Szpiedzy. Następne pokolenie - Aleksander Makowski - ebook

Szpiedzy. Następne pokolenie ebook

Aleksander Makowski

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja pełnej intryg i nagłych zwrotów akcji historii szpiegowskiej autorstwa asa polskiego wywiadu.

W dzień Święta Dziękczynienia 1968 roku Victor Van Vert ujawnia swój genialny plan, który zamierza zrealizować, wykorzystując prezydenta Nixona. Jeśli wszystko się powiedzie, Van Vertowie zarobią krocie, tyle że kosztem podważenia podstaw światowej gospodarki. Chyba że… ktoś ich wyprzedzi.

Piątka konspiratorów-mścicieli ostro bierze się do dzieła, znajdując popleczników w osobach wybitnej finansistki Edyty Amschel, przewodniczącego KGB Jurija Andropowa oraz byłego esesmana Gerarda, który właśnie uruchomił wytwórnię fałszywych dolarów. Wydaje się, że całe to nietypowe towarzystwo jest na prostej drodze do sukcesu, gdy z Nowego Jorku nadchodzi niepokojąca wiadomość o tajemniczym zniknięciu Jekatieriny Iwanowej. W trakcie poszukiwań Jany wychodzi na jaw, że Van Vertowie zaczynają sobie uświadamiać istnienie poważnej konkurencji.

Tymczasem do akcji wkracza następne pokolenie. André, syn Jana Ratza, nie ma wątpliwości, że powinien pomścić śmierć ojca. W trakcie studiów na Harvardzie zaprzyjaźnia się z młodym Fredem Van Vertem i wkrótce poznaje jego piękną macochę. Zakochuje się w niej z wzajemnością od pierwszego wejrzenia. Tylko czy w takich warunkach ich miłość będzie miała szansę przetrwać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 468

Oceny
4,4 (44 oceny)
28
8
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiaBal

Nie polecam

Aleksander Makowski obiecał w wywiadzie, że już więcej nie będzie pisał. Chwała mu za to! Choć po prawdzie liczyłam, że dociągnie opowieść do momentu jak w sierpniu FBI przywozi Lecha motorówką do stoczni. Skończyło się w maju '80.... i dobrze.
00
basiapelasia

Całkiem niezła

Trochę mnie zmęczyła ta książka. Właściwie bez akcji, opisy nieciekawe i zamotane, takie przynudzane. Dotrwałam do końca
00
Tatek

Dobrze spędzony czas

Daty jako tytuł rozdziału, to nie do końca udany pomysł.
00

Popularność




1968

31 marca

Lyn­don John­son sie­dział w salo­nie pry­wat­nego apar­ta­mentu pre­zy­denc­kiego naprze­ciw swo­jej żony Lady Bird i z gory­czą tłu­ma­czył jej motywy posta­no­wie­nia, jakie pod­jął po wielu tygo­dniach roz­wa­żań.

– Od ubie­głego roku gene­rał West­mo­re­land i mój wysłan­nik Robert Komer powta­rzali mi: „Widzimy już świa­tełko w tunelu. Wie­rzymy, że naresz­cie wygry­wamy tę wojnę. Mamy tam prze­cież pięć­set pięć­dzie­siąt tysięcy żoł­nie­rzy, naj­lep­sze lot­nic­two świata i całe nie­zbędne wspar­cie sprzę­towe, logi­styczne i wywia­dow­cze”. West­mo­re­land dawał nawet do zro­zu­mie­nia, że już w tym roku zacznie ścią­gać naszych chłop­ców do domu. Ja z kolei zapew­nia­łem o tym Ame­ry­ka­nów… I co? Nagle nad­cho­dzi trzy­dzie­sty pierw­szy stycz­nia, Wiet­kong razem z tymi z Pół­nocy fun­duje nam ofen­sywę Tet i wszyst­kie nasze rachuby biorą w łeb. Ame­ry­ka­nie są w szoku, a ja wycho­dzę na pre­zy­denta, który okła­muje wła­sny naród! Natych­miast wysy­łam do Saj­gonu gene­rała Whe­elera, aby zba­dał sytu­ację na miej­scu, a ten wraca i oznaj­mia, że West­mo­re­land potrze­buje jesz­cze dwu­stu tysięcy ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy… Dasz wiarę? Jak im wyślę te dwie­ście tysięcy, to ilu jesz­cze zażą­dają? Mamy już dwa­dzie­ścia pięć tysięcy pole­głych!

Lady Bird zapew­niła pre­zy­denta, że poprze każdą jego decy­zję.

O dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzie­ści pięć Lyn­don John­son w wystą­pie­niu tele­wi­zyj­nym poin­for­mo­wał Ame­ry­ka­nów, że w nad­cho­dzą­cych wybo­rach pre­zy­denc­kich nie przyj­mie nomi­na­cji swo­jej par­tii. Ci, któ­rzy mieli oka­zję widzieć się z nim tego wie­czoru oso­bi­ście, mówili, że po prze­mó­wie­niu wyglą­dał na zre­lak­so­wa­nego…

W rodo­wej rezy­den­cji Van Ver­tów na Long Island w zasa­dzie nie oglą­dano tele­wi­zji i jed­nym z zadań kamer­dy­nera Jamesa było infor­mo­wa­nie domow­ni­ków o waż­niej­szych wyda­rze­niach. Tego wie­czoru wszedł więc do biblio­teki, w któ­rej sie­dzieli Vic­tor, Fre­de­rick i Mar­tin, stre­ścił tele­wi­zyjne prze­mó­wie­nie pre­zy­denta, po czym ukło­nił się i odda­lił.

– Zawsze mówi­łem, że John­son nie jest taki głupi – oce­nił Fre­de­rick. – Gdy dwa tygo­dnie temu ten kara­kan Robert Ken­nedy ogło­sił, że będzie się ubie­gał o nomi­na­cję demo­kra­tów na pre­zy­denta, Lyn­don już wie­dział, że nie ma szans. Tylko po jaką cho­lerę kazał prze­rwać bom­bar­do­wa­nia żółt­ków z Pół­nocy i zapro­sił ich przed­sta­wi­cieli na roz­mowy poko­jowe?

– Ken­nedy zatem dosta­nie nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej i w listo­pa­do­wych wybo­rach pre­zy­denc­kich zmie­rzy się z naszym Nixo­nem – ode­zwał się Mar­tin. – A swoją drogą ten Bobby to dużej klasy spry­ciarz. Pra­wie wszy­scy, któ­rzy dora­dzali John­so­nowi w spra­wie Wiet­namu, wywo­dzą się z admi­ni­stra­cji Johna Ken­nedy’ego. Ponoć są naj­lepsi i naj­bar­dziej inte­li­gentni. Ale gdyby dzi­siaj John­son wyszedł bez ochrony na ulicę, to ludzie pew­nie by go zlin­czo­wali. Tak więc, Fre­de­ricku, masz rację i zara­zem jej nie masz. Na razie naj­mą­drzej­szy oka­zał się Robert Ken­nedy.

– Dla­tego nie może dostać nomi­na­cji demo­kra­tów na pre­zy­denta – stwier­dził Vic­tor Van Vert z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, a nieco ciszej dodał: – Nikt nie będzie sta­wał na dro­dze reali­za­cji moich pla­nów. Nikt!

Ani syn, ani brat nie sko­men­to­wali jego wypo­wie­dzi.

14 lipca

Tego dnia Vic­tor Van Vert zapro­sił Mar­tina na roz­mowę do rezy­den­cji. Piękna pogoda zachę­ciła ojca i syna do spa­ceru po ogro­dzie.

– Nie podo­bają mi się te roz­mowy w Paryżu z komu­ni­stami z Pół­nocy – oznaj­mił Vic­tor pro­sto z mostu.

Zna­czące wstrzy­ma­nie bom­bar­do­wań Wiet­namu Pół­noc­nego umoż­li­wiło w maju pod­ję­cie bez­po­śred­nich roz­mów poko­jo­wych pomię­dzy Ame­ry­ka­nami a pół­noc­nymi Wiet­nam­czy­kami. Po licz­nych opo­rach i wypra­co­wa­niu skom­pli­ko­wa­nej for­muły par­ty­cy­pa­cji przy­łą­czył się do nich także rząd Wiet­namu Połu­dnio­wego i Naro­dowy Front Wyzwo­le­nia.

– Wia­domo, o co John­so­nowi cho­dzi. Tuż przed wybo­rami chce zawrzeć jakąś namiastkę pokoju i poka­zać wybor­com, że zakoń­czył wojnę w Wiet­na­mie, którą ta hołota z ulicy już rzyga. I to mają być patrioci?! W ten spo­sób zamie­rza dać zwy­cię­stwo w wybo­rach demo­kra­tom, a nam je ode­brać. Nie możemy do tego dopu­ścić!

– Wyda­wało mi się, że śmierć Roberta Ken­nedy’ego gwa­ran­tuje zwy­cię­stwo naszego kan­dy­data – zauwa­żył nieco cierpko Mar­tin.

Pią­tego czerwca, tuż po pół­nocy, brat zamor­do­wa­nego pięć lat wcze­śniej pre­zy­denta został postrze­lony przez zama­chowca w kuchni hotelu Ambas­sa­dor w Los Ange­les i dwa­dzie­ścia sześć godzin póź­niej zmarł. Zabójcą oka­zał się imi­grant arab­skiego pocho­dze­nia, uro­dzony w Pale­sty­nie Sir­han. Podob­nie jak Harvey Oswald, miał dzia­łać sam… Mar­tin śmier­cią dru­giego Ken­nedy’ego był nie tylko zasko­czony, ale i cokol­wiek zszo­ko­wany, ponie­waż nie wie­rzył w takie szczę­śliwe zbiegi oko­licz­no­ści… Wolał jed­nak nie roz­trzą­sać tej sprawy.

– W poli­tyce nie ma cze­goś takiego jak gwa­ran­cja zwy­cię­stwa wybor­czego, bo ludzie są tylko ludźmi. – Vic­tor zde­cy­do­wa­nie uciął dywa­ga­cje syna, nie odno­sząc się w żaden spo­sób do wzmianki o tra­gicz­nej śmierci kolej­nego członka klanu Ken­ne­dych. – Trzeba dopil­no­wać, aby twój prze­ciw­nik poli­tyczny nie miał nawet naj­mniej­szej moż­li­wo­ści zaro­bie­nia dodat­ko­wych gło­sów. Na czym­kol­wiek!

– Co zatem suge­ru­jesz, ojcze? Co mam zro­bić? – zapy­tał Mar­tin, nieco zdzi­wiony zacię­to­ścią ojca. Znał go jed­nak na tyle dobrze, by wie­dzieć, że ma gotowy plan dzia­ła­nia, któ­rego wyko­na­nie przy­pad­nie jemu.

– Trzeba się skon­tak­to­wać z kimś sen­sow­nym z dele­ga­cji Wiet­namu Pół­noc­nego w Paryżu – zaczął spo­koj­nie wyja­śniać nestor rodu Van Ver­tów – i przed­sta­wić mu pro­po­zy­cję zakoń­cze­nia wojny w imie­niu tych, któ­rzy będą rzą­dzić Ame­ryką po Lyn­do­nie John­so­nie. Nie może to być jakiś tępy komuch, ale ktoś, kto wie, jak dzia­łają mecha­ni­zmy w naszym kraju, i zna naszą men­tal­ność. Naj­le­piej ktoś z ich wywiadu. Oni mają takich ludzi…

Mar­tin Van Vert zanie­mó­wił. Wszyst­kiego się spo­dzie­wał, lecz nie tego, że ojciec będzie go zachę­cał do kon­taktu z… wro­giem. Wpraw­dzie toczyły się ofi­cjalne roz­mowy poko­jowe, ale wojna, na któ­rej cały czas ginęli żoł­nie­rze obu stron, trwała prze­cież w naj­lep­sze.

Szybko otrzą­snął się z zasko­cze­nia.

– Jaką pro­po­zy­cję mam przed­sta­wić takiemu czło­wie­kowi, jeśli w ogóle zechce mnie słu­chać? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście, że zechce! W końcu wywiad jest od tego, by słu­chać prze­ciw­nika. Sam to wiesz naj­le­piej. – Vic­tor sta­rał się nadać swo­jej wypo­wie­dzi żar­to­bliwy cha­rak­ter. – Przed­sta­wisz sprawę pro­sto. John­son jest skoń­czony, a demo­kraci prze­grają wybory, więc jakie­kol­wiek roz­mowy z nimi to strata czasu. Teraz gotowi są obie­cać wszystko, aby zapew­nić sobie zwy­cię­stwo, ale nie będą w sta­nie dotrzy­mać żad­nej obiet­nicy, bo i tak stracą wła­dzę. Pora­dzisz zatem swo­jemu roz­mówcy, aby w geście dobrej woli jego rząd nie przy­czy­niał się do jakie­go­kol­wiek suk­cesu John­sona przed wybo­rami, a ci, któ­rzy przyjdą po nim, z pew­no­ścią tego nie zapo­mną…

– Wybacz, ojcze, ale ktoś, kto nas nie zna, mógłby powie­dzieć, że taka roz­mowa może zakra­wać na zdradę stanu – zauwa­żył ostroż­nie Mar­tin.

– Mylisz się, drogi synu. W grę wcho­dzi wyłącz­nie racja stanu. Nasza racja stanu – odpo­wie­dział spo­koj­nie i z wielką pew­no­ścią sie­bie Vic­tor Van Vert. – Zaj­miesz się tą sprawą? Pozo­stało nie­wiele czasu…

Były ofi­cer CIA pomy­ślał, że musi jak naj­szyb­ciej skon­tak­to­wać się z Har­rym Adam­sem, swoim czło­wie­kiem w Bia­łym Domu, a także z Lucie­nem Cone­inem, byłym żoł­nie­rzem OSS.

Szkoda, że Lod­ger dał się zabić w Wiet­na­mie, przy­dałby się – naszła go reflek­sja.

– Oczy­wi­ście, ojcze, możesz na mnie liczyć.

15 października

O dzie­sią­tej rano Mar­tin Van Vert sie­dział w pary­skim bistrze La Bohème na Mont­mar­trze, uważ­nie obser­wu­jąc nie­prze­nik­nioną twarz puł­kow­nika Tran Minha.

Były ofi­cer CIA nie posia­dał się z zado­wo­le­nia, kiedy odkrył, że obaj jego zaufani dali mu nazwi­sko tego samego czło­wieka. Musi to być zatem wła­ściwy roz­mówca – skon­sta­to­wał w myślach.

Harry Adams powo­łał się na swoje stare nie­miec­kie kon­takty, które prze­my­cały dla niego ludzi zza żela­znej kur­tyny w cza­sach, gdy sta­cjo­no­wał w Euro­pie. To wła­śnie one, jak twier­dził, usta­liły, że to odpo­wiedni czło­wiek i jedyny porząd­nie zna­jący angiel­ski spo­śród żółt­ków z pół­noc­no­wiet­nam­skiej dele­ga­cji. W rze­czy­wi­sto­ści po roz­mo­wie z Mar­ti­nem Harry natych­miast prze­słał rela­cję Domi­ni­kowi, a parę tygo­dni póź­niej został przez niego wywo­łany na spo­tka­nie do Paryża. Tam usta­lili, że Tran Minh musi być prze­ko­nany, że jego spo­tka­nie z Mar­ti­nem zaaran­żo­wał sam Harry jako ame­ry­kań­ski agent. Przy oka­zji pol­ski prze­myt­nik roz­bu­dził jego wyobraź­nię, mówiąc, że jeżeli ta ini­cja­tywa zakoń­czy się suk­ce­sem i Nixon zosta­nie kolej­nym pre­zy­den­tem, to Mar­tin zarobi u niego dużo punk­tów. „A wtedy przed­stawi cię ze sto­sowną reko­men­da­cją Nixo­nowi i zosta­niesz w Bia­łym Domu na dwie kaden­cje jako zaufany czło­wiek nowego pre­zy­denta”.

Z kolei Lucien Conein, który w 1945 roku wal­czył w Indo­chi­nach prze­ciw Japoń­czy­kom i z tego okresu znał oso­bi­ście Ho Chi Minha, zało­żył, że swoje usta­le­nia oprze na sta­rych kon­tak­tach w Wiet­na­mie Pół­noc­nym, i nie pomy­lił się. Ale na wszelki wypa­dek posił­ko­wał się też opi­nią zna­jo­mych z fran­cu­skiego wywiadu. W obu przy­pad­kach wska­zano mu tego samego czło­wieka i to jego nazwi­sko prze­ka­zał Mar­ti­nowi Van Ver­towi.

Nawet naj­bar­dziej uważna obser­wa­cja twa­rzy puł­kow­nika nie pozwo­li­łaby byłemu ofi­ce­rowi CIA odkryć, że sie­dzący naprze­ciwko niego męż­czy­zna nazywa się Tran Ngoc i do nie­dawna był majo­rem spa­do­chro­nia­rzy w armii Wiet­namu Połu­dnio­wego. Ani też – że anty­cy­pu­jąc przy­stą­pie­nie do pary­skich roz­mów poko­jo­wych, naj­wyżsi prze­ło­żeni puł­kow­nika posta­no­wili wysłać go do Paryża jako doradcę dele­ga­cji Pół­nocy wła­śnie dla­tego, że dosko­nale znał angiel­ski i men­tal­ność dru­giej strony oraz mógł natych­miast reago­wać radą na wszel­kie nie­spo­dzianki towa­rzy­szące nego­cja­cjom.

Mar­tin nie mógł też wie­dzieć, że poprzed­niego dnia puł­kow­nik spo­tkał się w lokalu kon­spi­ra­cyj­nym KGB z Jeka­tie­riną Iwa­nową, którą włą­czono do tej roz­grywki, gdy wywiad pol­ski w ramach ruty­no­wej współ­pracy sojusz­ni­czej prze­ka­zał infor­ma­cję Harry’ego wywia­dowi KGB. Tran Minh wie­dział zatem o swoim roz­mówcy wszystko to, co w oce­nie Iwa­no­wej wie­dzieć powi­nien. Nie miał zatem wąt­pli­wo­ści, że roz­ma­wia z czło­wie­kiem, który może mieć wiel­kie wpływy w Bia­łym Domu pre­zy­denta Richarda Nixona.

O ile opatrz­ność pozwoli mu wygrać… – pomy­ślał były major spa­do­chro­nia­rzy.

– Dzię­kuję panu za pozy­tywną odpo­wiedź na pro­po­zy­cję tego spo­tka­nia – zagaił Mar­tin. – Posta­ram się być moż­li­wie otwarty i sta­wiać sprawy jasno, bez nie­po­trzeb­nego owi­ja­nia w bawełnę. Podob­nie jak pan jestem żoł­nie­rzem oraz ofi­ce­rem wywiadu i wolę nie tra­cić czasu na nie­po­trzebne klu­cze­nie.

– Doce­niam pań­ską szcze­rość, panie Van Vert – odpo­wie­dział puł­kow­nik, mile zasko­czony nasta­wie­niem swo­jego inter­lo­ku­tora. – Pań­skie nazwi­sko to syno­nim potęgi Ame­ryki i tylko głu­piec nie sko­rzy­stałby z zapro­sze­nia do roz­mowy.

Mar­tin prze­szedł do rze­czy.

– Repre­zen­tuję siły poli­tyczne, które za kilka mie­sięcy będą rzą­dzić Sta­nami Zjed­no­czo­nymi i prze­wo­dzić temu, co my nazy­wamy wol­nym świa­tem. Jestem bowiem głę­boko prze­ko­nany, że to Richard Nixon wygra wybory i będzie waszym part­ne­rem w pro­ce­sie poko­jo­wym, który zakoń­czy tę nie­szczę­sną wojnę. Lyn­don John­son wie, że jest skoń­czony. Jeśli stara się osią­gnąć w tych roz­mo­wach choćby pozór suk­cesu, to tylko po to, by wes­przeć kam­pa­nię wybor­czą demo­kra­tów. Uczest­ni­cze­nie w jego gier­kach byłoby wiel­kim błę­dem ze strony waszych decy­den­tów i przy­czy­ni­łoby nie­po­trzeb­nych szkód nie tylko pań­skiemu kra­jowi, lecz także mojemu. To Richard Nixon będzie decy­do­wał w kwe­stiach wojny i pokoju, a nie wąt­pię, że potrafi doce­nić każdy wasz gest dobrej woli, który nie osłabi jego przed­wy­bor­czych wysił­ków. Mówiąc bez ogró­dek, poro­zu­mie­nie poko­jowe z John­sonem nie byłoby warte papieru, na któ­rym zosta­łoby spi­sane…

Puł­kow­nik Tran Minh dość nie­ocze­ki­wa­nie przy­znał Mar­ti­nowi rację.

– Też uwa­żam, że do czasu wybo­rów nie powin­ni­śmy podej­mo­wać żad­nych decy­zji, a tym bar­dziej cze­go­kol­wiek pod­pi­sy­wać, i będę to zale­cał swoim prze­ło­żo­nym. Sądzę, że sko­rzy­stają z moich rad i pocze­kają na nowego ame­ry­kań­skiego pre­zy­denta.

– Jeżeli pan pozwoli, to prze­każę mu tę dobrą nowinę – zasu­ge­ro­wał w pełni usa­tys­fak­cjo­no­wany prze­bie­giem tej roz­mowy Mar­tin. – A gdy już zaczną się poważne nego­cja­cje poko­jowe z admi­ni­stra­cją pre­zy­denta Nixona, to pań­skim zda­niem jakie są szanse na szyb­kie zakoń­cze­nie tej wojny?

Wiet­nam­czyk zamy­ślił się na chwilę.

– Jestem na woj­nie od pra­wie trzy­dzie­stu lat. Naj­pierw z Japoń­czy­kami, potem z Fran­cu­zami, reżi­mem saj­goń­skim i z wami. Trudno mi więc być opty­mi­stą. Musi pan zro­zu­mieć, że nie odpu­ścimy celu, o który tak długo wal­czy­li­śmy, a jest nim nie­pod­le­głość i zjed­no­cze­nie całego Wiet­namu. Nie będą to więc roz­mowy szyb­kie, łatwe i miłe. Ale zarówno wasze, jak i nasze naj­więk­sze pro­blemy są zwią­zane z rzą­dem saj­goń­skim. Prze­kona się pan, podob­nie jak nowy pre­zy­dent, jacy z nich dra­nie. Oni nie chcą, aby wojna się zakoń­czyła. Obecne sta­tus quo nie­zwy­kle im odpo­wiada. O ich bez­pie­czeń­stwo w Wiet­na­mie Połu­dnio­wym dba ponad pięć­set pięć­dzie­siąt tysięcy ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy i nie­wiele mniej Ame­ry­ka­nów z agend cywil­nych, co powo­duje napływ ogrom­nej fali dola­rów. De facto utrzy­mu­je­cie tę bandę. Po co mie­liby się poro­zu­mieć z nami w jakiej­kol­wiek spra­wie i zakrę­cić sobie kurek z kasą? Pewna sza­cowna dama i gorąca zwo­len­niczka pana Nixona, Anna Chen­nault, skon­tak­to­wała się oso­bi­ście z pre­zy­dentem Wiet­namu Połu­dnio­wego, radząc mu sabo­to­wa­nie roz­mów pary­skich przed wybo­rami. Jest bar­dzo nie­ostrożna, ale umac­nia go w prze­świad­cze­niu, że taka tak­tyka ma wielką przy­szłość. Pro­szę sobie to wszystko roz­wa­żyć na spo­koj­nie, a doj­dzie pan do wnio­sku, że mam rację.

– To logiczne, co pan mówi, ale bądźmy dobrej myśli. W cza­sie ofen­sywy Tet na początku roku zgi­nął mój przy­ja­ciel Henry Lod­ger. – Mar­tin spoj­rzał na puł­kow­nika, któ­rego twarz pozo­stała nie­wzru­szona. – Dołożę zatem sta­rań, aby zakoń­czyć to zabi­ja­nie. To była bar­dzo poży­teczna wymiana poglą­dów i cie­szę się, że do niej doszło.

– Ja też, panie Van Vert. W razie potrzeby jestem do dys­po­zy­cji – odpo­wie­dział puł­kow­nik Tran Minh i wycią­gnął rękę na poże­gna­nie.

– Zabi­łaś Henry’ego Lod­gera? – zapy­tał pro­stu z mostu Domi­nik, gdy spo­tkał się na kola­cji z Janą.

Sie­dzieli w nie­wiel­kiej rodzin­nej knajpce i cze­kali na wino.

– Nie. Wiet­kong go zabił, a ja nie widzia­łam powodu, aby temu zapo­biec. – Puł­kow­nik KGB opo­wie­działa mu pokrótce całe zda­rze­nie. – Został nam jedy­nie Mar­tin Van Vert, ale jego prze­cież nie zabi­jemy.

– Z tego, co ci zre­la­cjo­no­wał Tran Minh, wynika, że Van Ver­tom nie­zwy­kle zależy na wygra­nej Nixona. Jak sądzisz, wygra? – Domi­nik nie wąt­pił, że Jana ma lep­szy od niego wgląd w sprawy ame­ry­kań­skie.

– Odkąd zabito Roberta Ken­nedy’ego, jego szanse znacz­nie wzro­sły. A jak zapew­nił mnie Tran Minh, w roz­mo­wach pary­skich aż do wybo­rów nie będzie żad­nego prze­łomu. Zatem obsta­wiam wygraną Nixona – odpo­wie­działa. – W Święto Dzięk­czy­nie­nia dowiemy się, jakie plany pomno­że­nia majątku i potęgi swo­jego rodu ma Vic­tor Van Vert…

– Rozu­miem, że Maria nie musi za wszelką cenę zna­leźć się w gro­nie słu­cha­czy Vic­tora? – upew­nił się Domi­nik.

– Nie musi. Van Ver­to­wie to męski klan, który nie zwykł dopusz­czać kobiet. Gdyby się sta­rała uczest­ni­czyć w spo­tka­niu, mogłoby się to wydać podej­rzane – oce­niła. – Ona, jak uzgod­ni­li­śmy, ma inne zada­nia.

Prze­myt­nik przy­znał jej rację, zadu­mał się, po czym cał­ko­wi­cie zmie­nił temat.

– Zwró­ci­łaś uwagę na to, co się wyda­rzyło w marcu w Pol­sce?

– Wyda­rzyło się to, co zostało przez kogoś zapla­no­wane. Na razie nie wiem do końca, czy głów­nymi ani­ma­to­rami byli moi prze­ło­żeni, czy też prze­ło­żeni Dolo­res. Musimy spo­tkać się we troje, bo bez jej udziału i litra bim­bru woprosa nikak nie roz­bie­riosz – zaśmiała się Jana.

6 listopada

Jed­nym z głów­nych powo­dów, dla któ­rych kwa­tera ekipy pre­zy­denta elekta znaj­do­wała się w hotelu Pierre, była odle­głość zale­d­wie jed­nej prze­cznicy od nowo­jor­skiego apar­ta­mentu Richarda Nixona przy Pią­tej Alei 810. Przy­szły pre­zy­dent nabył go w 1963 roku od Nel­sona Roc­ke­fel­lera, zosta­jąc przy oka­zji jego sąsia­dem. Apar­ta­menty pod tym adre­sem miały na ogół pra­wie pięć­set metrów kwa­dra­to­wych powierzchni, cztery sypial­nie, pokoje dla służby, salon, biblio­tekę i wspa­niały widok na Cen­tral Park.

Nixon wraz z żoną i cór­kami Tri­cią i Julie przy­le­ciał do Nowego Jorku poprzed­niego dnia około osiem­na­stej i pro­sto z lot­ni­ska Newark udał się do hotelu Wal­dorf Asto­ria, gdzie na trzy­dzie­stym pią­tym pię­trze wyna­jęto dla niego apar­ta­ment. Tu ocze­ki­wał na wynik wybo­rów. Miał nadzieję, że w odróż­nie­niu od poje­dynku z Joh­nem Ken­ne­dym w 1960 roku nie będzie musiał cze­kać na wyniki całą noc czy wręcz całą dobę.

Nie po raz pierw­szy w życiu się omy­lił.

Mimo że przez pierw­sze kilka godzin tego wie­czoru pro­wa­dził w wyścigu pre­zy­denc­kim z kan­dy­da­tem demo­kra­tów, to o pół­nocy Hubert Hum­ph­rey go wyprze­dził. Pół godziny póź­niej zdo­był prze­wagę sze­ściu­set tysięcy gło­sów. Dopiero nadej­ście wyni­ków ze sta­nów Ohio i Kali­for­nia zmie­niło stan rze­czy. O trze­ciej nad ranem szó­stego listo­pada Richard Nixon uwie­rzył, że wygrał wybory pre­zy­denc­kie 1968 roku. Podob­nie jak w 1960 roku do samego końca były kło­poty z licze­niem gło­sów w Chi­cago, gdzie uparty bur­mistrz Daley nie zamie­rzał pójść Nixo­nowi na rękę i ujaw­nić rezul­ta­tów wcze­śniej, niż abso­lut­nie musiał.

Nie­pew­ność repu­bli­ka­nów trwała mniej wię­cej do dzie­sią­tej trzy­dzie­ści, gdy główne sta­cje tele­wi­zyjne NBC i CBS ogło­siły Richarda Nixona zwy­cięzcą, a roz­wiała się cał­ko­wi­cie o jede­na­stej trzy­dzie­ści, kiedy zadzwo­nił Hubert Hum­ph­rey, by oso­bi­ście pogra­tu­lo­wać kontr­kan­dy­da­towi zwy­cię­stwa. Natych­miast po przy­ję­ciu tych gra­tu­la­cji pre­zy­dent elekt udał się z całą rodziną do sali balo­wej hotelu na spo­tka­nie ze swo­imi zwo­len­ni­kami, by podzię­ko­wać im za nocne czu­wa­nie i wygło­sić krót­kie prze­mó­wie­nie.

Zre­lak­so­wał się dopiero w apar­ta­men­cie na Pią­tej Alei, gdzie zjadł coś z żoną i cór­kami i nasta­wił ulu­bioną muzykę. Z przy­jem­no­ścią roz­my­ślał o cze­ka­ją­cych ich kil­ku­dnio­wych waka­cjach w rodzin­nej posia­dło­ści w Key Biscayne na Flo­ry­dzie. Ale przed wylo­tem miał jesz­cze jedno spo­tka­nie, któ­rego nie chciał odkła­dać, tym bar­dziej że nie spo­dzie­wał się, aby mogło być absor­bu­jące.

Nie­ba­wem słu­żący Manolo wpro­wa­dził gościa do biblio­teki.

Mar­tin Van Vert już od progu wycią­gnął ramiona.

– Panie pre­zy­den­cie, ser­decz­nie gra­tu­luję wygra­nej! Speł­nił pan swoje i nasze marze­nia. Ojciec pro­sił o prze­ka­za­nie wyra­zów podziwu i uzna­nia. Jak zawsze zapra­sza na kola­cję z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia. W tym roku będzie ona nie­zwy­kła, bo musimy podzię­ko­wać za nie­zwy­kłą łaskę bożą.

Uści­snęli się. Obaj byli w dosko­na­łych humo­rach. Usie­dli w fote­lach, a Manolo podał po kie­liszku szam­pana i wyszedł.

– Podzię­kuj ser­decz­nie Vic­to­rowi. Jego wiara we mnie przez te lata jest czę­ścią naszego zwy­cię­stwa, choć bar­dzo nie­wiele bra­ko­wało, a mogło być ina­czej. Z danych mojego sztabu wynika, że wygra­łem zale­d­wie jed­nym pro­cen­tem gło­sów – zwie­rzył się roz­luź­niony pre­zy­dent elekt. – Tym bar­dziej dzię­kuję ci za to, co zała­twi­łeś z pół­noc­nymi Wiet­nam­czy­kami w Paryżu.

Przy­szło mu też do głowy, że gdyby kan­dy­da­tem demo­kra­tów na urząd pre­zy­denta nie był Hubert Hum­ph­rey, lecz zamor­do­wany pięć mie­sięcy wcze­śniej Robert Ken­nedy, to wyniki tych wybo­rów byłyby inne. Ale nie widział potrzeby, żeby dzie­lić się tą reflek­sją z gościem. Wie­dział, że czło­nek rodu Van Ver­tów musi mieć pełną tego świa­do­mość…

– Kto będzie pamię­tał o róż­nicy pro­centa?! Zwy­cięzca jest zawsze jeden! Pan nim jest i przej­dzie do histo­rii jako trzy­dzie­sty siódmy pre­zy­dent, reszta się nie liczy. – Mar­tin uniósł kie­li­szek. – Wypijmy za ten suk­ces!

– Chciał­bym cię z kimś poznać, Mar­ti­nie – oznaj­mił Richard Nixon, z lubo­ścią speł­niw­szy toast. – Za chwilę wpad­nie tu Bob Hal­de­man…

Nie dokoń­czył zda­nia, gdy roz­le­gło się puka­nie i do biblio­teki wszedł wysoki, pra­wie po woj­sko­wemu ostrzy­żony, ale już lekko łysie­jący na czubku głowy męż­czy­zna o zde­cy­do­wa­nym wyra­zie twa­rzy. Miał na sobie szary gar­ni­tur, białą koszulę, ciemny kra­wat i czarne buty.

– Pozwolą pano­wie, że doko­nam pre­zen­ta­cji – rzekł Nixon, po czym przed­sta­wił Mar­tina nowo przy­by­łemu, jego zaś Mar­ti­nowi. – Bob Hal­de­man będzie moim sze­fem sztabu w Bia­łym Domu. Pokie­ruje prze­pły­wem doku­men­tów, infor­ma­cji oraz, co naj­waż­niej­sze, ludzi do Gabi­netu Owal­nego. Nie pozwoli, abym uto­nął w powo­dzi spraw nie­istot­nych, a mój czas mar­no­wali osob­nicy, któ­rzy nie mają nic do powie­dze­nia.

– Miło cię poznać, Bob. Teraz już wiem, kto w Bia­łym Domu jest naj­waż­niej­szy po pre­zy­den­cie… – ode­zwał się Mar­tin poważ­nym tonem, gdyż nie chciał, aby jego wypo­wiedź została ode­brana jako żart.

– Otóż to! Bob będzie moim alter ego czu­wa­ją­cym nad powo­dze­niem tej pre­zy­den­tury. A klucz do suk­cesu każ­dej pre­zy­den­tury tkwi w pra­wi­dło­wym pro­ce­sie podej­mo­wa­nia decy­zji. Na biurko pre­zy­denta mogą tra­fiać jedy­nie te kwe­stie, któ­rych nie da się roz­strzy­gnąć na niż­szym szcze­blu – odpo­wie­dział Nixon. – Bob rze­czy­wi­ście będzie naj­waż­niej­szym admi­ni­stra­to­rem w Bia­łym Domu. Dla­tego życzył­bym sobie, aby­ście dobrze się poznali. Pamię­taj, Bob, że Mar­tin Van Vert zawsze ma wstęp do Gabi­netu Owal­nego. A teraz wybacz­cie, moi dro­dzy, muszę przy­go­to­wać sie­bie i dziew­czyny do podróży do Key Biscayne. Wy tym­cza­sem sobie poga­daj­cie.

Dwaj męż­czyźni poże­gnali się z pre­zy­den­tem elek­tem, zje­chali do wyło­żo­nego mar­mu­rem holu w stylu wło­skiego rene­sansu, z bogato rzeź­bio­nym sufi­tem, i wyszli na ulicę. Posta­no­wili mówić sobie po imie­niu.

– Jeżeli idziesz do waszej kwa­tery w hotelu Pierre, to chęt­nie cię odpro­wa­dzę – zasu­ge­ro­wał Mar­tin nowemu zna­jo­memu. – Mam tam apar­ta­ment, w któ­rym możemy poga­wę­dzić.

Hal­de­man z przy­jem­no­ścią na to przy­stał. Od dwu­na­stu lat był poli­tycz­nie zwią­zany z Richar­dem Nixo­nem i dosko­nale się orien­to­wał, kto jest kim wśród jego zwo­len­ni­ków i jaki ma cię­żar gatun­kowy. Ród Van Ver­tów zaj­mo­wał w tej kon­ste­la­cji uni­ka­tową pozy­cję.

12 listopada

Nixo­no­wie nie zaba­wili w Key Biscayne dłu­żej ani­żeli pięć dni. W dro­dze powrot­nej do Nowego Jorku zaha­czyli o Waszyng­ton, gdzie pre­zy­dent elekt spo­tkał się ze swoim poprzed­ni­kiem. Pod­czas gdy Lady Bird opro­wa­dzała Pat Nixon po poko­jach Bia­łego Domu, odcho­dzący pre­zy­dent zapro­sił gościa na spo­tka­nie, któ­rego głów­nym tema­tem była wojna w Wiet­na­mie. Sta­wili się sekre­tarz stanu, sekre­tarz obrony, szef połą­czo­nych sze­fów szta­bów, doradca do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego i szef CIA. Ludzie więk­szość swo­jego czasu poświę­ca­jący woj­nie, któ­rej nie potra­fili wygrać.

Słu­cha­jąc ich, Richard Nixon uświa­do­mił sobie nagle, że nie może pozwo­lić, aby Wiet­nam stał się jego obse­sją i znisz­czył jego admi­ni­stra­cję, tak jak znisz­czył pre­zy­den­turę John­sona, dopro­wa­dza­jąc do sytu­acji, w któ­rej pre­zy­dent bał się wychy­lić nosa z Bia­łego Domu. Trzeba skoń­czyć tę pie­przoną wojnę i zabrać się za wiel­kie sprawy – posta­no­wił w myślach.

Przez następne kilka dni przez hotel Pierre prze­wi­nęło się mnó­stwo ludzi, spo­śród któ­rych Nixon zamie­rzał wybrać pra­cow­ni­ków swo­jej admi­ni­stra­cji. Wyrazy usza­no­wa­nia zło­żył mu także dyrek­tor FBI, Edgar J. Hoover, który peł­nił swój urząd od pra­wie czter­dzie­stu lat i nie wąt­pił, że na­dal na nim pozo­sta­nie, bo wie­dział pra­wie wszystko o pra­wie wszyst­kich.

Nie przy­szedł więc o nic pro­sić, tylko poin­for­mo­wał pre­zy­denta elekta, że jego poprzed­nik, Lyn­don John­son, kazał zain­sta­lo­wać w Gabi­ne­cie Owal­nym sys­tem do nagry­wa­nia wszyst­kich roz­mów, który włą­czał i wyłą­czał prze­łącz­ni­kiem zain­sta­lo­wa­nym pod biur­kiem. Dodał, że John Ken­nedy i jego poprzed­nicy rów­nież pod­słu­chi­wali ludzi, o czym on jako odwieczny szef FBI wie­dział naj­le­piej. Ale to nie było wszystko, co Hoover miał do powie­dze­nia tego dnia nowo wybra­nemu pre­zy­den­towi Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– W koń­cówce kam­pa­nii wybor­czej Lyn­don John­son był już tak zde­spe­ro­wany, że kazał nam zain­sta­lo­wać pod­słu­chy wokół pana, mię­dzy innymi w samo­lo­cie, któ­rego uży­wa­li­ście pod­czas kam­pa­nii wybor­czej – rela­cjo­no­wał dyrek­tor FBI z pro­fe­sjo­nal­nym spo­ko­jem. – Uza­sad­niał to wzglę­dami bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego, co zawsze sta­nowi wygodny pre­tekst i prak­tycz­nie unie­moż­li­wia nam odmowę.

– Bar­dzo inte­re­su­jące, dyrek­to­rze, cho­ciaż nie do końca rozu­miem, jakie infor­ma­cje spo­dzie­wał się w ten spo­sób uzy­skać. Liczył, że pod­słu­chu­jąc mnie, dopro­wa­dzi do zwy­cię­stwa demo­kra­tów? I tak o wszyst­kim decy­dują wyborcy – zauwa­żył pre­zy­dent elekt, wyraź­nie zachę­ca­jąc swo­jego nie­co­dzien­nego roz­mówcę do dal­szych wynu­rzeń.

– Pre­zy­dent John­son kazał też objąć pod­słu­chem tele­fon madame Chen­nault, pań­skiej wiel­bi­cielki… – zaczął wyja­śniać Hoover.

– Czy to moż­liwe?! Anna Chen­nault to legenda, wdowa po boha­te­rze wojen­nym, który odniósł dla Ame­ryki wiel­kie zasługi, wal­cząc z Japoń­czy­kami… – wszedł mu w słowo zde­ner­wo­wany tą infor­ma­cją Richard Nixon. – Dla­czego to zle­cił? O co mu cho­dziło?

– Był prze­ko­nany, że madame Chen­nault nama­wia pre­zy­denta Wiet­namu Połu­dnio­wego Nguy­ena Van Thieu i jego zastępcę Nguy­ena Cao Ky do sabo­to­wa­nia pary­skich roz­mów poko­jo­wych, na które pre­zy­dent John­son bar­dzo liczył jako na wspar­cie kam­pa­nii wybor­czej demo­kra­tów – kon­ty­nu­ował dyrek­tor FBI. – Miała ich prze­ko­ny­wać, że pan zapew­niłby im znacz­nie lep­szą pozy­cję i warunki w nego­cja­cjach z komu­ni­stami z Pół­nocy ani­żeli Hubert Hum­ph­rey, gdyby został pre­zy­dentem, bo cały pana życio­rys to walka z komu­ni­zmem. Thieu i Ky zawsze bar­dzo ją sza­no­wali i chyba w końcu uwie­rzyli, że to pan wygra wybory, bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć ich obstruk­cję w Paryżu… John­son nie miał wpraw­dzie żad­nych pod­staw, aby sądzić, że jest pan oso­bi­ście zaan­ga­żo­wany w te dzia­ła­nia, ale ta bar­dzo bogata dama stała się jego obse­sją.

– Mam nadzieję, że te pod­słu­chy już nie funk­cjo­nują, panie dyrek­to­rze? – zapy­tał reto­rycz­nie Nixon.

