Ro­mito nie­ustan­nie ich leje, a ten od­po­wie­dział, że ta­kie jest już prawo męż­czyzn: oj­co­wie mó­wili, jak miało być, a obo­wiąz­kiem dzieci było ich słu­chać, aż do chwili, gdy chłopcy sami sta­wali się oj­cami, a dziew­częta poj­mo­wały, jak na­leży się za­cho­wy­wać. Tyle w kwe­stii wy­ja­śnień, które Rosa otrzy­mała od bądź co bądź mę­skiej czę­ści swo­jej ro­dziny. Pró­bo­wała rów­nież wy­py­ty­wać Cecca, swo­jego star­szego brata, ale od niego w od­po­wie­dzi do­stała tylko w twarz.

Je­den je­dyny raz Rosa za­dała py­ta­nie rów­nież swo­jemu panu ojcu. Cho­dziło o to, dla­czego nie może od czasu do czasu wyjść sama z domu jak bra­cia. Miała chęć ku­pić so­bie po mszy sma­żoną słodką cas­sa­tellę i zjeść ją, sie­dząc nad brze­giem stru­mie­nia, ze sto­pami za­nu­rzo­nymi w wo­dzie, spo­glą­da­jąc na so­ko­liki prze­la­tu­jące jej nad głową; wró­ci­łaby prze­cież wy­star­cza­jąco wcze­śnie, by zdą­żyć z przy­go­to­wa­niami do nie­dziel­nego obiadu – co do tego nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Pra­gnęła wy­łącz­nie za­czerp­nąć w płuca odro­biny wol­no­ści. Pippo Ro­mito ska­zał ją na ty­dzień w łóżku po tym, jak sprał Rosę pa­sem, tylko dla­tego, że przy­szło jej do głowy zwró­cić się do niego z tego typu wy­zna­niem.

– Do­pó­kim żyw i do­póki świat nie wy­wróci się na lewą stronę, to ja w tym domu wy­daję po­le­ce­nia, a ty słu­chasz. Nie na od­wrót. Do­tarło?

Spro­wa­dzono me­dyka, dok­tora Russa. Przy­był spraw­dzić, czy Rosa nie ma aby po­ła­ma­nych ko­ści. Za­su­ge­ro­wał po­je­nie jej mle­kiem i kar­mie­nie chle­bem i mio­dem, by po­móc dziew­czy­nie sta­nąć na nogi.

– Jedną córę ma­cie, pa­nie maj­strze. Dbać o dziew­czynę trzeba, wie­cie? Zo­ba­czy­cie jesz­cze, jak wam się Ro­sina na sta­rość przyda.

Były dwie rze­czy, które wpra­wiały Pippa Ro­mita we wście­kłość bar­dziej niż co­kol­wiek in­nego: to, gdy wy­obra­żał so­bie sie­bie jako starca, i to, gdy inni mó­wili mu, jak po­wi­nien zaj­mo­wać się swo­imi spra­wami. Poza tym w wieku trzy­na­stu lat Rosa za­częła już prze­ista­czać się w ko­bietę i ja­koś nie było mu w smak, że bada ją me­dyk – męż­czy­zna. A za­tem od­pra­wił dok­tora Russa trzema bu­tel­kami oliwy, ży­cze­niami wszyst­kiego do­brego i do wi­dze­nia. W jego miej­sce Pippo Ro­mito ścią­gnął do domu Ga­etanę Rizzo, którą wszy­scy prze­zy­wali Dok­tórką, bo po­tra­fiła ro­bić to, co le­ka­rze, a po­bie­rała opłatę w wy­so­ko­ści za­le­d­wie jed­nej bu­telki.

Rosa nie­raz wi­działa z da­leka, jak ko­bieta prze­cha­dza się po wsi z sze­le­stem ciem­nych spód­nic i po­wie­wa­ją­cych na wie­trze szali, z ró­żań­cami ko­ły­szą­cymi się pod czarną chu­stą za­sła­nia­jącą głowę i po­łowę twa­rzy. Lu­dzie ma­wiali, że jest cał­kiem łysa, że nie ma ma­łych pal­ców u rąk, że to cza­row­nica. Kiedy Rosa zo­ba­czyła po raz pierw­szy, jak Dok­tórka wcho­dzi do ich domu, pod­cią­gnęła prze­ście­ra­dło aż pod sam nos – spod po­ścieli wy­glą­dały tylko jej oczy śle­dzące ostroż­nie każdy ruch ko­biety w kuchni. Zda­wało się, że na­wet nie do­tyka sto­pami pod­łogi, jak gdyby mię­dzy kle­pi­skiem a spód­nicą była jesz­cze prze­rwa na dwa palce. Gdy sta­nęła przed Pip­pem Ro­mi­tem, dło­nią odzianą w rę­ka­wiczkę na­cią­gnęła chu­stę na twarz. Na czar­nej tka­ni­nie od­zna­czała się wy­pu­kłość czubka nosa i czoła. Nie pod­no­siła wzroku z ziemi. Każde po­le­ce­nie ojca Rosy przyj­mo­wała ze ski­nie­niem głowy, sama nic nie mó­wiąc; a może mó­wiła ci­cho i do Rosy le­żą­cej na łóżku nie do­cho­dził jej głos. Pippo Ro­mito za­ży­czył so­bie wy­raź­nie, by Dok­tórka trzy­mała gębę na kłódkę – biada jej, je­śli za­cznie roz­po­wia­dać we wsi o tym, co się dzieje za jego drzwiami. W za­mian za mil­cze­nie przy­obie­cał szczo­dre wy­na­gro­dze­nie za jej usługi. Dok­tórka mo­gła wcho­dzić i wy­cho­dzić, kiedy jej się po­do­bało, mo­gła brać swo­bod­nie jajka od kur z ogrodu oraz zie­le­ninę z grzą­dek, żeby szy­ko­wać ma­ści i wy­wary, które na­le­żało po­da­wać Ro­sie. Za­zna­czył, że bę­dzie jej pła­cił pod wa­run­kiem, że przed wyj­ściem po­ścieli łóżka, za­mie­cie pod­łogę i zo­stawi coś go­to­wego do zje­dze­nia.

Kiedy Dok­tórka po raz pierw­szy po­de­szła do jej łóżka, Rosa cała się trzę­sła. Bra­cia ostrze­gali ją, że ko­szy­czek wiedźmy pe­łen jest pi­ja­wek cze­ka­ją­cych tylko, by łap­czy­wie wpić się w jej skórę i wy­cią­gnąć z niej nie tylko sińce, ale i całą krew, którą miała w ciele. Dok­tórka zsu­nęła z niej prze­ście­ra­dło, a Rosa już szy­ko­wała zęby i pa­zury, żeby tylko nie dać so­bie przy­sta­wić tych krwio­żer­czych be­stii; jed­nak cała jej zu­chwa­łość ulot­niła się w chwili, gdy Dok­tórka opu­ściła czarną chu­stę i Rosa uj­rzała jej twarz – ani starą, ani młodą, o oliw­ko­wej ce­rze, ko­ściach po­licz­ko­wych wy­dat­nych jak po­ma­rań­cze i o ciem­nych oczach. Jed­nym sło­wem była to twarz ko­biety, a nie wiedźmy. W do­datku miała włosy, i to nie­mało, spla­tała je w war­kocz się­ga­jący jej do pasa. A pod całą tą plą­ta­niną szali, którą Dok­tórka z sie­bie ścią­gnęła, żeby wy­god­niej było jej się krzą­tać wo­kół Rosy, skry­wała ener­giczne, krzep­kie ciało.

Prawdą było jed­nak, że bra­ko­wało jej ma­łych pal­ców u rąk.

– Usiądź.

Rosa wrza­snęła, gdy Dok­tórka jed­nym moc­nym ru­chem na­sta­wiła jej zwich­nięty bark. W wi­kli­no­wym ko­szyku nie miała pi­ja­wek ani owa­dów, ale czy­ste ba­weł­niane szmatki i ma­zi­dła z ziół. Umyła i opa­trzyła jej nie­za­bliź­nione jesz­cze rany i wtarła sma­ro­wi­dła w si­niaki.

– Na­stęp­nym ra­zem, jak ci ociec bę­dzie spusz­czał cięgi, to od­wróć się ple­cami i za­kryj twarz. Wy­star­czy jedna szrama i nikt się na cie­bie nie po­ła­komi. Słu­chaj się mnie, je­śli chcesz so­bie zna­leźć męża.

Od tam­tego dnia Dok­tórka wra­cała do nich jesz­cze wiele razy, choć z cza­sem zde­cy­do­wa­nie rzad­sze były sy­tu­acje, kiedy ciężka ręka Pippa Ro­mita ska­zy­wała Rosę na przy­mu­sowe le­że­nie w łóżku. Co­raz bar­dziej się sta­rzał i mi­zer­niał, pod­czas gdy jego córka wy­ra­stała na smu­kłą i zwinną jak jasz­czurka dziew­czynę i na­prawdę bez więk­szego wy­siłku uda­wało jej się umy­kać przed oj­cow­skimi za­pę­dami. Cza­sem jed­nak da­wała mu się sprać. W prze­ciw­nym ra­zie Pippo Ro­mito nie miałby na kim się wy­żyć i wy­ży­wał się na ku­rach za cha­łupą albo na me­blach roz­trza­ski­wa­nych w drobny mak. Wy­cho­dzili na tym jesz­cze go­rzej, bo koń­czyło się to tak, że nie mieli na czym sie­dzieć ani czego do garnka wło­żyć. Pod­czas jed­nej z do­mo­wych bi­tew Rosa po­śli­zgnęła się i upa­dła twa­rzą na zie­mię, a roz­cięty łuk brwiowy krwa­wił jej tak, że ze­mdlała, i oj­ciec po­słał Cecca – bie­giem! – po Dok­tórkę. Żeby za­mknąć krwa­wiącą ranę, ko­bieta użyła mik­stury z do­dat­kiem ro­śliny zwa­nej kwia­tem Matki Bo­żej wy­mie­sza­nej z biał­kiem jaja; a żeby ocu­cić dziew­czynę nie­przy­tomną po ude­rze­niu w głowę, dmuch­nęła jej w nos mie­szanką pie­przu i ka­dzi­dła. Rosa, która zdą­żyła się już po­znać na umie­jęt­no­ściach Dok­tórki w za­kre­sie ta­mo­wa­nia krwi, ła­go­dze­nia opu­chli­zny i za­bliź­nia­nia roz­cię­tej skóry, wy­bu­dziła się z omdle­nia pełna py­tań. Wska­zy­wała na po­jem­niczki w ko­szyku i py­tała jak na­jęta: „Do czego to służy?”, „A tego jak uży­wa­cie?”, „A tamto skąd wzię­li­ście?”. Dok­tórka od­po­wia­dała jej z fa­cho­wo­ścią uczo­nej z praw­dzi­wego zda­rze­nia – czy to z sym­pa­tii do Rosy, czy dla­tego, że znu­dziło jej się być je­dyną wiedźmą we wsi.

Po ja­kimś cza­sie Rosa była w sta­nie przy­go­to­wać sa­mo­dziel­nie więk­szość lecz­ni­czych sma­ro­wi­deł, które po­mo­gły jej sa­mej dojść do zdro­wia. Ko­per, ty­mia­nek i cy­tryna na opu­chli­znę i sińce; nocne okłady z gliny, żeby ulżyć w bólu ko­ści. Wie­działa też, że na­par z anyżu po­maga na ból brzu­cha, a woda z ziem­nia­ków na luźne stolce; a jej bra­cia, obaj cier­piący na żo­łą­dek, do­ce­niali jej wie­dzę. Jed­nak tym, co na do­bre od­mie­niło jej ży­cie, było od­kry­cie ko­rze­nia wa­le­riany. Mie­szała go z ziar­nami maku i szy­ko­wała z niego na­par, który nada­wał mię­snym bu­lio­nom do­sko­nały aro­mat i spra­wiał, że Pippo Ro­mito spał po nim jak su­seł.

Rosa ni­gdy nie do­wie­działa się ni­czego na te­mat ży­cia Dok­tórki; zdo­była się je­dy­nie na od­wagę, by po­pro­sić o przy­ucze­nie w za­kre­sie ziół, ni­gdy jed­nak nie za­py­tała, gdzie ko­bieta sy­pia, czy miała dzieci, po kim nosi ża­łobę, z czego żyła, kiedy nikt nie pro­sił jej do cho­rych. Je­sie­nią 1922 roku to Dok­tórka się roz­cho­ro­wała. Dok­tor Russo nie chciał do niej przyjść z wi­zytą i tak, po ty­go­dniu wy­so­kiej go­rączki, z mig­dał­kami opuch­nię­tymi jak ar­buzy i płu­cami, które zda­wały się pło­nąć ży­wym ogniem, zmarła sama jak pies. Ksiądz pro­boszcz nie ze­zwo­lił na ostatni sa­kra­ment. Dok­tórkę pod­nie­śli tylko ze sło­mia­nego po­sła­nia, a że już była ubrana na czarno, to po­cho­wali ją tak jak zna­leźli – za gra­ni­cami wsi, przy dę­bo­wym la­sku. Kiedy Rosa do­wie­działa się o jej śmierci, uplo­tła dla niej krzyż z su­chych wi­tek.

Przez ja­kiś czas nie pró­bo­wała już wa­rzyć mik­stur i ucie­rać po­mad. Zbyt wiele miała na gło­wie: po­mi­ja­jąc sprzą­ta­nie, go­to­wa­nie i cho­dze­nie na targ, jej za­da­niem było no­sze­nie cięż­kich wia­der wody ze stru­mie­nia. Kiedy do­cie­rała przed cha­łupę z ple­cami wy­krzy­wio­nymi od wy­siłku i dłońmi po­zna­czo­nymi od uchwy­tów, obaj jej bra­cia za­no­sili się od śmie­chu.

– Tylko jedno wia­derko na­raz nie­siesz, Rosa? Tym to chyba so­bie co naj­wy­żej ja­gódki pod­le­jemy – ma­wiał Cecco.

– Mo­gli­śmy wziąć so­bie osła, le­piej by­śmy na tym wy­szli – wtó­ro­wał mu Nino.

We wsi no­sze­niem wody zaj­mo­wały się ko­biety. Jedna stara wdowa, Cecca Ku­ter­noga, zwana tak przez swój ko­ślawy chód, mi­trę­żyła cały dzień na tej ope­ra­cji. W końcu Rosa, zmę­czona tym co­dzien­nym wi­do­kiem, któ­re­goś dnia wstała skoro świt i za­nim jesz­cze zdą­żyła zła­pać za wła­sne dzbany, przy­nio­sła do cha­łupy Ku­ter­nogi trzy pełne wia­dra. Wdowa pra­wie za­częła szlo­chać z wdzięcz­no­ści, bo choć uro­dziła czte­rech sy­nów, to trzech po­marło jej od cho­rób, a czwarty zgi­nął w bi­twie nad rzeką Piave. A có­rek nie miała. To­też czu­jąc się zo­bo­wią­zana wzglę­dem Rosy, gdy ta przy­no­siła jej wodę do domu, da­wała jej w za­mian mo­netę dwu­li­rową z wi­ze­run­kiem króla na re­wer­sie. Gdy Rosa po raz pierw­szy miała w dłoni praw­dziwe pie­nią­dze, o mało nie ze­mdlała z po­ru­sze­nia. Opa­no­wała się jed­nak, oka­zu­jąc na­le­żyty sza­cu­nek.

– Nie mogę tego przy­jąć, pani Cecco.

Wdowa za­ci­snęła jej palce na mo­ne­cie.

– Weź je, dziecko, bo ci się na­leżą. I nie daj ich so­bie wy­kraść bra­ciom.

Rosa ru­szyła ze swo­jej wio­ski pie­chotą aż do ko­lej­nego sioła, i jesz­cze na­stęp­nego, tam, gdzie nikt jej już nie znał. Szła, jak pro­wa­dził ją nos wę­szący aro­mat świeżo upie­czo­nego chleba, kru­chego cia­sta i sma­żo­nych sa­kie­wek z ri­cottą. Za dwa liry od Cekki Ku­ter­nogi ku­piła so­bie cas­sa­tellę i roz­ko­szo­wała się nią, prze­cha­dza­jąc się jak kot nad brze­giem stru­mie­nia. Od­ry­wała zę­bami małe kęsy i ob­li­zy­wała usta.

W wieku lat szes­na­stu Rosa po­znała Se­ba­stiana Qu­arantę. Była wio­sna 1925 roku. Rol­nicy ścią­gali w do­liny ze wsi roz­sia­nych na zbo­czach góry, spro­wa­dzali zwie­rzęta, zwo­zili sery i wa­rzywa na sprze­daż. Ba­stiano przy­je­chał na wo­zie peł­nym bo­twiny, en­dy­wii, fa­solki szpa­ra­go­wej i roz­ma­itych sa­łat. Cią­gnęły go dwa osły, tak stare, że wy­glą­dały, jakby w każ­dej chwili mo­gły wy­cią­gnąć ko­pyta. Choć na gło­wie miał sło­miany ka­pe­lusz z opa­da­ją­cym ron­dem i chłop­skie ła­chy na grzbie­cie, nie spra­wiał wra­że­nia jed­nego z tych gór­skich tę­pa­ków. Był szczu­pły, miał dłu­gie nogi i ręce o smu­kłych pal­cach. Twarz o ostrych ry­sach i spi­cza­sty orli nos zda­wały się wy­rzeź­bione w pniu pla­tana, i choć nie­spo­dzie­wany był to wi­dok w tak asce­tycz­nym ob­li­czu, to jego oczy, wiel­kie, czarne i błysz­czące, przy­wo­dziły na myśl oczy sta­rych koni. Twarz zda­wał się mieć za­sty­głą w gry­ma­sie me­lan­cho­lii, ale tuż pod skórą był we­soły jak świerszcz: kiedy mi­jał grupki dzieci, wy­gwiz­dy­wał im me­lo­dyjki na źdźble trawy, na któ­rym po­tra­fił grać jak na har­mo­nijce – na­cią­gał je przed ustami i dął. Dzieci śmiały się na to jego świ­sta­nie i żar­to­bliwe pru­ka­nie ustami, ko­biety prze­cho­dzące przed jego wo­zem pro­mien­nie się uśmie­chały.

Gdy targ do­biegł końca, ra­zem ze swo­imi sta­rymi osłami Se­ba­stiano Qu­aranta za­brał ze sobą rów­nież Rosę. Ja­kim cu­dem się ze sobą ze­szli, tego nie wie­dział nikt. Więk­szość lu­dzi we wsi na­wet nie wi­działa, żeby roz­ma­wiali. Inni twier­dzili, że córka Pippa Ro­mita nie mo­gła się do­cze­kać chwili, by chla­snąć ojca na od­lew, i że so­bie na to za­słu­żył, bo gło­dził dziew­czynę i ka­to­wał ją przez całe jej ży­cie. Tak czy siak, Pippo Ro­mito wpadł w szał i za­czął szu­kać Rosy jak na­wie­dzony, ra­zem z Cek­kiem i Ni­nem prze­mie­rza­jąc zbo­cze góry wzdłuż i wszerz. Ale ani tam, ani w do­li­nie nie zna­leźli ni­kogo, kto po­wie­działby mu, gdzie znaj­duje się jego córka.

To Rosa wpa­dła na po­mysł ucieczki. Se­ba­stiano chciał przed­sta­wić się ro­dzi­nie, po­pro­sić ją o rękę jak na­leży i po­ślu­bić w ko­ściele w swo­jej wio­sce. Je­śli Rosa by so­bie tego za­ży­czyła, mo­gli się prze­pro­wa­dzić i za­miesz­kać bli­sko cha­łupy jej ojca. Ale ona chciała tylko uciec, nic poza tym. Dłu­gie ja­sne ko­smyki za­cho­dziły jej na brew, którą Dok­tórka zło­żyła do kupy z po­mocą kwiatu Matki Bo­żej, ale bli­zna na­dal była wi­doczna.

– Pan oj­ciec ro­bił ze mną, co mu się żyw­nie po­do­bało. Nie ma po­trzeby, żeby i to­bie gębę roz­kwa­sił.

Ba­stiano za­pew­nił ją, że się nie boi, że ma strzelbę na śrut i po­trafi się nią po­słu­gi­wać. Rosa nie chciała na­wet tego słu­chać, a je­śli już miała być szczera, to nie po­tra­fiła go so­bie wy­obra­zić z bro­nią w ręku. I tak ucie­kli, ucie­kli ra­zem. Naj­prost­szym dla Ba­stiana roz­wią­za­niem by­łoby za­brać Rosę pro­sto do sie­bie, do domu wy­soko w gó­rach. Na wo­zie do­tar­liby tam w je­den dzień, a on miał na miej­scu tro­chę ziemi na wła­sność i małą cha­łupę. Oko­liczni miesz­kańcy da­rzyli go sza­cun­kiem. Rosa jed­nak już wkrótce miała się prze­ko­nać, że Ba­stiano ni­gdy nie po­stę­po­wał tak, jak ocze­ki­wa­liby po nim inni, na­wet je­śli miałby się po­my­lić i śmiać się póź­niej z sie­bie sa­mego, za­wsze wy­bie­rał to, co pod­po­wia­dała mu głowa, a nie to, co naj­ła­twiej­sze. Już on wie­dział, że przy­wie­zie Rosę do swo­jego domu jako żonę, a nie dziew­czy­neczkę, co ją po­rwał ojcu w do­li­nie.

Przy dro­dze pną­cej się co­raz wy­żej i wy­żej przez wio­ski znaj­do­wał się ko­ściół – na wschod­nim stoku góry, po­śród łąki upstrzo­nej po­lnym kwie­ciem. Se­ba­stiano i Rosa do­tarli tam po kilku go­dzi­nach na wo­zie, a wy­je­chali za­raz po za­cho­dzie słońca. Ko­ściół był ma­leńki, pod we­zwa­niem Świę­tego Hie­ro­nima; za­trzy­my­wali się przy nim wy­łącz­nie chłopi z gór w dro­dze po­wrot­nej z do­lin, by wy­znać grze­chy po­peł­nione na targu. Wy­bu­do­wany był z bia­łego ka­mie­nia, z wą­ską i strze­li­stą fa­sadą ozdo­bioną okrą­głą ro­zetą i dwoma za­wi­ja­sami wzdłuż bocz­nych kra­wę­dzi. Na noc drzwi wej­ściowe za­my­kano cięż­kim łań­cu­chem. Ba­stiano za­pro­po­no­wał, żeby spali na wo­zie, a z sa­mego rana po­pro­szą księ­dza pro­bosz­cza, aby dał im ślub.

Noc spę­dzili, le­żąc na twar­dym drew­nie, ale żadne z nich nie spało. Se­ba­stiano wpa­try­wał się w Rosę, a ta nie zdo­łała po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– Czy ty za­wsze ro­bisz ta­kie wiel­kie oczy?

– Nie za­wsze. Za­leży, na co pa­trzę.

Tam­tej nocy pod­jęła de­cy­zję: albo spę­dzi resztę ży­cia u boku Se­ba­stiana Qu­aranty, albo umrze.

Ksiądz pro­boszcz po­bło­go­sła­wił im na­stęp­nego dnia z rana przed ob­li­czem Świę­tego Hie­ro­nima, nie za­da­jąc py­tań, gdyż był z na­tury czło­wie­kiem mil­kli­wym, oraz dla­tego, że Ba­stiano ofia­ro­wał na rzecz ko­ścioła sporą część swo­ich zy­sków z targu. Na świad­ków wzięli so­bie go­spo­dy­nię, co ro­biła u księ­dza pro­bosz­cza, oraz wra­ca­ją­cego aku­rat z pa­stwi­ska po­ga­nia­cza by­dła. Ce­re­mo­nia od­była się 15 czerwca 1925 roku. Rosa była pewna, że jej oj­ciec i bra­cia każą jej za to za­pła­cić, wcze­śniej czy póź­niej. Ale nikt ni­gdy nie za­żą­dał jej zwrotu. Prze­nio­sła się do San Remo a Ca­stel­lazzo, gdzie Ba­stiano miał swoją zie­mię. Po la­tach do­wie­działa się, że jej brat Nino zgi­nął przy­gnie­ciony przez wóz, a Cecco wy­emi­gro­wał do Ame­ryki. Pippo Ro­mito ni­gdy wię­cej nie pró­bo­wał jej szu­kać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki