Szwedzki kryminał - Eugeniusz Dębski, Beata Dębska - ebook

Szwedzki kryminał ebook

Eugeniusz Dębski, Beata Dębska

4,7

Opis

Trzeci tom cyklu kryminalnego o byłym gliniarzu Tomaszu Winklerze

Usunięty ze służby za przestępstwo, którego nie popełnił, Tomasz Winkler dzisiaj bierze sprawy, z jakimi lepiej nie iść na policję. Jeśli masz kłopoty i nikt inny nie potrafi ci pomóc – możesz go wynająć. A przynajmniej spróbować...

Z zakładu psychiatrycznego w Krowieńcu ucieka niebezpieczny psychopata Adam „Psychoza” Mateńczuk. Skazano go za morderstwo dziecka, ale Psychoza ma sekret – ofiar było więcej. I nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby nie chwila słabości w towarzystwie współwięźnia. Ci, którzy poznali sekret Mateńczuka, muszą teraz zginąć. Problem w tym, że na liście do odstrzału znajduje się wrocławski detektyw Tomek Winkler.

Aby przeżyć, Winkler będzie musiał rozplątać zagadkę pogmatwanej przeszłości – i tożsamości – Mateńczuka. Kim jest jego prześladowca i co tak naprawdę wydarzyło się lata temu w szeregach tajemniczej dolnośląskiej sekty? Odpowiedzi ciągle się wymykają, a pętla zaciska. Psychoza nie cofnie się przed niczym, a jeśli będzie musiał, skrzywdzi tych, na których Winklerowi najbardziej zależy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
5
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Jola Gomółka

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Opracowanie graficzne i skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

Copyright © Agora SA, 2021

Copyright © Beata Dębska & Eugeniusz Dębski, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-268-3731-9

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ 1

– Tomasz? Dlaczego... Nigdy tak nie siedziałeś?

Winkler nie to, żeby poderwał się gwałtownie, ale dość szybko zdjął nogi z biurka i splótł palce na karku. Nie odwracał się do drzwi, widział Romę w szkle oldskulowej biblioteczki. Poza tym od kilku sekund słyszał zbliżające się kroki babci na skrzypiących deskach.

– Ja, Romciu, jestem elastyczny i zmienny. Jak kobie...

– Byś poszedł na zakupy.

– Zakupy przereklamowane! – zawołał w przestrzeń przed sobą.

Musiał się przekomarzać, jeśli nie chciał, żeby zaniepokojona ugodowością babcia wparowała do pokoju z termometrem i kubkiem wrzącej herbaty z malinami.

– Tomasz, nie denerwuj mnie. Wyglądasz jak kostucha na chorągwi, sąsiedzi myślą, że przepijam wszystkie pieniądze! – Ruszyła do swojego pokoju.

– Chyba ja? – krzyknął.

– Nie, ciebie mają za porządnego człowieka, nie to co mnie. Dlatego, jeśli szanujesz swoją babkę, idź i kup spożywkę, niech widzą twoje toboły!

O, i o to przede wszystkim chodzi! Romcia uważa, że się staczam, zrozpaczony i pogrążony w żałobie. A ja... Cóż, jestem zrozpaczony i wkurwiony, ale czy w żałobie?

Nie miał ochoty ulegać szantażowi, wolał na użytek babci poudawać, że nad czymś pracuje. Wysunął spod blatu biurka półkę z klawiaturą i stuknął w klawisz z oznaczeniem WWW. Ekran nie zareagował, rozległ się natomiast przeciągły pisk, Winkler nazywał taki „systemowym” – dla niego oznaczał nie wiadomo co, czyli przekraczał jego zdolności informatyczne.

Wyszarpnął klawiaturę z półeczki pod biurkiem, odwrócił i wyjął baterie, włożył dwa nowe paluszki, sprawdził. Nic.

– No, kuuuurde...

Wykonał jeszcze kilka rytualnych manewrów: wyjął dongiel, wyłączył komp, włączył, włożył łącznik myszy do gniazda. Nic się nie zmieniło. Klawiatura pozostała martwa.

Wzywanie fachowca nie miało większego sensu, wizyta kosztuje pięć dyszek, za tyle będą dwie klawiatury.

Nagle poczuł, że to jednak dobry pomysł: wyskoczyć na zakupy, a przy okazji do Galerii Borek i zafundować sobie nową klawiaturę, może i nową myszkę.

I podkładkę?! Może jakiegoś ładownego pendrive’a? Tak, facet musi co jakiś czas kupić sobie nową zabawkę, starą łopatką źle się robi babki!

– Idę jednak! – zawołał przez ramię.

Kątem oka odnotował pomykający do fotela cień babci, która wciąż czekała na wynik pertraktacji z wnukiem. Teraz, zadowolona, rzuciła się do zawziętego oglądania rewolucji w odnowionych wedle gustu Gwiazdy prowincjonalnych knajpach. Kiedyś obiecał sobie, że wpakuje do GPS-a kilka namiarów i na własnej skórze sprawdzi głębokość i trwałość zmian. Tylko że nigdy nie dotrwał do momentu, w którym padały koordynaty.

Czyli do początku.

* * *

Zakupy w Biedrze poszły gładko, ani pora nie była konfliktowa, ani nie szukał konkretnego rocznika wśród polecanych przez somelierów win. Zastanawiał się, co prawda, ale tylko chwilę, nad płynem do spryskiwaczy. W końcu pokonał lenistwo i wyszarpnął pięciolitrowy kanister ze sztapla. Z torbą w drugiej ręce wyszedł. Kluczyki do wozu szczęśliwie miał w kieszeni bluzy. Skierował się do samochodu, wypełnił zbiornik zielonkawą berbeluchą, kanister zakręcił mocno i postawił za swoim fotelem.

Teraz galeria.

Skręcił w Oporowską i wolno poturlał się w kierunku Stalowej. Przed zjazdem w podwórza, rzucił okiem w prawo, żeby nie podstawić boku jakiemuś cwaniakowi z wizytówką lakiernika za owiewką.

Na środku ulicy stała para. On – metr osiemdziesiąt, w trochę obciachowym jak na centrum miasta kamuflażu Duck Hunter – pokazywał dziewczynie w chińskim moro jakąś funkcję na zegarku wielkości okrętowej busoli. Dziewczyna – krótko obcięta, z oszukanymi plug tunelami w uszach – pochylała się nad tarczą, ale co i rusz zerkała na swojego przewodnika. Mógł jej powiedzieć, że geograficzną północ można zamknąć w kasetce do jutra, i uwierzyłaby...

Glany, kamuflaż, chłopacka czupryna...

Winkler poczuł nagle, że w samochodzie panuje duchota z upałem pospołu, wcisnął jednocześnie pedał gazu i dźwigienkę szyby. Do wnętrza wpadło trochę świeżego powietrza.

I czekająca od miesięcy na realizację decyzja.

Do skrzyżowania ze Stalową dojechał zgodnie przepisami, ale tam zamiast skręcić w lewo do marketu, zawinął w prawo i przyspieszył. Teraz już ryzykował mandat, ale jadąc przepisowo, ryzykował coś gorszego: wahanie, potem zaś zmianę planu. A miał pewność, że czas już jest najwyższy, i decyzja może nawet przenoszona.

O tej porze dojazd na Pracze nie sprawiał problemów, i to nie korki były powodem odkładania tygodniami tej wyprawy. Tomasz czuł, że pieką go uszy, wiedział, że nie zmieniły koloru, ale i tak odruchowo zerknął w lusterko.

Dobrze. Tak trzeba.

„Odwlekać – mawiał zastępujący dowódcę plutonu sierżant Sareta – można nawlekanie igły, ale jak spodnie pękły, to już mus!”

Mus!

Przejechał wolno obok starego magazynu, który po remoncie i adaptacji służył jako sala do ćwiczeń, zaopatrzona w podstawowy sprzęt w wystarczającej liczbie i jakości. Okna były ciemne, a przed drzwiami walała się nadgnieciona puszka po tigerze.

Czyli Iwy tu nie ma.

Skręcił na skrzyżowaniu, podjechał pod dom.

Okno w kuchni otwarte na oścież, w livingu – uchylone. Zaparkował na podjeździe i markując spokój, wysiadł. Trzasnął drzwiami, miał nadzieję, że borderka Iwy, Zgaga, rozpozna dźwięk, ale rozczarowała go cisza.

Położył rękę na furtce, właściwie chwycił się jej, żeby nie dopuścić do odwrotu. Zostało to wynagrodzone: po chwili usłyszał śmiech pani domu dochodzący od strony ogrodu i pojedyncze szczeknięcie, a potem całą sekwencję radosnego ujadania. Ktoś tu jednak o nim pamiętał!

Ucieszył się, podniósł rękę, by zadzwonić, ale nagle poczuł, że potrząsa głową – choć wcale tak nie było, potrząsał w myślach – więc tylko wystukał kod domofonu.

Bramka szczęknęła, a Zgaga, widocznie usłyszawszy gong w mieszkaniu, wyrzuciła z siebie całą serię przechodzących w przeciągłe ujadanie szczeków, coraz głośniejszych, w miarę jak pędziła wzdłuż bocznej ściany do furtki. Dopadła jej i zaczęła podskakiwać, majtając zabawnie uszami.

Zza rogu wyszła Iwa i jakby się potknęła, ale Winkler uznał, że raczej próbowała ukryć zaskoczenie czy może zmieszanie. Boleśnie zassało go w zlodowaciałych trzewiach: Iwa unosi brwi na jego widok?

A czego oczekiwałeś? Po Polanicy? Po siedmiu miesiącach sporadycznych, nieudacznych kontaktów?

Uśmiechnął się, dbając, by nie wyglądało to fałszywie, nieśmiało ani też – hardo. To miał być normalny uśmiech, ale czy się udało?

– Cześć! – powiedziała, maszerując w kierunku furtki.

– Ja też Cześ! – rzucił ich stary powitalny greps, zużyty jak znaleziony na strychu, koślawy i podpleśniały but marki Relaks.

Iwa otworzyła furtkę, odsunęła się, z jednej strony wpuszczając Tomasza, z drugiej – pozostawiając mu pole do działania.

Zrobił dwa kroki, pochylił się lekko i pocałował ją w policzek. Wydawało mu się, że Iwa zadrżała, może tylko drgnęła, a może wcale nie?

– Chodź do ogrodu – rzuciła, trochę niepotrzebnie, bo przecież już wiedział, że rezyduje na tarasie.

Dwa miesiące temu podest dorobił się dachu i stał się ulubionym miejscem relaksu gospodyni. Z powodów oczywistych Winkler widział go, jak na razie, tylko na zdjęciach. I to w telefonie Romci.

Na pewno w użyciu był kupiony miesiąc temu brazylijski hamak, do tego stabilny stoliczek z kieliszkiem białego i czytnik z pięcioma równolegle czytanymi książkami. Ruszył w stronę niewielkiej pergoli z dorodnym już milinem, niemal potknął się, widząc siedzącego, a właściwie bujającego się leniwie w hamaku nieprzyjemnego typa! Facet około pięćdziesiątki, ale zadbany, szczupły i mocno opalony, co podkreślało siwiznę na skroniach.

Szlag! Przypomina Redforda, ale nie szczyla ani tego już mocno w sile wieku czy bezwieku, tylko, kurwa, tego w najlepszej formie Redforda!

Winkler przystanął, prawie zrobił krok w tył, podświadomie chcąc się wycofać. Poczuł się bardzo nieswojo, nawet się chyba zaczerwienił. W brzuchu nie hasały mu motyle, raczej pająki. Na całego.

Iwa wyprzedziła Winklera i zatrzymała się na ziemi niczyjej, między typem i Tomaszem.

– Poznajcie się – przerwała chwilę niezręcznej już ciszy. – Tomek Winkler, mój wieloletni przyjaciel, a to Marek Zadara. Znajomy.

Redford wyplątał się z hamaka, odstawiając kieliszek białego wina, wyciągnął dłoń, okraszając przywitanie promiennym, sympatycznym uśmiechem. Tomasz uścisnął tę dłoń, starając się, żeby uścisk był silny i zdecydowanie komunikował typowi „goń się!”. Chciał też odwzajemnić uśmiech, żeby nie zdradzić emocji, ale udało mu się przywołać tylko ten numer osiem, czyli trwające sekundy uniesienie kącików ust, które opadły zaraz z siłą pokrywy studzienki kanalizacyjnej.

– Wiele o tobie słyszałem – wyszczerzył się jeszcze bardziej Zadara. – Jesteś podobno świetnym detektywem.

– A ja o tobie bardzo niewiele. Właściwie to nic a nic.

Zadara otworzył usta, ale Iwa wyczuła, że trzeba przerwać to obwąchiwanie się wyżła z seterem. Zaraz zaczną tu znaczyć teren.

– Siadaj, Tomek. Czego się napijesz?

– Dzięki, nic nie mogę, samochód. Wpadłem na moment, w drodze do klienta, tak tylko... taras zobaczyć. – Rozejrzał się niczym kupiec na działkę i dom. – Nieźle wyszło, jeszcze trochę roślin i będzie miło. – Pokiwał głową z uznaniem. – Spadam, umówiony jestem.

– Do klienta? – Iwa szczerze się zainteresowała. – Coś nowego?

– Być może. – Winkler podarował jej przelotny uśmiech. – Odezwę się.

Chciał jak najszybciej zniknąć, zrobiło mu się niedobrze, emocje były silniejsze, niżby to sobie kiedykolwiek wyobraził. Pomachał w stronę Iwy i Zadary, poczochrał Zgagę i w niezręcznej ciszy ruszył do samochodu.

– Trafię, Iwcia – rzucił, chcąc uniknąć odprowadzania.

Nie odezwała się, stała nieruchomo, ale w jakimś napięciu. Zadara coś bąknął, na tyle jednak cicho, że Winkler nawet nie odpowiedział. Nawet Zgaga milczała.

Po pięciu sekundach, odprowadzony przez Zgagę, znalazł się za furtką, wskoczył do wozu i szybko, ale unikając podejrzenia o ucieczkę, ruszył. Przez minutę czy dwie jechał przed siebie, właściwie nie wiedząc dokąd.

Skręcił w pierwszą ulicę w lewo, zatrzymał się i drżącą ręką wyjął papierosy. Zapalił, zaciągnął się kilka razy.

Wyszedł z auta, z komory wypełnionej obłokiem tytoniowego dymu, pewnie dlatego po pierwszym oddechu buchnęło słodkim zapachem przekwitającego bzu...

* * *

Parking przed Galerią Borek był jeszcze pustawy, praca miała skończyć się za dwie godziny, wtedy rzesze łakomych na weekend prekariuszy i korpofilów runą do sklepu po wodę, wódę, pieczywo, białko zwierzęce, przetworzone i mrożone. Generalnie – weekendowe zakupy.

Winkler przeszedł przez frontowe drzwi automatyczne, cudownie naprawiane po sezonie zimowym, w którym zawsze ulegają kilkumiesięcznej awarii. Ruszył w kierunku schodów, klawiatury były piętro wyżej. Po wizycie u Iwy stracił wprawdzie doszczętnie ochotę na shopping, ale konfrontacja z Romcią, która ani chybi w pięć sekund wyczuje, że coś nie gra, wydawała się jeszcze mniej atrakcyjna. Zresztą, co lepszego miał do roboty. Szukać Zadary w internetach?

Powiem, że mnie tyle nie było, bo szukałem po całym Wrocławiu odpowiedniego sprzętu. Trzeba tylko kupić klawiaturę w opcji full wypas...

Skierował się do leniwie toczących się pod górkę schodów, dwa kroki dalej z prawej wyskoczył jakiś niski facet z parairokezem na głowie. Włosy nad uszami miał wygolone, co odsłaniało dwie blizny i wytatuowane małe serduszko, obca pucołowata twarz, z blizną przez całą długość nosa, aż do górnej wargi. Zatarasował Tomaszowi drogę i wypalił:

– Aspirant Winkler, nie?

Winkler zmrużył oczy, bez troski o zmarszczki mimiczne.

– Grabek? – strzelił po pierwszej podpowiedzi pamięci.

– Rabek, drogi panie. Rabek. Michał mam na imię.

– Jasne. Ale tego to nie pamiętam. Imienia.

Zaczął wymijać Rabka, tamten jednak zrobił krok do tyłu i w bok, znowu znalazł się na szlaku do schodów.

– Tak? A czemu? Tak wielu wsadził pan do pierdla? – wyrzucił z siebie z pretensją.

Dziwny jakiś... Nie ma chyba pretensji, że go wsadziłem, tylko że nie pamiętam.

Winkler poczuł, że krew burzliwie podchodzi mu do skroni i zaczyna pulsować.

– Trochę takich było. Za ciebie nie dostałem medalu. Do widzenia.

Ruszył naokoło, ale Rabek żwawo skoczył i znów zagrodził mu drogę, wyciągnął rękę, jakby chciał położyć ją na piersi Winklera. Tomasz zatrzymał się w pół kroku, cofnął i przygotował do chwytu, wykręcenia ręki i położenia Rabka na kafle galerii.

– Przepraszam, ja nie tak... zacząłem... – wystękał Rabek z wyraźnym wysiłkiem. – Mi nie chodzi o krzywdę, że mi pan zrobił... Sąd mi przysolił, ale mogłem dostać szóstkę, a dostałem cztery, i na dodatek władza przychyliła się do moich podań. Zwolnili mnie sześć tygodni temu, odsiedziałem dwa i osiem miechów.

– No i dobrze, gratuluję, i życzę mniej spotkań z władzą. Żeg...

– Nie! Proszę!... – Rabek rozejrzał się nerwowo. – Czy może mi pan poświęcić piętnaście minut? To tylko kwadrans.

– Ja wiem, ile sobie liczy kwadrans. Tylko nie mam żadnego na zbyciu.

– Kurde, zakupy są ważniejsze od człowieka? – jęknął Rabek.

Winkler westchnął.

– A co ty, Rabek, wiesz, co dla mnie ważniejsze? I dlaczego nagle w takie mędliwe tony uderzasz? Jakieś pretensje? Człowiek się znalazł! – Pochylił się do pucołowatego kryminalisty i ściszył głos. – Jak podpierdolić staruszkom ich kieszonkowe i co lepsze fanty, to nie myślałeś, że człowiek ważny, nie?

Rabek wykonał stopami i korpusem krótki taniec skonfundowanego rozmówcy.

– Ale odsiedziałem swoje, prawda? – jęknął. – Panie as...

– Zamknij się! – warknął Winkler. Rzucił okiem w lewo, odnotował, że na miejscu małego boksu z elektronicznymi papierosami pojawił się kawowy barek, butnie obiecujący najlepsze w promieniu 6,66 kilometrów espresso. – Chodźmy. – Przeszli kilkanaście metrów. – Tylko żebyś, Rabek, nie myślał, że ci postawię kawę.

– Kurde, panie... proszę pana, mi tam kawa wisi, ja mam inną sprawę. – Rozejrzał się nerwowo. – Już bym do końca życia nie tknął kawy, gdybym tylko... Co tam kawy, piwa bym nie tknął, żeby tylko...

Po drugim „tylko” zawiesił głos.

Weszli do kawiarni. Uśmiechnięty barista z zaplecionymi w warkocz dredami wyskoczył ponad ladę.

– Doppio i... – Winkler odwrócił się do Rabka i poruszył brwiami. – Jaką?

Rabek oblizał wargi, rzucił zdradzające ignorancję w temacie kawy spojrzenie na opcje wypisane kredą na czarnej ścianie.

– Latte – powiedział rześko, zachwycony najwyraźniej, że mimo odsiadki kojarzy trendy.

– I odrobinę wrzątku oddzielnie, poproszę – doprecyzował zamówienie Winkler.

Młodzieniec skinął głową, Winkler zerknął na tablicę i położył na blacie dwudziestozłotowy banknot. Rabek sięgnął do kieszeni, Tomasz powstrzymał go grymasem i przeczącym ruchem głowy. Skierował się do stolika wielkości laptopa.

Boi się kogoś, niech siada pyskiem do galerii.

Winkler usiadł przodem do baru, zostawiając Rabkowi miejsce z dobrą obserwacją. Ten, wyraźnie ucieszony, usiadł i od razu spenetrował wzrokiem najbliższe otoczenie. Poza jednym rodzicem z latoroślą przed witryną z klatkami dla gryzoni nie było nikogo w najbliższej odległości.

– No, gadaj.

Rabek potrząsnął głową, jakby chciał ułożyć swój czub, potarł wygolone do skóry, przyozdobione kilkoma pryszczami, bliznami i tatuażem boki głowy. Dotknął blizny, drapnął ją paznokciem. Winkler zrozumiał, że to świeża sprawa, tak zresztą wyglądała.

– Ja wyszłem półtora miesiąca temu – zaczął. – I już nic! – Grzmotnął pięścią w lewą pierś. – Odrobiłem swoje, wiem, co jest najgorsze w życiu. Pierdel. Przynajmniej dla mnie. Już mnie tam nie zobaczą.

– No, brawo. Są tacy, co twierdzą, że więzienie nie prostuje i że trzeba inaczej, przy pomocy grabarza! – roześmiał się Winkler.

– To niech tam pójdą na miesiąc. Miesiąc, kurwa, nie więcej! – cicho, ale z pasją wyrzucił z siebie Rabek. – Ale co pana obchodzi, jak ja się zachowuję, na razie nic, prawda? Dopóki się nie spotkamy na dołku. Ale... – Pokręcił energicznie głową. – Tam już nie. – Zaczerpnął powietrza, wypuścił z mocą, Winkler zrozumiał, że przechodzi do meritum, jednak pojawił się barista z tacą, więc Rabek umilkł. Milczeli podczas ustawiania filiżanek, szklaneczki z wodą, dzbanuszka z ukropem. Winkler od razu sięgnął po wrzątek i dolał do filiżanki dwadzieścia mililitrów. Rabek odczekał, aż barista wycofa się za barek i ignorując zupełnie kawę, zerknął w obie strony galerii. – Miałem tam przesrane, panie aspirancie.

Za grzeczny, i to „panie aspirancie”... Chce czegoś, a ja i nie chcę, i nie mogę mu tego dać. Powiedzieć, że nie jestem już psem?

– A spodziewałeś się czego – sanatorium?

– Ale to za mało powiedziane. – Rabek nie zwrócił uwagi na kpinę Winklera. Za bardzo pogrążył się we wspomnieniach. – Byłem w piekle, prawdziwym piekle. Dostałem się do celki takiego jednego... Nikt nie chciał, bo się bali, a poza tym on sobie mnie upatrzył. Czego ja nie robiłem, żeby się od niego uwolnić! – Zacisnął palce w pięści i stuknął się kostkami. – Zacząłem chodzić do kościoła, służyłem nawet do mszy, choć nienawidzę klechów i całego tego pier... – Skrzywił się mocno, wystraszony, że uraził człowieka, z którym tak chciał rozmawiać. Na szyi wystąpiły mu żyły czy ścięgna, od podbródka do obojczyka. – Zrobiłem się naczelnym szwajcarem, brałem każde zajęcie, byle urwać się z celi, zgłosiłem się do biblioteki, czytać też nie lubiłem, ale to mi dawało kilka godzin w tygodniu wolnych od tego skurwysyna dzikiego! – W kącikach ust zebrały mu się kropelki spienionej śliny. – Dwa razy robiłem połyk, raz musieli mnie ciąć, wspominam to jak najpiękniejsze dni w moim życiu, kurwa... Przepraszam. – Dołożył pokajanie automatycznie. Raczej umysłem, pamięcią był w tym szczęśliwym okresie. – Potem dyro mnie wziął na pogaduchę i mówi: „Ty, Rabek, chcesz wyjść przed czasem, to przestań łykać, bo to rzutuje na twoje notowania, kapujesz, kmiocie durny?”. Co miałem nie kapować?

Chwycił swoją filiżankę, Winkler odruchowo też sięgnął po kawę, ale Rabek odstawił naczynie, nie dotknąwszy nawet brzegu ustami.

– Nauczyłem się grać w brydża, najnudniejsza karciana gra, jaką zna świat! Wie pan? Mordy w kubeł, pogadać nie można, bo wszystko może być podpowiedzią, trzeba...

– Rabek, ja grywam w brydża i lubię. Trzymam mordę w kuble i nie podpowiadam, tak więc, jeżeli chcesz pokazać, jak ci tam było do dupy, musisz się wysilić na inny przykład. – Winkler łyknął w końcu kawy. Najlepsza w promieniu 6,66 kilometra? No, nie wiem, nie wiem, ile jest do domu, ale Spychałę przeskoczyli. – Do brzegu, nie mam czasu na gapienie się, jak się bełtasz na środku stawu.

– Dobra, już... Jak mówiłem, miałem dwójkę z tym psycholem. To był taki, kurwa, ciemny desperat. Na oko normalny, ale jakby umiał wyłączyć mózg, serio. Jak kiedyś mu podskoczyłem, to wziął kosę...

– Miał nóż w celi?

Rabek obdarzył go pełnym politowania spojrzeniem. Prychnął.

– Wziął go i przejechał sobie po lewej ręce, kurwa, prawie do kości! – Pokazał na przedramieniu cięcie na dziesięć centymetrów. – Rozumie pan? Nie dziabnął mnie, bo to by było za mało: jedna rana i po kłopocie, a tak to ja nie spałem miesiąc, ze strachu, że on wstanie w środku nocy i coś zrobi. Wykończył mnie, skurwysyn, psychicznie. Już się nie odważyłem więcej mu sprzeciwiać. Jednemu takiemu... – prychnął – ...kozakowi wydłubał oko. Plastikową łyżką! Zaczęli o nim mówić „Psychoza”, ale nie w oczy. W oczy to nikt się nie odzywał niepytany. Nawet klawisze, jak coś do niego mieli, przychodzili we trzech i dwaj trzymali ręce na kaburach, a jeden stawiał żądania. Z pałą w ręku. I nikt go nigdy nie odwiedził...

– Wiesz co, Rabek...

– Nie! Niech pan poczeka, ja to mówię, żeby pan zrozumiał, dlaczego się boję, bo to diabeł pierdolony wcielony! Jak zaczął odsiadkę...

– Za co?

– Nieudowodnione porwanie, afera majtkowa i zamordowanie dzieciaka, kilkuletniego bodajże.

– Ile dostał?

– Piętnaście.

– Tylko?

– To i tak było doszyte na siłę, tak wszyscy mówili. Zero dowodów, tylko jakieś tam szemrane domysły... I nadzwyczaj harde zachowanie podczas procesu. Lżył swojego papugę, wyzywał sędziego, świadkom obiecywał obcinanie głów, rąk, jaj. Podobno sędzinę tak wkurwił, że zrobiła przerwę, kazała wyprowadzić oskarżonego, pojawiła się w celi z czterema klawiszami i własnoręcznie spuściła mu taki wpierdol pałą, że dopiero po czterech dniach mogli wznowić rozprawę. A on się do niej uśmiechnął na powitanie i zapytał, czy skoczą jeszcze na parę kopów do celi, ale na solo. – Pokręcił głową i podrapał się po jednym z pryszczy. – To świr nie-do-o-pi-sa-nia!

Przypiął się do swojej filiżanki i niemal duszkiem wypił kawę.

– W porządku – powiedział Winkler. – Już mam obraz, już ci współczu...

– Pan gówno wie! – syknął Rabek. – Jak wylądował w końcu w pierdlu... Pan wie, co się tam dzieje z pedofilami? Prawda? No to czemu pana nie dziwi, że on żyje, że odsiedział niemal wszystko i jest cały żywy i zdrowy na wolności?

– No, czemu? – zakpił Winkler.

– Wie pan... Tak było: przyszedł do pierdla. Świeżak, a się postawił od progu. Wzięli go wieczorem na fleki tacy kozacy, sześciu zaczęło tłuc, czterech z nich wylądowało na izbie chorych, ale go w końcu po prostu zmiażdżyli. A wiracha mówi... – Rabek wciągnął głowę w ramiona i zaczął konspiracyjnie szeptać: – Mówi mu, że ma obciągnąć druta, każdemu z nich. I pierwszy wpakował mu fiuta w pozbawiony już zębów pysk... A on mu tymi pniakami go odgryzł! Ryk podobno był taki, że całe więzienie zawyło ze strachu.

– Jak by to powiedzieć... – zaczął Winkler, ale Rabek nie dał mu dokończyć.

– Dwa przydupasy tego kozaka zaczęły mu fiuta ratować, wsadzili palce w gębę Psychozy, to on im w sumie pięć palców odgryzł! Kumasz pan? Nie miał zębów, a przegryzł kości! Taki, skurwiel, jest zawzięty. – Rabek spazmatycznie przełknął ślinę, gdy zaczął mówić po kilku sekundach pauzy, Winkler musiał się pochylić, bo niemal szeptał: – Jak wtedy... pokroił sobie rękę, to mu jucha prawie nie płynęła, da pan wiarę? Potrafił tak zacisnąć żyły, że farba, kurwa, nie płynęła...

Winkler chciał rzucić coś sarkastycznego, co by skomentowało strach Rabka zbudowany na podwalinach z mitów więziennych, ale zobaczył, że rozmówcy zaczyna dygotać głowa, i powstrzymał się od złośliwych komentarzy.

– Ja... teraz... Od tygodnia wydaje mi się, że ktoś za mną chodzi – wychrypiał Rabek. Patrzył w blat stolika, nie wiadomo, czy bał się spojrzeć Winklerowi w oczy, czy wolał nie widzieć przechodzących galerią. – Kątem oka widzę tego skurwysyna, a jak się odwrócę – nie ma go! – Z wysiłkiem przełknął ślinę, właściwie chciał przełknąć, ale gardło tak mu wyschło, że musiał przepłukać usta i krtań kawą, żeby móc mówić. Ślinianki obkurczyły mu się ze strachu albo emocji. – Dzwoniłem do pierdla, nic mi nie powiedzieli, pojechałem do Wołowa, też nie chcieli gadać, ale udało mi się trafić na jednego, co mnie pamięta, migaliśmy pół godziny, tego-śmego, co robię, z kim żyję. Potem ja zacząłem pytać, kto wyszedł, kto siedzi, a on mi, że dwanaście dni temu wyszedł Psychoza. Znaczy – nie wyszedł, tylko poszedł do zakładu psychiatrycznego, do Krowieńca. Ale im tam, w pierdlu, chuj nie różnica, byle...

– Rabek, przymknij trochę ryło! – warknął Winkler.

– Co? A, przepraszam... W każdym razie oni tam odetchnęli, niemal bal z klawiszami urządzili. – Krzywo się uśmiechnął.

– No to... – Winkler dopił swoje doppio i wyprostował się na krześle, dając znak, że zbliża się koniec rozmowy. – Skoro siedzi w psychiatryku, to wytrzep portki, wypierz je i żyj, jak się da, normalnie i uczciwie. – Klepnął się w kieszeń, rozmowa z Rabkiem obudziła mocny nikotynowy głód. – Nie masz co się mar...

– On zwiał stamtąd! – niemal krzyknął Rabek. – Zadzwoniłem do nich, podałem się za brata, jak mnie przełączyli od razu na ordyna... torowego, to już wiedziałem, że coś się rypło. Ale przez dwie sekundy miałem nadzieję, że on się powiesił, albo że go koledzy z kaftana wywlekli i z okna wyrzucili, ale nie, on wykopał prowizoryczną kratę w świetlicy i dał dyla po rynnie.

No i masz, psie, klawiaturę i myszkę, i podkładkę! – wrzasnął w myślach Winkler. – Zachciało się nowoczesności w domu i zagrodzie!

– I ty uważasz, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko chodzić za tobą po Wrocławiu? Po pierwsze, skąd wie, gdzie jesteś? Po drugie, dlaczego miałby akurat ciebie śledzić? Przecież, z tego, co mówiłeś, nie zrobiłeś mu żadnej krzywdy, nie stawiałeś się, nie zaszkodziłeś, to po kiego wała miałby...

Rabek drgnął, a raczej wzdrygnął się, chyba wyobraził sobie coś obrzydliwego albo strasznego, albo... Wyciągnął rękę i chwycił dłoń Winklera, który, mimo treningów i niezłego wyszkolenia w sztuce samoobrony, nie zdążył jej wycofać.

– Dobra, ja panu powiem, pan mi nie wierzy, pan mi nie chce pomóc... A ja nie mam nikogo do pomocy, tak? Przecież pan wie, że nie jestem z Wrocławia ani nawet z Dolnego Śląska. W rodzinnym Olsztynie też już nie znam nikogo, tu mam taką jedną... Mi dobrze i jej nie najgorzej ze mną. – Do tej chwili przemawiał do blatu stołu, teraz podniósł wzrok na Winklera. – Nauczyła mnie nowego słowa. Ko-ha-bi-tan-tka! Mieszkamy razem, śpimy razem, dzielimy się dobrym i niedobrym. I tak mi dobrze. A ten się wpierdolił ze swoimi...

– Ale co ja ci mogę pomóc? – zapytał Winkler, słysząc, że używa jakiejś dziwnej polszczyzny, rozzłościło go, że rozmowa z byłym więźniem rozkojarzyła go do tego stopnia, że zapomina języka, polskiego języka, w gębie. Uświadomił sobie, że już na początku należało powiedzieć, że psiarnia jest daleko od nich obu. Teraz przyznawać się do bycia cywilem było głupio i za późno. – Czy teraz też go... czujesz?

Rabek pokręcił głową.

– Nie. Dzisiaj jeszcze nie. On najczęściej pojawia się po południu, jak się zmierzcha, albo w deszczu, wczoraj – był...

Wczoraj padało, rzeczywiście. Może naprawdę ten Psychoza chodzi za nim, ale po co?

– Słuchaj, zakładam, że nic mu nie jesteś winien?

Rabek wytrzeszczył oczy.

– Ja? Jemu? Ja bym wolał pić własne szczyny, niż od niego pożyczyć łyk mleka! Nic, przysięgam...

Głos mu drgnął, niewyemitowane głoski zamarły w krtani, to było pewne.

Winkler ostentacyjnie wyprostował się, odsunął swoją filiżankę.

– No. – Oparł się dłońmi o stolik. – Ale ja ciągle nie widzę żadnego punktu zaczepienia, zatem – miło było, choć to nieprawda, ale tak się mówi. Do następnego razu, za dziesięć, mam nadzieję, lat, kie...

– Niech pan zaczeka. On... – Głos mu się załamał, chwycił swoją filiżankę i dopił ostatni łyk kawy. To było za mało, capnął dzbanuszek z wrzątkiem, wlał odrobinę, zamieszał i wypił jasnobrązową ciecz. – On dostał list, niezadługo od mojego wyjścia, nikt nie wiedział jeszcze, że wyjdę, może dlatego się odsłonił? Dostał list, przeczytał, pierwszy i ostatni raz widziałem, że coś go rąbnęło. Ale nie tak niedobrze, nie że się załamał, wcale naprzeciwnie, rozmarzył się jakoś, jak ktoś normalny, nie Psychoza. Mówi do mnie: „Masz jakieś piguły?”, ja, że nie. On: „Nie pierdol, niedawno miałeś rakietę z szamunkiem, na pewno coś wymieniłeś, taki z ciebie omega, na pewno masz!”.

– Omega?

– No, niby wykształcony, że niby w bibliotece siedziałem ciągle. A ja, kurwa, przez niego przecież siedziałem i udawałem, że czytam... No, nieważne – dałem mu swoje piguły, trzy. Łyknął wszystkie, zanim zdążyłem powiedzieć, że nawet dwóch się nie bierze. Ale on chyba wiedział, co robi, bo normalny gościu to po trzech by przez kraty się przesączył na zewnątrz i odleciał, a on... prawie nic. Pół godziny później coś zaczął nucić, to już się wystraszyłem, bo nie wiedziałem, gdzie ma ten swój majcher. A on podśpiewuje coś, słyszę, kurwa jego mać: kościelna śpiewka?! Ja jej nie znam, choć tam coś intonowałem w kaplicy, ale na pewno Maryja i dziewica, i Pani Nasza, i ten deseń... A jeszcze kilka minut później, dostał fazy, pierdolony. Zaczął z kimś gadać, i to tak elegancko, że byś... że by pan nie uwierzył, że jest sam: patrzy w kąt i nawija. Najpierw takie tam, że „kogo ja widzę”, że „nie chciałaś przyjść, ale jednak w końcu...”, „zawsze cię kochałem, nawet po tym, co mi zrobiłaś...”. A ja słucham i nagle sobie myślę: „Kurwa, jak on się ocknie i zobaczy, że ja słucham jego gadki, to mnie, skurwiel, zarżnie paznokciem!”. No to wlazłem na swoje kojo, nakryłem się kocem i udaję, że śpię, ale gdzie tam sen?! On ciągle o tej miłości, o wierności, tak zrozumiałem, że widział jakąś swoją ukochaną, którą kochał mocno, nienormalnie mocno, tak jak on wszystko robił nienormalnie, nawet sobie pomyślałem, że nie chciałbym, żeby ktoś mnie kochał tak, jak on, bo to jest apopalipsa, nie miłość!

Wytrzeszczył na Tomasza bladobłękitne oczy.

Winkler pokręcił głową.

– Do brzegu, Rabek, wiosłujże mocniej!

– Już-już! W pewnej chwili on mówi coś o siedmiu ciałkach. Mało nie zemdlałem! On powtarza, że przyszyli mu jednego dzieciaka, a mogli wszystkie siedem, i że to zostało w jego duszy, gdzie chowa wszystko: miłość, urazy, gniew, litość, nadzieję... Wszystko tam! Przyznam, szczerze mówiąc, że się popłakałem, ze strachu, bo było pewne, że jak się ocknie i zda sobie sprawę, co nagadał, to mnie zaciuka. Ale udało się...

– No widzę, że się udało.

– Tak, udało... To jednak była końska dawka, on przestał gadać i zasnął, zesztywniał, znieruchomiał, ślina z ust na brodę, na pierś, i śpi. A ja, dupek, zamiast go udusić poduszką, i wszyscy by się cieszyli, nikt by się nie pultał, udaliby, że przedawkował i po kłopocie, to... jednak...

– Nie piernicz, że sumienie, Rabek. Za bardzo się go bałeś, żeby skoczyć z poduszką, po prostu!

Od razu pokiwał głową.

– No pewnie że tak! – Rozciągnął usta w krzywym, mikrym uśmiechu. – Wie pan, widziałem kiedyś film o Rasputinie? – Winkler kiwnął głową. – No to oni go zabili, zastrzelili znaczy, a wcześniej otruli cyjankiem potasu, potem strzelali i chyba jeszcze szablą rąbali skurwiela i do przerębli wrzucili, a on ciągle żył. I mi wyszło, że z Psychozą będzie tak samo, że trzeba by czterech chłopa, żeby kark skręcić, wbić kołek w serce, nałożyć worek na głowę i najlepiej jeszcze szpadlem zajebać w łeb. A ja byłem sam, więc skończyło się tak, jak się skończyło: obudziłem się rano, przewracam na drugi bok, a tam stoi Psychoza i wbija we mnie swoje pierdolone szalone ślepia. Nic nie mówi, tylko wierci mnie na wylot, a ja ze strachu zrobiłem się chojrak. Mówię do niego: „Jesteś mi winien dwie piguły. Chciałeś jedną, to po chuj łykałeś trzy? Co zostało dla mnie?”. Gapił się chwilę, potem pokazał te swoje połamane kły i warknął: „Dla ciebie zostało pałowanie, i ciesz się, że nie musisz tego robić mi!”. I zanurkował do siebie.

Ciekawe, czy Rabek mu służył za panienę?

Ale zapytał o co innego:

– Siedmioro? Dzieciaków?

Rabek wolno i poważnie skinął głową.

– Coś jeszcze? Gdzie one są?

Teraz pokręcił głową.

– Nic. Coś mamrotał, kompletnie niewyraźnie, potem trochę lepiej, burknął, że zakopane, że najciemniej pod latarnią i koniec. No i ja, muszę przyznać szczerze, cały czas srałem w gacie... – Pociągnął nosem. – Zaraz potem uderzył w kimę.

Milczeli chwilę. Potem Winkler westchnął.

– Reasumując, uważasz, że on sobie jakoś przypomniał o tobie, może nawet o tym, co powiedział nocą w celi, i postanowił to sprawdzić?

– Przypomnieć to on sobie chyba nie mógł, nie po tej porcji prochów, ale to był taki skurwysyn, że nikomu nie wierzył, jak uznał, że ktoś coś wie, to uważał, że to pewne, żadnego wahania. On myśli tak: „Mam sekret, pewien ważny sekret, skoro mogłem to wypaplać w oszołomieniu, to znaczy, że to zrobiłem, a to znaczy, że on wie”. I kropka. Nic mu tego nie wybije z głowy.

– Boisz się go? – Odpowiedzią było prychnięcie. – Że co, że cię zabije?

– Kurwa, żeby tylko! Żeby tylko zabił!

Rabek pochylił głowę i objął ją dłońmi. Winkler odczekał chwilę.

– Najlepiej by było, jakbyście ze swoją panią wyjechali znienacka na miesiąc, a przedtem żebyś zadzwonił na policję z obywatelskim donos...

– A co ja teraz robię, co? – prawie wrzasnął Rabek. – Toż właśnie to robię, nie?

Winkler poczuł występujący na czoło pot.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Pójdę i powiem szefowi, że jeden mój znajomy ma takie wątłe podejrzenia i prosi... O co prosisz? O ochronę? Chcesz pójść w koronę?

Rabek milczał przez moment. Chwilę wodził palcem po blacie stolika.

– Nie wiem. Najlepiej by było skurwiela ująć i zapakować do lepszego psychiatryka. Trynkiewicz w końcu gdzieś siedzi, nie? To i jego.

– Ale co ja o nim wiem? Nazwisko? Wiek? Wygląd? Podałeś mi tylko, że to świr. Mało, nie uważasz?

– Panie Winkler, ja panu... ufam. Pan mnie nie kiwał, nie dokładał, rzetelnie zapakował i już. Ja się zastanowię, przemyślę wszystko...

Tomek, dziwiąc się samemu sobie, sięgnął do kieszeni, wyjął portfel, spomiędzy lojalnościowych kart, z których nigdy nie korzystał, wyłuskał oszczędną wizytówkę – imię nazwisko, telefon.

– Masz. Zadzwoń do mnie jutro, pojutrze. Najpóźniej za trzy dni, potem kasuję naszą rozmowę i wypinam się na Psychozę i na ciebie. Kumasz?

– Tak. – Rabek poderwał się, widać było, że się waha: podać rękę czy nie ryzykować. Nie zaryzykował. Włożył wizytówkę do kieszeni spodni i machnął: ni to zasalutował, ni to pomachał peronowo. Odwrócił się i wybiegł z barku, zatrzymawszy się w progu na pół sekundy, oczywiście po to, by zapuścić żurawia w jedną i drugą stronę.

Skoczył w lewo, w stronę punktu Lotto, zniknął z oczu Winklera.

Mówi się jeszcze kolektura totka czy punkt Lotto? Totek to chyba miniona upadła epoka? Ciekawe, co ten Rabek...

Wstał, skinął głową bariście, chyba czekającemu na jakieś pochwały. Należały się.

– Nie wiem, czy dokładnie sześć sześćdziesiąt sześć – powiedział do niego – ale w najbliższym otoczeniu nie macie konkurencji.

– Dziękuję. Proszę wpaść na dripa albo...

– Oj, na dripa to mnie pan nie namówi. Próbowałem, nie leży mi, ale doppio – czemu nie. Do widzenia.

– Do widzenia.

No, czemu mielibyśmy z Romcią nie wpaść na kawkę po zakupach? W ogóle – dlaczego tak mało się ruszamy z domu razem? Albo ona sunie na zakupy, albo ja, czasem gdzieś tam polezę, i koniec. A tu można połączyć przyjemne z przyjemnym. Tak zrobimy. A mała psia franca zostanie w domu.

* * *

Przed bramą bloku trzy sąsiadki narzekały na jakość usług medycznych w przychodni rejonowej.

– A jak babcia? – zapytała jedna z udawaną troską. Nie przepadały za Romą, bo kompletnie nie była z ich bańki ani bajki.

– Dziękuję, wygrała osiemset złotych w sudoku! – zawołał z szerokim uśmiechem Winkler.

Chwilę zastanawiały się nad informacją.

– A co to?

Udał, że nie słyszy, wszedł przez bramę i puścił ją, by huknęła, jak Bóg przykazał. Nie cierpiał takich spotkań i głupich gadek.

Udał też, że nie widzi czekającej windy. Miarowo pokonywał kolejne marsze schodów, po czwartym przystanął na chwilę, odetchnął głęboko kilka razy.

Kropka powitała go kilkoma szczeknięciami, suczka uważała, że każdy wchodzący do mieszkania ma prawo do poczęstowania jej przysmakiem. Obowiązek, nie prawo! Tylko Winkler nie korzystał z tego przywileju, ale Kropka nie traciła nadziei na zmianę jego życiowych szablonów.

– Bieda trzeszczy w szwach – poinformował babcię, stając w progu jej pokoju. – Niedługo pójdą z towarami w górę, trzeba będzie korzystać z drabinek, żeby dorwać płyn do płukania. Na powierzchni poziomej nie ma już miejsca.

– Tak będzie. – Roma skinęła głową i zmierzyła go podejrzliwym wzrokiem. – Coś długo cię nie było.

– Zgoniłem pół miasta za markowym, rozumiesz, sprzętem.

– Aha – powiedziała w znaczeniu: „Kiwać to my, a nie nas”. Ale taktownie nie dopytywała. Za to zbeształa popiskującą sukę: – Uspokój się! Przecież wiesz, że on ci nie da...?

Informacja wcale nie miała intonacji oznajmiającej, tylko pytająco-przekonującą. I kierowana była nie do psa, tylko do wnuka.

– Za cholerę! – zapewnił obie Winkler i ruszył do swojego pokoju.

Klawiatura, mimo obietnic, nie zainstalowała się sama, a przynajmniej nie tak bardzo sama, jak sugerował producent. Myszka zaś nie okazała się tak ergonomiczna, jak się wydawało, a podkładka kompletnie nie była do niczego potrzebna, bo myszce wystarczył blat biurka. Czyli sprawy miały się dokładnie tak, jak za każdym razem, gdy przychodziło mu do głowy usprawnienie kompa.

Albo usprawnianie stosunków z Iwą.

Dopóki była najlepszą kumpelą, szefową, doradcą – wszystko działało znakomicie. A potem Winkler dochodził do wniosku, że ich wspólny czas spala się bezproduktywnie, a może, przeciwnie, nie zaczął się jeszcze nawet tlić... Zawsze wtedy następowały zgrzyty i tarcia. Pół roku temu potraktował ją jak skończony pacan i do dzisiaj nie umiał jej spojrzeć prosto w twarz. A kiedy wreszcie się na to zdobył... jego miejsce zajmował już jakiś Zadara!

Położył się na wznak z rękami za głową i wertował w myślach karty, na których rysowały się ich wspólne przeżycia. Ciągle wychodziło mu, że brakuje czegoś istotnego, co jest w zasięgu minuty rozmowy, a co się wciąż wykręca i wymyka niczym jaszczurka chwycona za ogon.

Roma tymczasem stąpając na palcach po jednej z nieskrzypiących desek, dwa razy skradała się pod drzwi wnuka. Czekała chwilę, otwierała usta, żeby zaproponować obiad, albo zareagować na bezapelacyjny splin Tomasza standardowym, rzuconym w powietrze tekstem: „Ciekawe, dlaczego mój stary lapek ciągle chodzi bezusterkowo, i klawiatura, i mysz?”. Wiedziała jednak, co usłyszy w odpowiedzi: „Bo używasz tylko explorera do newsów, a klawiatury i myszy przewodowej do kilku pasjansów”.

Z jednej strony wolała, że psioczy na Microsofta i Facebooka, niż ponuro gapi się w ekran, na którym od dwu godzin wisi ten sam news. A z drugiej strony – takie wylegiwanie się na tapczanie też nie rokowało dobrze.

Może – daj Boże! – ktoś mu ukradł portfel? – pomyślała, baletowymi kroczkami wracając do kuchni.

Westchnęła i zdecydowała, że da mu jeszcze pół godziny, a potem... Potem pogoni go na spacer z Kropką – niemal zawsze wracał z niego pobudzony i podładowany negatywną energią.

Niech będzie negatywna, byle była!

Nastrugała cieniutko, jak lametę, kapusty do ulubionej surówki Tomka, doprawiła hojnie niefałszowaną extra virgin i octem winnym. Najlepsze na świecie sznycelki babci Romy, bez jajka i panierki, musiały, po prostu mu-sia-ły, w parze z surówką, wprowadzić go w dobry humor. A jego dobry humor był niezbędnie rodzinie potrzebny.

Wiedziała to nawet Kropka.

ROZDZIAŁ 2

No i po problemie. Miał trzy dni, nie odezwał się, koniec sprawy. Nie muszę niańczyć obsranego ze strachu złodziejaszka.

Na wszelki wypadek sięgnął po smarciaka, włączył i syknął ze złością.

To właśnie Rabek był jedyną osobą, która wczoraj wysłała SMS-a, a której nie odpowiedział, bo po pierwsze, telefon miał Rabek na kartę i numer się nie ujawniał, po drugie, Winkler i tak nie usłyszał pojedynczego sygnału wiadomości.

„Ten skurwesyn był w domui mojej kobiety. Na stole w kucni lezal kawal watroby przecietej nakrzyz”.

Oj, no teraz to już się robi ostro. Wygląda, że naprawdę jakiś psychol zagiął na niego parol. Tfu, żeby nie doszło... Kurde, jak go teraz znaleźć? Nie podał żadnego adresu.

Wyłączył radio, przycisnął dłonie do uszu i dokładnie przewinął w umyśle całą rozmowę z Rabkiem.

Nie znalazł żadnych danych adresowych. Nic, poza adresem zakładu psychiatrycznego, z którego zwiał ten Psychoza. Krowieniec. Co tam może być? Szpital, oddział, zakład... Coś z tego musi być w sieci.

Było. Szpital powiatowy z oddziałem neuroz i psychoz.

Zastanawiał się chwilę.

– Dzień dobry, prokuratura rejonowa Wrocław Śródmieście. Z ordynatorem oddziału neuroz poproszę – wyrzucił z siebie jednym tchem, niedbale i z wysoka.

– Dzień... Ja... już łączę... – Słuchawka eksplodowała nagłą ciszą, tak nagłą i głęboką, że Winkler zdiagnozował rozłączenie i już miał dzwonić ponownie, ale z ostrzejszym przytupem, gdy na linii pstryknęło i rozległ się męski głos:

– Słucham.

Nie przedstawia się. Pewnie na wszelki wypadek.

– Dzień dobry, Jerzy Karolewski, prokuratura rejonowa Wrocław Śródmieście. Z kim rozmawiam?

– Pełniący obowiązki ordynatora Ryszard Koziej.

– Panie ordynatorze. Jakieś dwa tygodnie temu mieliście u siebie ucieczkę zwolnionego z zakładu karnego bardzo niebezpiecznego pacjenta. Niestabilny psychicznie, wpadający w szał, wzbudzający strach nawet we współwięźniach... Jak to się stało, że uciekł z waszego oddziału?

– Hm... To się wydaje niemożliwe...

– Tak, to się wydaje niemożliwe! Ale, jak widać, u was nie ma rzeczy niemożliwych.

– Proszę pana, ja pełnię obowiązki ordynatora od trzech tygodni. Wie pan, jak wygląda przejęcie oddziału? Po zwolnionym poprzedniku, do którego zwolnienia prokuratura się przyczyniła? – Zabrzmiało to: „Sami się przyczyniliście!!”. – Musiałem miliony rzeczy sprawdzić, po prostu, żeby nie odpowiadać za poprzednika. Do niektórych spraw nie zdążyłem dotrzeć, między innymi nie dotarłem do jedynego niezabezpieczonego okna w świetlicy. Pacjent, ten... Ma-a... Zaraz... – W słuchawce kilka kliknięć w klawiaturę. – Mateńczuk! Tak, Adam Mateńczuk, on był w kaftanie lekowym. Nie powinien przy tej dawce zwlec się z łóżka... – A Rabek mówił, że powaliły go dopiero trzy piguły, które każdego innego waliły w pojedynkę! Skurwysyn zajadły! – O świcie zauważono puste łóżko...

– Pasy?

Chwilę trwała cisza, w końcu Koziej zdecydował się na prawdę.

– Nie było pasów. Personel uznał, że po tej dawce leku nie podniesie się przez dobę.

– Personel? Nie było lekarza?

– Był. Już go nie ma. Został zwolniony.

– Aha, czyli uwolnił się za bezdurno z oskarżenia o niedopełnienie obowiązków służbowych. Pan mu pomaga, panie ordynatorze?

– Nie. Na pewno nie. To jest lekarz, którego bym się pozbył najpóźniej w drugim miesiącu szefowania, ale nie zdążyłem. No i tak się złożyło, miał dyżur, zadecydował tak, a nie inaczej. Ale, proszę pana, atakowanie go nic nie da. Każda ekspertyza wykaże, że jeśli tylko Mateńczuk ten lek w takiej dawce dostał, to nie mógł się poruszyć. A jeśli pielęgniarki źle dawkowały albo w ogóle zapomniały o podaniu leku... Tego nikt nie udowodni i żaden lekarz dyżurny nic na to nie poradzi, nie może i nie powinien siedzieć przy każdym pacjencie przy iniekcji środka, któ...

– Przepraszam, zakład karny... E-e... Skąd go przywieziono?

– Z Wołowa!

– Zakład w Wołowie nie powiadomił o szczególnym temperamencie Mateńczuka?

Już był w domu, już mógł niedbale rzucać „Wołów”, „Mateńczuk”!

– Tak, było to w protokole przekazania, dlatego dostał taką szprycę, że dwaj inni ludzie przez dobę nie tylko by się nie poruszyli, ale nawet nie mieliby ochoty się poruszyć. Wie pan, jak dzia...

– Ja nie wiem, jak działa wasz preparat, ale mi, ignorantowi, wolno nie wiedzieć, gorzej, że i wy tego nie wiecie. – Westchnął głośno, żeby lekarz usłyszał to westchnienie. – Dobrze, na razie wiem to, co mi potrzebne... – Nagle wpadła mu do głowy cenna myśl: Więcej już dzwonić nie będę, trzeba teraz wyciągnąć wszystko, co się da. – Jakieś szczególne cechy tego osobnika? Coś pana w jego dokumentacji uderzyło, zastanowiło, zadziwiło?

Koziej zastanawiał się chwilę.

– Nie-e... Zimny typ, introwertyk do absurdu, nie dzieli się niczym z nikim. Zakład karny w Wołowie podobno odetchnął z ulgą, gdy opuścił ich mury. Ucieszyli się osadzeni i kla... strażnicy. – Odkaszlnął. – Nie wiem, czy to pana zainteresuje, ale mój kolega, który badał kilka razy Mateńczuka tam, w Wołowie, powiedział mi, że z jednej strony zakład odetchnął, z drugiej strony tacy Mateńczukowie są potrzebni, bo oni trzymają całe więzienie w ciągłej gotowości. Podobno do serpentariów wpuszcza się takie małe wężyki, które są kompletnie nieszkodliwe, ale za to w ciągłym niemal ruchu i poszukiwaniu drogi ucieczki, i jeśli jest jakakolwiek szansa na ucieczkę, to właśnie one ją odkryją. Dozorca widząc, że nie ma tych wężyków, wszczyna alarm, bo za chwilę zwieją niebezpieczne kobry i inne grzechotniki.

– Fajnie. Dowiedziałem się czegoś cennego, wzbogaciłem swoją wiedzę o wężyki, ale co do Mateńczuka – to niewiele się dowiedziałem... – nie potrafił sobie odmówić, żeby nie zakończyć ze specyficznym naciskiem: – ...panie ordynatorze! Do widzenia.

Wyrwał słuchawki z uszu i się rozłączył.

Rabek i Mateńczuk-Psychoza siedzieli w jednym zakładzie, w Wołowie. Wołów w kminie to byk, jeszcze tatuaż – sułtan. Ciekawe, czy Rabek ma sułtana? A, zresztą, co to ma za znaczenie?

Wołów... Wołów... Za duża jednostka, żeby na rympał zdobyć dane. Trzeba by kogoś... Kogo, kurna? Malicki? Nie no, szlag by trafił, ciągle do niego uderzam, a on ciągle... Osada? Tego też wykorzystuję ponad stan, kiedyś mi powie, że już ma dość, i wtedy będzie mi przykro. Może Dernisz? Coś mi winien, do cholery! W Polanicy zwaliłem na niego kawał chwały i sławy. Tak, to będzie dobry lewar!

Wyciągnął rękę, ale zanim palce chwyciły słuchawkę, dłoń legła na blacie, palce zaczęły wybijać znany rytm. Coś zaczęło przeszkadzać... Coś...

– Tomasz?

Wydobył się z głębokiego zamyślenia, potrząsnął głową.

– Tak? – krzyknął w przestrzeń.

– Nic, ja otworzę!

Usłyszał skrzypienie desek podłogi, zrozumiał, że to, co przeszkadzało chwilę temu, to natrętny dzwonek do drzwi.

Napiął mięśnie, by wstać, ale od razu uświadomił sobie, że przecież Roma jest zdrowa, mobilna, świadoma, jak to określała, swych praw i obowiązków. No to po co dublować się przy drzwiach, z listonoszem, na przykład.

– Nie, nie, proszę żadnego ściągania butów, i tam, korytarzem do końca, po prawej są otwarte drzwi do jego gawry!

Ciekawe, komu to Romcia tak reklamuje swojego wnuka? Przecież nie Iwie? I nie... no, komu?

W drzwiach stanął Malicki.

Od ostatniego widzenia zmienił emploi: włosy krótko „obsmyczone”, bez udziwnień z Harlemu, tylko jeden kolczyk w uchu. Koszula w kolorze safari, jakaś Columbus albo Camel, w każdym razie na „c”, na wierzch jeansów, niepochlastanych firmowo brzytwą. Stonowany jakiś, jakby zgaszony?

Winkler odkaszlnął, wstał, nie kwapił się z wyciągnięciem dłoni. Malicki zrobił dwa kroki, majtnął dużą nowiutką reklamówką Biedronki.

– Cześć – powiedział, wysuwając dłoń.

Winkler uścisnął, starając się przekazać przez uścisk nieufność.

Dotarło, Malicki uśmiechnął się krzywo, wysunął lewą rękę, niemal wcisnął gospodarzowi w brzuch reklamówkę z twardą zawartością.

– Przynoszę kość pokoju, żeby ją zagrzebać – powiedział.

– Ja pierdolę... – jęknął Winkler.

Za plecami Malickiego pojawiła się w drzwiach Roma.

– Kawy zrobię, dobrze? – zapytała, miło mrugając powiekami.

Znakomicie zagrała rolę miłej staruszki.

– Tak, dwie kawusie poprosimy – rzucił jej wnuk obok i ponad ramieniem Malickiego.

Pokazała mu kciuk i puściła oko. Na pewno wiedziała, kogo wpuściła do domu.

– Siadaj...

Gość zwalił się bezlitośnie w stary, mały, lecz zadziwiająco wygodny fotel.

Winkler sięgnął do reklamówki, wyjął butelkę, postawił na stoliku i wygrzebał z dolnej półki regału dwie szklanki.

– Nie będę mył – powiedział, stawiając obok butelki. – Ballantines Brasil? To jakaś mieszanka z rumem?

– Nie trzeba myć, przecież widzę, że często używane, gdzie i jak się miały zabrudzić? – zakpił Malicki. – A Brasil, żebyś dostrzegł, że się starałem.

Jeśli przyszedł zakopać topór, to z krzywym uśmiechem.

[...]