– To zro­zu­miałe samo przez się, panie pre­zy­den­cie – zapew­nił Edgar Hoover. – Bar­dzo dzię­kuję za roz­mowę i pozo­staję do pana dys­po­zy­cji.

Dyrek­tor FBI poże­gnał się i odpro­wa­dzony do drzwi przez Richarda Nixona opu­ścił apar­ta­ment zaj­mo­wany przez ekipę pre­zy­denta elekta.

Bob Hal­de­man, który na prośbę szefa uczest­ni­czył w spo­tka­niu, uśmiech­nął się iro­nicz­nie pod nosem.

– Stary, prze­bie­gły lis. Przy­szedł wku­pić się w łaski nowego loka­tora Bia­łego Domu i wyba­dać, jak stoją jego akcje. Oczy­wi­ście zosta­wisz go na sta­no­wi­sku?

– Oczy­wi­ście. Wolę mieć Edgara w swoim namio­cie sika­ją­cego na zewnątrz, ani­żeli miałby stać poza nim i sikać do środka – odpo­wie­dział Richard Nixon z wła­ściwą sobie umie­jęt­no­ścią kom­po­no­wa­nia obra­zo­wych porów­nań.

28 listopada

Podob­nie jak w poprzed­nich latach kola­cja z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia została zapla­no­wana w ści­słym gro­nie rodzin­nym, a jej gośćmi hono­ro­wymi mieli być Pat i Richard Nixo­no­wie. W tym roku jed­nak gości przy­wiózł nie czarny rolls-royce Van Ver­tów, ale pojazdy taj­nych służb pre­zy­denta elekta.

Vic­tor Van Vert cze­kał na parę pre­zy­dencką w drzwiach wej­ścio­wych.

– Panie pre­zy­den­cie, gra­tu­luję zwy­cię­stwa i witam ser­decz­nie w moim domu. – Nestor rodu uści­snął rękę Richarda Nixona.

– Dzię­kuję, Vic­to­rze, stary przy­ja­cielu. To nasze wspólne zwy­cię­stwo, a udział w nim two­jego rodu jest nie do prze­ce­nie­nia – zri­po­sto­wał pre­zy­dent elekt, obiema dłońmi odwza­jem­nia­jąc uścisk gospo­da­rza.

Vic­tor przy­wi­tał się z Pat Nixon i popro­wa­dził gości do salonu, gdzie byli już Maria, Mar­tin, Fre­de­rick, Vick oraz dzieci Mar­tina, Rose i Fred. Gdy wszy­scy przy­wi­tali się z parą pre­zy­dencką, kamer­dy­ner James i służba podali zebra­nym przed­obied­nie drinki. Spo­tka­nie upły­wało w lek­kiej atmos­fe­rze i było widać, że Nixon upaja się jesz­cze zwy­cię­stwem wybor­czym. Do dwu­dzie­stego stycz­nia, prze­wi­dzia­nej pra­wem daty ofi­cjal­nej inau­gu­ra­cji każ­dego nowo wybra­nego pre­zy­denta, pozo­stało jesz­cze pra­wie dwa mie­siące. W tym cza­sie mógł on odpo­cząć po tru­dach kam­pa­nii wybor­czej bez koniecz­no­ści zaj­mo­wa­nia się ofi­cjal­nymi obo­wiąz­kami, z wyjąt­kiem kom­ple­to­wa­nia składu oso­bo­wego przy­szłej admi­ni­stra­cji, ale do tego Richard Nixon był dobrze przy­go­to­wany.

Menu kola­cji nie odbie­gało tego roku od menu z lat poprzed­nich i szybko upo­rano się z posił­kiem, zwłasz­cza że męski trzon rodu Van Ver­tów z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał roz­mowy z nowym pre­zy­den­tem przy kawie, koniaku i cyga­rach. Gdy zatem Pat, Maria i dora­sta­jące już dzieci Mar­tina udały się na basen, zgro­ma­dzeni w biblio­tece męż­czyźni przy­stą­pili do wymiany poglą­dów.

– Panie pre­zy­den­cie – pierw­szy prze­mó­wił Vic­tor Van Vert. – Pro­szę uchy­lić nam rąbka tajem­nicy co do prio­ry­te­tów poli­tycz­nych pań­skiej admi­ni­stra­cji, przede wszyst­kim w poli­tyce zagra­nicz­nej.

– Cie­szę się, Vic­to­rze, że pytasz wła­śnie o nią, bo poli­tyka zagra­niczna sta­nie się nicią prze­wod­nią mojej pre­zy­den­tury – odpo­wie­dział pre­zy­dent elekt i roz­wi­nął myśl: – Jak słusz­nie zauwa­żył kie­dyś w tym domu Mar­tin, aby wygrać wojnę w Wiet­na­mie, musie­li­by­śmy wysłać do Indo­chin milion żoł­nie­rzy, a na to nie ma przy­zwo­le­nia Ame­ry­ka­nów. Jedyna opcja to wyco­fać się z hono­rem, o czym wtedy wspo­mnia­łem, a dziś powiem, jak chcę to zro­bić. Z jed­nej strony zamie­rzam kon­ty­nu­ować pary­skie roz­mowy poko­jowe z pół­noc­nymi Wiet­nam­czy­kami i Wiet­kon­giem, pro­wa­dząc ostre nego­cja­cje, a z dru­giej – nie prze­ry­wać bom­bar­do­wa­nia. Ich przy­wódcy muszą uwie­rzyć, że jeżeli nie pójdą na kom­pro­mis, to ame­ry­kań­skie bomby spro­wa­dzą ich do epoki kamie­nia łupa­nego. W tym kon­tek­ście wymy­śli­łem pewne zagra­nie, które nazwał­bym „Mad­man The­ory”, czyli teo­rią nie­prze­wi­dy­wal­nego wariata. Ho Chi Minh i inni muszą być prze­ko­nani, że mam obse­sję na tym punk­cie i zbom­bar­duję w ich kraju wszystko, co wystaje ponad powierzch­nię ziemi, jeżeli zmu­szą mnie do tego, nie godząc się na pokój z hono­rem w moim rozu­mie­niu. Jestem znawcą komu­ni­zmu i uwa­żam, że komu­ni­ści to na ogół prag­ma­tycy, z któ­rymi można się doga­dać, wypra­co­wu­jąc wła­ściwe warunki roz­mowy. Twoje ostat­nie pary­skie doświad­cze­nie, Mar­tinie, chyba to potwier­dza?

– Jak naj­bar­dziej, panie pre­zy­den­cie – odpo­wie­dział były ofi­cer CIA. – Odnio­słem wra­że­nie, że mój wiet­nam­ski roz­mówca, puł­kow­nik Tran Minh, nie miał cie­nia wąt­pli­wo­ści, że ukła­da­nie się z prze­gra­nym poli­ty­kiem, jakim był Lyn­don John­son, jest bez sensu. Jeżeli grać o pokój, to wyłącz­nie ze zwy­cięzcą. Dla­tego poszli nam na rękę i demo­kraci nie odnie­śli w Paryżu przed­wy­bor­czego suk­cesu.

– Otóż to! Ale roz­mowy z samymi Wiet­nam­czy­kami z Pół­nocy mogą nam nie zapew­nić pożą­da­nego efektu, a suk­ces w wyga­sza­niu tej wojny w mojej pierw­szej kaden­cji pre­zy­denc­kiej to con­di­tio sine qua non wygra­nia dru­giej – kon­ty­nu­ował Richard Nixon. – Dla­tego w dal­szej per­spek­ty­wie rów­no­le­głym prio­ry­te­tem mojej poli­tyki zagra­nicz­nej będzie stop­niowe ocie­pla­nie sto­sun­ków z Rosja­nami. Nazy­wam to „détente”. Możemy ze sobą rywa­li­zo­wać, ale mamy wspólną odpo­wie­dzial­ność wobec ludz­ko­ści: nie poza­bi­jać się w wyniku wojny ato­mo­wej. Z kolei powo­dze­nie tego prio­ry­tetu zapewni zre­wi­do­wa­nie całej naszej poli­tyki wobec Chin i doko­na­nie wiel­kiego ame­ry­kań­skiego otwar­cia na ten kraj. W sytu­acji kon­fliktu pomię­dzy tymi komu­ni­stycz­nymi molo­chami byli­by­śmy lek­ko­myślni, nie sta­ra­jąc się go wyko­rzy­stać na naszą korzyść. Abs­tra­hu­jąc od tego, że zarówno Zwią­zek Radziecki, jak i Chiny mają wielki wpływ na poli­tyczne i mili­tarne poczy­na­nia swo­ich sojusz­ni­ków, komu­ni­stów z Wiet­namu.

W biblio­tece zale­gła cisza. Nikt z obec­nych nie spo­dzie­wał się, że Richard Nixon, poli­tyk mający repu­ta­cję jed­nego z naj­bar­dziej zago­rza­łych anty­ko­mu­ni­stów w Ame­ryce, zechce wystą­pić z takimi ini­cja­ty­wami. Zasko­cze­nie było kom­pletne, czego zresztą pre­zy­dent elekt się spo­dzie­wał.

Pierw­szy prze­rwał ciszę Mar­tin.

– To genial­nie odważna kon­cep­cja, panie pre­zy­den­cie. Zasko­czy pan wszyst­kich, tak jak nas dzi­siaj. Rosja­nie i Chiń­czycy nie będą mogli zboj­ko­to­wać pań­skiej ini­cja­tywy dla dobra ludz­ko­ści. Ma pan szansę zawład­nąć wyobraź­nią świa­to­wej opi­nii publicz­nej – zachwy­cał się były ofi­cer CIA, który w lot pojął poten­cjał poli­tyczny i wize­run­kowy zamie­rzeń nowego ame­ry­kań­skiego pre­zy­denta. Może dla­tego nie zwró­cił uwagi, że ojciec zacho­wuje uprzejme, powścią­gliwe mil­cze­nie.

– Dzię­kuję, Mar­ti­nie, bar­dzo dobrze, że tak to oce­niasz. Reali­za­cję zamie­rzam powie­rzyć Henry’emu Kis­sin­ge­rowi, który wła­śnie zgo­dził się być moim doradcą i prze­wod­ni­czyć Naro­do­wej Radzie Bez­pie­czeń­stwa. To pierw­szej klasy inte­lekt, pro­fe­sor z Harvardu – wyja­śnił pre­zy­dent elekt. – Dzia­ła­nia te będą wyma­gały wiel­kiej dys­kre­cji i umie­jęt­no­ści poru­sza­nia się w tak zwa­nym świe­cie rów­no­le­głym. Dla­tego mając na uwa­dze twoje doświad­cze­nie w wywia­dzie, chciał­bym, Mar­ti­nie, abyś włą­czył się w ten pro­ces i poma­gał Henry’emu z pozy­cji doradcy zewnętrz­nego, nie­wi­docz­nego dla reszty świata, a zwłasz­cza dla mediów. Przed­wcze­sne ujaw­nie­nie mych zamie­rzeń mogłoby wszystko zepsuć. Co ty na to?

– Jestem do dys­po­zy­cji, panie pre­zy­den­cie. Zapo­wiada się nie­zła akcja, że się tak wyrażę – natych­miast odparł szcze­rze ura­do­wany pro­po­zy­cją Mar­tin.

– Nie oba­wia się pan, panie pre­zy­den­cie, że takie otwar­cie na rosyj­skich i chiń­skich komu­ni­stów może ich za bar­dzo wzmoc­nić i legi­ty­mi­zo­wać? – ode­zwał się w końcu Vic­tor Van Vert, sta­ra­jąc się jak naj­oględ­niej sfor­mu­ło­wać wąt­pli­wo­ści, które go naszły. – Czy nie lepiej byłoby ich wykoń­czyć wyści­giem zbro­jeń?

– Nie, Vic­to­rze. Moim zamia­rem jest wzmac­nia­nie nie ich, ale nas. To my jeste­śmy główną potęgą gospo­dar­czą świata i trzy­ma­jąc prze­ciw­ni­ków bli­sko przy piersi, będziemy mieli więk­szą moż­li­wość wpły­wa­nia na ich poli­tykę i kształ­to­wa­nia poczy­nań – wytłu­ma­czył Richard Nixon. – Za żela­zną kur­tyną jest mnó­stwo ludzi, któ­rzy gdy tylko lepiej poznają nasz spo­sób życia, zama­rzą o tym, żeby go naśla­do­wać…

– Nie muszę zapew­niać, że nasz ród będzie pana wspie­rał – odpo­wie­dział Vic­tor krótko, ale z pełną kur­tu­azją. – Jestem prze­ko­nany, że Mar­tin świet­nie upora się z każ­dym zada­niem, jakie pan pre­zy­dent uzna za sto­sowne mu powie­rzyć.

– Dzię­kuję, pano­wie. Nie­stety, na Pat i na mnie już czas – oznaj­mił pre­zy­dent elekt, widząc, że mło­dzież i kobiety poja­wiły się w salo­nie.

Odpro­wa­dzeni przez wszyst­kich Van Ver­tów goście odje­chali w kawal­ka­dzie pojaz­dów taj­nych służb na Piątą Aleję 810. Zaraz potem czarny rolls-royce odwiózł Marię, Freda i Rose do apar­ta­mentu nad hote­lem Pierre.

Docho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia. Vic­tor, jego brat i syno­wie powró­cili do biblio­teki, gdzie cze­kały już na nich drinki przy­go­to­wane przez kamer­dy­nera Jamesa. Nestor rodu podzię­ko­wał mu za trud wło­żony w orga­ni­za­cję tego wie­czoru i pozwo­lił udać się na spo­czy­nek. Klan Van Ver­tów pozo­stał sam.

– Pozwo­li­cie, że zanim zaczniemy roz­ma­wiać, coś spraw­dzę – ode­zwał się nagle Mar­tin i jak przy­stało na fachowca, zaczął zaglą­dać pod fotele, krze­sła, biurko, sto­liki i za półki z książ­kami. Widząc osłu­pie­nie malu­jące się na twa­rzach pozo­sta­łych człon­ków rodu, wyja­śnił: – Przed tak ważną roz­mową już wcze­śniej prze­pro­wa­dzi­łem porządną inspek­cję, więc teraz spraw­dzam tylko dla porządku. Wszystko wydaje się okej.

– Niby kto miałby nas pod­słu­chi­wać? – zain­te­re­so­wał się nieco roz­ba­wiony Fre­de­rick. – Chyba nie podej­rze­wasz naszego Jamesa?

– Oczy­wi­ście, że nie, ale w tym domu kręci się mnó­stwo służby i lepiej mieć pew­ność, że jest czy­sto – odpo­wie­dział były ofi­cer CIA.

– To dobrze, że myślisz o takich spra­wach, synu. – Vic­to­rowi ni­gdy nie przy­szłoby do głowy, że ktoś mógłby zain­sta­lo­wać pod­słuch w jego wła­snym domu. Teraz jed­nak, gdy Mar­tin pod­niósł tę kwe­stię, zgo­dził się, że lepiej dmu­chać na zimne. – Jeżeli już się upew­ni­łeś, to przejdę do meri­tum.

Spoj­rze­nia Fre­de­ricka, Mar­tina i Vicka spo­częły na Vic­to­rze. Wszy­scy trzej zajęli miej­sca w fote­lach, cze­ka­jąc na speł­nie­nie obiet­nicy sprzed roku – ujaw­nie­nie planu zwie­lo­krot­nie­nia stanu posia­da­nia, a tym samym potęgi rodu Van Ver­tów. Gospo­darz domu na Long Island dosko­nale zda­wał sobie sprawę z ich znie­cier­pli­wie­nia, ale w wypo­wie­dziach pre­zy­denta elekta coś na tyle go zanie­po­ko­iło, że poru­szył zupeł­nie inny, wręcz nie­istotny w oce­nie pozo­sta­łych człon­ków rodu temat.

– Naj­pierw jed­nak chcę się z wami podzie­lić pew­nym spo­strze­że­niem z dzi­siej­szego wie­czoru. Oględ­nie mówiąc, Nixo­now­skie plany wcho­dze­nia w jakąś komi­tywę z Rosja­nami i Chiń­czy­kami wcale mi się nie podo­bają. Powin­ni­śmy wyko­rzy­stać naszą potęgę gospo­dar­czą i prze­wagę eko­no­miczną i osią­gnąć taki poziom uzbro­je­nia, który rzuci ich na kolana, gdy nie spro­stają narzu­co­nemu przez nas wyści­gowi zbro­jeń. Tym­cza­sem odnio­słem dzi­siaj wra­że­nie, że Richard Nixon wymięka w pryn­cy­pial­nej posta­wie wobec komu­ni­zmu. Co wy o tym sądzi­cie? Może się mylę?

– Czy tro­chę nie za wcze­śnie na tak surową ocenę? – zapy­tał Fre­de­rick, któ­rego wie­lo­let­nie doświad­cze­nie par­la­men­tarne z Izby Repre­zen­tan­tów przy­zwy­cza­iło do nie­wy­cią­ga­nia pochop­nych wnio­sków i pre­fe­ro­wa­nia roz­wią­zań kom­pro­mi­so­wych. – Umie­jętne roz­gry­wa­nie wza­jem­nych ani­mo­zji mię­dzy Rosja­nami a Chiń­czy­kami to kla­syka sto­sun­ków mię­dzynarodowych. Trzeba po pro­stu dopil­no­wać, aby było to robione po naszej myśli. A skoro sam Nixon zapro­sił Mar­tina do udziału w tych mię­dzynarodowych roz­gryw­kach, to nie wąt­pię, że nasze inte­resy nie zostaną nara­żone na szwank. Jeżeli doj­dziemy do wnio­sku, że Nixon nie speł­nia naszych wyobra­żeń o ide­al­nej pre­zy­den­tu­rze, to cóż… Nikt nie powie­dział, że musi miesz­kać w Bia­łym Domu przez osiem lat.

– Zga­dzam się z Fre­de­ric­kiem – oznaj­mił Mar­tin. Uświa­do­mił sobie, że ojciec zbyt rzadko bywa na uli­cach, by wie­dzieć, co się na nich dzieje. – Musimy zakoń­czyć wojnę w Wiet­na­mie, zanim podzieli naród na dwie zwal­cza­jące się frak­cje. – I żeby nieco uspo­koić ojca, dodał: – Tak jak powie­dział Fre­de­rick, będę trzy­mał rękę na pul­sie i pil­no­wał naszych inte­re­sów.

– No dobrze, może rze­czy­wi­ście jestem prze­wraż­li­wiony – zgo­dził się Vic­tor i prze­szedł do meri­tum. – Rok temu obie­ca­łem wam ujaw­nie­nie planu, który pozwoli uczy­nić nasz ród prak­tycz­nie nie­zwy­cię­żo­nym. Musia­łem zacho­wać go w tajem­nicy, bo jego istot­nymi ele­men­tami były zwy­cię­stwo wybor­cze Nixona, okre­ślony roz­wój wyda­rzeń w Wiet­na­mie i w samych Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Gdyby, nie daj Boże, pre­zy­den­tem został demo­krata Hubert Hum­ph­rey, to cały mój plan naj­praw­do­po­dob­niej spa­liłby na panewce. Nie mogłem sobie pozwo­lić na zanie­dba­nie naj­mniej­szej nawet szansy na zwy­cię­stwo. Dla­tego w ostat­niej chwili wysła­łem Mar­tina do Paryża. Opła­ciło się, bo, jak zauwa­ży­li­ście, nie­wiele bra­ko­wało…

– Powie­dział­bym nawet, że to cud. Gdyby opatrz­ność w swej mądro­ści nie wykre­śliła z kam­pa­nii wybor­czej kolej­nego Ken­nedy’ego, to dzi­siaj mie­li­by­śmy nieco inne miny – ode­zwał się Fre­de­rick, wywo­łu­jąc uśmiech na twa­rzy Vic­tora. – A teraz, moi dro­dzy, cisza. Oddajmy głos nesto­rowi naszego rodu.

– Plan, o któ­rym chcę wam powie­dzieć, składa się z trzech faz. Zada­niem każ­dej jest napę­dza­nie następ­nej. Faza pierw­sza już trwa: to wojna w Wiet­na­mie. Jej koszt jest hor­ren­dalny, czyli dokład­nie taki, jaki miał być, a jeste­śmy dopiero w poło­wie drogi do jej zakoń­cze­nia. Według naj­ostroż­niej­szych wyli­czeń wydamy na nią pięć­set miliar­dów dola­rów. Mak­sy­ma­li­ści zaś uwa­żają, że może to być nawet dwa razy tyle. Wszystko zależy od tego, z jakim roz­ma­chem Richard Nixon będzie chciał zakoń­czyć wojnę i jak długo wypad­nie mu bom­bar­do­wać Wiet­nam Pół­nocny.

– Możemy chyba mieć na to jakiś wpływ – wtrą­cił się Fre­de­rick. – Pan pre­zy­dent wie, komu zawdzię­cza swój urząd…

– Bez wąt­pie­nia, Fre­de­ricku – odpo­wie­dział Vic­tor i kon­ty­nu­ował swój mono­log: – Popro­si­łem Vicka, aby z grub­sza wyli­czył, ile na tej woj­nie zaro­bią dla nas na czy­sto firmy zbro­je­niowe, w któ­rych mamy więk­szo­ściowe i mniej­szo­ściowe pakiety akcji lub które są naszą cał­ko­witą wła­sno­ścią. Oświeć nas, synu.

– Posłu­gi­wa­łem się całą gamą skom­pli­ko­wa­nych wyli­czeń – oznaj­mił Vick wyrwany do odpo­wie­dzi – ale żeby upro­ścić prze­kaz, powiem tylko, że cały nasz kon­glo­me­rat zbro­je­niowy da nam zaro­bić około pię­ciu pro­cent tego, co Stany Zjed­no­czone już wydały i wyda­dzą w naj­bliż­szych latach na tę wojnę. Mie­ści się to w prze­dziale mię­dzy dwu­dzie­stoma pię­cioma a pięć­dzie­się­cioma miliar­dami dola­rów. Mając na uwa­dze, że dzi­siaj za jed­nego dolara można w McDo­nal­dzie kupić sześć ham­bur­ge­rów i coca-colę, a prze­ciętna płaca mie­sięczna wynosi nie­całe sie­dem­set dola­rów, to cał­kiem przy­zwo­ity wynik. Tyle z grub­sza zaro­bimy przez dzie­sięć lat.

W biblio­tece zapa­dło mil­cze­nie. Vic­tor wodził wzro­kiem po twa­rzach człon­ków rodu, sycąc się wyra­zem peł­nej zasko­cze­nia rado­ści gra­ni­czą­cej z nie­do­wie­rza­niem. Mar­tin, Fre­de­rick i zwłasz­cza Vick dosko­nale rozu­mieli, jak wiel­kie są to pie­nią­dze, ale świa­do­mość, jaką potęgę mogą zagwa­ran­to­wać ich rodowi, docie­rała do nich powoli.

– Powin­ni­śmy obcho­dzić Święto Dzięk­czy­nie­nia czę­ściej! To gigan­tyczne pie­nią­dze – zauwa­żył Mar­tin. Zdał sobie sprawę, że jego zaan­ga­żo­wa­nie w bie­żące sprawy Insty­tutu Eru­dy­cji i ślub z Marią ode­rwały go od kwe­stii rodzin­nych finan­sów, które, jak życie poka­zało, znaj­do­wały się w bar­dzo kom­pe­tent­nych rękach. – Takie wydatki na wojnę muszą mieć jakieś kon­se­kwen­cje. Skąd rząd na to bie­rze? Prze­cież nie pod­nosi podat­ków…

– Dru­kuje – odparł Vick, od lat uważny obser­wa­tor wszyst­kiego, co się dzieje w ame­ry­kań­skiej i świa­to­wej gospo­darce. – Powiem wię­cej: nie nadąża z dru­ko­wa­niem! Finan­suje prze­cież nie tylko wojnę w Wiet­na­mie, ale też całą masę pro­gra­mów socjal­nych. Nie wcho­dząc w nudne szcze­góły, podam tylko jeden, za to wszystko mówiący wskaź­nik. W stycz­niu sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku, gdy odcho­dził Eisen­ho­wer, a nastę­po­wał Ken­nedy, infla­cja wyno­siła pół­tora pro­cent. Dzi­siaj wynosi cztery i sie­dem dzie­sią­tych. Trzy­krotny wzrost w ciągu sied­miu lat! To jesz­cze nie Niemcy w cza­sach Repu­bliki Weimar­skiej, ale wiel­kimi kro­kami zmie­rzamy w dobrym kie­runku…

– Wiele zro­bi­li­śmy, aby wojna w Wiet­na­mie osią­gnęła obecny sto­pień natę­że­nia, i rze­czy­wi­ście zara­biamy na niej kro­cie. Czy jed­nak sytu­acja eko­no­miczna Ame­ryki, a więc i świata, o któ­rej mówi Vick, nie odbije nam się czkawką? – zauwa­żył Fre­de­rick, wyra­ża­jąc zara­zem wąt­pli­wo­ści, jakie naszły Mar­tina. – Prze­cież rząd fede­ralny będzie musiał coś z tym zro­bić. Nie można dru­ko­wać dola­rów w nie­skoń­czo­ność!

Oczy człon­ków klanu ponow­nie spo­częły na uśmie­cha­ją­cym się pod nosem Vic­to­rze. Wyda­wało się, że dozo­wa­nie napię­cia w ujaw­nia­niu planu spra­wia nesto­rowi rodu nie­mal dzie­cięcą radość.

– Powia­dasz, Fre­de­ricku, czkawką? Wręcz odwrot­nie! Te wydatki na wojnę, które pozwa­lają nam osią­gnąć bajeczny zysk, i wyni­ka­jąca z nich nie­unik­niona infla­cja sta­no­wią część mojego planu – odpo­wie­dział z pra­wie mesja­ni­stycz­nym prze­ko­na­niem Vic­tor Van Vert. – Prze­cho­dzę zatem do dru­giej fazy. Przy obec­nie ist­nie­ją­cym sys­te­mie finan­so­wym, usta­no­wio­nym dla całego świata tuż po woj­nie w Bret­ton Woods, nie da się nad tymi wydat­kami zapa­no­wać ani ich pokryć. Spo­iwem tego sys­temu jest wymie­nial­ność dolara ame­ry­kań­skiego na złoto przy sztyw­nym kur­sie trzy­dzie­stu pię­ciu dola­rów za uncję. Rezerwy złota rządu fede­ral­nego to rów­no­war­tość około trzy­dzie­stu miliar­dów dola­rów…

– Ojcze, chyba nie myślisz o wywró­ce­niu do góry nogami sys­temu z Bret­ton Woods i odej­ściu od… – Vick, któ­remu bie­głość w kwe­stiach finan­so­wych pozwo­liła naj­szyb­ciej zro­zu­mieć, do czego zmie­rza ojciec, miał nie­do­wie­rza­nie w oczach.

– Dokład­nie o tym myślę, synu, a co wię­cej, zamie­rzam prze­pro­wa­dzić. Po to wła­śnie z takim tru­dem wybra­li­śmy Richarda Nixona na pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, aby zniósł wymie­nial­ność dolara na złoto i uwol­nił ceny kruszcu – oznaj­mił Vic­tor Van Vert, wodząc po zebra­nych trium­fal­nym spoj­rze­niem.

Cze­kał spo­koj­nie, aż waga tego, co powie­dział, wsiąk­nie wystar­cza­jąco głę­boko w świa­do­mość jego roz­mów­ców.

– Znie­sie­nie wymie­nial­no­ści dolara i uwol­nie­nie cen złota – kon­ty­nu­ował – spo­wo­duje, że cena złota poszy­buje w górę. Ten, kto wyprze­dza­jąc innych, skupi go tyle, ile się da, po trzy­dzie­ści pięć dola­rów za uncję, wzbo­gaci się wie­lo­krot­nie – zakoń­czył, pod­su­mo­wu­jąc drugą fazę planu.

– To jest genialne w swo­jej pro­sto­cie, ojcze! – wykrzyk­nął Vick. – Uwol­niona cena złota może iść tylko w górę. Jedyną nie­wia­domą jest, czy będzie to skok dwu-, pię­cio- czy dzie­się­cio­krotny. To nie może się nie udać. Nikt na to nie wpadł, bo nikomu się nie śniło oba­la­nie sys­temu z Bret­ton Woods! Ojcze, jesteś geniu­szem!

– Co kon­kret­nie, bra­cie, mia­łeś na myśli, mówiąc „wie­lo­krot­nie”? – zapy­tał Fre­de­rick, któ­rego począt­kowy scep­ty­cyzm zaczął ustę­po­wać miej­sca coraz więk­szej cie­ka­wo­ści i uzna­niu.

– W per­spek­ty­wie paru lat to może być, powiedzmy, trzy­krotny skok cen, a w per­spek­ty­wie dzie­się­ciu… nawet pięt­na­sto­krotny. Może nawet więk­szy. Nie musimy prze­cież stać bez­czyn­nie. Możemy ten wzrost wspo­ma­gać na różne spo­soby. Każda przy­szła wojna będzie pom­po­wać cenę złota, a eks­per­tami od wojen jeste­śmy my… – odpo­wie­dział Vic­tor.

– Jeżeli zatem teraz zain­we­stu­jemy w złoto dzie­sięć miliar­dów dola­rów, to w ciągu dzie­się­ciu lat przy dzie­się­cio­krot­nym skoku cen zrobi się z tego sto miliar­dów. Sto pro­cent rocz­nie! W biz­ne­sie to wręcz nie­spo­ty­kany zwrot zain­we­sto­wa­nego kapi­tału – oce­nił Vick. – Bez kosz­tów, bez ryzyka i całej chmary upier­dli­wych pra­cow­ni­ków i ich pro­ble­mów. Leżymy i patrzymy, jak inwe­sty­cja nie­mal sama rośnie. To piękne!

– Dokład­nie taką sumę, dzie­sięć miliar­dów dola­rów, zamie­rzam zain­we­sto­wać w złoto przed uwol­nie­niem jego ceny – przy­znał Vic­tor Van Vert.

Mar­tin, usły­szaw­szy rzu­coną przez Vicka kwotę, usiadł przy biurku, wziął papier, ołó­wek i zaczął liczyć.

– To rze­czy­wi­ście genialne, bra­cie! – stwier­dził Fre­de­rick. – Zawsze doce­nia­łem twój inte­lekt i doświad­cze­nie życiowe, ale w tym przy­padku prze­sze­dłeś sam sie­bie. Jedyna uwaga, jaka mi się nasuwa, to czy w sto­sow­nej chwili Nixon podej­mie decy­zję o uwol­nie­niu cen złota. Wspo­mi­na­łeś mu o tym, ojcze?

– Oczy­wi­ście. Richard tkwi w poli­tyce od wielu lat i dobrze rozu­mie mecha­ni­zmy poli­tyczne i gospo­dar­cze. Ponadto sytu­acja finan­sowa pań­stwa nabrzmieje do tego stop­nia, że nie będzie miał wyboru. Prze­my­śla­łem to wszystko. Zadbamy, aby odpo­wiedni zespół dorad­ców zachę­cił go do takiej decy­zji i pomógł uza­sad­nić ją całemu światu, bo to prze­cież będzie ope­ra­cja glo­balna – odpo­wie­dział ze spo­ko­jem Vic­tor. – Nie mar­twił­bym się zatem o traf­ność decy­zji pre­zy­denta w tym wzglę­dzie…

– Jeżeli pozwo­li­cie… – włą­czył się do dys­ku­sji Mar­tin. – Doko­na­łem pew­nych wyli­czeń, które są nie­zwy­kle cie­kawe, ale i tro­chę nie­po­ko­jące. Za dzie­sięć miliar­dów dola­rów można dziś, przy cenie trzy­dzie­stu pię­ciu dola­rów za uncję, kupić dwie­ście osiem­dzie­siąt pięć milio­nów sie­dem­set czter­na­ście tysięcy dwie­ście osiem­dzie­siąt pięć uncji złota. To prze­kłada się na dzie­więć milio­nów pięć­set dwa­dzie­ścia trzy tysiące osiem­set dzie­więć kilo­gra­mów, czyli dzie­więć tysięcy pięć­set dwa­dzie­ścia trzy tony złota w sztab­kach. Powiem wprost, że to cho­ler­nie dużo złota. Zna­ko­mita więk­szość państw ma kil­ka­dzie­siąt lub w naj­lep­szym wypadku kil­ka­set ton rezerwy złota. Zatem zakup takiej ilo­ści to nade wszystko nie lada przed­się­wzię­cie logi­styczne, a dopiero w dru­giej kolej­no­ści finan­sowe. Ale zna­jąc cię, ojcze, nie wąt­pię, że dosko­nale o tym wiesz i rów­nież ten pro­blem prze­my­śla­łeś na wiele spo­so­bów…

– Nie mylisz się, drogi chłop­cze – odpo­wie­dział bez emo­cji Vic­tor. – Naj­więk­szą rezerwę złota Stany Zjed­no­czone posia­dały w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym dru­gim roku i wyno­siła ona wtedy dwa­dzie­ścia tysięcy sześć­set sześć­dzie­siąt trzy tony. W tym roku spa­dła poni­żej dzie­się­ciu tysięcy ton. Dla­tego w naj­więk­szej tajem­nicy powo­ła­łem do życia spółkę, która od lat sku­puje nie tylko samo złoto, ale także kopal­nie, tereny zło­to­dajne i udziały w fir­mach, które są jego hur­tow­ni­kami. Spółka ma sie­dzibę w Zury­chu, nie­da­leko naszej posia­dło­ści, i sku­piła do tej pory złoto za pięć miliar­dów dola­rów, prze­trzy­my­wane w jed­nym z ban­ków szwaj­car­skich. Musi­cie mi wyba­czyć, moi dro­dzy, że dopiero teraz ujaw­niam wam tę fazę swo­jego planu, ale sami rozu­mie­cie, że jaki­kol­wiek prze­ciek byłby w tym przy­padku wiel­kim zagro­że­niem.

– Wyrażę chyba opi­nię wszyst­kich, jeżeli powiem, że nie tylko nie musisz nas prze­pra­szać, ale masz też nasz głę­boki podziw i sza­cu­nek – odpo­wie­dział Fre­de­rick, pod­czas gdy Mar­tin i Vick z entu­zja­zmem pota­ki­wali gło­wami. – Nie przy­pusz­cza­łem, że na sta­rość będziemy się zaj­mo­wali han­dlem zło­tem…

– Mam znacz­nie więk­sze ambi­cje, Fre­de­ricku – zapew­nił Vic­tor. – Samo sku­po­wa­nie złota gdzie się da nie wystar­czy. Musimy też opa­no­wać cały łań­cuch pro­duk­cji: od wyro­bi­ska w kopalni czy zakupu od indy­wi­du­al­nych dostaw­ców gru­dek lub zło­tego pia­sku, poprzez pro­ces kilku rafi­na­cji wstęp­nych, aż do rafi­na­cji final­nej w jed­nej z rafi­ne­rii na tere­nie Europy, w tym w Szwaj­ca­rii, i odla­nia szta­bek złota. Pozwoli to nam peł­niej wpły­wać na cenę złota.

– Ale co zastąpi sta­bi­li­za­cyjną rolę złota wzglę­dem dolara? – zapy­tał nagle Mar­tin. – Nie czeka nas jakaś panika na ryn­kach?

– Pary­tet złota to prze­ży­tek. Nic go nie musi zastę­po­wać, bo to coś już ist­nieje. To potęga naszej gospo­darki, nasza moc mili­tarna i sam dolar. Dolar cał­ko­wi­cie zastąpi złoto jako jedyna waluta świa­towa. Uwal­nia­jąc dolara od złota, można go będzie dru­ko­wać pra­wie bez ogra­ni­czeń, bo wszy­scy będą chcieli go mieć jesz­cze bar­dziej niż dotych­czas. No i wszy­scy będą musieli zapła­cić za to nieco więk­szą infla­cją, ale mniej lub bar­dziej chęt­nie to zro­bią, bo nie damy im wyboru.

Widać było, że Vic­tor długo i pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wy­wał swój plan i jego pre­zen­ta­cję.

– Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat ilość dola­rów w obiegu wzro­sła o jakieś pięć­dzie­siąt pięć pro­cent – ode­zwał się Vick. – Jaki wzrost podaży dolara prze­wi­du­jesz, ojcze, po znie­sie­niu jego wymie­nial­no­ści?

– Czyli ile dola­rów dodru­ku­jemy? Trudno powie­dzieć, ale tak na zdrowy roz­są­dek… jeżeli cena złota wzro­śnie dzie­się­cio­krot­nie, to dla­czego iden­tycz­nie ma nie wzro­snąć ilość dola­rów w obiegu? Można będzie z tego finan­so­wać nie tylko wojnę w Wiet­na­mie, ale też wszyst­kie wojny, jakie okażą się konieczne, i uzbro­je­nie na naj­wyż­szym pozio­mie. A wra­ca­jąc do two­jego pyta­nia, Fre­de­ricku… Jeżeli zosta­nie znie­siona wymie­nial­ność dolara na złoto, prak­tycz­nie nie widzę powodu, aby nie dru­ko­wać naszej waluty w nie­skoń­czo­ność…

– Mogą zacząć rosnąć ceny innych surow­ców… – zauwa­żył Mar­tin i nim w pełni się zorien­to­wał, jak ważną poczy­nił uwagę, wszedł mu w słowo nestor rodu.

– Brawo, synu! I tu docho­dzimy do trze­ciej i poten­cjal­nie naj­bar­dziej intrat­nej fazy mojego planu. Ceny ropy! Jeżeli cena złota poszy­buje w górę podob­nie jak wolu­men dola­rów w obiegu, to nie ma moż­li­wo­ści, aby nie wpły­nęło to na ryn­kową war­tość ropy, bo prze­cież baryłka czar­nego, nomen omen, złota liczona jest w dola­rach. Prze­wi­duję zatem, że nasi sojusz­nicy w Ara­bii Sau­dyj­skiej, Ira­nie oraz pomniejsi pro­du­cenci wpadną we wście­kłość, jeżeli przyj­dzie im sprze­da­wać czarne złoto za coraz mniej war­to­ścio­wego dolara. Zgod­nie więc ze sko­kiem ceny złota pod­niosę cenę naj­pierw trzy- lub czte­ro­krot­nie, a w dal­szej per­spek­ty­wie… Bóg raczy wie­dzieć – rzekł Vic­tor. – Dla­tego musimy inwe­sto­wać nie tylko we wszystko, co jest zwią­zane ze zło­tem, ale także we wszystko, co jest zwią­zane z ropą naf­tową. Nawet jeżeli będziemy musieli poży­czać, to przez naj­bliż­sze lata powin­ni­śmy inwe­sto­wać w złoto i ropę każ­dego dolara, bo zyski będą nie­wy­obra­żalne…

– Dzi­siaj baryłka ropy kosz­tuje trzy dolary dwa­dzie­ścia cen­tów – ode­zwał się nie­za­stą­piony w swej wie­dzy eko­no­micz­nej Vick. – Jeżeli cena wzro­śnie na przy­kład do dwu­na­stu dola­rów, to co Ara­bo­wie zro­bią z tą forsą?

– Jak to co? Kupią od nas broń, żeby bić się z Żydami w woj­nie, którą w każ­dej chwili możemy im spro­ku­ro­wać, a gdy ją prze­grają, to kupią jesz­cze wię­cej, by ode­grać się w następ­nej – odpo­wie­dział z uśmie­chem Vic­tor Van Vert. – Na tym polega piękno mojego planu. Zata­cza on wiel­kie koło i wraca do naszego macie­rzy­stego biz­nesu, czyli do zbro­jeń, kry­jąc nas po dro­dze z każ­dej strony i pozwa­la­jąc ze wszyst­kiego wycią­gnąć zysk.

– Ale jeżeli Ara­bo­wie zaro­bią na zwyż­kach cen ropy, to zaro­bią także Rosja­nie, bo są naj­więk­szym jej pro­du­cen­tem na świe­cie. Nie mar­twi cię to, ojcze? – zapy­tał Mar­tin. – Oni też wyda­dzą te pie­nią­dze na broń, ale nie kupią jej od nas, tylko będą zbroić się sami…

– Dla­czego mia­łoby mnie to mar­twić? Wręcz odwrot­nie, synu. Niech się zbroją aż po zęby, ba, po czu­bek głowy. Mają moje bło­go­sła­wień­stwo – odpo­wia­dał wyraź­nie roz­ba­wiony Vic­tor. – Im bar­dziej będzie się zbroił Zwią­zek Radziecki i ich sojusz­nicy, tym bar­dziej będą się też zbro­iły Stany Zjed­no­czone i nasi sojusz­nicy. Ci pierwsi, nie­stety, uzbroją się sami, ale dru­dzy kupią broń od naszego kon­glo­me­ratu za pie­nią­dze, jakie Rezerwa Fede­ralna – po uwol­nie­niu dolara od tych archa­icz­nych związ­ków ze zło­tem – będzie mogła dru­ko­wać w każ­dej ilo­ści.

– Nie oba­wiasz się, że tak wiel­kie zbro­je­nia dopro­wa­dzą w końcu do kolej­nej wojny świa­to­wej? – zapy­tał na wszelki wypa­dek były ofi­cer CIA.

– Jakoś dziw­nie się nie oba­wiam. Prze­cież pan pre­zy­dent, który jest znawcą komu­ni­stów, powie­dział dzi­siaj, że to ludzie prag­ma­tyczni. A ludzie prag­ma­tyczni nie zabi­jają się nawza­jem w woj­nach ato­mo­wych. W Paryżu roz­ma­wia­łeś, Mar­ti­nie, z przed­sta­wi­cie­lem komu­ni­stów z Wiet­namu Pół­noc­nego, i to puł­kow­ni­kiem ich sił zbroj­nych, czyli rze­komo naj­bar­dziej orto­dok­syj­nym pro­duk­tem sys­temu. Jed­nak z two­jej rela­cji wyni­kało, że puł­kow­nik oka­zał się bar­dzo racjo­nal­nym czło­wie­kiem. Każdy chce żyć, komu­ni­ści też, przeto nie oba­wiam się, że wyścig zbro­jeń spo­wo­duje zagładę ludz­ko­ści. Jakąś wojnę tu i tam, ow­szem, co leży w naszym inte­re­sie, ale nie kon­flikt glo­balny. Zresztą po to wła­śnie jest Liga Rodów, żeby w wyniku nie­ofi­cjal­nych roz­mów i kon­tak­tów z prag­ma­ty­kami zza żela­znej kur­tyny nie dopu­ścić do takiej wojny – odpowie­dział Vic­tor Van Vert.

– Czy zamie­rzasz, Vic­to­rze, ujaw­nić swój plan innym rodom? – zapy­tał Fre­de­rick z wyczu­wal­nym nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Prawdę mówiąc, tej kwe­stii nie prze­my­śla­łem jesz­cze do końca. Ale na razie nie widzę takiej koniecz­no­ści. Zaraz cały świat by się dowie­dział, a prze­cież na tym nam nie zależy. Ści­sła tajem­nica jest gwa­ran­tem powo­dze­nia…

– Kamień spadł mi z serca, drogi bra­cie! – przy­znał z ulgą Fre­de­rick, który inne rody zawsze trak­to­wał jako zło konieczne, a w pla­nie brata natych­miast dostrzegł nie­po­wta­rzalną szansę na osią­gnię­cie abso­lut­nie domi­nu­ją­cej pozy­cji w Lidze.

Roz­mowa skoń­czyła się grubo po pół­nocy i następ­nego dnia wszy­scy Van Ver­to­wie spali do późna. Nie mogli więc zauwa­żyć, że o świ­cie do biblio­teki wszedł kamer­dy­ner James. Nocą na żywo słu­chał roz­mowy Van Ver­tów przez odbior­nik, leżąc na łóżku w swoim pokoju. Dreszcz prze­biegł mu po ple­cach, gdy Mar­tin zaczął wyja­śniać pozo­sta­łym, czego szuka. Teraz James wyjął z kie­szeni śru­bo­kręt, lekko trzę­są­cymi się rękami roz­mon­to­wał jeden z kon­tak­tów w biblio­tece i usu­nął z niego urzą­dze­nie pod­słu­chowe nowej gene­ra­cji, zasi­lane z sieci elek­trycz­nej, nie­zwy­kle trudno wykry­walne i sku­tecz­niej­sze od tych, które do nie­dawna umiesz­czał pod meblami. Po raz kolejny tej doby podzię­ko­wał Bogu, że usłu­chał nale­gań Gla­dys i zain­sta­lo­wał pod­słuch sta­cjo­narny w kon­tak­cie. Scho­wał nie­wiel­kie urzą­dze­nie do kie­szeni, a potem odda­lił się do swo­ich codzien­nych obo­wiąz­ków. Pomy­ślał, że jest pierw­szym obcym czło­wie­kiem, który poznał świe­tlaną przy­szłość rodu Van Ver­tów…

1969

20 stycznia

Dzień był zimny, szary i pochmurny, ale nowemu pre­zy­den­towi wyda­wało się, że świeci słońce.

Po cere­mo­nii zaprzy­się­że­nia pod­szedł do Lyn­dona John­sona i zapy­tał:

– Co czu­łeś, gdy mówi­łem: „Tak mi dopo­móż Bóg”? Nie było ci przy­kro?

– Nie. Poczu­łem ogromną ulgę, że już nie odpo­wia­dam za losy świata – odparł z uśmie­chem były pre­zy­dent.

Obecny na uro­czy­sto­ści inau­gu­ra­cyj­nej Vic­tor Van Vert, zło­żyw­szy ser­deczne gra­tu­la­cje nowemu gospo­da­rzowi Bia­łego Domu i uści­snąw­szy dłoń jego poprzed­ni­kowi, pod­szedł do szefa CIA Richarda Helmsa, któ­rego karierę od lat śle­dził i wspie­rał. Mimo dzie­lą­cej ich róż­nicy wieku mieli ze sobą wiele wspól­nego. Każdy z nich osią­gnął w swoim życiu to, do czego dążył. Obaj wywo­dzili się z eli­tar­nych śro­do­wisk Wschod­niego Wybrzeża i – wynio­śli, o ary­sto­kra­tycz­nych manie­rach – byli ich wcie­le­niem.

Chro­niąc się przed chłod­nym powie­trzem, weszli do budynku Kapi­tolu.

– No jak, Richar­dzie? – zagaił nestor rodu Van Ver­tów. – Czego się spo­dzie­wasz po naszym nowym pre­zy­den­cie?

– Nasze rela­cje będą zale­żeć od dobrej woli pana pre­zy­denta – odpo­wie­dział Helms – ale nie był­bym tu wiel­kim opty­mi­stą.

Vic­tor Van Vert popa­trzył na niego ze zdu­mie­niem.

– Mam na myśli sprawę sprzed lat, z okresu przy­go­to­wań do ope­ra­cji w Zatoce Świń – pospie­szył z wyja­śnie­niem dyrek­tor CIA. – Nixon był wtedy wice­pre­zy­den­tem i wie­dział, że emi­granci kubań­scy szkolą się w Ame­ryce Środ­ko­wej. Był wręcz jed­nym z pomy­sło­daw­ców i głów­nych archi­tek­tów tej ope­ra­cji. Gdy w kam­pa­nii wybor­czej roku sześć­dzie­sią­tego Jack Ken­nedy został kan­dy­da­tem demo­kra­tów na pre­zy­denta, ówcze­sny szef CIA, Allen Dul­les, poin­for­mo­wał go o trwa­ją­cych przy­go­to­wa­niach. I w cza­sie debaty tele­wi­zyj­nej z Nixo­nem Ken­nedy, nawią­zu­jąc do kwe­stii kubań­skiej, wyko­rzy­stał to, co usły­szał od Dul­lesa. Nixon musiał zaprze­czyć, że trwają jakie­kol­wiek szko­le­nia. Uwa­żał zapewne, że ma obo­wią­zek chro­nić uczest­ni­czą­cych w nich ludzi, ale spra­wił przez to wra­że­nie czło­wieka nie­wiele wie­dzą­cego i nie­przy­go­to­wa­nego do debaty. Gdy póź­niej Dul­les zaprze­czył, jakoby infor­mo­wał Ken­nedy’ego o pla­nach inwa­zji, Nixon poczuł się zdra­dzony. A fia­sko ope­ra­cji utrwa­liło w nim prze­ko­na­nie, że na doda­tek Agen­cja jest nie­kom­pe­tentna.

– Z tego, co pamię­tam, to Ken­nedy ponosi naj­więk­szą winę za to, co się wtedy wyda­rzyło w Zatoce Świń. Prze­cież odwo­łał zgodę na osłonę ope­ra­cji przez nasze lot­nic­two i na wspar­cie ze strony mary­narki wojen­nej – zauwa­żył Vic­tor.

– Dobrze pamię­tasz, ale nie zmie­nia to faktu, że była to ope­ra­cja CIA – odpo­wie­dział Helms. – Teraz Nixon pewno zażąda ode mnie wszyst­kich teczek i doku­men­tów zwią­za­nych z tą ope­ra­cją, choćby po to, by się dowie­dzieć, czy Dul­les rze­czy­wi­ście poin­for­mo­wał o niej Ken­nedy’ego, umoż­li­wia­jąc mu ośmie­sze­nie rywala pod­czas debaty i osta­teczne wygra­nie kam­pa­nii. Ja zaś będę musiał odmó­wić, bo CIA nikomu, nawet pre­zy­den­towi, nie może udo­stęp­niać mate­ria­łów ope­ra­cyj­nych, w któ­rych zawarte są dane oso­bowe agen­tów czy infor­ma­cje o gło­wach państw udzie­la­ją­cych nam wów­czas pomocy. Nie wiemy prze­cież, w jaki spo­sób ta wie­dza może zostać wyko­rzy­stana, a mnie nie wolno dopu­ścić do ręcz­nego ste­ro­wa­nia Agen­cją przez głów­nego loka­tora Bia­łego Domu.

– Tak, to jest zarze­wie poten­cjal­nego kon­fliktu – przy­znał Vic­tor. – Mnie nato­miast nie­po­koi wiel­kie otwar­cie na Rosjan i Chiń­czy­ków, jakie dekla­ruje pan pre­zy­dent, twier­dząc, że jego obo­wiąz­kiem wobec ludz­ko­ści jest nie dopu­ścić do wybu­chu wojny ato­mo­wej. Uwa­żam, że komu­ni­stów naj­ła­twiej i naj­szyb­ciej można wykoń­czyć wyści­giem zbro­jeń, a do wojny ato­mo­wej i tak nie doj­dzie, bo wszy­scy dosko­nale zdają sobie sprawę, co by to ozna­czało…

– Zga­dzam się z tobą. Nixon potrze­buje Rosjan i Chiń­czy­ków przede wszyst­kim po to, aby zakoń­czyć wojnę w Wiet­na­mie. Bez tego nie może marzyć o dru­giej kaden­cji – odpo­wie­dział dyrek­tor CIA. – Zresztą już w poło­wie grud­nia Henry Kis­sin­ger spo­tkał się z radziec­kim dyplo­matą z ich misji przy ONZ. Ten Rosja­nin to ofi­cer wywiadu dzia­ła­jący pod przy­kry­ciem dyplo­ma­tycz­nym. Zakła­dam, że Nixon chce w ten spo­sób nawią­zać kanały komu­ni­ka­cji z kie­row­nic­twem radziec­kim poza struk­tu­rami Depar­ta­mentu Stanu czy Agen­cji. To, nie­stety, nawyk, któ­remu hoł­duje więk­szość pre­zy­den­tów.

– Musimy, Richar­dzie, dokład­nie śle­dzić ten pro­ces i regu­lar­nie wymie­niać się poglą­dami – zasu­ge­ro­wał Vic­tor. – Każdy pre­zy­dent chciałby przejść do histo­rii jako zbawca ludz­ko­ści, ale też żaden z nich nie jest nie­za­stą­piony. Nawet mój przy­ja­ciel Richard Nixon.

– Nie­zmier­nie się cie­szę z tej wymiany poglą­dów, Vic­to­rze – odparł ofi­cer ame­ry­kań­skiego wywiadu. Instynkt pod­po­wia­dał mu, że wła­śnie pozy­skał potęż­nego sojusz­nika w ewen­tu­al­nym star­ciu z pre­zy­den­tem.

W tym samym cza­sie w innym z licz­nych pomiesz­czeń Kapi­tolu swoją pierw­szą roz­mowę toczyli Henry Kis­sin­ger i Mar­tin Van Vert, któ­rych tego rana przed­sta­wił sobie Bob Hal­de­man, szef sztabu Bia­łego Domu.

– Pan pre­zy­dent bar­dzo cię chwa­lił, Mar­ti­nie, za twoją akcję w Paryżu – mówił z cha­rak­te­ry­stycz­nym, cięż­kim nie­miec­kim akcen­tem doradca do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego. – Nasza nowa poli­tyka wobec Rosjan i Chiń­czy­ków będzie wyma­gała wła­śnie takich zaku­li­so­wych i bar­dzo dys­kret­nych dzia­łań. Twoje doświad­cze­nie z OSS i CIA powinno się tu oka­zać bar­dzo pomocne. Będziesz reali­zo­wał zada­nia poza struk­tu­rami rzą­do­wymi, co pozwoli ukryć cię przed wszę­do­byl­skimi dzien­ni­ka­rzami. Musimy dopra­co­wać taki sys­tem kon­tak­tów, aby wie­dza o tym, że nam poma­gasz, pozo­stała tajna. Pomy­ślisz nad jakimś roz­wią­za­niem?

– Oczy­wi­ście, Henry. Nie będzie z tym pro­blemu – zapew­nił Mar­tin. – Chyba znam kogoś, kto dobrze się spraw­dzi w roli naszego łącz­nika.

Wie­dział, że już za kilka dni przed­stawi Kis­sin­ge­rowi swo­jego zaufa­nego czło­wieka w Bia­łym Domu, Harry’ego Adamsa, reko­men­du­jąc go jako doświad­czo­nego i dys­kret­nego urzęd­nika.

15 lutego

Tego ranka lord Grey gościł w salo­nie swo­jego pary­skiego apar­ta­mentu przy rue Cau­la­in­co­urt puł­kow­nik Jeka­tie­rinę Iwa­nową, Domi­nika i Dolo­res, która przy­była tam kilka dni wcze­śniej.

– Jak to jest, że w Moskwie poranna kawa sma­kuje zupeł­nie ina­czej niż w Paryżu czy w Rzy­mie? – rzu­ciła mimo­cho­dem puł­kow­nik KGB, roz­ko­szu­jąc się pierw­szymi łykami aro­ma­tycz­nego napoju.

Wszy­scy pozo­stali spoj­rzeli po sobie i wybuch­nęli śmie­chem.

– Nie przej­muj się, Jano. Mnie też kawa naj­le­piej sma­kuje w Rzy­mie, zwłasz­cza we wła­ści­wym towa­rzy­stwie – odpo­wie­działa Dolo­res.

– Jak prze­bie­gła kola­cja z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia w rezy­den­cji Van Ver­tów? – zapy­tał wresz­cie Domi­nik. W jego gło­sie nie było znie­cier­pli­wie­nia, ale na wszelki wypa­dek dodał: – Nie ukry­wam, że trawi mnie cie­ka­wość, co wymy­ślił stary Van Vert.

– Mów, Jano – pod­chwy­cił Mal­colm. – Przy­znam się, że cały rok myśla­łem o tej kwe­stii. Musi to być nie lada plan, skoro w okre­sie przy­go­to­wań zgi­nęło aż dwóch Ken­ne­dych. Nie wąt­pię, że jakimś jego ele­men­tem jest też wojna w Wiet­na­mie…

– Tak, Mal­col­mie, ale nie naj­waż­niej­szym. Pro­stota planu was zadziwi… – odpo­wie­działa Jana, po czym zaczęła rela­cjo­no­wać słowo po sło­wie prze­bieg roz­mowy zare­je­stro­wa­nej przez Jamesa.

Taśmę z nagra­niem Gla­dys prze­ka­zała do anty­kwa­riatu w Gre­en­wich Vil­lage, a kurier pionu nie­le­ga­łów wywiadu KGB dostar­czył do cen­trali w Moskwie, z prze­zna­cze­niem do rąk wła­snych puł­kow­nik Iwa­no­wej. Wymogi ope­ra­cyjne spra­wiły, że zajęło to tro­chę czasu i Jana otrzy­mała prze­syłkę dopiero na początku dru­giego tygo­dnia lutego.

Gdy skoń­czyła, nikt ze słu­cha­czy długo nic nie mówił. Na twa­rzach Dolo­res, Domi­nika i Mal­colma ryso­wały się różne odczu­cia, ale ich wspól­nym mia­now­ni­kiem była głę­boka powaga.

Pierw­szy zabrał głos Bry­tyj­czyk.

– To nie­zwy­kle cyniczny, ale rze­czy­wi­ście genialny w swej pro­sto­cie plan, który prze­orze całą gospo­darkę świa­tową. To naj­star­szy spo­sób boga­ce­nia się elit: zepsuć pie­niądz, opo­dat­ko­wu­jąc tym samym pozo­sta­łych zja­da­czy chleba. Histo­rycz­nie rzecz ujmu­jąc, robili to wszy­scy rzą­dzący i możni tego świata. W per­spek­ty­wie paru dekad plan Vic­tora musi dopro­wa­dzić do dra­stycz­nego spadku war­to­ści dolara i jego siły nabyw­czej. Ale z punktu widze­nia rodu Van Ver­tów to nie będzie miało naj­mniej­szego zna­cze­nia. Sła­bego pie­niądza trzeba mieć po pro­stu odpo­wied­nio wię­cej… Mnie naj­bar­dziej zain­try­go­wała koń­cówka roz­mowy, gdy Vic­tor i Fre­de­rick docho­dzą do wnio­sku, że nie będą się swoim pla­nem z nikim dzie­lić.

– Bo też nie są filan­tro­pami – oce­nił krótko Domi­nik. – Kwe­stią jest, co my zro­bimy z tą wie­dzą, i wywiad KGB, który też ją chyba zdo­był… Ta wie­dza warta jest for­tunę! Tym więk­szą, im mniej jest wta­jem­ni­czo­nych.

Spoj­rze­nia zebra­nych skie­ro­wały się na puł­kow­nik KGB, która uśmiech­nęła się i zapa­liła papie­rosa. Sie­działa tak przez chwilę, z tajem­ni­czą miną, jakby zasta­na­wia­jąc się, co powinna powie­dzieć współ­kon­spi­ra­to­rom.

– KGB na razie nic nie zrobi z tą wie­dzą, bo jej nie ma – odparła. – Nie będę wam tłu­ma­czyć zawi­ło­ści mecha­ni­zmów ope­ra­cyj­nych radziec­kiego wywiadu, ale w tej chwili jestem jedy­nym posia­da­czem tej wie­dzy i tylko ja znam źró­dła, które ją uzy­skały. Mogę prze­ka­zać zwierzch­ni­kom całość infor­ma­cji, mogę pewne ważne dla nas ele­menty zataić lub zmie­nić, mogę też nic im nie powie­dzieć, ale wtedy musia­ła­bym się ewa­ku­ować z KGB i wyeli­mi­no­wać źró­dła. Nie sądzę jed­nak, abym była gotowa na takie roz­wią­za­nie ani że jest ono konieczne.

– Nie jest konieczne – zabrał głos Domi­nik. – Naj­le­piej będzie, jeżeli pani puł­kow­nik zasu­ge­ruje mak­sy­malne zawę­że­nie roz­dziel­nika, tak aby infor­ma­cja tra­fiła jedy­nie do kilku naj­waż­niej­szych osób. Niech one same zade­cy­dują, komu jesz­cze ją ujaw­nić.

– Szef wywiadu sam to zapro­po­nuje, gdy pozna wagę infor­ma­cji – zgo­dziła się Jana. – Dla ZSRR to jak dar nie­bios. To w końcu Rosja ma naj­więk­sze złoża złota i ropy, któ­rych cena będzie rosła, i może naj­bar­dziej sko­rzy­stać na pla­nie Vic­tora Van Verta. Zatem nic nie musi robić, a wywiad KGB tym bar­dziej. To nie są nasi kon­ku­renci w tej spra­wie.

– W grun­cie rze­czy to my w ogóle nie mamy kon­ku­ren­tów. Nawet Van Ver­to­wie nimi nie są – ode­zwał się Mal­colm. – Dzi­siaj o pla­nie wie­dzą oni i my, ale oni nie wie­dzą, że my wiemy. Jana poin­for­muje swo­ich prze­ło­żo­nych, bo musi. Ale ci prze­cież nie upu­blicz­nią tej infor­ma­cji. Dla­tego nada­rza się nam oka­zja życia: możemy nie­źle się wzbo­ga­cić na pomy­sło­wo­ści Vic­tora. Musimy robić dokład­nie to co Van Ver­to­wie, zacząć inwe­sto­wać wszystko, co mamy, w złoto i ropę.

– Zga­dzam się z Mal­col­mem, że nie musimy się mar­twić o kon­ku­ren­cję – rzekł Domi­nik. – Przy­po­mnę nato­miast, że mamy poten­cjal­nego sojusz­nika, z któ­rym jeste­śmy zwią­zani pew­nymi usta­le­niami i który od czte­rech lat cał­kiem nie­źle finan­suje nasze poczy­na­nia wymie­rzone w Van Ver­tów, nie­wiele na razie otrzy­mu­jąc w zamian…

– Edyta Amschel i jej ród ban­kie­rów… – weszła mu w słowo puł­kow­nik Jana. – Tak, ona jest potęż­nym sojusz­ni­kiem, ale może się oka­zać wiel­kim wro­giem, jeśli nie zasłu­żymy na jej zaufa­nie. Chyba nie zamie­rzamy zataić naszej wie­dzy przed moją kole­żanką z Auschwitz?

Na kilka sekund zale­gła cisza, którą prze­rwał Domi­nik, zry­wa­jąc się na nogi i puka­jąc w czoło.

– Ależ to genialne! Jak mogłem wcze­śniej na to nie wpaść?! Oczy­wi­ście, że powiemy o wszyst­kim pani Amschel. Jano, idziesz ze mną na to spo­tka­nie.

– Jesteś pewien, że chcesz ujaw­nić panią puł­kow­nik wobec osób trze­cich? – zapy­tała nagle Dolo­res, która od dłuż­szego czasu wyda­wała się zagu­biona we wła­snych myślach.

– No tak. Kole­żanki z obozu… – rzekł Mal­colm z nie­pew­nym uśmie­chem. – Domi­nik nie musi nikogo dekon­spi­ro­wać. Po pro­stu zabie­rze na nego­cja­cje moc­niej­szego part­nera…

– Ja tu cze­goś nie rozu­miem… – ode­zwała się ofi­cer izra­el­skiego wywiadu, do któ­rej dopiero po chwili dotarło, o co cho­dzi prze­myt­ni­kowi. – Chcesz jakoś wyko­rzy­stać fakt, że obie były w obo­zie śmierci? Jak możesz…?! Jano, powiedz coś!

– Nie pier­dol, mała! Nie takie rze­czy robi­li­śmy – odparł Domi­nik twar­dym, ale spo­koj­nym gło­sem. – Nie uma­wiam się z panią Amschel na randkę, ale na twarde nego­cja­cje biz­ne­sowe. Za ujaw­nie­nie planu Vic­tora należy się nam wszyst­kim pro­wi­zja, tak z nią uzgod­ni­łem, nato­miast o wyso­kość tej pro­wi­zji trzeba będzie ostro się potar­go­wać. Jeżeli pani Amschel zde­cy­duje się zain­we­sto­wać w złoto i ropę tyle co Van Ver­to­wie, to każdy naj­mniej­szy pro­mil tej kwoty będzie super­kasą! Dla­tego, z całym sza­cun­kiem, nie wyjeż­dżaj mi tu z jaki­miś hamul­cami moral­nymi! Ja też nie jestem do końca ich pozba­wiony. Ale to gra w pie­nią­dze, a nie w kulki na angiel­skim traw­niku. Bez obrazy, Mal­col­mie.

Mal­colm uśmiech­nął się i mach­nął ręką, dając do zro­zu­mie­nia, że nie czuje się w żaden spo­sób dotknięty. Dolo­res jed­nak na­dal sie­działa z nabur­mu­szoną miną, wpa­tru­jąc się w Janę.

– To dobry pomysł – ode­zwała się w końcu puł­kow­nik KGB. – Pójdę z Domi­ni­kiem na spo­tka­nie z panią Amschel. Nie mam nic prze­ciwko wyko­rzy­sta­niu faktu, że obie prze­szły­śmy przez Auschwitz. Kto wie, może się roz­po­znamy, jeżeli nasze ścieżki gdzieś się w tym pie­kle prze­cięły. Przy­po­mi­nam, że jeden pro­cent od dzie­się­ciu miliar­dów dola­rów to sto milio­nów zie­lo­nych, co ozna­cza, że na każ­dego z nas przy­pa­dłoby dwa­dzie­ścia milio­nów. Dla takich pie­nię­dzy warto zasto­so­wać różne sztuczki nego­cja­cyjne…

– Dzię­kuję ci, Jano, za zro­zu­mie­nie – powie­dział Domi­nik. – Tym bar­dziej że za ujaw­nie­nie naszej wie­dzy zamie­rzam zapro­po­no­wać pani Amschel nie jeden pro­cent pro­wi­zji, ale… dzie­sięć.

Mal­colm wstał gwał­tow­nie, ale nie potra­fił wydu­sić z sie­bie słowa, Jana uśmiech­nęła się, kiwa­jąc z uzna­niem głową, a Dolo­res, wyrwana z zadumy, przy­glą­dała się Domi­ni­kowi, jakby wąt­piąc w jego poczy­tal­ność. Ten zaś, świa­domy wra­że­nia, jakie wywo­łał, bez­tro­sko popi­jał kawę w ocze­ki­wa­niu na komen­ta­rze. Nie spo­dzie­wał się, że pierw­szy pad­nie z ust czło­wieka, który już kilka minut wcze­śniej otwo­rzył wytry­chem drzwi do apar­ta­mentu, a teraz stał w przed­po­koju, przy­słu­chu­jąc się ści­śle taj­nej roz­mo­wie przy­ja­ciół.

– Ambitny zamiar, ale do odważ­nych świat należy.

– Cewi! – Jana pod­bie­gła i rzu­ciła się odzy­ska­nemu kochan­kowi na szyję. Poca­ło­wali się czule, nie zwa­ża­jąc na pozo­sta­łych, jakby chcieli nad­ro­bić stra­cone lata roz­łąki. – Nie mogłeś mi spra­wić więk­szej nie­spo­dzianki!

– Dobrze, że się zja­wi­łeś, Cewi, bo Domi­ni­kowi chyba rozum odjęło – zaczął szybko mówić lord Grey. – Chce wytar­go­wać od pani Amschel miliard dola­rów…

– …i zabrać ze sobą Janę, żeby zmięk­czyła tamtą wspól­nymi wspo­mnie­niami z obozu – dodała z wyrzu­tem Dolo­res. – To mi się nie podoba…

– Sły­sza­łem, sły­sza­łem – uspo­koił ich Cewi. – Stoję tu już wystar­cza­jąco długo. W tym gro­nie to Domi­nik jest eks­per­tem od robie­nia inte­re­sów i ja mu ufam.

– Naresz­cie jakiś głos roz­sądku – wszedł mu w słowo prze­myt­nik. – Miliard dola­rów pro­wi­zji, o który mam zamiar wystą­pić, to bar­dzo względna suma. To wpraw­dzie dzie­sięć pro­cent od sumy dzie­się­ciu miliar­dów dola­rów, jaką zgod­nie z naszym zało­że­niem mia­łaby zain­we­sto­wać Edyta Amschel, ale jeżeli zwrot na tym kapi­tale będzie dzie­się­cio­krotny, a tak to widzi Vick Van Vert, to zrobi się z tego sto miliar­dów dola­rów. Wtedy jeden miliard naszej pro­wi­zji to nie dzie­sięć, lecz jeden pro­cent! Dia­belna róż­nica, prawda, moi dro­dzy?

– To rze­czy­wi­ście zmie­nia postać rze­czy – przy­znał Mal­colm, zna­cząco uspo­ko­jony argu­men­ta­cją Domi­nika. – Z tej per­spek­tywy twoja pro­po­zy­cja wydaje się wręcz skromna…

– Pozwól­cie, że dokoń­czę swoją poprzed­nią myśl – ode­zwał się Cewi, po czym zwró­cił się do Domi­nika. – Nie mam nic prze­ciwko udzia­łowi Jany w nego­cja­cjach z panią Amschel, ale wydaje mi się on raczej nie­po­trzebny.

– Co chcesz przez to powie­dzieć, Cewi? – zapy­tała ofi­cer izra­el­skiego wywiadu. – Jestem dziś chyba w kiep­skiej for­mie, bo nie nadą­żam…

– Domi­nik zro­bił na Edy­cie Amschel na tyle mocne wra­że­nie, że będzie naj­le­piej dla sprawy, jeżeli spo­tkają się sami. Jestem prze­ko­nany, że nasz przy­ja­ciel zna­ko­mi­cie sobie pora­dzi. Co ty na to, Domi­niku?

– A niech mnie! Nie da się ukryć, Domi­nik może się jesz­cze podo­bać… – zauwa­żyła Dolo­res, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie.

Prze­myt­nik ock­nął się wresz­cie z zamy­śle­nia.

– No cóż, Cewi, to ty jesteś eks­per­tem od madame Amschel, niech więc będzie tak, jak mówisz. Tym bar­dziej że przy­szedł mi do głowy pewien sza­tań­ski pomysł, któ­rego reali­za­cja wyma­ga­łaby znacz­nie bliż­szej zna­jo­mo­ści, ba, wręcz zaży­ło­ści, Jany i Edyty Amschel. Przy odro­bi­nie szczę­ścia mogli­by­śmy się dowie­dzieć, co Rosja­nie zamie­rzają zro­bić z wie­dzą o pla­nie Vic­tora Van Verta, którą wkrótce im prze­każe puł­kow­nik Jeka­tie­rina Iwa­nowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki