Szpiedzy. Bez przebaczenia - Aleksander Makowski - ebook

Szpiedzy. Bez przebaczenia ebook

Aleksander Makowski

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Rozpędzona śmieciarka taranuje na nowojorskiej ulicy samochód. W płonącym aucie giną pasażerowie, kobieta i mężczyzna. Na pozór wypadek jakich wiele, ale jego ofiarą, Polakiem, interesują się nie tylko przedstawiciele najwyższych kręgów rządowych i agencji wywiadowczych, lecz także mafii, przygotowującej się do przerzutu ogromnych ilości narkotyków...

Sprawa zatacza coraz szersze kręgi, a na jaw wychodzą coraz to nowe powiązania, sięgające w przeszłość, do czasów drugiej wojny światowej. Rozpoczyna się skomplikowana gra: przemytnik Dominik, były esesman Gerard, agent CIA Harry, polski pułkownik Szulc i związana z Mosadem Dolores – to tylko kilkoro z jej uczestników, których ścieżki splatają się i rozchodzą.

Aleksander Makowski, autor bestsellera Tropiąc Bin Ladena, bohater fascynującej książki Zawód: szpieg, debiutuje jako powieściopisarz. Konstruuje trzymającą w napięciu fabułę, nasyconą licznymi detalami z pracy wywiadowczej. Autentyczność książki podnoszą też liczne odniesienia do najważniejszych wydarzeń z pierwszego okresu zimnej wojny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 479

Oceny
4,3 (63 oceny)
34
14
15
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sancio1984

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna szpiegowska książka.
00
Eliot1969

Całkiem niezła

Trochę ciężka
00
dkaszuba

Dobrze spędzony czas

Książka nie jest zła i można się przy niej rozerwać, jednak napisana bez polotu, a postacie są płaskie. Taki solidny raport z wydarzeń, ale nie pozostawiający posmaku dojrzałej, wytrawnej whisky.
00

Popularność




1958

2 maja

Tego wie­czoru w barze hotelu Algo­nquin na Man­hat­ta­nie sie­dział męż­czy­zna około czter­dziestki i małymi łykami popi­jał kawę. Z kie­szeni mary­narki wyjął papie­rosy, wło­żył jed­nego do ust i zaczął roz­glą­dać się za zapał­kami. Usłużny bar­man pod­su­nął mu pudełko z fir­mo­wym nadru­kiem. Postronny obser­wa­tor zauwa­żyłby, że ręka przy­pa­la­jąca papie­rosa wyraź­nie się trzę­sie, a roz­bie­gane oczy lustrują pochło­nię­tych roz­mową ludzi w barze.

Harry Adams, Ame­ry­ka­nin, do 1952 roku słu­żył w Niem­czech. Był sier­żan­tem kwa­ter­mi­strzo­stwa, a ponie­waż miał smy­kałkę do inte­re­sów – zwłasz­cza lewych – doro­bił się nie­złego majątku, han­dlu­jąc w wynisz­czo­nym wojną i poko­na­nym kraju wszyst­kim, czym dys­po­no­wała armia Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Naj­więk­sze dochody dawały trans­ak­cje z gan­gami prze­myt­ni­czymi zło­żo­nymi z Niem­ców, Rosjan, Pola­ków, Ukra­iń­ców i Bóg wie kogo jesz­cze, które jego towary sprze­da­wały woj­skom rosyj­skim sta­cjo­nu­ją­cym w Niem­czech Wschod­nich, a także wynędz­nia­łej i zubo­ża­łej lud­no­ści sąsied­nich kra­jów. Te same gangi prze­rzu­cały ze Wschodu na Zachód nie­licz­nych ucie­ki­nie­rów zza żela­znej kur­tyny, któ­rych stać było na opła­ce­nie takiej usługi. Cza­sami koszty pokry­wały zain­te­re­so­wane służby wywia­dow­cze.

Jako czło­wiek zapo­bie­gliwy i dbały o wła­sne dobro Harry współ­pra­co­wał z ame­ry­kań­skim wywia­dem woj­sko­wym, infor­mu­jąc go o cie­kaw­szych przy­by­szach ze Wschodu, dzięki czemu nad jego coraz potęż­niej­szym impe­rium biz­ne­so­wym roz­po­ście­rał się para­sol ochronny. Zara­biane spore pie­nią­dze Harry loko­wał w dia­men­tach. Jeź­dził regu­lar­nie do Antwer­pii, od zasie­dzia­łych tam Żydów, któ­rym udało się prze­żyć, kupo­wał kamie­nie szla­chetne i od razu ukry­wał je w skrytce ban­ko­wej w Szwaj­ca­rii. Z cza­sem poko­chał dia­menty i ni­gdy nie miał ich dosyć. Nie­raz kar­cił się w myślach za wła­sną chci­wość, ale wie­dział, że chwi­lowo jest sil­niej­sza od niego.

Sze­fem naj­więk­szej i naj­groź­niej­szej grupy prze­myt­ni­czej był Domi­nik. Jego orga­ni­za­cja dzia­łała w Pol­sce i gra­ni­czą­cych z nią kra­jach jesz­cze przed wojną. Póź­niej szmu­glo­wali żyw­ność do gett, a ludzi zza muru na aryj­ską stronę. Nawet całe rodziny. Nie zda­rzyło się, aby Żydzi prze­my­cani przez orga­ni­za­cję Domi­nika tra­fili w ręce nie­miec­kie, w każ­dym razie nie z jego winy. Jeżeli rodzina była więk­sza, Domi­nik nie brał pie­nię­dzy za małe dzieci. Z zasady nie prze­my­cał broni. Ale zła­mał tę regułę dwa razy. Dostar­czył broń orga­ni­za­cjom bojo­wym w War­sza­wie i Bia­łym­stoku, zanim Żydzi powstali tam prze­ciwko Niem­com.

Orga­ni­za­cja Domi­nika cie­szyła się dobrą opi­nią. Szef był zawo­dow­cem – nie nacią­gał, nie oszu­ki­wał i nie kom­bi­no­wał z Niem­cami. Nie był szmal­cow­ni­kiem. Wręcz prze­ciw­nie – jeżeli tra­fiał na szan­ta­ży­stów, to kazał swoim ludziom zabi­jać ich z mar­szu, bez par­donu i bez sądu, bo psuli opi­nię takim uczci­wym prze­myt­ni­kom jak on. Cza­sami potra­fił do trans­portu żyw­no­ści dorzu­cić kilka pude­łek lekarstw – gra­tis, aby poka­zać, że sza­nuje part­nera. Dla Żydów Domi­nik był dziw­nym gojem, nie­pa­su­ją­cym do tych cza­sów pogardy. Miał zasady, które roz­cią­gał także na ple­mię moj­że­szowe. Dla­tego gotowi byli nawet zapła­cić wię­cej za usługi, byle to on je reali­zo­wał.

Z takim doświad­cze­niem orga­ni­za­cja Domi­nika weszła w prze­myt w powo­jen­nej Euro­pie jak roz­grzany nóż w masło. Znowu szmu­glo­wała żyw­ność, ludzi, broń, ale też dzieła sztuki, maszyny, samo­chody, nawet wagony kole­jowe. Puste lub pełne.

Bywało, że Domi­nik chciał prze­my­cić kogoś ze Wschodu za ple­cami wywiadu woj­sko­wego armii ame­ry­kań­skiej. Pro­sił wtedy Harry’ego o pomoc i pła­cił pięć tysięcy dola­rów od każ­dej takiej ope­ra­cji. Harry nie mógł zdo­być się na odmowę, acz­kol­wiek miał świa­do­mość, że być może źle postę­puje. Ale za pięć tysięcy dola­rów antwerp­scy Żydzi ofe­ro­wali naj­pięk­niej­sze kamie­nie szla­chetne… naprawdę z gór­nej półki.

Jed­nak to co dobre szybko się koń­czy i na początku 1952 roku Harry dowie­dział się, że za sześć mie­sięcy armia pla­nuje prze­nieść go do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i przy­pusz­czal­nie zde­mo­bi­li­zo­wać. Gotów był nawet dać dużą łapówkę za prze­dłu­że­nie pobytu, ale oka­zało się, że nikt nie jest w sta­nie tego zała­twić.

– Harry, co będziesz robił w Ame­ryce, jak pój­dziesz do cywila? – zapy­tał kie­dyś Domi­nik, czło­wiek twardy, który spra­wiał wra­że­nie bez­li­to­snego zabi­jaki pozba­wio­nego poczu­cia humoru. Nie­kiedy napa­wał Harry’ego stra­chem, ale roz­li­czał się ter­mi­nowo i co do gro­sza. Zawsze.

– Nie mam poję­cia, ale chyba z głodu nie umrę – zaśmiał się Harry. – A ty, Domi­nik? Wró­cisz do ojczy­zny? Skąd ty wła­ści­wie pocho­dzisz, jeżeli mogę zapy­tać?

Tam­ten spoj­rzał na niego ponuro, bo na ogół nikt nie zada­wał mu takich pytań. A jeśli nawet, to nie miał co liczyć na odpo­wiedź. Ale tym razem Domi­nik zde­cy­do­wał się jej udzie­lić, gdyż miał plany wobec tego Ame­ry­ka­nina.

– Ja jestem dziecko wojny, Harry. Część mojej rodziny zabili Niemcy, część Rosja­nie i Ukra­ińcy, wuja przez pomyłkę Polacy. Jestem więc Niem­cem, Ukra­iń­cem, Pola­kiem i Rosja­ni­nem. Czło­wie­kiem zni­kąd, oby­wa­te­lem świata. A zamie­rzam zaj­mo­wać się prze­my­tem, bo to dobry biz­nes… sam wiesz naj­le­piej… i są z tego wiel­kie pie­nią­dze. Zawsze były i będą. Tobie radzę to samo. Możemy udo­sko­na­lać sztukę prze­myt­ni­czą. A ty jesteś w niej naprawdę dobry i ktoś taki przy­dałby mi się w Ame­ryce.

– Ale co mógł­bym dla cie­bie robić w cywilu? Nakryją nas – zasę­pił się Harry.

– To nie bądź cywi­lem. Zatrud­nij się w wywia­dzie woj­sko­wym albo w CIA, a będziemy mieli do dys­po­zy­cji wszyst­kie te ich szpie­gow­skie wyna­lazki. Tak jak tutaj.

Harry uważ­nie przyj­rzał się Domi­ni­kowi.

– Ale ty nie jesteś szpie­giem? – zapy­tał z nie­po­ko­jem w gło­sie.

– To nie jest mądre pyta­nie, Harry. Gdy­bym był szpie­giem, tobym ci o tym nie powie­dział albo zabił za nad­miar cie­ka­wo­ści. Ale nie martw się, nie jestem. Może chciał­bym być patrio­tycz­nym ofi­ce­rem jakie­goś wywiadu, ale wojna wybiła mi z głowy patrio­tyzm. Żeby prze­trwać, trzeba mieć forsę. Jestem face­tem od robie­nia inte­re­sów i pie­nię­dzy. Dokład­nie tak jak ty. Opo­wiem ci aneg­dotę, praw­dziwą. Mia­łem kie­dyś kochankę Żydówkę. Ktoś zaka­po­wał i zgar­nęli ją Niemcy. Było to w nie­du­żej mie­ści­nie, zna­łem miej­sco­wego szefa SS, bo mia­łem z nim układ han­dlowy. Pra­wie jak z tobą, bez obrazy. Posze­dłem do niego i wyku­pi­łem ją za trzy tysiące dola­rów. Wtedy zrozumia­łem, na czym tak naprawdę polega potęga pie­nią­dza. Trzy­dzie­ści papier­ków po sto dolców za życie pięk­nej kobiety.

– Jasne. I co się z nią stało?

– Żyje. Bez­pieczna.

– To dobrze. Prze­my­ślę twoją pro­po­zy­cję.

– Jeżeli ją przyj­miesz, to dosta­niesz dwa­dzie­ścia pięć tysięcy dola­rów na wydatki, dru­gie tyle, jeśli się zatrud­nisz w któ­rejś z ame­ry­kań­skich służb spe­cjal­nych, a póź­niej będziemy zara­biać na prze­my­cie wszyst­kiego, na czym da się zaro­bić.

Harry przy­jął pro­po­zy­cję Domi­nika, gdyż chci­wość poko­nała strach. Ale nie tylko dla­tego. Doszedł do wnio­sku, że przy tym czło­wieku będzie mógł się spo­koj­nie boga­cić, dopóki będzie robił to, co do niego należy. Uznał też, że Domi­nik go nie oszuka, bo nie leżało to w jego cha­rak­te­rze.

Zabije mnie, jeśli go zdra­dzę – pomy­ślał. Ale mnie nie wykiwa, bo ma zasady. Dziwne zasady, ale ma.

W CIA pra­co­wał już od nie­mal sied­miu lat i zaro­bił na inte­re­sach z Domi­ni­kiem pra­wie pół miliona dola­rów. Ponie­waż umiał się zatrosz­czyć o wła­sną korzyść, poin­for­mo­wał prze­ło­żo­nych, że ze sta­rych żoł­nier­skich cza­sów zna fachow­ców, któ­rzy potra­fią prze­my­cać ludzi ze Wschodu na Zachód. W ten spo­sób udało się wydo­stać zza żela­znej kur­tyny parę osób, na któ­rych Agen­cji szcze­gól­nie zale­żało. Kosz­to­wało to górę pie­nię­dzy, ale w oce­nie CIA opła­cało się. Harry’emu też się to opła­cało – jego tajne konto rosło.

W Agen­cji awan­so­wał. W dowód uzna­nia jego talentu wywia­dow­czego prze­nie­siono go do kontr­wy­wiadu CIA, gdzie dostał zna­czącą pod­wyżkę. Było to nie­wąt­pliwe wyróż­nie­nie, gdyż do tej komórki przyj­mo­wano naj­bar­dziej zaufa­nych i naj­lep­szych ludzi.

Każdy sza­nu­jący się wywiad miał komórkę kontr­wy­wiadu, który strzegł przed pene­tra­cją przez wro­gie wywiady, a jed­no­cze­śnie sam pro­wa­dził infil­tra­cję innych służb spe­cjal­nych. Dla­tego ludzie pra­cu­jący w kontr­wy­wia­dzie mieli dostęp do naj­taj­niej­szych infor­ma­cji o swo­ich i obcych. Z cza­sem Domi­nik dowie­dział się o CIA i róż­nych innych taj­nych służ­bach świata nie mniej niż jego wspól­nik. Wie­dział też dużo o pozo­sta­łych ame­ry­kań­skich służ­bach spe­cjal­nych. Jego orga­ni­za­cja szy­ko­wała się wła­śnie do pierw­szej prób­nej ope­ra­cji prze­mytu nar­ko­ty­ków z Nowego Jorku do Europy. Towar pocho­dził z Ame­ryki Połu­dnio­wej, a Nowy Jork sta­no­wił zarówno rynek doce­lowy, jak i punkt prze­rzu­towy na Stary Kon­ty­nent. Pół na pół. Tak więc wszelka wie­dza o funk­cjo­no­wa­niu ame­ry­kań­skich służb spe­cjal­nych zabez­pie­cza­ją­cych gra­nice pań­stwa była nie­odzowna. Harry zgłę­bił temat – ale sku­pił się przede wszyst­kim na tym, jak obejść te zabez­pie­cze­nia. Sekrety gra­niczne Sta­nów Zjed­no­czo­nych miał zgro­ma­dzone na kilku mikro­krop­kach, każda o śred­nicy dwóch mili­me­trów. Leżały zde­po­no­wane w bez­piecz­nym miej­scu kilka prze­cznic od hotelu Algo­nquin.

Tego wie­czoru Harry ocze­ki­wał na wysłan­nika, któ­remu zamie­rzał prze­ka­zać mikro­kropki. Przy pierw­szym kon­tak­cie z nie­zna­jo­mym prze­strze­gał z żela­zną kon­se­kwen­cją zasady, by nie mieć przy sobie żad­nych mate­ria­łów wywia­dow­czych. Ni­gdy nie wia­domo, jaki ogon taki wysłan­nik mógł za sobą przy­wlec, a kontr­wy­wiady uwiel­biały przy­ła­py­wać szpie­gów na gorą­cym uczynku. FBI nie sta­no­wiło wyjątku. Dla­tego też Harry poin­for­mo­wał wcze­śniej swo­ich prze­ło­żo­nych, że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści ma się spo­tkać z fachow­cem od prze­mytu ludzi zza żela­znej kur­tyny. Na szczę­ście prze­ło­żeni trak­to­wali takie spo­tka­nia ruty­nowo. Nie wie­dzieli oczy­wi­ście nic o mikro­krop­kach, a tym bar­dziej o tym, ile Harry zamie­rza za nie zain­ka­so­wać od Domi­nika. Musiały to być nie­małe pie­nią­dze, bo infor­ma­cje, które opra­co­wał Harry, umoż­li­wiały śred­nio spraw­nej siatce prze­myt­ni­czej w miarę swo­bodne prze­ni­ka­nie gra­nicy Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W obie strony i z każ­dego kie­runku. A orga­ni­za­cja Domi­nika była ponad­prze­cięt­nie sprawna.

Harry cze­kał więc na kon­takt, wyzna­czony mię­dzy dwu­dzie­stą a dwu­dzie­stą trzy­dzie­ści. Ponie­waż nie znał wysłan­nika, więc to tam­ten miał dać mu znak. Mógł to zro­bić dopiero po przej­ściu dłu­giej trasy spraw­dze­nio­wej i uzy­ska­niu pew­no­ści, że nie jest śle­dzony. Takie były zasady i Domi­nik wyma­gał ich rygo­ry­stycz­nego prze­strze­ga­nia.

Pew­nie facet pół nocy wpa­try­wał się w moje zdję­cie… Harry uśmiech­nął się pod nosem i zamó­wił bur­bona z lodem. Ale dzia­łają pro­fe­sjo­nal­nie – przy­znał w duchu. Dla nich to obcy teren, więc nim podejdą, sami zde­cy­dują, czy wszystko gra. Wie­dział jedy­nie, że zna­kiem roz­po­znaw­czym wysłan­nika ma być zło­żony podwój­nie wzdłuż bank­not pię­cio­do­la­rowy.

No wła­śnie, czy wszystko gra? – pomy­ślał.

Mikro­kro­pek nie miał przy sobie, więc w razie jakiejś wpadki nie mogłyby go zde­kon­spi­ro­wać ani skom­pro­mi­to­wać. Były umiesz­czone w takim miej­scu, że czło­wiek Domi­nika – gdyby zaszła potrzeba – sam mógł je ode­brać, odpo­wied­nio poin­stru­owany. Pie­nią­dze za mikro­kropki cze­kały na obiór w Euro­pie przy oka­zji kolej­nej misji prze­mytu ludzi ze Wschodu. Pod­ręcz­ni­kowo. Ale tego wie­czoru Harry się nie­po­koił. Z Domi­ni­kiem znał się od końca wojny, odkąd zaczęli robić lewe inte­resy w Niem­czech. Te trzy­na­ście lat pro­wa­dze­nia podwój­nego życia wyostrzyło instynkt samo­za­cho­waw­czy byłego żoł­nie­rza. Zaczął dys­kret­nie, ale sys­te­ma­tycz­nie lustro­wać tłum w barze.

To samo zda­wał się robić młody męż­czy­zna roz­ma­wia­jący z rów­nie młodą kobietą w hote­lo­wym westy­bulu nie­opo­dal wej­ścia do baru. Sie­dzieli w wygod­nych fote­lach klu­bo­wych, trzy­mali się za ręce i wyglą­dali na zako­cha­nych w podróży poślub­nej. Męż­czy­zna był ciem­no­włosy i bar­dzo przy­stojny. Wysoki, sil­nie zbu­do­wany, wyglą­dał na zawo­do­wego spor­towca lub żoł­nie­rza sił spe­cjal­nych. Uroda kobiety była typu śród­ziem­no­mor­skiego – mie­szanka kla­sycz­nego piękna i naj­szla­chet­niej­szej sub­tel­no­ści. Czarne dłu­gie włosy oka­lały twarz o regu­lar­nych rysach i ogrom­nych czar­nych oczach. Nie­zna­joma ścią­gała więc na sie­bie ukryte, zawistne spoj­rze­nia innych kobiet i pełen podziwu wzrok męż­czyzn.

– Widzisz go, kocha­nie? – zapy­tała po angiel­sku.

– Tak, pije bur­bona przy barze. Idź powoli do samo­chodu, a ja podejdę do niego i gdy dostanę sygnał, że jest okej, nawiążę kon­takt. Dowiem się, gdzie jest towar, i poje­dziemy po niego.

– Dobra, idę. Uwa­żaj na sie­bie. – Mówiąc to, musnęła war­gami usta męż­czy­zny i skie­ro­wała się w stronę wyj­ścia.

Odpro­wa­dził ją wzro­kiem. Wie­dział, że nie może podejść do Harry’ego, dopóki nie dosta­nie umó­wio­nego sygnału, że jest bez­piecz­nie. Wie­dział też, że czło­wiek, który miał mu dać taki sygnał, jest zawo­dow­cem i zabez­pie­czał wiele podob­nych akcji. Znał go i ufał mu. Zbli­żała się dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści. W westy­bulu poja­wił się boy hote­lowy z napi­sem „Pan Smith do tele­fonu”; to samo wykrzy­ki­wał wnie­bo­głosy. Młody czło­wiek prze­łknął ślinę, powoli odło­żył kolo­rowe pismo, które prze­glą­dał od nie­chce­nia, wstał i nie­spiesz­nie ruszył do wyj­ścia. Nie­opo­dal stał samo­chód, w któ­rym cze­kała jego part­nerka. Wsiadł, nachy­lił się do niej z uśmie­chem, poca­ło­wał w poli­czek i powie­dział:

– Ruszaj bar­dzo powoli, kocha­nie. Jest sygnał o nie­bez­pie­czeń­stwie. Spa­damy.

– Dobra.

Samo­chód ruszył. Led­wie dotarł do naj­bliż­szej prze­cznicy, gdy z potworną mocą ude­rzyła w niego olbrzy­mia śmie­ciarka, która z pędem wyje­chała z jed­nej z bocz­nych ulic. Ude­rze­nie było tak potężne, że pojazd mło­dej pary został zepchnięty na chod­nik. Z roze­rwa­nego baku cie­kła ben­zyna, wystar­czyła iskra będąca wyni­kiem tar­cia metalu o beton i wrak w oka­mgnie­niu sta­nął w pło­mie­niach. Młody męż­czy­zna i kobieta leżeli wtu­leni w sie­bie, nie­przy­tomni w zgnie­cio­nym i bucha­ją­cym ogniem aucie.

Na miej­sce wypadku natych­miast pod­je­chały trzy samo­chody, z któ­rych wysko­czyło kil­ku­na­stu męż­czyzn w gar­ni­tu­rach. Darem­nie pró­bo­wali się zbli­żyć do gore­ją­cego jak pochod­nia wozu. O wycią­gnię­ciu nie­przy­tom­nych pasa­że­rów nie było mowy. Eks­plo­do­wały resztki paliwa w uszko­dzo­nym baku. Kie­rowca śmie­ciarki jak ska­mie­niały patrzył na swoje dzieło znisz­cze­nia, nie dostrze­ga­jąc, że jego pojazd też już staje w ogniu.

Z hotelu Algo­nquin zaczęli wybie­gać ludzie zaalar­mo­wani hukiem zde­rza­ją­cych się wozów i krzy­kiem gapiów, ze zgrozą obser­wu­ją­cych straszny wypa­dek. Wśród nich był Harry. Prze­bieg wyda­rzeń chło­nął też postawny, dobrze zbu­do­wany męż­czy­zna mię­dzy czter­dzie­stym a czter­dzie­stym pią­tym rokiem życia, który z budynku po prze­kąt­nej wzglę­dem hotelu od kilku już godzin obser­wo­wał przez lor­netkę oto­cze­nie i który kilka minut wcze­śniej zadzwo­nił do recep­cji z prośbą o wywo­ła­nie pana Smi­tha. Teraz stał jak ska­mie­niały, obser­wu­jąc na ulicy poni­żej śmierć swo­ich przy­ja­ciół. W rękach paru męż­czyzn, któ­rzy wysko­czyli z samo­cho­dów i pró­bo­wali gasić pożar sta­ra­no­wa­nego pojazdu oraz rato­wać jego nie­przy­tom­nych pasa­że­rów, poja­wiły się radio­sta­cje. Inni kie­ro­wali akcją poli­cji i straży pożar­nej, szybko przy­by­łych na miej­sce. Kilku z nich zapa­ko­wało zszo­ko­wa­nego kie­rowcę śmie­ciarki do jed­nego z aut, które natych­miast odje­chało. Harry także dostrzegł radio­sta­cje w rękach męż­czyzn w gar­ni­tu­rach i wie­dział dosko­nale, co to ozna­czało. Hotel musiał być pod obser­wa­cją FBI. Ale dla­czego?

Wła­ści­wie nikt nie wie­dział, że para, którą ubez­pie­czał postawny męż­czy­zna, była w Nowym Jorku. Czło­wiek, z któ­rym mieli spo­tkać się w hotelu Algo­nquin, wie­dział jedy­nie, że skon­tak­tuje się z nim łącz­nik Domi­nika. Nie miał jed­nak poję­cia, jak wygląda ani że jest w towa­rzy­stwie kobiety. Pozo­sta­wał jesz­cze jeden z sze­fów nowo­jor­skiej wło­skiej mafii, z któ­rym zabity męż­czy­zna miał się następ­nego dnia spo­tkać w Lit­tle Italy w pew­nych skom­pli­ko­wa­nych inte­re­sach…

Męż­czy­zna obser­wu­jący hotel scho­wał lor­netkę do kie­szeni i opu­ścił budy­nek tyl­nym wyj­ściem. Wyszedł na rów­no­le­głą ulicę i powoli się odda­lił. To, co zoba­czył, potwier­dziło jego przy­pusz­cze­nie, że miej­sce spo­tka­nia w Algo­nquin było obsta­wione przez taj­nia­ków, a sygnał o nie­bez­pie­czeń­stwie, który prze­ka­zał – w pełni uza­sad­niony. Zakła­dał też, że został pra­wi­dłowo ode­brany i zro­zu­miany, gdyż reak­cja jego teraz już mar­twych przy­ja­ciół była natych­mia­stowa.

Ale dla­czego ich zabili, kre­tyni? – ana­li­zo­wał sytu­ację. Prze­cież mieli oboje na widelcu. Mogli ich zatrzy­mać w każ­dym momen­cie.

W ciągu godziny wstą­pił na pocztę i połą­czył się tele­fo­nicz­nie z umó­wio­nym nume­rem w hotelu w Ham­burgu.

– Zabili ją. Zabili ich oboje – zamel­do­wał krótko po nie­miecku. – Kon­taktu nie było, więc nie ma wsypy.

Minęło dobre pół minuty, zanim słowa Gerarda, bo tak nazy­wał się męż­czy­zna dzwo­niący z Nowego Jorku, dotarły do roz­mówcy.

Domi­nik odchrząk­nął i zaczął zada­wać krót­kie pyta­nia.

– Kto?

– Taj­niacy – poin­for­mo­wał Gerard.

– Któ­rzy?

– Nie wiem.

– Uprze­dzi­łeś naszych?

– Tak.

– Jak zabili?

– Roz­je­chali ich śmie­ciarką.

– Ucie­kali?!

– Nie.

Domi­nik ponow­nie zamilkł, ale kiedy po kil­ku­na­stu sekun­dach znów się ode­zwał, jego głos był już sta­now­czy i twardy. Jak zawsze.

– Jedź do ich domu lub wyślij kogoś. Dopil­nuj, żeby chłopcy zostali spa­ko­wani, i przy­wieź ich do mnie do miej­sco­wo­ści dwa­dzie­ścia.

– Tak jest – odparł szybko Gerard. – Sze­fie?

– Tak?

– Przy­kro mi, ale nic się nie dało zro­bić.

– Dzięki. Rób, jak mówię.

Gerard poje­chał na lot­ni­sko i spraw­dził naj­bliż­sze połą­cze­nia z Lon­dy­nem. Następ­nie zaczął wydzwa­niać do swo­ich ludzi w Lon­dy­nie i w Niem­czech. W gło­wie miał już uło­żony plan dzia­ła­nia. Wyda­wał przez tele­fon krót­kie, jasne pole­ce­nia, tak aby ich odbiorcy nie mieli naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, co mają robić.

Harry nie wró­cił do hotelu Algo­nquin. Odda­lił się szyb­kim kro­kiem z miej­sca wypadku. Udał się do zakon­spi­ro­wa­nej sta­cji CIA na Man­hat­ta­nie. Ana­li­zo­wał oglą­dane nie­dawno wyda­rze­nia. Czuł, że mogą mieć zwią­zek z jego osobą. Czyżby to byli moi łącz­nicy? – myślał szybko. Nie­moż­liwe. Ci taj­niacy byli z FBI albo z poli­cji. Dla­czego ich zabili? Prze­cież nie zabija się szpie­gów, tylko się ich zatrzy­muje i pod­daje dłu­gim prze­słu­cha­niom.

Wszedł do biura. Musiał wyczuć, czy coś się wokół niego dzieje i czy ktoś odkrył jego rze­czy­wi­ste inte­resy z Domi­ni­kiem. Czy jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Od kilku mie­sięcy był odde­le­go­wany do sta­cji CIA w Nowym Jorku. Wysta­rał się o tę dele­ga­cję, aby w pełni poświę­cić się zle­ce­niu Domi­nika, i czuł się tam świet­nie. Do tego wie­czoru.

Szef sta­cji, mimo póź­nej pory, sie­dział z nogami na biurku w swoim gabi­ne­cie i popi­jał whi­sky z lodem. Zauwa­żył Harry’ego przez otwarte drzwi i przy­wo­łał go gestem.

– Hej, Harry. Co tu robisz w pią­tek wie­czo­rem? Nie poje­cha­łeś do Waszyng­tonu do domu?

– Nie. Mam ustawkę z panienką – skła­mał zupeł­nie świa­do­mie Harry, bo nie miał naj­mniej­szego zamiaru tłu­ma­czyć, z kim zamie­rzał się spo­tkać. A ponie­waż dotąd się nie oże­nił, to takie tłu­ma­cze­nie było naj­bar­dziej wia­ry­godne.

– Będziesz ją bzy­kał cały week­end? – zapy­tał szef z mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i zazdro­ści w gło­sie.

– A jak myślisz? Chyba że nie zasłuży – odparł Harry, wywo­łu­jąc oble­śny rechot roz­mówcy. – Mam tro­chę czasu, więc wpa­dłem zoba­czyć, co się dzieje.

Prze­ło­żony wstał i poszedł zamknąć drzwi. Nalał Harry’emu szczo­drze whi­sky do szkla­neczki, sta­nął obok niego tak, że pra­wie doty­kał ustami jego ucha, i zaczął mówić.

– Wspo­mi­na­łem ci kie­dyś, że zanim tra­fi­łem do Firmy, byłem parę dobrych lat w poli­cji. Mam tam do tej pory świetne układy. Przed chwilą dosta­łem cynk od kum­pli, że godzinę temu FBI zaje­bało młodą parkę, którą miało tu śle­dzić na zle­ce­nie wywiadu ze Sta­rego Kon­ty­nentu. Będzie afera na cztery fajerki.

– Tak po pro­stu, zabili? Prze­cież chłopcy tej cioty Hoovera nie robią takich rze­czy!

– Roz­je­chali śmie­ciarką – zachi­cho­tał szef.

– Ale dla­czego?

– Bo to debile, zawsze tak mówi­łem. Jak twoje sprawy?

– Okej. Wypijmy za zdro­wie kole­gów z FBI. Chyba im się teraz przyda.

– Bot­toms up, jak mówią Angole, bo to oni zle­cili inwi­gi­la­cję tej pary.

– Cie­kawe. A kogo Bry­tole tak tu śle­dzili? – Harry stuk­nął się z sze­fem szkla­neczką.

– Jakichś Pola­ków z Lon­dynu. – Prze­ło­żony zaj­rzał do notesu, by się upew­nić. – Prze­pra­szam, wróć, jak mówią w woj­sku. On Polak, ona Żydówka z Pol­ski.

Uśmiech na sekundę zamarł na ustach Harry’ego. Ale natych­miast powró­cił. Tylko spo­koj­nie – mówił do sie­bie – jesteś czy­sty! Nie było kon­taktu. Nikt nie wie, że spo­tka­nie z prze­myt­ni­kami miało się odbyć wła­śnie dziś. Nie miał już wąt­pli­wo­ści, kim byli zabici. Wysłan­ni­kami Domi­nika, któ­rym miał prze­ka­zać mikro­kropki. Dobry Boże, czu­waj dalej nad swoim nędz­nym sługą – modlił się w duchu. Pomy­ślał o Domi­niku i prze­szedł go dreszcz. Poznał prze­myt­nika na tyle, aby wie­dzieć, że okrutna wojna nauczyła go dosłow­nie sto­so­wać sta­ro­żytną zasadę „oko za oko, ząb za ząb”. Bez prze­ba­cze­nia. Nie poda­ruje śmierci tych dwojga, ni­gdy nie daro­wał. Ktoś w FBI popeł­nił straszny błąd i zapłaci rów­nie straszną cenę.

– Szkoda ludzi. Kim byli i co robili? – zapy­tał Harry.

– Nie wiem. Jesz­cze nie wiem – popra­wił się szef. – Ale ona ponoć piękna.

– Okej. Lecę na swoją randkę. Cześć.

Jeżeli zabita kobieta była tą osobą, o któ­rej myślał, to wie­dział, że Domi­nik zaraz wywoła go na bły­ska­wiczne spo­tka­nie gdzieś w Euro­pie. Pomogę mu wyja­śnić tę sprawę, a wtedy mnie ozłoci. O ile nie pomy­śli, że macza­łem w tym palu­chy – zanie­po­koił się nagle. Ale szybko odrzu­cił tę myśl. Już sporo wiem – skon­sta­to­wał – a z cza­sem ustalę resztę. W końcu pra­cuję w kontr­wy­wia­dzie CIA! Podam Domi­nikowi win­nych na srebr­nej tacy. Uśmiech­nął się do sie­bie. Czyż­bym tra­fił na słaby punkt Domi­nika? Sie­lanka.

* * *

W biu­rze FBI w Nowym Jorku pano­wała znacz­nie mniej sie­lan­kowa atmos­fera. Szef biura Greg Car­son sie­dział przy swoim biurku i czy­tał wstępny raport z incy­dentu. Od momentu zda­rze­nia przy hotelu Algo­nquin sta­rał się usta­lić pod­sta­wowe fakty. Ruty­nowa obser­wa­cja mło­dej pary i próba ziden­ty­fi­ko­wa­nia osób, z któ­rymi ewen­tu­al­nie mogłaby się kon­tak­to­wać, poszła nie tak, jak powinna, i zamie­niła się w kosz­mar ope­ra­cyjny. Młody pra­cow­nik FBI sie­dzący za kie­row­nicą śmie­ciarki ubz­du­rał sobie, że tamci dwoje ucie­kają przed ekipą obser­wa­cji, i posta­no­wił do tego nie dopu­ścić, tara­nu­jąc ich pojazd. W nagłym przy­pły­wie adre­na­liny naj­praw­do­po­dob­niej wci­snął gaz do dechy, a nie mając wprawy w kie­ro­wa­niu dużymi cię­ża­rów­kami, stra­cił pano­wa­nie nad śmie­ciarką, która wyrwała się spod kon­troli i zmiaż­dżyła inwi­gi­lo­wany pojazd. Nie­szczę­śliwy wypa­dek. Car­son prze­słu­chał szefa ekipy obser­wa­cji i kilku jej człon­ków. Wszyst­kie zezna­nia się pokry­wały i wie­dział, że jego ludzie nie kręcą. Kie­rowca cię­ża­rówki był w szoku i nie nada­wał się do roz­mowy, ale sie­dzący obok niego pra­cow­nik FBI, zanim wysko­czył ze śmie­ciarki, która już zaczy­nała się palić, dokład­nie opi­sał, co się stało. Zna­la­zło to odzwier­cie­dle­nie w rapor­cie. Pech.

Car­son jed­nak był doświad­czo­nym pra­cow­ni­kiem FBI i wie­dział, że naj­prost­sze i naj­ba­nal­niej­sze wytłu­ma­cze­nia pozor­nie skom­pli­ko­wa­nych spraw bywają naj­trud­niej­sze do zaak­cep­to­wa­nia. Podwójny pech – pomy­ślał, bo inwi­gi­la­cja została zle­cona przez wywiad bry­tyj­ski MI6 i prze­czu­wał, że za chwilę do niego zapuka… Zanim skoń­czył myśl, drzwi gabi­netu otwo­rzyły się z hukiem, jakby miały wyle­cieć z zawia­sów, a na progu sta­nął wysoki, dobrze zbu­do­wany męż­czy­zna w nie­na­gan­nie skro­jo­nym smo­kingu. Płowe włosy o kasz­ta­no­wym odcie­niu ukła­dały się we fry­zurę jak z żur­nala, a ide­al­nie przy­strzy­żone płowe wąsy nada­wały regu­lar­nym rysom przy­by­sza mocny, męski wyraz. Z całej syl­wetki biła ary­sto­kra­tyczna pew­ność sie­bie i Car­son nie miał wąt­pli­wo­ści, że to spe­cjalny przed­sta­wi­ciel MI6, który poprzed­niego dnia miał przy­być z Lon­dynu, aby tego wie­czoru zapo­znać się z wyni­kami obser­wa­cji.

– Nazy­wam się Gib­bons, James Gib­bons, i jestem ofi­ce­rem wywiadu Jej Kró­lew­skiej Mości – przed­sta­wił się bez pośpie­chu Anglik, nie wycią­ga­jąc ręki na powi­ta­nie, i spo­koj­nym gło­sem bez śladu emo­cji dodał: – Byli­ście łaskawi zabić moich figu­ran­tów.

Dopiero teraz Car­son zauwa­żył, że w otwar­tych z takim impe­tem drzwiach tło­czy się gro­madka pra­cow­ni­ków jego biura, któ­rych mocne wej­ście Gib­bonsa zupeł­nie zasko­czyło. Podob­nie jak i jego samego. Więc nawet nie zapu­kał… – pomy­ślał szef biura FBI w Nowym Jorku.

Przed­sta­wia­jąc się, rów­nież nie wycią­gnął ręki, bo nie był pewny, czy zosta­nie uści­śnięta. A nade wszystko nie chciał wyjść na głupka w oczach swo­ich ludzi i posta­wić się w nie­zręcz­nej sytu­acji.

– Pro­szę usiąść – powie­dział, zamy­ka­jąc drzwi gabi­netu i odsy­ła­jąc pod­wład­nych do swo­ich zajęć.

Kątem oka zauwa­żył, że w kory­ta­rzu sie­dzi przy­ga­szony i wyglą­da­jący jak zbity pies szef nowo­jor­skiej rezy­den­tury MI6, z któ­rym jego ludzie uzgad­niali szcze­góły obser­wa­cji mło­dej pary. Gib­bons musi być ważny – prze­szło mu przez myśl – skoro nie uznał za sto­sowne zapro­sić go do udziału w roz­mo­wie, a facet wygląda, jakby śmie­ciarka jego też zaha­czyła. To nie będzie pro­sta sprawa.

W odróż­nie­niu od swo­jego gościa Car­son był nie­wy­soki, zanie­dbany i za dużo ważył. Miał wielką głowę, która zaczy­nała łysieć, i nie­re­gu­larne rysy. Ale nie­cie­kawa powłoka cie­le­sna kryła przedni umysł, instynkt zaś mu pod­po­wia­dał, że Gib­bons – mimo ary­sto­kra­tycz­nej aury – jest w porządku. Posta­no­wił więc zacho­wy­wać się z opa­no­waną god­no­ścią.

– Witam w Nowym Jorku, sir – zaczął. – To bar­dzo mocne słowa i ośmie­lam się zauwa­żyć, że skoro nie dał mi pan oka­zji do przed­sta­wie­nia fak­tów, ranią moje poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści.

Gib­bons nie zali­czał się do grona nadę­tych ary­sto­kra­tycz­nych dup­ków, jakich zda­rza się pro­du­ko­wać naj­wyż­szym sfe­rom bry­tyj­skiego spo­łe­czeń­stwa. Był puł­kow­ni­kiem eli­tar­nego regi­mentu koman­do­sów Jej Kró­lew­skiej Mości, wete­ra­nem MI6 i SOE – Spe­cial Ope­ra­tions Exe­cu­tive. W cza­sie nie­daw­nej wojny brał udział w naj­waż­niej­szych akcjach dywer­syj­nych koman­do­sów bry­tyj­skich na tyłach wroga na więk­szo­ści fron­tów tego kon­fliktu. Bił się z Niem­cami, Wło­chami, Fran­cu­zami z Vichy, czet­ni­kami i Japoń­czy­kami. Za męstwo na polu walki otrzy­mał Vic­to­ria Cross – naj­wyż­sze odzna­cze­nie bojowe Impe­rium. Bywał w tak róż­nych sytu­acjach, tyle razy ocie­rał się o śmierć i sam ją zada­wał, że dosko­nale wie­dział, co składa się na praw­dzi­wego czło­wieka i jakiego dna może się­gnąć ludzka natura. Po pierw­szej wypo­wie­dzi Car­sona zorien­to­wał się więc natych­miast, że wygląd szefa nowo­jor­skiego biura FBI o niczym nie świad­czy i że ist­nieje szansa na doga­da­nie się z tym czło­wie­kiem. Posta­no­wił zagrać w otwarte karty.

– Panie Car­son – zaczął przy­jaź­nie, ale nie pro­tek­cjo­nal­nie – stwier­dzi­łem fakt, nie fero­wa­łem wyroku. Jeżeli poczuł się pan dotknięty, to spie­szę zapew­nić, że nie było to moją inten­cją. Ale w tej spra­wie muszę znać całą prawdę, jaka­kol­wiek by była. To nie­zwy­kle ważne, bo kon­se­kwen­cje tego nie­szczę­snego zda­rze­nia są poten­cjal­nie trudne do osza­co­wa­nia.

– Sir – ode­zwał się Car­son, który bły­ska­wicz­nie opra­co­wał tak­tykę tej roz­mowy – bo zakła­dam, że nie popeł­nia­jąc błędu, mogę tak pana tytu­ło­wać, wygląda mi pan na żoł­nie­rza i czło­wieka honoru. Ponadto wydaje mi się pan czło­wie­kiem nie­tu­zin­ko­wym, a więc i ta sprawa musi być nie­tu­zin­kowa, skoro odde­le­go­wano pana do oceny jej rezul­ta­tów. Instynkt mi pod­po­wiada, że ma ona dru­gie albo i trze­cie dno. Ja zamie­rzam być z panem szczery aż do bólu, sir, i liczę na to samo. Ma się rozu­mieć, że pań­skiej decy­zji pozo­sta­wiam, ile zechce mi pan powie­dzieć i do jakich gra­nic tę szcze­rość wobec mnie posu­nąć.

Następ­nie podał swo­jemu gościowi do prze­czy­ta­nia wstępny raport ze zda­rze­nia i zaczął mu refe­ro­wać dodat­kowe szcze­góły. Zapew­nił go też, że jeżeli uzna za sto­sowne, to będzie mógł prze­słu­chać wszyst­kich jego ludzi zaan­ga­żo­wa­nych w wypa­dek przy hotelu Algo­nquin. Na koniec zapro­po­no­wał Angli­kowi fili­żankę her­baty.

– Dwie her­baty – zako­men­de­ro­wał przez tele­fon – ale migiem!

– Dzię­kuję, panie Car­son – powie­dział Gib­bons po prze­czy­ta­niu raportu i wysłu­cha­niu uwag szefa biura FBI. Inte­li­gen­cja roz­mówcy mile go zasko­czyła, ale i potwier­dziła wcze­śniej­sze wra­że­nie. – Był pan szczery i doce­niam to. Nasz pro­blem będzie pole­gał na tym, że poten­cjal­nie banalna pro­stota przy­czyn tego wypadku… bo zga­dzam się, że to raczej nie­szczę­śliwy wypa­dek… może być odwrot­nie pro­por­cjo­nalna do wia­ry­god­no­ści tej wer­sji.

– Cie­szę się, sir, że pan jej nie neguje. Ja też się oba­wiam, że wielu będzie chciało podać ją w wąt­pli­wość.

– Nie zdaje pan sobie sprawy jak wielu. Ma pan rację, jestem żoł­nie­rzem i dowo­dzi­łem ludźmi w ope­ra­cjach bojo­wych na tyłach wroga. Znam sytu­acje, w któ­rych mło­dzi, nie­do­świad­czeni żoł­nie­rze, tacy jak wasz kie­rowca śmie­ciarki, za wcze­śnie pocią­gnęli za spust, za wcze­śnie odpa­lili ładu­nek wybu­chowy albo ruszyli pojaz­dem czy łodzią z miej­sca akcji, zanim wszy­scy zdą­żyli się zapa­ko­wać, i pro­sta ope­ra­cji zamie­niała się w pie­kło. Tak jak w tym przy­padku, gdzie nie było chyba żad­nego motywu ani powodu, aby ci mło­dzi ludzie zgi­nęli. Wspo­mniał pan, że może być w tej spra­wie dru­gie czy nawet trze­cie dno. Nie roz­winę tego wątku tu i teraz, ale jest pan na tyle inte­li­gent­nym czło­wie­kiem, że zro­zu­mie pan, iż nie mogę tego zro­bić bez pew­nych, nazwijmy to, kon­sul­ta­cji. Mówiąc jedy­nie tyle i aż tyle, sta­ram się wobec pana zacho­wać zasady fair play, bo zasłu­guje pan na to.

– Doce­niam to, sir – odpo­wie­dział Car­son, który z nie­po­ko­jem zauwa­żył, że nie­wąt­pliwy urok oso­bi­sty roz­mówcy zaczyna na niego oddzia­ły­wać i brać górę nad wro­dzoną i nabytą przez lata nie­na­gan­nej służby czuj­no­ścią. Kobiety muszą bie­gać za nim tabu­nami – pomy­ślał z odro­biną zazdro­ści.

– Zróbmy tak. Pro­po­nuję wspólną kola­cję jutro około dzie­więt­na­stej – zasu­ge­ro­wał Anglik, który zapla­no­wał już, jaką rolę Car­son będzie odgry­wał w dzia­ła­niach wywiadu bry­tyj­skiego w tej spra­wie.

– Zare­zer­wuję jakąś knajpę – wyrwało się Car­so­nowi.

– Ja się tym zajmę, panie Car­son – odpo­wie­dział Gib­bons tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Ponie­waż zaczy­nał lubić tego Ame­ry­ka­nina i nie chciał go ura­zić, powstrzy­mał się od doda­nia, że wobec wagi tego, co będą mieli sobie do powie­dze­nia, knajpa nie jest naj­lep­szym miej­scem na roz­mowę. – Przy­jadę po pana tu do biura o osiem­na­stej. Do widze­nia, panie Car­son.

Wstał, pod­szedł do szefa biura FBI i mocno uści­snął jego rękę.

– Do jutra, panie Car­son.

– Do jutra, sir.

Gdy tylko drzwi biura zamknęły się za Angli­kiem, Car­son ryk­nął na cały głos:

– Gdzie są te dwie pier­do­lone fili­żanki her­baty?! Czy mam, kurwa, bła­gać o nie na kola­nach? A może mam napi­sać poda­nie do samego J. Edgara Hoovera? Czy któ­ryś z was, popa­prańcy, łaska­wie udzieli mi odpo­wie­dzi, zanim wyjmę gnata i zacznę strze­lać?

– Wyszła, sze­fie… – tłu­ma­czył się agent, który ode­brał tele­fo­niczne pole­ce­nie Car­sona.

– Dokąd wyszła, Rick? Na pier­do­lony spa­cer po Cen­tral Parku? Nie uczyła cię mama, że her­bata nie ma jeba­nych nóżek i nie cho­dzi? A może wypeł­zła jak sto­noga? – Car­son odre­ago­wy­wał stres tego dłu­giego dnia. – Widział ktoś pie­przoną peł­za­jącą her­batę?

W tej samej chwili drzwi otwo­rzyły się z hukiem i do biura wbiegł zdy­szany agent z paczką her­baty w ręku.

– Jest! – krzyk­nął trium­fal­nie, wodząc peł­nym satys­fak­cji wzro­kiem po zebra­nych w holu biura kole­gach.

Jak na komendę wszy­scy ryk­nęli śmie­chem. Także szef.

– No dobra, trut­nie – powie­dział przez łzy. – Dzi­siaj wam się upie­kło. Ale ogła­szam wszem wobec, że od tej chwili nie­na­po­je­nie w biu­rze Anglika her­batą to pie­przone prze­stęp­stwo fede­ralne karane doży­wo­ciem w tym budynku. A teraz do roboty!

3 maja

Następ­nego dnia o osiem­na­stej przed biu­rem FBI w Nowym Jorku zatrzy­mał się czarny ben­tley. Car­son usiadł na tyl­nym sie­dze­niu obok Gib­bonsa. Od kie­rowcy oddzie­lała ich gruba, ciemna szyba. Samo­chód skie­ro­wał się w stronę Long Island.

– Witam, panie Car­son – z uśmie­chem ode­zwał się Anglik.

– Dobry wie­czór, sir – odrzekł Car­son. Po chwili dorzu­cił: – Dzwo­nił do mnie J. Edgar Hoover, a on nie dzwoni czę­sto. Kazał mi ści­śle z panem współ­dzia­łać i speł­niać wszel­kie pana zachcianki, jak to ujął. Jestem pod wra­że­niem. Szybko to zała­twi­li­ście. To jakaś gruba sprawa?!

– Ma taki poten­cjał. To dobrze, że Hoover zadzwo­nił.

– Jedziemy na Long Island? Tam nie ma wielu restau­ra­cji – zauwa­żył Car­son.

– Nie jedziemy do restau­ra­cji. Jedziemy do pew­nej posia­dło­ści, gdzie nikt nie będzie nam prze­szka­dzał.

Ben­tley mknął przez Long Island, mija­jąc domy naj­bo­gat­szych ludzi Ame­ryki, jakby żyw­cem prze­nie­sione z kart Wiel­kiego Gatsby’ego. Zatrzy­mał się przed olbrzy­mią, kutą w żela­zie i ozdo­bioną zło­ce­niami bramą, którą natych­miast zaczęło otwie­rać czte­rech ubra­nych na czarno ochro­nia­rzy. Dwaj z nich byli uzbro­jeni w pisto­lety maszy­nowe. Ben­tley ruszył żwi­ro­waną aleją wysa­dzaną drze­wami. Car­son patrzył przez szybę i sta­rał się zgad­nąć, jaką powierzch­nię może mieć posia­dłość.

– Pięt­na­ście hek­ta­rów – wyja­śnił Gib­bons, jakby odga­du­jąc jego myśli, które pew­nie nawie­dzały wszyst­kich gości tej prze­świet­nej pose­sji. – To let­nia rezy­den­cja naszej amba­sady.

Zaje­chali przed główny budy­nek. Była to nie­mal wierna kopia Howard Castle z North York­shire, monu­men­tal­nego pałacu z począt­ków XVIII wieku, z ogrom­nym dzie­dziń­cem od frontu i fran­cu­skim ogro­dem na tyłach.

Weszli przez otwarte drzwi, przy któ­rych cze­kał major­do­mus we fraku, o syl­wetce woj­sko­wego, wypro­sto­wany jak struna.

– Witam, sir, jak zawsze miło pana widzieć – ode­zwał się – i pana także. Zapra­szam do biblio­teki na ape­ri­tif przed kola­cją.

– Cie­bie też miło widzieć, Hen­der­son – odwza­jem­nił się Gib­bons.

Prze­szli przez olbrzymi, nie­zwy­kle wysoki hol urzą­dzony w typowo angiel­skim stylu. Dzieła sztuki mie­szały się ze wspa­nia­łymi oka­zami zbroi oraz broni bia­łej i pal­nej.

W biblio­tece paliło się już w kominku. Usie­dli na skó­rza­nych fote­lach, a major­do­mus wyszedł, uprze­dziw­szy, że kola­cja zosta­nie podana za pół godziny.

– Pozwoli pan, panie Car­son, że będę czy­nił honory domu. Szkla­neczkę whi­sky przed kola­cją na wzmoc­nie­nie ape­tytu? – zapro­po­no­wał Gib­bons.

– Chęt­nie.

– Zapra­szam pana do barku.

Car­son, który uwiel­biał whi­sky i uwa­żał się za znawcę i kone­sera tego trunku, w mig zna­lazł się przy dużym rucho­mym barku zasta­wio­nym bate­rią bute­lek. Ale nazwy na ety­kiet­kach nie­wiele mu mówiły – Tali­sker, Oban, Dal­whin­nie, Crag­gan­more, Laga­vu­lin…

– Co pan poleca, sir? – zapy­tał dyplo­ma­tycz­nie. – Pole­gam na pana doświad­cze­niu i zna­jo­mo­ści szkoc­kiej whi­sky.

– Może kro­pelkę pięć­dzie­się­cio­let­niej laga­vu­lin – zasu­ge­ro­wał Gib­bons. – Stra­ight, bez lodu. Szkoda roz­cień­czać tak szla­chetny alko­hol.

– Świetny wybór, milor­dzie – pochwa­lił Car­son i obaj wybuch­nęli śmie­chem.

Lody zaczy­nają pękać – pomy­ślał – a jesz­cze nic nie wypi­li­śmy.

Gib­bons roz­lał alko­hol i wró­cili do foteli.

– Zacznę od samego początku, bo to wszystko teraz, nie­stety, pana też doty­czy – zagaił.

– Zamie­niam się w słuch.

– Ta piękna kobieta, która zgi­nęła, to Inez, Żydówka z Pol­ski. Męż­czy­zna to Jan Ratz, Polak ze Wschodu.

– Ale to nie brzmi jak pol­skie nazwi­sko – zauwa­żył Car­son, który wywo­dził się z Chi­cago i miał wielu kum­pli pol­skiego pocho­dze­nia.

– Wiem, ale Pol­ska była od zawsze mie­sza­niną naro­dów i takie nazwi­sko nikogo tam nie dziwi. Poza tym jak spraw­dzić po tej wojen­nej zawie­ru­sze, czy jest praw­dziwe? Ratz zna­lazł się w Wiel­kiej Bry­ta­nii na początku czter­dzie­stego czwar­tego roku.

– Jak się prze­do­stał z kon­ty­nentu? Prze­cież wszę­dzie pano­wali Niemcy, bo to było chyba jesz­cze przed inwa­zją?

– W tym być może tkwi klucz do wszyst­kiego – odparł Gib­bons – ale nie­zbędna jest mała dygre­sja. Czy pan wie, kim jest lord Grey?

– Nie mam bla­dego poję­cia.

– Otóż lord Grey to bar­dzo wyso­kiej rangi dygni­tarz na dwo­rze Jej Kró­lew­skiej Mości. Przy­ja­ciel zmar­łego króla i men­tor obec­nie panu­ją­cej Elż­biety II. Rodzina Greyów od wielu poko­leń peł­niła różne funk­cje przy kolej­nych wład­cach. Potężni, wpły­wowi i bar­dzo bogaci. Obecny lord Grey, Wil­liam Hun­ting­ton Grey, boha­ter spod Omdur­manu pod­czas kam­pa­nii sudań­skiej tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego ósmego roku, uczest­nik wojny bur­skiej i pierw­szej wojny świa­to­wej, miał trzech synów. Wszy­scy god­nie słu­żyli w naszych siłach zbroj­nych w cza­sie minio­nej wojny. Jeden poległ w Afryce Pół­noc­nej pod El Ala­mein. Drugi wal­czył w Bir­mie na tyłach Japoń­czy­ków razem ze mną. Pod­czas jed­nej z akcji został ranny i wpadł w ręce wro­gów. Zajęło się nim japoń­skie kem­pe­itai. To ich odpo­wied­nik gestapo, ale znacz­nie bar­dziej okrutny. Zamę­czyli go. Po woj­nie dopa­dli­śmy wszyst­kich człon­ków jed­nostki, która go tor­tu­ro­wała, osą­dzi­li­śmy i powie­si­li­śmy – bo plu­ton egze­ku­cyjny byłby za dobry dla tych łotrów. Trzeci syn, naj­młod­szy, był pilo­tem. W czter­dzie­stym trze­cim roku został zestrze­lony gdzieś nad Pol­ską pod­czas zrzu­tów broni dla pol­skiej par­ty­zantki. Wysko­czył ze spa­do­chro­nem, ale był ciężko ranny, popa­rzony, pra­wie kona­jący. Nie­wiele bra­ko­wało, a dostałby się do nie­miec­kiej nie­woli. Wyobraża pan sobie, co to by zna­czyło dla lorda Greya? Kolejny syn w rękach opraw­ców, tym razem z SS? Ale chło­paka ura­to­wała grupa par­ty­zan­tów, a wła­ści­wie prze­myt­ni­ków. Byli świet­nie zor­ga­ni­zo­wani. Wśród nich był wła­śnie Jan Ratz. Na pole­ce­nie szefa grupy zajął się naj­młod­szym Greyem. Jaki­miś domo­wymi spo­so­bami wyle­czyli popa­rze­nia i zapo­bie­gli infek­cji. Chło­pak prze­żył i wró­cił do zdro­wia. Po sze­ściu mie­sią­cach Ratz skon­tak­to­wał się w Pol­sce z jed­nym z cicho­ciem­nych, szko­lo­nych przez nas pol­skich koman­do­sów, i poin­for­mo­wał go, że naj­młod­szy syn lorda Greya żyje i jest pod opieką jego grupy. Cicho­ciemny miał kon­takt radiowy z cen­tralą w Wiel­kiej Bry­ta­nii i nadał tę wia­do­mość. Lord Grey pocho­wał już w duchu naj­młod­sze dziecko, bo byli­śmy prze­ko­nani, że w strą­co­nym samo­lo­cie wszy­scy zgi­nęli. Może więc pan sobie wyobra­zić reak­cję ojca: stary sza­lał ze szczę­ścia!

– Lord musiał to uwa­żać za cudowne zmar­twych­wsta­nie… – przy­znał żywo Car­son, któ­rego opo­wia­da­nie Gib­bonsa coraz bar­dziej wcią­gało.

– Win­ston Chur­chill – kon­ty­nu­ował ofi­cer MI6 – wal­czył razem z lor­dem Greyem pod Omdur­ma­nem i w oko­pach pod Plo­eg­ste­ert. Kąpali się ponoć na zmianę w wan­nie Chur­chilla, którą ten zatasz­czył na front. Nic więc dziw­nego, że pre­mier natych­miast wydał SOE roz­kaz, aby wydo­stać naj­młod­szego Greya z Pol­ski. Mie­li­śmy tam wpraw­dzie swo­ich na ziemi, ale oku­po­wana Pol­ska to nie to samo co oku­po­wana Fran­cja. To nie jeden skok przez kanał La Man­che. To był prze­cież śro­dek nie­miec­kiej Europy! Jed­nak oso­bi­sty roz­kaz pre­miera to nie prze­lewki. Posła­li­śmy wytyczne do cicho­ciem­nych, by przy­go­to­wali plan akcji. Bły­ska­wicz­nie przy­szła odpo­wiedź, że zajęła się tym już grupa Ratza i nasi zostali odsu­nięci od dal­szych dzia­łań…

– Zajęli się wydo­sta­niem Greya z Pol­ski? – Car­son upew­niał się, że dobrze rozu­mie. – Ambitni! I co dalej? – nie­cier­pli­wił się.

– No wła­śnie. Zale­gła cisza – rzekł tajem­ni­czo Gib­bons. – Lord Grey prze­ży­wał katu­sze. Chur­chill się wściekł i żądał od SOE i cicho­ciem­nych dzia­ła­nia i rezul­ta­tów, ale odbi­jali się od grupy, która ura­to­wała mło­dego Greya. Usły­szeli tylko, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem, a Ratz znik­nął im z oczu. Nie mogli prze­cież użyć siły wobec tych ludzi, bo to nie mie­ściło się w ramach naszego postę­po­wa­nia, a poza tym nie było wia­domo, kto z takiej roz­grywki wyszedłby zwy­cię­sko…

– Per saldo chyba tylko Niemcy – zauwa­żył Car­son.

– Z ust pan mi to wyjął! – odpo­wie­dział Anglik, po raz kolejny mile zasko­czony inte­li­gen­cją swo­jego inter­lo­ku­tora. – W lutym czter­dzie­stego czwar­tego roku Ratz i młody Grey zapu­kali do naszego kon­su­latu w Lizbo­nie. Kil­ka­na­ście dni póź­niej byli już w Lon­dy­nie, bo pre­mier kazał po nich posłać spe­cjalny samo­lot. Wtedy Por­tu­gal­czycy wie­dzieli, w jakim kie­runku zmie­rza wojna, i nie czy­nili trud­no­ści. Wręcz odwrot­nie. A Ratz stał się boha­te­rem.

– No, wyobra­żam sobie… – rzu­cił Car­son, zasko­czony nie­spo­dzie­wa­nym zwro­tem w opo­wie­ści.

– Młody Grey był do niego przy­wią­zany jak pies i trak­to­wał jak star­szego brata, choć Ratz był młod­szy. Stary Grey trak­to­wał Polaka jak syna. Przed­sta­wił go Chur­chil­lowi i człon­kom rodziny kró­lew­skiej, bo to był czas wojny i boha­te­rów darzyło się naj­wyż­szym sza­cun­kiem. Ale pro­szę sobie wyobra­zić, że Ratz chciał wra­cać do oku­po­wa­nej Pol­ski, bić się! Chur­chill kazał go więc przy­pro­wa­dzić do sie­bie i roz­ma­wiali przez pół godziny. Polak wyszedł z tego spo­tka­nia jako inny czło­wiek. Pre­mier pole­cił zała­twić mu oby­wa­tel­stwo bry­tyj­skie i nadać wyso­kie odzna­cze­nie. Następ­nie kazał przy­dzie­lić do mojej jed­nostki koman­do­sów. Uwa­żał, że jeżeli Ratz potra­fił prze­pro­wa­dzić mło­dego Greya przez całą Europę oku­po­waną przez Hunów, jak nazy­wał Niem­ców, to musi wie­dzieć i umieć coś, co może nam się przy­dać. W tym cza­sie pełną parą szły już przy­go­to­wa­nia do lądo­wa­nia w Nor­man­dii. Chur­chill wysoko cenił umie­jęt­no­ści dzia­ła­nia na tyłach Hunów. Tak pozna­łem Jana Ratza. To był uro­dzony kon­spi­ra­tor i żoł­nierz, a może raczej zabi­jaka. Rocz­nik dwu­dzie­sty piąty. Gdy wybu­chła wojna, miał czter­na­ście lat. Pierw­szego czło­wieka zabił, mając pięt­na­ście. Kiedy tra­fił do moich koman­do­sów, zabi­jał już od czte­rech lat: bro­nią palną, nożem, sie­kierą, gołymi rękami. Ktoś go bar­dzo meto­dycz­nie prze­szko­lił. Nerwy ze stali, żad­nej lito­ści. Słu­żył więc ze mną na tyłach sił nie­miec­kich przed inwa­zją z czerwca czter­dzie­stego czwar­tego i po wylą­do­wa­niu we Fran­cji. W Pol­sce pod­czas oku­pa­cji nauczył się nie­miec­kiego. Na tyłach Wehr­machtu dzia­ła­li­śmy w nie­miec­kich mun­du­rach. Ratz upodo­bał sobie mun­dur SS-Hauptsturmführera, kapi­tana. Zdjął go z Niemca, któ­rego udu­sił gołymi rękami, aby nie popla­mić mun­duru krwią! Był szpicą naszej grupy. Bez waha­nia wcho­dził wszę­dzie i podej­mo­wał się każ­dego zada­nia. Gdy bra­li­śmy jeń­ców, Ratz potra­fił wycią­gnąć z nich każdą infor­ma­cję. Moi koman­dosi to był kwiat armii bry­tyj­skiej, naj­lepsi z naj­lep­szych i naj­twardsi z naj­tward­szych, ale nie­je­den z nich wymio­to­wał, gdy patrzył, jak Ratz prze­słu­chuje Niem­ców lub kola­bo­ran­tów. Zawsze wie­dzia­łem, że wojna i oku­pa­cja w Pol­sce była bar­dzo bru­talna, ale to, co potra­fił Ratz, i to, o czym opo­wia­dał, prze­cho­dziło moje naj­śmiel­sze wyobra­że­nia. Nie chcia­łem nawet myśleć, co robili i co potra­fili ci, któ­rzy wyszko­lili Ratza. Dzia­ła­nia przed inwa­zją i po niej na tyłach wroga zali­czy­li­śmy wzo­rowo. W koman­do­sach Ratz jakby zna­lazł nowe powo­ła­nie. Po woj­nie słu­ży­li­śmy dalej, wal­cząc na Mala­jach i w Gre­cji z par­ty­zantką komu­ni­styczną. Rat­zowi było wszystko jedno, czy zabi­jał Niem­ców, Gre­ków, Azja­tów, komu­ni­stów czy bud­dy­stów. Na Mala­jach wyrwał moją grupę z zasadzki, w którą wpa­dli­śmy, bo na czas prze­słu­chał jeńca, a ci malaj­scy komu­ni­ści to byli nie­zwy­kle twar­dzi prze­ciw­nicy. Ratz wydu­sił z dra­nia loka­li­za­cję zasadzki, żeby odsiecz wie­działa, gdzie tra­fić. Prze­ło­żeni, i ja także, wystą­pi­li­śmy o Vic­to­ria Cross dla niego, lord Grey dopil­no­wał, aby go dostał. W czter­dzie­stym ósmym roku Ratz i ja prze­sta­li­śmy wojo­wać. Odpo­czy­wa­li­śmy po tru­dach wojen­nych. Ratz miał z czego żyć, a lord Grey i jego syn wpro­wa­dzili go do naj­lep­szego towa­rzy­stwa i posta­rali się, aby został przez nie zaak­cep­to­wany. Nie mógł się co prawda poszczy­cić pocho­dze­niem, ale nobi­li­to­wała go nad­ludzka odwaga i czyny wojenne, a wtedy to się liczyło naj­bar­dziej. Nie­źle balo­wa­li­śmy w tam­tych latach. Po woj­nie każdy z nas chciał żyć podwój­nie, aby nad­ro­bić czas stra­cony na fron­cie. Ratz poznał dziew­czynę, Polkę ze sta­rej emi­gra­cji. Sie­rotę. Nie wiem, czy naprawdę tak pla­no­wał, ale oże­nił się z nią, gdy zaszła w ciążę. Uro­dził im się syn. Wyka­pany Jan. Ja wtedy prze­sze­dłem na dobre do MI6. Roz­krę­cała się zimna wojna, a nowym głów­nym prze­ciw­ni­kiem stał się Zwią­zek Radziecki i reżimy komu­ni­styczne Europy Wschod­niej. Prio­ry­te­tem naszym i świeżo zało­żo­nej CIA stała się agen­tu­ralna infil­tra­cja struk­tur prze­ciw­nika. Każdy kanał prze­rzu­towy za żela­zną kur­tynę był na wagę złota. I nagle Ratza dotknęło nie­szczę­ście: w wypadku samo­cho­do­wym zgi­nęła jego żona. Został sam z rocz­nym dziec­kiem. Bar­dzo prze­żył tę śmierć. Ale dwa tygo­dnie póź­niej zgło­sił się do mnie, bo dosko­nale wie­dział, że pra­cuję w wywia­dzie. Zapro­po­no­wał, że odświeży stare kon­takty w Pol­sce i zbu­duje kanały prze­rzu­towe. Chciał być znowu w akcji, aby zapo­mnieć o śmierci żony. Mia­łem dyle­mat. Ratz, mimo mło­dego wieku, był już kimś w bry­tyj­skim esta­bli­sh­men­cie, ofi­ce­rem i oby­wa­te­lem Impe­rium. Nie mogłem go po pro­stu, ot tak, wysłać za żela­zną kur­tynę do Pol­ski, a tylko w ten spo­sób mógł uru­cho­mić dawne mecha­ni­zmy. Odmó­wi­łem. Zażar­to­wał w typowo angiel­skim stylu, że poskarży się lor­dowi Grey­owi. Ale wie­dzia­łem, że tak naprawdę to wcale nie żar­tuje. Poszli­śmy więc do niego we dwóch. Lord Grey przy­jął nas w swoim biu­rze w pałacu Buc­kin­gham.

– Nie­sa­mo­wite – wykrztu­sił z sie­bie Car­son, który słu­chał słów sir Jamesa jak zaklęty. – Z oku­po­wa­nej Pol­ski do pałacu Buc­kin­gham.

Dal­szą roz­mowę prze­rwało deli­katne puka­nie do drzwi. Wszedł major­do­mus.

– Podano kola­cję, sir – oznaj­mił, zwra­ca­jąc się do Gib­bonsa tonem uprzej­mym, ale nie uni­żo­nym.

– Chodźmy się posi­lić, panie Car­son. Hen­der­son jest władcą abso­lut­nym w tym zameczku. Nie mogę sobie pozwo­lić, aby mu pod­paść, bo wię­cej mnie tu nie zaprosi i nie wpu­ści. Czyż nie tak, drogi Hen­der­sonie? – prze­ko­ma­rzał się Gib­bons.

Prze­szli do jadalni i zasie­dli do stołu.

– Sir, jest pan boha­te­rem wojen­nym i ma tu wyjąt­kowe prawa, bo należy do giną­cej rasy – odparł Hen­der­son i Car­so­nowi wydało się, że zaraz zasa­lu­tuje. – Pozwolą pano­wie, że przed­sta­wię menu. Czarny kawior z Iranu na grzan­kach z odro­biną masła śmie­tan­ko­wego i szam­pan, chyba że wolą pano­wie, w stylu car­skiej Rosji, zimną wódkę. Następ­nie kraby z Maine w kok­tajlu ze śmie­tany i jogurtu z kre­wet­kami. Jako danie główne do wyboru sola w sosie śmie­tan­kowo-cytry­no­wym lub polę­dwica à la Wel­ling­ton. Wina według panów wyboru. Piw­niczka jest porząd­nie zaopa­trzona. Naj­star­sze rocz­niki jesz­cze z końca ubie­głego wieku. Na deser sery, owoce i porto. Też zacnego rocz­nika, bar­dzo pole­cam.

– Akcep­tuje pan? – zapy­tał uprzej­mie Gib­bons.

– Tak jest! – odparł krótko i zde­cy­do­wa­nie Ame­ry­ka­nin, bo poczuł nagły przy­pływ ape­tytu.

Po przy­staw­kach i zaspo­ko­je­niu pierw­szego głodu sir James kon­ty­nu­ował opo­wia­da­nie.

– Gdy lord Grey usły­szał, że Ratz ma reali­zo­wać zada­nia wywia­dow­cze w komu­ni­stycz­nej Pol­sce, to w pierw­szej chwili zanie­mó­wił. Myśla­łem, że nas wyrzuci z gabi­netu. Ale prze­ko­na­li­śmy go, a raczej Ratz go prze­ko­nał. Roz­ma­wiali jak ofi­cer z ofi­cerem i Grey nie mógł mu zaka­zać służby na rzecz Jej Kró­lew­skiej Mości. Mając bło­go­sła­wień­stwo lorda Greya, co prawda nieco wymu­szone, mogłem dzia­łać. Nasz wywiad miał jesz­cze sprzed wojny dobre doświad­cze­nia w wywia­dow­czej pracy ope­ra­cyj­nej z Pola­kami. Byli zna­ko­mici na Wscho­dzie i na Zacho­dzie. Mieli świetny wywiad woj­skowy, Oddział Drugi Sztabu Gene­ral­nego. W końcu to oni pierwsi zła­mali nie­miec­kie szy­fry woj­skowe, co słu­żyło nam przez całą wojnę. Nasza cen­trala deszy­frażu w Blet­chley Park udo­sko­na­lała jedy­nie ich osią­gnię­cia. Polacy zro­bili to, co wy z szy­frem japoń­skim przed Pearl Har­bor.

– Nie wie­dzia­łem – odparł Car­son.

– Nie­wiele osób wie. Po woj­nie Pol­ska stała się, nie­stety, naszym wro­giem, więc nikomu nie zale­żało, aby Pola­ków dowar­to­ścio­wy­wać. Jeden rząd był w War­sza­wie, a drugi, emi­gra­cyjny, w Lon­dy­nie. Uzna­wa­li­śmy ten w War­sza­wie, bo Pol­ska była jed­nym z pierw­szych sygna­ta­riu­szy Karty Naro­dów Zjed­no­czo­nych, i w końcu zaak­cep­to­wa­li­śmy fakt, że znaj­dzie się w stre­fie wpły­wów Sta­lina. Ale sta­ra­li­śmy się ją infil­tro­wać, wyko­rzy­stu­jąc moż­li­wo­ści rządu lon­dyń­skiego. Nie skoń­czyło się to dobrze, bo wywiad w War­sza­wie prze­nik­nął ope­ra­cje pro­wa­dzone przez nas i Ame­ry­ka­nów. Nie doce­ni­li­śmy ich, o czym powiem póź­niej. Ale kon­takty Ratza były uni­ka­towe. Jego stara grupa z cza­sów wojny dzia­łała teraz jak przed­się­bior­stwo. Wyda­wało się, że pole­gają nie na patrio­ty­zmie czy ide­olo­gii, ale na pie­nią­dzach, prze­kup­stwie i stra­chu. A jeżeli ludzie z jego orga­ni­za­cji potra­fili to, czego próbkę dał Ratz na tyłach wroga w Nor­man­dii i na Mala­jach, to bez trudu mogli napę­dzić stra­cha. Każ­demu. Ale koniec koń­ców nie byli orga­ni­za­cją bojową wal­czącą o wyzwo­le­nie Pol­ski spod jarzma komu­ni­zmu, tylko kon­cer­nem prze­myt­ni­czym, jak usta­li­łem w swoim cza­sie. Pierw­sza podróż Ratza do Pol­ski trwała mie­siąc. Posłu­gi­wał się pasz­por­tem nie­miec­kim i pol­skim. Oba pod­ro­bione po mistrzow­sku. Na dowód, że był w Pol­sce, przy­wiózł zdję­cie na tle zna­nego hotelu w War­sza­wie z aktu­alną miej­scową gazetą. Opi­sał układy w pol­skich służ­bach spe­cjal­nych ze szcze­gó­łami, o któ­rych nie mie­li­śmy poję­cia. Trzon kie­row­nic­twa sta­no­wili Żydzi przy­słani przez Sta­lina. Byli jakby jego zakład­ni­kami w morzu Pola­ków. Nie­które dane potwier­dzali Ame­ry­ka­nie. Ale naj­waż­niej­szym osią­gnię­ciem Ratza był funk­cjo­nu­jący kanał prze­rzu­towy. Się­gał aż na Ukra­inę. Nie było dru­giego takiego! Mogli­śmy wysy­łać agen­tów i ścią­gać ich z powro­tem, prze­my­cać mate­riały wywia­dow­cze, zdo­by­wać infor­ma­cje. Na pewno miał pan w swej karie­rze agenta w obiek­cie, więc rozu­mie pan, o czym mówię.

– Tak, sir, rozu­miem dosko­nale. Pene­tru­jemy mafię wło­ską – odrzekł Car­son.

– Ratz posta­wił, rzecz jasna, parę warun­ków: ści­sła tajem­nica, tylko on znał mecha­ni­zmy prze­rzu­towe, żad­nej współ­pracy z emi­gra­cją pol­ską na Zacho­dzie. Uwa­żał, że jest spe­ne­tro­wana przez wywiad komu­ni­styczny, i miał dużo racji. Warunki były logiczne. W końcu to on nad­sta­wiał głowę. Ale my, Bry­tyj­czycy, mamy wywiad o dłu­gich tra­dy­cjach i nie­jedno widzie­li­śmy. Moi prze­ło­żeni posta­no­wili prze­pro­wa­dzić kom­bi­na­cję spraw­dze­niową i zwe­ry­fi­ko­wać wia­ry­god­ność orga­ni­za­cji Ratza. Nie to, że mu nie ufa­li­śmy. Ufa­li­śmy, wtedy. Ale to były nasze utarte pro­ce­dury, które się spraw­dzały przez dekady szpie­go­stwa. Kanał Ratza był na tyle ważny, że sze­fo­wie zagrali va banque. Nasz wywiad miał w Moskwie od dzie­się­ciu lat cen­nego agenta na obrze­żach Kremla. Nie zaj­mo­wał on wyso­kiego sta­no­wi­ska, ale słu­żył w apro­wi­za­cji. Dowo­ził dygni­ta­rzom żar­cie i inne zaopa­trze­nie do domów, na ogół pod ich nie­obec­ność. Kumał się z żonami i służbą. A że przy­stojny był chłop, to baby leciały do niego jak psz­czółki do miodku. Wie­dział wszystko o tych rodzi­nach: kto z kim, gdzie, kiedy, spo­dzie­wane awanse, wyjazdy, popad­nię­cie w nie­ła­skę u Sta­lina. Nie­raz uda­wało mu się sfo­to­gra­fo­wać tajne doku­menty, nie­opatrz­nie zosta­wione na wierz­chu w gabi­ne­tach bon­zów. Jakieś dwa lata temu nawią­zał romans z żoną jed­nego z sze­fów ich wywiadu woj­sko­wego. Oka­zała się skarb­nicą wie­dzy. Mocno trzy­mała za mordę męża, który pra­gnąc jej zaim­po­no­wać, mel­do­wał, co robi w pracy, a ona powta­rzała to kochan­kowi, żeby z kolei na nim zro­bić wra­że­nie. Piękny układ, nie­raz ćwi­czony przez MI6 na całym świe­cie.

– O tak! – żywo zare­ago­wał Car­son. – Znam takie sche­maty z naszych dzia­łań w Ame­ryce Łaciń­skiej. Jak pan wie, do nie­dawna FBI miało mono­pol na ope­ra­cje na tam­tym tere­nie.

– Wiem. Nasz wywiad korzy­stał parę razy z owo­ców waszej pracy na połu­dnie od Rio Grande. Ale ad rem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby kochanka naszego agenta nie stała się nagle irra­cjo­nal­nie zazdro­sna o mło­dziutką, nie­zwy­kle uro­dziwą słu­żącą swo­jej przy­ja­ciółki, któ­rej dom nasz czło­wiek też zaopa­try­wał. Nie wiem, do czego doszło z tą słu­żącą, ale nasz agent został nagle odtrą­cony przez kochankę z GRU, która zro­biła mu kar­czemną awan­turę. Na nic zdały się jego zaprze­cze­nia i wyzna­nia wier­no­ści. Ale żeby go dobić, to obie panie – żona dygni­ta­rza GRU i jej przy­ja­ciółka, któ­rej rola w całej spra­wie była, na mój nos, bar­dzo podej­rzana – donio­sły mężom, że widziały kie­rowcę mysz­ku­ją­cego w ich gabi­ne­tach. Pano­wie znali i lubili naszego chło­paka, bo dostar­czał im a to wyszu­kane alko­hole, a to cza­sem jakąś dziew­czynę na męski wie­czór, więc na początku lek­ce­wa­żyli sprawę. Ale har­pie nie odpusz­czały i zro­biło się groź­nie, bo w pew­nym momen­cie obaj dygni­ta­rze musie­liby zare­ago­wać, i to raczej na nie­ko­rzyść naszego agenta.

– Od miło­ści do nie­na­wi­ści jeden krok – zauwa­żył Car­son. – Obsta­wiam, że to zawistna przy­ja­ció­łeczka uknuła tę intrygę.

– Zgadł pan. Agent potwier­dził póź­niej, że bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała dobie­rać mu się do roz­porka. Zaist­niała koniecz­ność natych­mia­sto­wej ewa­ku­acji czło­wieka. Z tygo­dnia na tydzień. Zapy­ta­łem Ratza, czy podej­mie się zada­nia. Był rok pięć­dzie­siąty pierw­szy. Odpo­wie­dział, że tak, jeżeli nasz czło­wiek dotrze do Kijowa, bo dalej jego orga­ni­za­cja nie się­gała. Chło­pak się sta­wił i Ratz wypro­wa­dził go do Trie­stu, skąd ich prze­ję­li­śmy. Uwia­ry­god­nił swój kanał, bo sie­bie nie musiał. Gdyby jego orga­ni­za­cja była przy­krywką dla pol­skiego wywiadu, to nie odwa­ży­liby się ewa­ku­ować bry­tyj­skiego agenta z Kremla. Tak przy­naj­mniej rozu­mo­wa­li­śmy. A oni po pro­stu kazali sobie słono zapła­cić. Jed­nak aresz­to­wa­nie naszego czło­wieka w Moskwie kosz­to­wa­łoby bez porów­na­nia wię­cej.

– To Ratz spi­sał się na medal. Dzia­łał dalej?

– Tak. Ale zaraz po tej ope­ra­cji prze­my­cił z Pol­ski na Zachód i przy­wiózł do Lon­dynu piękną Inez. Jej rodzina wywo­dziła się z hisz­pań­skich Żydów z Sewilli. Byli conver­sos, czyli prze­szli na kato­li­cyzm. Ale inkwi­zy­cja wszyst­kich ich zawsze posą­dzała o pota­jemne prak­tyki juda­istyczne, więc w Hisz­pa­nii tam­tych cza­sów i tak nie mieli życia. W sie­dem­na­stym wieku ucie­kli do Pol­ski, która wtedy sły­nęła z tole­ran­cji reli­gij­nej i dokąd od kil­ku­set lat ucie­kali Żydzi prze­śla­do­wani w Euro­pie… w Anglii też, nota­bene. Ratz bez trudu zała­twił dla niej w Lon­dy­nie nie­zbędne for­mal­no­ści zwią­zane z oby­wa­tel­stwem bry­tyj­skim i pasz­por­tem, w czym mia­łem oczy­wi­ście swój skromny udział. Zamiesz­kali razem i Inez wkrótce uro­dziła synka. Chyba była już w ciąży, gdy przy­je­chała do Lon­dynu. Szelma z tego Ratza, myśle­li­śmy. Dzia­łał dalej, ale już nie tak aktyw­nie. Bar­dzo trosz­czył się o Inez i o dwójkę, już, chłop­ców

– Więc co się stało? Skąd ta inwi­gi­la­cja? – dopy­ty­wał się zain­try­go­wany Car­son.

– No wła­śnie. – Gib­bons posłu­żył się swoim ulu­bio­nym zwro­tem i cią­gnął opo­wieść: – W sierp­niu pięć­dzie­sią­tego pią­tego roku pre­mie­rem pol­skiego rządu w Lon­dy­nie był Hugon Hanke, znany dzia­łacz poli­tyczny. W tymże mie­siącu wyje­chał z ofi­cjalną wizytą do Rzymu, o ile się nie mylę. Ni stąd, ni zowąd zna­lazł się w Wied­niu. Nie wia­domo jak i dla­czego. Wtedy ze sto­licy Austrii wyco­fy­wały się woj­ska sowiec­kie. Ktoś prze­pro­wa­dził Han­kego do willi w ewa­ku­owa­nym sek­to­rze sowiec­kim, gdzie cze­kał na niego ofi­cer pol­skiego wywiadu, oczy­wi­ście tego reżi­mo­wego, i szef pro­to­kołu dyplo­ma­tycz­nego war­szaw­skiego Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych. Natych­miast odle­cieli spe­cjal­nym samo­lo­tem do War­szawy. Czy wyobraża pan sobie, Car­son, co się działo w Lon­dy­nie, gdy pre­mier pol­skiego rządu na uchodź­stwie wylą­do­wał w War­sza­wie i powie­dział na kon­fe­ren­cji pra­so­wej, że przej­rzał na oczy, więc wró­cił do ojczy­zny?

– Myślę, że zaczęło się polo­wa­nie na cza­row­nice… – ostroż­nie zasu­ge­ro­wał Car­son, pomny tego, co nie­dawno działo się na jego wła­snym podwórku za sprawą sena­tora McCar­thy’ego.

– Oględ­nie mówiąc. To była nasza porażka i nie­by­wały skan­dal. W oka­mgnie­niu całe pol­skie śro­do­wi­sko emi­gra­cyjne stało się podej­rzane, bo pre­mier Hanke musiał prze­cież współ­pra­co­wać jakiś czas z reżi­mo­wymi Pola­kami, gdyż taki powrót wymaga nie­ba­ga­tel­nych przy­go­to­wań.

– A Ratz? Co on miał z tym wspól­nego?

– Zda­wa­łoby się, że nic. On zawsze trzy­mał się z dala od struk­tur emi­gra­cyj­nych, bo, jak twier­dził, im nie ufał. Sprawa Han­kego wyda­wała się ten brak zaufa­nia potwier­dzać.

– Znał Han­kego? – zapy­tał Car­son.

– Mogli się spo­ty­kać na przy­ję­ciach wyż­szych sfer, bo prze­cież Ratz nale­żał do towa­rzy­stwa, ale ni­gdy nie odno­to­wa­łem, aby byli w jakiej­kol­wiek komi­ty­wie.

– Dosta­li­ście jakiś cynk z War­szawy? – pro­fe­sjo­nal­nie wtrą­cił nagle Car­son.

– No wła­śnie. Godna pochwały prze­ni­kli­wość. Brawo! – Gib­bons z uzna­niem spoj­rzał na Car­sona. – Z Moskwy. Jakiś par­tyjny idiota z War­szawy po pierw­szym pół litra zwie­rzył się wła­ści­wej, z naszego punktu widze­nia, oso­bie, że w ucieczce pre­miera Han­kego poma­gał ktoś z MI6. Pomy­śle­li­śmy oczy­wi­ście, że to pokło­sie sprawy Philby’ego, ale mimo to spraw­dzi­li­śmy mnó­stwo rze­czy. W cza­sie podróży Han­kego z Lon­dynu do Rzymu, a następ­nie do Wied­nia i War­szawy, Ratz wypeł­niał kolejną misję gdzieś w Niem­czech. Ale zga­dzały się wszyst­kie pie­czątki w nie­miec­kim pasz­por­cie, z któ­rym się poru­szał, i w ogóle był poza podej­rze­niami, bo prze­cież z emi­gra­cją pol­ską ni­gdy nie chciał mieć nic wspól­nego i był w zasa­dzie już jed­nym z nas. W uzna­niu zasług wojen­nych i wywia­dow­czych lord Grey roz­po­czął sta­ra­nia o nada­nie mu tytułu szla­chec­kiego i mógł liczyć na przy­chyl­ność dworu. Gdyby nie ten wypa­dek w Nowym Jorku, to za pół roku do pro­stego chło­paka z Pol­ski wszy­scy zwra­ca­liby się „sir”.

Car­son nic nie powie­dział, ale ze smut­kiem poki­wał głową. Zawsze go fascy­no­wała i prze­ra­żała kru­chość ludz­kiego ist­nie­nia.

– I tak Ratz żyłby jak książę z bajki z piękną Inez i synami – kon­ty­nu­ował Gib­bons – któ­rymi opie­ko­wał się w godny naśla­do­wa­nia spo­sób. Mia­łem nie­kiedy wra­że­nie, że posta­wił tę kobietę na pie­de­stale. Ni­gdy nie pod­niósł na nią głosu, nie obści­ski­wał publicz­nie, jakby była z miśnień­skiej por­ce­lany. Dzieło sztuki do podzi­wia­nia, a nie doty­ka­nia…

– I co?

– Pod koniec pięć­dzie­sią­tego pią­tego roku urzą­dzi­łem dla moich koman­do­sów przy­ję­cie w okrą­głą rocz­nicę zakoń­cze­nia wojny. Zna pan takie spo­tka­nia: dużo jedze­nia, jesz­cze wię­cej alko­holu i wspo­mnień. Ratz nie mógł wziąć udziału, bo ścią­gał kolej­nego waż­nego dla nas ucie­ki­niera zza żela­znej kur­tyny. Ludzie pytali o niego, bo go lubili i podzi­wiali. I wtedy jeden z moich malaj­czy­ków, sier­żant Phelps, teraz instruk­tor SAS, wspo­mniał, że ostat­nio widział Ratza w sierp­niu w Rzy­mie, gdy był tam na dłuż­szej robo­cie. Mignął mu w tak­sówce na Piazza del Popolo, więc nie mógł z nim poga­dać. Wiesz, Car­son, że w mózgach takich sta­rych szpie­gów jak ty i ja są czer­wone żarówki, które zapa­lają się pod wpły­wem nie­win­nego bodźca. I wtedy w moim mózgu zapa­liła się wła­śnie taka żarówka.

Car­son ze zro­zu­mie­niem poki­wał głową.

– Następ­nego dnia – kon­ty­nu­ował sir James – popro­si­łem sier­żanta Phelpsa o roz­mowę. Ratz mignął mu w Rzy­mie dokład­nie w cza­sie, kiedy znik­nął stam­tąd pre­mier Hanke. A prze­cież był wtedy w Niem­czech, a w każ­dym razie miał tam być. Hotel Excel­sior, w któ­rym zatrzy­mał się Hanke, znaj­duje się nie­opo­dal Piazza del Popolo. Wie­dzia­łem, że dla Ratza prze­rzu­ce­nie Han­kego z Rzymu do Wied­nia i dopil­no­wa­nie, aby się nie roz­my­ślił w kwe­stii powrotu do War­szawy, to była pestka. Ale ozna­cza­łoby to, że Ratz i jego orga­ni­za­cja dzia­łali na zle­ce­nie pol­skiego wywiadu. Kon­se­kwen­cje dla MI6 byłyby straszne. Ratz wie­dział o bar­dzo wielu naszych ope­ra­cjach, a jesz­cze wię­cej o bry­tyj­skim esta­bli­sh­men­cie. Po afe­rach wywia­dow­czych Mac­le­ana, Bur­gessa i Philby’ego byłaby to praw­dziwa kata­strofa. Podzię­ko­wa­łem sier­żan­towi, nie wyja­śnia­jąc, o co cho­dzi. Natych­miast zamel­do­wa­łem się u lorda Greya. Przy­jął moje rewe­la­cje nad­zwy­czaj spo­koj­nie, choć, prawdę mówiąc, spo­dzie­wa­łem się burzy. Wyja­śnił mi, że zawsze wie­dział, iż prę­dzej czy póź­niej życiowe suk­cesy Ratza ścią­gną na niego jakieś fał­szywe i bez­pod­stawne oskar­że­nia. Ale żeby oskar­żać go o współ­pracę z komu­ni­stami? Nie miał do mnie pre­ten­sji, bo wie­dział, że wyko­nuję jedy­nie swoją pracę, i znał moje przy­ja­ciel­skie nasta­wie­nie do Ratza. Wyja­śnił, że toczące się od paru lat docho­dze­nie w spra­wie ewen­tu­al­nych związ­ków Kima Philby’ego z wywia­dem radziec­kim zabrnęło w ślepą uliczkę, a zarzuty pod jego adre­sem wydają się nie trzy­mać kupy. Nie jest to zatem naj­lep­szy czas na rzu­ca­nie nie­po­par­tych dowo­dami oskar­żeń o współ­pracę z kolej­nym wywia­dem zza żela­znej kur­tyny. Ale ponie­waż lord Grey był dżen­tel­me­nem bez skazy, zapro­po­no­wał kon­fron­ta­cję sier­żanta Phelpsa z Rat­zem w naszej obec­no­ści. Zaaran­żo­wał wszystko w swoim gabi­ne­cie w pałacu Buc­kin­gham, żar­tu­jąc, że prze­cież nikt nie śmiałby skła­mać w tak sza­cow­nym miej­scu. Abso­lut­nie nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści co do Ratza!

Zbyt wiele mu zawdzię­czał – pomy­ślał Car­son.

– Phelp­sowi powie­dzia­łem, że idzie na spo­tka­nie z lor­dem Greyem, który oceni, czy ma szansę wejść w skład ochrony Jej Kró­lew­skiej Mości. Sier­żant zja­wił się w pałacu ostatni. Bar­dzo ucie­szył się na widok Ratza, któ­rego lord zapro­sił po pro­stu na her­batę. Nawią­za­łem do tego, że się dawno nie widzieli… poza owym epi­zo­dem w Rzy­mie. Ratz bez emo­cji spro­sto­wał, że to nie­moż­liwe, bo w dniach, o któ­rych wspo­mina sier­żant, on był aku­rat w Niem­czech. W Rzy­mie, ow­szem, prze­by­wał, ale tydzień czy dwa póź­niej. Aby unik­nąć nie­po­ro­zu­mień, wyjął swój bry­tyj­ski pasz­port, w któ­rym wid­niały sto­sowne pie­czątki wło­skiej kon­troli gra­nicz­nej. Wszystko to odby­wało się w miłej, przy­ja­ciel­skiej atmos­fe­rze. Phelps był jed­nak nie­zwy­kle bystry i chyba zorien­to­wał się, że sprawa ma jakieś dru­gie dno. Poję­cia nie mam, czy wie­dział, że się nie myli. Ale wie­dział na pewno, że gdyby nie Ratz, nie sie­działby teraz w pałacu Buc­kin­gham i nie raczył się her­batą. Kiedy razem wpa­dli­śmy w zasadzkę na Mala­jach, był ranny w udo i nie miał naj­mniej­szej szansy na prze­ży­cie. Mógł roze­rwać się gra­na­tem, bo bra­kło mu nawet siły, by pocią­gnąć za spust pisto­letu, albo wpaść w ręce par­ty­zan­tów, a wtedy umie­rałby przez trzy dni na tor­tu­rach. Wolał nie myśleć, co by go cze­kało, gdyby Ratz nie przy­był z odsie­czą. Skoro więc Ratz mówił, że mignął mu w Rzy­mie tydzień póź­niej, to tak wła­śnie było. Zresztą w koman­do­sach nie ma gor­szej rze­czy niż donieść na kolegę. Teo­re­tycz­nie nikt nie skła­mał. Tak jak zakła­dał lord Grey. Bo jakże to… w pałacu Buc­kin­gham?! Dla lorda Greya sprawa była zała­twiona. Uznał też, że sier­żant Phelps będzie zna­ko­mi­tym nabyt­kiem dla ochrony pary kró­lew­skiej. Ratz ni­gdy nie wró­cił do tematu i nasze wza­jemne rela­cje nie ule­gły naj­mniej­szej zmia­nie. Ale sprawa nie dawała mi spo­koju. Jeżeli to był pol­ski wywiad i pomy­śleli nawet o pie­czątce z Rzymu dla Ratza, to byli do bólu pro­fe­sjo­nalni. Ale w takim wypadku nie mogłem pozwo­lić, aby chłopcy z pol­skiej wsi rolo­wali bry­tyj­ski wywiad. Nie zamkną­łem więc sprawy i poin­for­mo­wa­łem o tym lorda Greya. Był roz­ba­wiony moim podejrz­li­wym upo­rem, ale życzył powo­dze­nia. Ratz zre­ali­zo­wał jesz­cze dwie czy trzy ope­ra­cje na Wscho­dzie, w tym jedną dla Ame­ry­ka­nów. Byli zachwy­ceni. Coraz wię­cej czasu poświę­cał jed­nak dzie­ciom i Inez. A ja cze­ka­łem na jakiś prze­łom w spra­wie i sam zaczy­na­łem wąt­pić w swoje podej­rze­nia. Nie­dawno lord Grey poin­for­mo­wał mnie, że stara się o nobi­li­ta­cję Ratza i albo moje docho­dze­nie da rezul­taty, albo złożę sprawę do archi­wum. Chciał mieć jasną sytu­ację, bo takie były pro­ce­dury przy sta­ra­niach o nada­nie tytułu szla­chec­kiego. I wtedy wyszła sprawa wyjazdu Inez i Ratza do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ratz ni­gdy tu nie był i ten kie­ru­nek go nie inte­re­so­wał. Śmiał się, że chce obku­pić Inez na Pią­tej Alei. Synów zosta­wili z opie­kunką, ucie­ki­nierką z Pol­ski. Uzgod­ni­łem więc z lor­dem Greyem, że obej­miemy naszą parę w Ame­ryce ści­słą obser­wa­cją. Jeżeli nie wykaże ona niczego nie­po­ko­ją­cego, to zamknę docho­dze­nie i uznam, że Ratz jest czy­sty jak łza, a wszyst­kie moje podej­rze­nia były bez­pod­stawne. Lord Grey zgo­dził się oczy­wi­ście, bo był pewny, że nega­tywny wynik obser­wa­cji u was będzie sta­no­wił zna­ko­mite uza­sad­nie­nie dla odło­że­nia sprawy ad acta.

– Samo życie zło­żyło sprawę ad acta, a tych mło­dych do grobu. Smutna histo­ria. Biedne sie­roty. Co będzie z chłop­cami? – zapy­tał Car­son.

– Lord Grey ich uwiel­bia, więc wypro­wa­dzi na ludzi, ale czy sprawa jest skoń­czona, to się okaże – odpo­wie­dział Gib­bons. – Wiem, że Ratz i Inez prze­by­wali tu cały tydzień, a obser­wa­cja nic nie wyka­zała, więc teo­re­tycz­nie byli czy­ści. Ale jeżeli Ratz miał związki z pol­skim wywia­dem, to oni nie zosta­wią tak tej sprawy. Nie mogą. Nie zabi­jamy się prze­cież nawza­jem. Takie są zasady i wszy­scy dbają, aby ich nie łamać. Muszą więc wyja­śnić, co się stało. Może wyj­dzie im na koniec, że oni też muszą kogoś zabić. Dla­tego ma pan do ode­gra­nia poten­cjal­nie ogromną rolę, bo odpo­wie­dzi będą szu­kać tutaj, a w następ­nej kolej­no­ści w Lon­dy­nie.

– Nie mówi­łem panu tego wcze­śniej, ale ten żół­to­dziób, który pro­wa­dził śmie­ciarkę, to syn mojego przy­ja­ciela, też agenta FBI. Dla­tego nie mam wąt­pli­wo­ści, że to nie­szczę­śliwy wypa­dek. Ojciec z nim już roz­ma­wiał i mam wstępną rela­cję. Kre­tyń­ska bra­wura i głu­pota.

– Może uda mi się prze­ko­nać o tym lorda Greya, ale kto prze­kona pol­ski wywiad? Zresztą nawet jeżeli Polacy w tym nie sie­dzą, to jest grupa ludzi, dla któ­rych Ratz był ważny. Z wielu powo­dów. Być może ta kobieta rów­nież. A mam pod­stawy sądzić, że są to ludzie prze­bie­gli, sprawni i bez­względni. Ratz mówił, że w razie czego oni nas znajdą i będziemy wie­dzieli, że to oni…

– Zabrzmiało to jak wer­set z Apo­ka­lipsy o jeźdźcu na bla­dym koniu, któ­remu na imię Śmierć – ode­zwał się Car­son.

– Oby nie – odrzekł w zamy­śle­niu Gib­bons, ale szybko otrzą­snął się z zadumy. – Pro­szę zin­ten­sy­fi­ko­wać śledz­two, gdyż lord Grey nie będzie cier­pli­wie cze­kał. Za parę dni będę musiał się z nim zmie­rzyć w Lon­dy­nie.

Skoń­czyli posi­łek i wró­cili do biblio­teki na koniak i cygara.

Kilka godzin wcze­śniej tego samego dnia Gerard wylą­do­wał w Lon­dy­nie i natych­miast udał się do portu w Dover. Cze­kała tam już na niego Polka, opie­kunka, z chłop­cami Inez i Ratza. Gerard znał tę kobietę z cza­sów wojny, bo kie­dyś nie pozwo­lił jej zabić, a kilka lat temu pomógł Rat­zowi wyeks­pe­dio­wać ją z Europy Wschod­niej do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Była mu wierna i posłuszna. W ciągu paru godzin cała czwórka zaokrę­to­wała się na nie­miecki węglo­wiec pły­nący do Ham­burga – rodzin­nego mia­sta Gerarda.

Gerard Kutze był Niem­cem z dziada pra­dziada. Pocho­dził z ubo­giej rodziny i wycho­wał się w dżun­gli por­to­wej dziel­nicy St. Pauli. Od dziecka wie­dział, że aby prze­żyć, trzeba dzia­łać w sta­dzie i mieć jego wspar­cie. Swoje stado zna­lazł w bojówce NSDAP, do któ­rej dołą­czył w wieku szes­na­stu lat. A że był wyro­śnięty i port nauczył go sku­tecz­nie wal­czyć, szybko wyróż­nił się w star­ciach ulicz­nych z bojów­kami komu­ni­stów. Ham­burg był mia­stem praw­dzi­wie fron­to­wym. W 1931 roku w wal­kach ulicz­nych w Niem­czech zgi­nęło ponad trzy­sta osób, z czego wiele wła­śnie w Ham­burgu. W 1933 roku Gerard tra­fił do SS po tym, jak jego sku­tecz­ność na ham­bur­skich uli­cach zwró­ciła uwagę SS-Gruppenführera Seppa Die­tri­cha. Twórca i szef gwar­dii przy­bocz­nej Adolfa Hitlera zawsze poszu­ki­wał do swo­jej jed­nostki naj­lep­szych ludzi, ponie­waż wie­dział, że wcze­śniej czy póź­niej czeka go roz­prawa z SA Ern­sta Röhma. W czerwcu 1934 roku Gerard wziął czynny udział w likwi­da­cji SA i stał się zaufa­nym czło­wie­kiem Die­tri­cha.

Die­trich szybko awan­so­wał Kut­zego, bo go lubił i cenił. W 1937 roku Gerard zna­lazł Niemkę swo­ich marzeń, wkrótce się oże­nił i docze­kał synów bliź­nia­ków. Był szczę­śliwy i syty. Wybuch wojny zmą­cił sie­lankę. Gerard jed­nak dobrze spi­sał się pod­czas kam­pa­nii w Pol­sce i awan­so­wał na SS-Obersturmbannführera – nie lada wyczyn jak na kogoś w jego wieku. Sepp Die­trich miał wobec Kut­zego swoje plany. W oku­po­wa­nej Pol­sce powie­rzył mu pie­czę nad kole­jo­wym węzłem jawo­rzań­skim, klu­czo­wym dla komu­ni­ka­cji ze Wscho­dem. „Ręczysz za jego bez­pie­czeń­stwo głową – oznaj­mił groź­nie, a następ­nie kon­fi­den­cjo­nal­nie szep­nął: – Od jego spraw­nego i nie­za­kłó­co­nego funk­cjo­no­wa­nia zależy marsz Rze­szy na Wschód, to prio­ry­tet Führera. Jeśli się spi­szesz, to cię ozłoci”.

Słowa te – zwłasz­cza wzmianka o ozło­ce­niu – zapa­dły Gerar­dowi w serce, więc stwo­rzył małe impe­rium i wła­dał nim nie­po­dziel­nie. Już na początku oku­pa­cji odkrył, że można zabić dowol­nego Unter­men­scha – w każ­dej chwili, bez powodu, tłu­ma­cze­nia i wyroku. Ale ponie­waż wycho­wały go port i stado, to dosko­nale wie­dział, że wilki zago­nione do rogu nie mają nic do stra­ce­nia i gryzą szcze­gól­nie zaja­dle; ter­ror rodzi ter­ror. Jego zada­niem była sku­teczna ochrona węzła kole­jo­wego, a ponie­waż nie dało się zabić wszyst­kich Pola­ków w pro­mie­niu dwu­dzie­stu kilo­me­trów – choćby dla­tego, że byli nie­zbędni jako siła robo­cza – to nale­żało kom­bi­no­wać. Doświad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że tubyl­cami w jego małym impe­rium ktoś musi nie­for­mal­nie rzą­dzić.

Tak dowie­dział się o ist­nie­niu orga­ni­za­cji prze­myt­ni­czej Domi­nika. Już przed wojną miała opi­nię moc­nej i zako­rze­nio­nej w całym regio­nie. Pol­ski ruch oporu był tam jesz­cze w powi­ja­kach i w porów­na­niu z grupą Domi­nika w ogóle się nie liczył.

Gerard posta­rał się, aby Domi­nik dostał od niego zapro­sze­nie na roz­mowę. Zapro­sze­nie zostało przy­jęte, bo instynkt pod­po­wia­dał prze­myt­ni­kowi, że wła­da­jący tym tere­nem Nie­miec cze­goś od niego potrze­buje. Cze­goś, co tylko on może mu dać.

Spo­tkali się pew­nej nocy w gabi­ne­cie Kut­zego. Do sie­dziby SS przy­wio­zła Domi­nika karetka wię­zienna, która przed­tem zosta­wiła w cen­trum mia­steczka pod opieką jego ludzi zastępcę Gerarda. Eses­man odno­to­wał z miłym zasko­cze­niem, że jego gość zna­ko­mi­cie mówi po nie­miecku. Ślą­zak – pomy­ślał. Pro­po­zy­cja Gerarda była pro­sta: SS i wszyst­kie pod­le­głe mu siły nie będą bez­myśl­nie mor­do­wać Pola­ków i siać ter­roru, pozwolą orga­ni­za­cji prze­myt­ni­czej w miarę swo­bod­nie dzia­łać i będą rekwi­ro­wać tylko to co nie­zbędne. W zamian Domi­nik i jego ludzie dopil­nują, aby nikt nie sabo­to­wał węzła kole­jo­wego, któ­rego strzegł Gerard.

– Dwóch moich sie­dzi w obo­zie pracy koło Jaworzna, potrzebni mi są – rzekł Domi­nik, żeby prze­te­sto­wać roz­mówcę.

– Ma pan jaja, skoro sta­wia mi warunki w moim wła­snym gabi­ne­cie – odparł Gerard, lustru­jąc z cie­ka­wo­ścią swo­jego gościa.

– Pan wyba­czy, panie puł­kow­niku, ale pan się myli. Ja pana nie testuję, ci ludzie są mi potrzebni do… – Domi­nik na sekundę zawie­sił głos – pil­no­wa­nia pań­skiego węzła.

Gerard wybuch­nął śmie­chem. Nie spo­dzie­wał się takiego prze­jawu poczu­cia humoru. W jego gabi­ne­cie Pola­kom rzadko zbie­rało się na żarty. Zyskał pew­ność, że ten czło­wiek dopil­nuje jego węzła. Uści­snęli sobie ręce, usta­lili zasady łącz­no­ści i wypili po koniaku. Więź­niarka odje­chała z Domi­ni­kiem i wró­ciła z lekko wsta­wio­nym zastępcą Gerarda, któ­rego gościnni prze­myt­nicy ura­czyli naj­praw­dziw­szą szkocką whi­sky i odpra­wili z butelką w drogę.

Poro­zu­mie­nie funk­cjo­no­wało – jak na warunki oku­pa­cyjne – w miarę spraw­nie. Gerard zaka­zał nie­po­trzeb­nego zabi­ja­nia Pola­ków, uza­sad­nia­jąc to koniecz­no­ścią zacho­wa­nia przy życiu potrzeb­nych robot­ni­ków, a węzeł kole­jowy dzia­łał bez zarzutu. Z cza­sem Domi­nik zło­żył Niem­cowi pro­po­zy­cję współ­pracy. Gerard mógł bowiem bez ogra­ni­czeń korzy­stać z trans­portu kole­jo­wego. W 1942 roku był już bar­dzo bogaty. Bez trudu wymi­gał się od kam­pa­nii w Rosji – w końcu tak sku­tecz­nie strzegł węzła, przez który teraz dniem i nocą szły trans­porty na Wschód, że żad­nemu z jego prze­ło­żo­nych nie przy­szło do głowy zdjąć go z tego new­ral­gicz­nego sta­no­wi­ska.

I wtedy zda­rzyło się coś, co przy­pusz­czal­nie zawa­żyło na całym jego życiu.

W letni dzień tegoż 1942 roku, gdy Gerard stał w oknie swo­jego gabi­netu na pierw­szym pię­trze i wyglą­dał na dzie­dzi­niec, jego uwagę przy­kuła cię­ża­rówka nie­zdar­nie manew­ru­jąca na dole. Naj­wi­docz­niej słabo wyszko­lony kie­rowca nie umiał usta­wić pojazdu tyłem do drzwi aresztu, przez które wpro­wa­dzano więź­niów. Co gor­sza, cię­ża­rówka zaczęła się nie­bez­piecz­nie zbli­żać do jego wypu­co­wa­nego służ­bo­wego mer­ce­desa. Zaraz ten kre­tyn pier­dol­nie moją limu­zynę – uświa­do­mił sobie SS-Obersturmbannführer i rzu­cił się do wyj­ścia, w biegu chwy­ta­jąc czapkę. W kilka sekund zna­lazł się na podwó­rzu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki