Szpiedzy. Bez sumienia - Aleksander Makowski - ebook

Szpiedzy. Bez sumienia ebook

Aleksander Makowski

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja przygód bohaterów pierwszej powieści Aleksandra Makowskiego Bez przebaczenia. Działający na całym świecie polski przemytnik Dominik nadal szuka odwetu na wpływowej amerykańskiej  rodzinie Van Vertów, odpowiedzialnej za śmierć jego przyjaciela i ukochanej kobiety. Tymczasem Dolores, sympatyzująca z Dominikiem agentka Mosadu, oraz jej kochanek Malcolm Grey z wywiadu brytyjskiego odkrywają, że Van Vertowie stoją też za zamachem na prezydenta Kennedy’ego. Pojawia się nowa postać: agentka KGB Jekatierina Iwanowa, która – jak się okazuje – ma bardzo osobiste powody, by również dążyć do zemsty na rodzie Van Vertów, a co z tym idzie – podjąć współpracę z Dominikiem, Malcolmem i Dolores. Międzynarodowa grupa, którą połączył wspólny cel, rozpoczyna zakrojoną na dużą skalę akcję. Jej pierwszym etapem ma być „podstawienie” Martinowi Van Vertowi pięknej Brazylijki Marii. Tymczasem informator Dominika, Harry Adams, rozpoczyna pracę w Białym Domu, jednocześnie utrzymując bliski kontakt z Martinem. Van Vertowie, skupieni na wyborach prezydenckich, w których startuje ich faworyt Richard Nixon, nie dostrzegają, że z każdą chwilą są coraz ciaśniej osaczani...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 402

Oceny
4,4 (49 ocen)
28
13
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiapelasia

Całkiem niezła

Trochę męcząca
00
dkaszuba

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo lepsza niż pierwsza część cyklu. Wartka akcja potrafi wciągnąć. Z przyjemnością sięgnę po kolejny tom.
00

Popularność




1963

29 kwietnia

Pod­czas lotu do Kairu Dolo­res w pew­nej chwili poczuła, że ktoś ją obser­wuje. Spoj­rzała w lewo. Po dru­giej stro­nie kory­ta­rza, w tym samym rzę­dzie pustych foteli, sie­działa przy oknie uro­dziwa młoda Egip­cjanka, przy­glą­da­jąc się jej z przy­ja­znym uśmie­chem. Gdy tylko zauwa­żyła, że Dolo­res na nią patrzy, natych­miast się do niej przy­sia­dła.

– Jestem Amira – przed­sta­wiła się. – Prze­pra­szam, że tak się na cie­bie gapię. Wiem, to nie­ład­nie, ale jesteś taka piękna, że musia­łam ci to powie­dzieć. Długo będziesz w Kairze?

– Może tydzień – odparła ostroż­nie Dolo­res.

– To musisz przyjść na basen w Gezira Club i sobie poga­damy. Jestem tam codzien­nie rano. Przyjdź koniecz­nie! – Amira pode­rwała się. – Muszę biec na koniec samo­lotu i poplot­ko­wać ze zna­jo­mymi. Wybacz, że byłam namolna.

Cóż to za zja­wi­sko? – pomy­ślała Dolo­res.

Coś nie­coś wie­działa o men­tal­no­ści mło­dych Egip­cja­nek, które w rela­cjach mię­dzy kobie­tami potra­fią być spon­ta­niczne i bez­po­śred­nie, więc nie zapa­liły jej się w gło­wie żadne lampki ostrze­gaw­cze. Poczuła nato­miast przy­pływ zado­wo­le­nia.

No to jestem piękna! Może to dobry omen – doszła do wnio­sku, gdy samo­lot Air Ita­lia zaczął zni­żać się do lądo­wa­nia.

Przej­ście do odprawy pasz­por­to­wej zajęło jej kil­ka­na­ście minut. Sto­jąc przed ofi­ce­rem egip­skiej straży gra­nicz­nej, który ze znu­dzoną miną wer­to­wał pasz­port, nie czuła żad­nego nie­po­koju. Była pewna, że jej doku­menty są ide­al­nie pod­ro­bione przez naj­lep­szej klasy spe­cja­li­stów, a wiza jest ory­gi­nalna. Kątem oka zauwa­żyła piękną Egip­cjankę z samo­lotu, która prze­cho­dziła przez sąsied­nie sta­no­wi­sko odprawy pasz­por­to­wej bez żad­nej kon­troli. Przed nią szedł bar­czy­sty ofi­cer armii egip­skiej, z widocz­nym sza­cun­kiem toru­jąc jej drogę. Amira też zauwa­żyła swoją nową zna­jomą i zaczęła ener­gicz­nie do niej machać. Dolo­res szybko odwza­jem­niła pozdro­wie­nie. Może dla­tego ofi­cer straży gra­nicz­nej natych­miast oddał jej pasz­port i z uśmie­chem życzył miłego pobytu. W ciągu pięt­na­stu minut ode­brała walizkę i zasiadł­szy w limu­zy­nie wysła­nej przez hotel, w któ­rym miała zamiesz­kać, z cie­ka­wo­ścią zaczęła chło­nąć mia­sto za szybą.

Wyczer­pana po cięż­kim dniu, kazała zanieść swój bagaż do wyna­ję­tego apar­ta­mentu, a każ­dego, kto jej poma­gał, wyna­gro­dziła hoj­nym napiw­kiem. Potem wypiła dwa podwójne giny z toni­kiem w hote­lo­wym barze i udała się do pokoju. Nie roz­pa­ko­wu­jąc walizki, wzięła szybki prysz­nic i nago wsko­czyła do łóżka. Zasnęła, nim zdą­żyła przy­ło­żyć głowę do poduszki.

30 kwietnia

Ran­kiem, wypo­częta i odprę­żona, Dolo­res sie­działa na tara­sie hotelu Mena House i podzi­wiała widok na pira­midę Che­opsa, odle­głą o zale­d­wie sie­dem­set metrów. Pomy­ślała, że być może na tym wła­śnie tara­sie w 1943 roku Chur­chill i Roose­velt oma­wiali przy­go­to­wa­nia do ope­ra­cji „Over­lord”, pod­czas gdy ona zabi­jała Niem­ców w oku­po­wa­nej Pol­sce.

Wal­czy­li­śmy z tym samym wro­giem – ta myśl dodała jej otu­chy przed zbli­ża­jącą się ope­ra­cją wywia­dow­czą.

Mimo że Mena House usy­tu­owany był na obrze­żach Kairu, w znacz­nej odle­gło­ści od cen­trum, ucho­dził za naj­bar­dziej pre­sti­żowy hotel w mie­ście i jako taki ide­al­nie paso­wał do legendy zamoż­nej kobiety inte­resu z Ame­ryki Połu­dnio­wej.

Argen­tyń­ski pasz­port Dolo­res opie­wał na nazwi­sko Rosa­lindy Gutiérrez z Buenos Aires, od wielu lat miesz­ka­ją­cej w Nowym Jorku i Lon­dy­nie. Jej rodzice nie żyli. Pani Gutiérrez posia­dała akcje wielu firm prze­my­słu per­fu­me­ryj­nego i kosme­tycz­nego noto­wa­nych na gieł­dzie nowo­jor­skiej, a także akcje na oka­zi­ciela tych spółek, które trzy­mały się z daleka od giełdy, gdyż nie zamie­rzały ujaw­niać mecha­ni­zmów swo­jego biz­ne­so­wego funk­cjo­no­wa­nia. Mogłaby sypać nazwi­skami z branży przez pół dnia, ale ponie­waż branża znana była z obse­syj­nej nie­mal nie­chęci do afi­szo­wa­nia się powią­za­niami per­so­nal­nymi, przeto usta­le­nie przez osobę postronną, kogo tak naprawdę pani Gutiérrez zna, kto zna ją i jakie robią ze sobą inte­resy, zaję­łoby ogromną ilość czasu, i to bez nadziei na suk­ces. Dla­tego wła­śnie spe­cja­li­ści z Mosadu, wybie­ra­jąc dla Dolo­res legendę, posta­no­wili oprzeć się na świe­cie dro­gich per­fum i pięk­nych zapa­chów. Z tego też powodu, aby przy­dać legen­dzie odpo­wied­niego wigoru, pani Gutiérrez była umó­wiona o dzie­sią­tej na roz­mowę z dyrek­to­rem Mena House, gdyż zamie­rzała wyson­do­wać moż­li­wość otwar­cia w hotelu nie­wiel­kiego butiku z naj­lep­szymi per­fumami.

Mając zatem przed sobą pra­co­wity dzień, Dolo­res zamó­wiła tra­dy­cyjne angiel­skie śnia­da­nie zło­żone z jajek sadzo­nych na boczku, sma­żo­nych na patelni pomi­do­rów, ziem­nia­ków, fasolki w sosie pomi­do­ro­wym i kieł­ba­sek wie­przo­wych. Nie wyobra­żała sobie jajek sadzo­nych nie­po­la­nych słuszną por­cją keczupu, popro­siła więc o butelkę heinza. A że dzień zapo­wia­dał się upal­nie, posta­no­wiła to wszystko spłu­kać dosko­na­łym piwem egip­skim Stella pro­du­ko­wa­nym na licen­cji jed­nego z państw Sta­rego Kon­ty­nentu. Śnia­da­nie podano ze spraw­no­ścią i pro­fe­sjo­na­li­zmem, jakiej pani Gutiérrez nie odno­to­wała jesz­cze w żad­nym z licz­nych hoteli, w któ­rych miała oka­zję bywać z racji swego nie­co­dzien­nego zawodu. Prośba o butelkę heinza, a tym bar­dziej o piwo, nie wywo­łała u obsługi nawet naj­lżej­szego unie­sie­nia brwi.

Do kurwy nędzy – pomy­ślała z podzi­wem Dolo­res, ukryta gdzieś w głębi wytwor­nej pani Gutiérrez – ktoś to brac­two nie­źle wyszko­lił i dalej trzyma za ryj na kró­ciut­kim wędzi­dle!

Posi­liw­szy się, wró­ciła do swo­jego apar­ta­mentu, żeby zamie­nić luźną poranną sukienkę na sre­brzy­stą gar­sonkę raso­wej kobiety inte­resu. Gar­sonka była ręcz­nie szyta w Medio­la­nie z naj­lep­szego jedwa­biu. Sre­brzy­ste szpilki i takaż torebka, rów­nież dzieło medio­lań­skich mistrzów, dopeł­niały cało­ści, któ­rej uko­ro­no­wa­niem była nie­ska­zi­telna poje­dyn­cza perła opra­wiona w białe złoto, maje­sta­tycz­nie opa­da­jąca na zło­tym łań­cuszku ze smu­kłej szyi pani Rosa­lindy Gutiérrez.

Tho­mas Archer był dyrek­to­rem Mena House od pię­ciu lat. Prze­kro­czył już sześć­dzie­siątkę i obję­cie tego sta­no­wi­ska było zwień­cze­niem kariery, która obej­mo­wała kie­ro­wa­nie naj­lep­szymi hote­lami na wszyst­kich kon­ty­nen­tach świata. Był uzna­nym w branży zawo­dow­cem, jak rów­nież wiel­kim znawcą i miło­śni­kiem muzyki kla­sycz­nej i w jego hotelu wszystko grało tak jak w sym­fo­niach uko­cha­nych mistrzów – per­fek­cyj­nie.

Gdy zatem punkt dzie­siąta otwo­rzyły się drzwi do jego gabi­netu i sekre­tarz wpro­wa­dził kobietę o nie­po­ko­ją­cej uro­dzie, Archer instynk­tow­nie wyczuł, że stoi przed nim istota nie­bez­piecz­nie zbli­żona do tak cenio­nej prze­zeń per­fek­cji. Ale do jakiej per­fek­cji? Tego jesz­cze nie wie­dział i to go nie­po­ko­iło. Ubrany w nie­na­gan­nie skro­jony przez kair­skich kraw­ców jasno­gra­na­towy gar­ni­tur oraz ciem­no­bor­dowy kra­wat gustow­nie dobrany do błę­kit­nej koszuli, wstał zza biurka w stylu Ludwika XVI, z bla­tem inkru­sto­wa­nym zie­loną skórą, pod­szedł do gościa i uca­ło­wał wycią­gniętą na powi­ta­nie dłoń.

– Witam, madame, w Mena House. Nazy­wam się Tho­mas Archer i mam zaszczyt zarzą­dzać tym hote­lem. Jestem do pani usług.

Wska­zał jeden z foteli sto­ją­cych przed biur­kiem, a sam zajął miej­sce w dru­gim, naprze­ciwko. Spi­ral­nie kane­lo­wane nogi, opar­cie w kształ­cie tar­czy i deli­katna deko­ra­cja sny­cer­ska, cha­rak­te­ry­styczne dla mebli Jeana-Bap­ti­ste’a Sénégo, jed­nego z naj­więk­szych wytwór­ców krze­seł kla­sy­cy­stycz­nych, tudzież jasno­żółte obi­cia z bia­łymi wzo­rami z epoki czy­niły z tej pary foteli praw­dziwe dzieła sztuki. Olbrzymi jedwabny dywan per­ski leżący na pod­ło­dze nada­wał pomiesz­cze­niu ton ele­gan­cji i jed­no­cze­śnie wschod­niego prze­py­chu.

– Czy napije się pani her­baty? – zapro­po­no­wał Tho­mas Archer.

Ofi­cer wywiadu izra­el­skiego z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dała się swemu roz­mówcy. Sie­dzący przed nią wysoki, szczu­pły męż­czy­zna o buj­nej szpa­ko­wa­tej czu­pry­nie nie wyglą­dał na typo­wego mene­dżera hotelu klasy lux. Spra­wiał raczej wra­że­nie przed­sta­wi­ciela bry­tyj­skiej ary­sto­kra­cji.

Nie­tu­zin­kowy typ – pomy­ślała.

– Z przy­jem­no­ścią, drogi dyrek­to­rze – odpo­wie­działa po angiel­sku, gdyż w tym wła­śnie języku zwró­cił się do niej Archer, a gdy ów wydał sekre­ta­rzowi sto­sowne pole­ce­nie, od razu prze­szła do rze­czy: – Nazy­wam się Rosa­linda Gutiérrez i jestem Argen­tynką, acz­kol­wiek inte­resy pro­wa­dzę przede wszyst­kim w Nowym Jorku i Lon­dy­nie. Moja spe­cjal­ność to per­fumy i kosme­tyki. Do tej pory zaj­mo­wa­łam się głów­nie ope­ra­cjami hur­to­wymi w tej branży oraz, powiedzmy, restruk­tu­ry­za­cją firm. Ale ostat­nio pomy­śla­łam, że warto byłoby zało­żyć w paru nie­zwy­kłych loka­li­za­cjach butiki per­fu­me­ryjne naj­wyż­szej klasy. Pira­midy w Gizie z pew­no­ścią sta­no­wią jedną z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych loka­li­za­cji na świe­cie, a Mena House jest jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych hoteli…

Dyrek­tor słu­chał w sku­pie­niu sie­dzą­cej przed nim kobiety, ale nie komen­to­wał, gdyż miał w zwy­czaju wysłu­chi­wać swo­ich inter­lo­ku­to­rów do końca.

– Jest pan inte­li­gent­nym czło­wie­kiem, który zarzą­dza tym obiek­tem per­fek­cyj­nie – cią­gnęła Rosa­linda Gutiérrez, nie­spe­szona bra­kiem reak­cji z jego strony. – A zatem nie wąt­pię, że już pan wie, do czego chcia­ła­bym pana namó­wić. Co pan na to, drogi dyrek­to­rze?

– Sza­nowna pani – ode­zwał się dyrek­tor Archer – odpo­wiem wprost. To zna­ko­mity pomysł! Od strony mar­ke­tin­go­wej poten­cjał jest nie­ogra­ni­czony: tajem­ni­czość pira­mid, mistyka Orientu, prze­pych dworu fara­onów, zagadka Sfinksa, magne­tyzm postaci Napo­le­ona… Czyż muszę wymie­niać dalej?

Dolo­res nie­ła­two było zasko­czyć i w ostat­nich latach prak­tycz­nie nikomu to się nie udało – nie licząc tra­gicz­nej infor­ma­cji o śmierci Inez i Ratza. Ale ten Anglik pra­wie ją zno­kau­to­wał swoją wypo­wie­dzią. Przyj­rzała mu się uważ­nie.

Jeżeli facet robi sobie jaja, to mu zaraz przy­pier­dolę – pomy­ślała.

– To naprawdę świetny pomysł, pani Gutiérrez. Zna­ko­mity! – powtó­rzył Tho­mas Archer w spo­sób tak natu­ralny, jakby oznaj­miał, że wła­śnie zaczęło padać. – Pro­sty, logiczny, genialny. Gra­tu­luję inwen­cji. Jeśli prze­szło pani przez myśl, że sobie dwo­ruję, to zapew­niam, że tak nie jest.

– Pan mi się podoba, dyrek­to­rze Archer. Bar­dzo mi się pan podoba! – odrze­kła Rosa­linda Gutiérrez z kokie­te­rią, jaka ledwo by uszła w dobrym towa­rzy­stwie. Ale to znów dała o sobie znać Dolo­res. – Jak mówimy poni­żej Rio Grande, ma pan cojo­nes, señor!

– Aby nie wyjść na imper­ty­nenta, madame Gutiérrez, pozwolę sobie jedy­nie stwier­dzić, że ma pani piękny umysł i bar­dzo mi się podo­bają rezul­taty jego pracy – rzekł szar­mancko dyrek­tor Mena House. – Ale ad rem! Domy­śla się pani, że pomysł muszę skon­sul­to­wać z wła­ści­cie­lami naszego hotelu.

– Ależ oczy­wi­ście, drogi panie Archer – zapew­niła. – Pro­ce­dura rzecz święta.

– Na pewno będzie pani zwie­dzać nasze piękne i pra­stare mia­sto – zagaił dyrek­tor. – Musi więc pani koniecz­nie wpaść do Gezira Club na wyspie Zama­lek. Acz­kol­wiek obiekt udo­stęp­niono, że się tak wyrażę, masom, to na­dal są tam miej­sca, gdzie bywa wyłącz­nie śmie­tanka towa­rzy­ska naszej metro­po­lii. Pole­cam zwłasz­cza basen i jego oko­lice. Gdyby doszła pani do wnio­sku, że rów­nież Gezira Club sta­nowi inte­re­su­jącą loka­li­za­cję, to uła­twię nie­zbędne kon­takty. Dyrek­tor jest moim dobrym zna­jo­mym.

– Nie­zwy­kle uprzejmy i uczynny z pana czło­wiek – odpo­wie­działa pani Gutiérrez, mile zasko­czona. – Wła­śnie tam się wybie­ra­łam. Wielu moich zna­jo­mych bar­dzo zachwa­lało to miej­sce.

– I słusz­nie. Nie będę pani zanu­dzał histo­rią klubu, bo zakła­dam, że odro­biła pani pracę domową przed przy­lo­tem do Kairu. Zresztą na to zawsze znaj­dzie się czas… Jak mówi­łem, obecni władcy Egiptu wpraw­dzie wpu­ścili plebs na teren klubu, ale naj­lep­sze jego czę­ści zosta­wili wyłącz­nie dla sie­bie i dla takich jak my, natu­ral­nie.

– Natu­ral­nie. Nie spo­dzie­wa­ła­bym się innego roz­wią­za­nia po puł­kow­niku Nase­rze – odpo­wie­działa bez­tro­sko, choć z namy­słem. – To prze­cież wycho­wa­nek armii bry­tyj­skiej, musi więc mieć w sobie coś z ofi­cera i dżen­tel­mena…

Dyrek­tor uśmiech­nął się pod nosem i nie sko­men­to­wał tej wypo­wie­dzi.

To kobieta nie tylko nie­zwy­kłej urody, ale także inte­li­gen­cji – skon­sta­to­wał z zado­wo­le­niem. Należy jej pomóc. Kto wie, czego tu dokona…

– Szkoda czasu, madame! – W Tho­ma­sie Arche­rze obu­dził się czło­wiek czynu. – Jeżeli pani pozwoli, to mój kie­rowca odwie­zie panią do Gezira Club na pierw­szą lustra­cję. Na miej­scu są pojazdy klu­bowe z kie­rowcami do wyna­ję­cia, więc będzie pani mogła wró­cić, kiedy uzna za sto­sowne.

– Nie wiem, jak panu dzię­ko­wać. – Z wła­ściwą sobie kokie­te­rią Rosa­linda Gutiérrez ode­grała lek­kie zmie­sza­nie. – Nie chcia­ła­bym spra­wiać kło­potu…

– To naprawdę żaden kło­pot, droga madame – zapew­nił pogod­nie dyrek­tor. – Ujmijmy to tak: szcze­gólni goście naszego hotelu zasłu­gują na szcze­gólną aten­cję…

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, przy­wo­łał sekre­ta­rza i wydał mu odpo­wied­nie pole­ce­nie.

Następ­nie popro­wa­dził panią Gutiérrez ze swo­jego gabi­netu przed wej­ście do hotelu, gdzie lada chwila miał zaje­chać jego służ­bowy samo­chód. Gdy sta­nęli na pod­jeź­dzie w poran­nym słońcu, dyrek­tor po chwili zasta­no­wie­nia powie­dział:

– Madame Gutiérrez, pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć, a imper­ty­nen­cję z góry wyba­czyć, ale przy­szła mi do głowy pewna myśl. Aby odnieść suk­ces biz­ne­sowy w Kairze, winna pani zaist­nieć w tutej­szym towa­rzy­stwie. Jutro, w środę, w Gezira Club odbę­dzie się doroczne soirée dyplo­ma­tyczne, na któ­rym obecni będą wszy­scy, któ­rzy cokol­wiek w tym mie­ście zna­czą. To nie­zwy­kle pre­sti­żowa impreza i jako szef Mena House mam obo­wią­zek w niej uczest­ni­czyć. Pro­po­nuję, aby mi pani towa­rzy­szyła jako gość spe­cjalny naszego hotelu. Pani udział w soirée może bowiem posłu­żyć wspól­nemu, dobrze poję­temu inte­re­sowi. Będzie to także świetna oka­zja, aby poznać dyrek­tora Gezira Club.

Dolo­res aż zapisz­czała z rado­ści, gdyż udział w takim przy­ję­ciu zna­ko­mi­cie pod­bu­do­wy­wał jej legendę obrot­nej kobiety inte­resu. Tym bar­dziej że świat dyplo­ma­cji i świat per­fum two­rzyły ide­alną parę. Jed­nak reak­cja Rosa­lindy Gutiérrez musiała być tak­towna i wywa­żona, bo takiej zapewne ocze­ki­wał dyrek­tor naj­lep­szego hotelu w mie­ście.

– Drogi panie Archer, to byłby dla mnie zaszczyt towa­rzy­szyć panu pod­czas tak zna­ko­mi­tej imprezy. Z całego serca doce­niam pań­ski wspa­niały gest, ale… nie wyba­czy­ła­bym sobie, gdy­bym pokrzy­żo­wała panu plany… lub pani Archer.

– Gdyby była jakaś pani Archer, madame, to nie mógł­bym zapro­sić pani – odrzekł krótko i rze­czowo dyrek­tor. – Takie wyznaję zasady.

– Ależ natu­ral­nie. Jest pan dżen­tel­me­nem. Z tym więk­szą rado­ścią przyj­muję pań­ską pro­po­zy­cję – zapew­niła szybko pani Gutiérrez.

Kurwa mać, więc tacy faceci jesz­cze ist­nieją! – pomy­ślała za jej ple­cami Dolo­res.

Na hote­lowy pod­jazd wje­chał ben­tley w kolo­rze pia­sku pustyni. Tho­mas Archer oso­bi­ście otwo­rzył tylne drzwi, wska­zu­jąc swo­jemu gościowi miej­sce. Następ­nie udzie­lił kie­rowcy sto­sow­nych instruk­cji i gdy samo­chód ruszył, poma­chał na poże­gna­nie odda­la­ją­cej się w nim pięk­nej kobie­cie.

Dolo­res spę­dziła w Gezira Club kilka godzin, mysz­ku­jąc po całym obiek­cie. Połowę czasu poświę­ciła na dokładne zapo­zna­nie się z kom­plek­sem base­no­wym. Chciała wie­dzieć, jak naj­le­piej można by się ewa­ku­ować z tego miej­sca, gdyby doszło do nie­prze­wi­dzia­nego roz­woju wyda­rzeń.

Ucieczka z terenu klubu – ana­li­zo­wała chłodno – to tylko liryczny wstęp. Nawet jeżeli się uda, to muszę jesz­cze ewa­ku­ować się z wyspy Zama­lek pośrodku Nilu.

Gdyby i to się udało, musia­łaby dotrzeć zapa­mię­taną trasą do bez­piecz­nego lokalu na obrze­żach Mia­sta Umar­łych, wiel­kiego cmen­ta­rza w obrę­bie Kairu, w znacz­nej już mie­rze zamiesz­ka­nego przez kair­ską bie­dotę. I w tym safe housie cze­kać na ewen­tu­alną pomoc wywiadu izra­el­skiego w opusz­cze­niu kraju.

Po powro­cie do hotelu wzięła długą, gorącą kąpiel w olbrzy­miej wan­nie w łazience swo­jego apar­ta­mentu i doszła do wnio­sku, że doj­rzała do drinka i kola­cji, tym bar­dziej że zbli­żała się dwu­dzie­sta, a od angiel­skiego śnia­da­nia na hote­lo­wym tara­sie przez cały dzień nic nie jadła.

Zało­żyła pro­stą czarną suk­nię do samej ziemi, a na odkryte ramiona zarzu­ciła czarny żakiet. Jej piękna twarz i kru­czo­czarne włosy two­rzyły z tym stro­jem impo­nu­jącą całość. Usta poma­lo­wała mocną czer­woną szminką, w stylu argen­tyń­skim, a na szyi zawie­siła perłę opra­wioną w białe złoto.

Ledwo weszła do hote­lo­wego westy­bulu, gdy jak spod ziemi wyrósł obok niej Tho­mas Archer.

– Madame Gutiérrez, witam panią wie­czo­rową porą – pozdro­wił ją z galan­te­rią. – Może przy kie­liszku dom pérignona i kola­cji na tara­sie zechce mi pani opo­wie­dzieć, jak upły­nął dzień…

– To byłoby doprawdy per­fek­cyjne jego zwień­cze­nie – ucie­szyła się Rosa­linda Gutiérrez. – Ale nie śmia­ła­bym odcią­gać pana od obo­wiąz­ków…

– Gdy­bym powie­dział, że kola­cja z takim gościem jak pani to jeden z moich naj­mil­szych obo­wiąz­ków, zapewne wyszedł­bym na imper­ty­nenta – odrzekł, jak zwy­kle rze­czowo, Tho­mas Archer. – Powiem więc tylko, że na czas kola­cji prze­każę swoje obo­wiązki kie­row­ni­kowi recep­cji. Przejdźmy na taras, madame.

Już na tara­sie szep­nął coś do ucha maître de salle, który natych­miast sta­nął przed nim pra­wie na bacz­ność. W mgnie­niu oka zaro­iło się od kel­ne­rów, któ­rzy bły­ska­wicz­nie przy­go­to­wali sto­lik z wido­kiem na pira­midy. Maître oso­bi­ście otwo­rzył szam­pana, roz­lał go do kie­lisz­ków, po czym, umie­ściw­szy butelkę w naczy­niu z lodem, ukło­nił się i dys­kret­nie odda­lił.

– Pani zdro­wie, madame Gutiérrez – wzniósł toast dyrek­tor Mena House.

– Za nasze zdro­wie, mister Archer – odpo­wie­działa Rosa­linda Gutiérrez i oboje pocią­gnęli po łyku wyśmie­ni­tego dom pérignona. – Spę­dzi­łam kilka godzin w Gezira Club. To rze­czy­wi­ście impo­nu­jący obiekt i ma fascy­nu­jące zakątki. Wręcz cza­ru­jące, także pod wzglę­dem han­dlo­wym. Dla odpo­wied­niej branży, oczy­wi­ście.

– Oczy­wi­ście, madame – przy­tak­nął niczym echo szpa­ko­waty męż­czy­zna.

– Ale robiąc inte­resy w róż­nych kra­jach na róż­nych kon­ty­nen­tach, prze­ko­na­łam się, że oprócz boga­tych klien­tów nic tak dobrze nie wpływa na sprze­daż jak okre­ślony poziom sta­bi­li­za­cji, nazwijmy to, poli­tycz­nej i spo­łecz­nej. Ja o poli­tyce nie mam naj­mniej­szego poję­cia, zwłasz­cza egip­skiej, że nie wspo­mnę o spo­łe­czeń­stwie – przy­znała się pani Gutiérrez i patrząc wni­kli­wie na swo­jego gospo­da­rza, dodała: – Pan nato­miast, panie Archer, mógłby mnie w tej mie­rze z powo­dze­niem, jak mnie­mam, oświe­cić.

Pełna nie­spo­dzia­nek ta madame Gutiérrez – pomy­ślał dyrek­tor Tho­mas Archer. Ma rze­czy­wi­ście piękny umysł. Bo po co mia­łaby inwe­sto­wać w jakąś sytu­ację rewo­lu­cyjną lub jesz­cze gor­szą?

I już chciał zaspo­koić jej cie­ka­wość, gdy nagle zorien­to­wał się, że zanie­dbuje obo­wiązki nie tylko dżen­tel­mena, ale i, co gor­sza, szefa Mena House.

– Pro­szę mi wyba­czyć, madame, ale musi pani umie­rać z głodu! – stwier­dził z obawą. – Zanim zaspo­koję pani cie­ka­wość, muszę zaspo­koić pani głód. Co pani sobie życzy na kola­cję?

– W rze­czy samej! Zapo­mnia­łam, że jestem głodna jak wilk – odpo­wie­działa wesoło. – To nie­chyb­nie pana wina, bo na ogół nie zda­rza mi się o tym zapo­mnieć. Mogę pro­sić menu?

– Nie potrze­buje pani menu. Skoro zawi­ni­łem, pani życze­nie kuli­narne będzie dla mnie roz­ka­zem! – oznaj­mił szar­mancko Tho­mas Archer.

Ja pier­dolę – pomy­ślała Dolo­res, ukryta głę­boko pod posta­cią Rosa­lindy Gutiérrez. Ten facet jest z innej bajki. Zapo­mniał się prze­nieść z ubie­głego wieku do obec­nego kurew­stwa. Gdyby nie miłość do Mal­colma, tobym mu chyba dupy dała albo laskę odwa­liła… Cho­ciaż?!

– No dobrze… Ale potra­fię być nie­zno­śna! – ostrze­gła prze­kor­nie pani Gutiérrez.

Lecz Tho­mas Archer patrzył na nią spo­koj­nym wzro­kiem doświad­czo­nego życiowo czło­wieka, który wydaje się pano­wać nad sytu­acją. Każdą sytu­acją. Zbi­jało to nieco z tropu Dolo­res, która była przy­zwy­cza­jona do tego, że na takim eta­pie zna­jo­mo­ści przed­sta­wi­ciele płci prze­ciw­nej czoł­gali się u jej stóp. Chyba że posta­no­wiła dopu­ścić ich nieco wyżej… Zde­cy­do­wała zatem przejść do ataku.

– Może tro­szeczkę kawioru do szam­pana… – zaczęła gło­śno myśleć pani Gutiérrez.

Dyrek­tor ski­nął na maître’a, który pra­gnąc popi­sać się swoją spraw­no­ścią, krą­żył w pobliżu niczym meteor i w ułamku sekundy sta­nął wyprę­żony obok pryn­cy­pała, gotów reali­zo­wać wszel­kie pole­ce­nia.

– Słu­cham, sze­fie.

– Podaj, James, z łaski swo­jej czarny kawior irań­ski i nieco czer­wo­nego. Do tego grzanki, masło i gęstą śmie­tanę. I każ kuchni przy­go­to­wać tro­chę sałatki z kra­bów – zarzą­dził Archer. – Co zaś się tyczy głów­nego dania, to nara­dzimy się zaraz z naszym dro­gim gościem. Madame… Jaki jest pani wybór?

– Może odro­binę homara z rusztu w tan­de­mie z polę­dwicą Kobe. Też z rusztu… – roz­ma­rzyła się Rosa­linda Gutiérrez.

– Zała­twione, droga pani – odpo­wie­dział rze­czowo Tho­mas Archer ku zasko­cze­niu swo­jego gościa, gdyż polę­dwica Kobe była poda­wana jedy­nie w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych restau­ra­cjach i hote­lach, o czym pani Gutiérrez, testu­jąc dyrek­tora, dosko­nale wie­działa.

– Brawo, drogi panie Archer – sko­men­to­wała z podzi­wem.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział. – A teraz słówko o poli­tyce. W pięć­dzie­sią­tym dru­gim roku w Egip­cie oba­lono monar­chię króla Faruka. Był to znany mię­dzy­na­ro­dowy play­boy, który w swoim pałacu w Alek­san­drii zgro­ma­dził naj­więk­szą na świe­cie kolek­cję por­no­gra­fii. Tak lubił się bawić, zwłasz­cza we Wło­szech, że nie zorien­to­wał się, iż grupa mło­dych ofi­ce­rów armii egip­skiej zamie­rza pozba­wić go wła­dzy. Dowo­dził nimi Gamal Abdel Naser, który miło­ści­wie nam panuje do dnia dzi­siej­szego jako pre­zy­dent Egiptu. Po cichu wspie­rali go zawsze nasi ame­ry­kań­scy kuzyni. W pięć­dzie­sią­tym szó­stym roku Naser posta­no­wił zna­cjo­na­li­zo­wać Kanał Sueski i nara­ził się na zbrojny gniew Fran­cji, Izra­ela i Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale Ame­ry­ka­nie tup­nęli nogą i z inwa­zji nic nie wyszło. Tym­cza­sem Naser już wyrósł z krót­kich spode­nek i wybił się na nie­za­leż­ność. Zażą­dał od Sta­nów, aby czę­ściowo sfi­nan­so­wały jego fla­gowy pro­jekt, gigan­tyczną tamę na Nilu. Ale nasi ame­ry­kań­scy przy­ja­ciele odmó­wili, gdyż Naser aku­rat ofi­cjal­nie uznał Chiń­ską Repu­blikę Ludową. Popro­sił więc o pomoc Rosjan… Nie zanu­dzam pani?

– Ależ skąd! To, co pan mówi, jest bar­dzo inte­re­su­jące dla takiej poli­tycz­nej igno­rantki jak ja – zapew­niła pani Gutiérrez.

– Rosja­nie natych­miast potrzą­snęli sakiewką i w Asu­anie powstaje wła­śnie jedna z naj­więk­szych tam na świe­cie – kon­ty­nu­ował dyrek­tor. – Ma wytwa­rzać pra­wie połowę prądu w kraju…

– To fascy­nu­jące – rze­kła pani Gutiérrez. – Ale finan­su­jąc taki pro­jekt, Rosja­nie, na mój kobiecy rozum, zaj­mują w tym kraju miej­sce Ame­ry­ka­nów. Chyba że się mylę?

– Ależ skąd! – odparł Tho­mas Archer. – Ma pani wyjąt­kowy umysł. Nowym wiel­kim bra­tem w Egip­cie są Rosja­nie! Z punktu widze­nia ewen­tu­al­nego inwe­stora Egipt jest zatem kra­jem sta­bil­nym, bo nawet gdyby Naser chciał wpro­wa­dzić tu socja­lizm, to sku­pione wokół niego elity będą naj­lep­szymi klien­tami pani buti­ków z per­fu­mami.

– Chyba więc mogę inwe­sto­wać w Egip­cie – stwier­dziła pani Gutiérrez. – Skoro pre­zy­dent Naser buduje taką tamę, to Egip­cja­nie pew­nie go doce­niają, gdyż Nil nie będzie ich zale­wał…

– Słuszne rozu­mo­wa­nie, madame – przy­tak­nął dyrek­tor.

– Ale też nie wie­rzę, aby pre­zy­dent Naser w ogóle nie miał kło­po­tów, bo prze­cież każdy je ma, nie­praw­daż?

– Brac­two Muzuł­mań­skie! – odparł gospo­darz, który zdą­żył się już przy­zwy­czaić do traf­nych spo­strze­żeń pani Gutiérrez. – Islam­scy fun­da­men­ta­li­ści dzia­ła­jący tu od czter­dzie­stu lat. Ale tutej­sza poli­cja poli­tyczna, mucha­ba­rat, radzi sobie z nimi na różne spo­soby…

– Domy­ślam się, że może to być dla nich bole­sne… – ni to zapy­tała, ni to stwier­dziła uro­cza towa­rzyszka szefa Mena House.

Podano dwa rodzaje kawioru i świeżą sałatkę z kra­bów. Maître de salle oso­bi­ście zadbał o odpo­wied­nie roz­sta­wie­nie tale­rzy, naczyń z kawio­rem, grzan­kami i śmie­taną, uło­że­nie ser­wet na kola­nach gości, dopeł­nie­nie kie­lisz­ków, poda­nie masła czosn­ko­wego do grza­nek. Gdy wszyst­kiego już dopil­no­wał, a jego goście szy­ko­wali się do wznie­sie­nia w kolej­nym toa­ście kie­lisz­ków z szam­pa­nem, chrząk­nął dys­kret­nie.

– Tak, James, słu­cham – zare­ago­wał Archer, obe­znany z tak­tow­nymi sygna­łami pod­wład­nego.

– Pra­gnę jedy­nie poin­for­mo­wać sza­now­nych pań­stwa, że nasz drogi szef kuchni wła­śnie otrzy­mał dostawę naj­śwież­szych, prze­cud­nej urody i jako­ści prze­grzeb­ków i ośmiela się suge­ro­wać nie­wielką cie­płą przy­stawkę w sosie jego inwen­cji.

– Madame? – Dyrek­tor spoj­rzał wycze­ku­jąco na swoją towa­rzyszkę.

– Prze­grzebki, coqu­il­les Saint-Jacques! Ni­gdy nie odma­wiam!

– Zała­twione! – pod­su­mo­wał Tho­mas Archer. – Pro­ce­duj, James!

– Of course, sir.

Napili się szam­pana i zaczęli jeść kawior.

– Pan tu dowo­dzi jak na fron­cie, drogi panie Archer – skon­sta­to­wała madame Gutiérrez. – Był pan kie­dyś w woj­sku?

– Rów­nie dobrze ja mógł­bym panią o to zapy­tać – roze­śmiał się dyrek­tor. Ale w śmie­chu tym była nuta, która wyrwała Dolo­res w ciele madame Gutiérrez z bło­giej drzemki. – Pytała pani, czy są tu jesz­cze jakieś inne pro­blemy. I tak, i nie. To zależy, jak na to patrzeć. Otóż po woj­nie napły­nęło do Egiptu nieco pod­wład­nych Adolfa Hitlera. Zwłasz­cza z SS. Oczy­wi­ście za wie­dzą i zgodą naszych ame­ry­kań­skich przy­ja­ciół, któ­rzy wyko­rzy­stują ich wie­dzę i doświad­cze­nie do walki z komu­ni­zmem. Tutaj byli nazi­ści dora­dzają w róż­nych sfe­rach, nazwijmy to, bez­pie­czeń­stwa pań­stwa. Egip­cjan łączy z nimi wspólna nie­chęć do Izra­ela, wroga muzuł­ma­nów.

– No tak, wróg mojego wroga jest moim przy­ja­cie­lem – sko­men­to­wała pani Gutiérrez, a ukryta za jej maską Dolo­res odno­to­wała uwagi dyrek­tora z cie­ka­wo­ścią, gdyż temat nie był jej obcy, i to nie tylko ze względu na współ­pra­cow­ni­ków Domi­nika z SS. – Nie sądzę jed­nak, by mogło to rzu­to­wać na moje ewen­tu­alne inte­resy w tym pięk­nym kraju nad Nilem.

Gdy skoń­czyli posi­lać się kawio­rem i sałatką z kra­bów, Tho­mas Archer chciał doko­nać wyboru win do kolej­nych dań, ale pani Gutiérrez prze­ko­nała go, że powinni po pro­stu pozo­stać przy dom pérignonie, z dese­rem włącz­nie. Dyrek­tor uznał, że to dobry pomysł, i pole­cił otwo­rzyć kolejną butelkę.

Prze­grzebki, aby nie zmą­cić ich natu­ral­nego smaku, podano w pro­stym, deli­kat­nym sosie z sza­lo­tek i pomi­do­rów na bazie bia­łego wina, zapie­czone na wiel­kich pła­skich musz­lach. Zda­niem pani Gutiérrez były wyborne.

Ale dopiero polę­dwica Kobe wzbu­dziła peany zachwytu dwojga bie­siad­ni­ków. Pie­czo­ło­wi­cie pod­sma­żona na grillu i podana bez żad­nych dodat­ków, oprócz kawał­ków homara, dosłow­nie roz­pły­wała się w ustach.

– Deser? – zapy­tał dyrek­tor, gdy skoń­czyli danie główne.

– Boże broń! – odparła pani Gutiérrez. – Pozo­stało mi miej­sce jedy­nie na espresso i kie­li­szek coin­treau.

Już po chwili delek­to­wali się w ciszy likie­rem poma­rań­czo­wym, poda­nym oso­bi­ście przez maître’a.

– Co za baśniowe miej­sce! – Rosa­linda Gutiérrez pierw­sza prze­rwała mil­cze­nie. – Ni­gdzie nie widzia­łam tak gwiaź­dzi­stego nieba jak to nad pira­mi­dami.

– Rys roman­ty­zmu w pani cha­rak­te­rze daje o sobie znać – sko­men­to­wał Archer. – To dobra cecha i wbrew pozo­rom przy­datna w każ­dym fachu.

– W inte­re­sach także?

– Natu­ral­nie! Nuta roman­ty­zmu pozwala zacho­wać wła­ściwy dystans do wymo­gów dnia codzien­nego i naporu rze­czy­wi­sto­ści. Wydaje się nam pod­po­wia­dać: nie zawsze, nie wszystko, nie za każdą cenę…

Mądry czło­wiek – pomy­ślała Dolo­res.

1 maja

Śro­dowy pora­nek pani Gutiérrez roz­po­częła od prze­jażdżki na rumaku z hote­lo­wej stajni dookoła pira­mid i monu­men­tal­nej rzeźby Sfinksa. Dawno nie czuła się tak dobrze. Następ­nie wło­żyła prze­wiewną ciemną sukienkę w białe groszki i pia­sko­wym ben­tleyem Mena House udała się do Gezira Club, gdzie w restau­ra­cji przy base­nie zja­dła lekki lunch.

Przy oka­zji nawią­zała zna­jo­mość z kil­koma mło­dymi, bar­dzo uro­dzi­wymi Egip­cjan­kami z wyż­szych sfer, sta­łymi bywal­czy­niami klubu i basenu. Rej wśród nich wodziła poznana w samo­lo­cie Amira, która dostrze­gł­szy Dolo­res, natych­miast do niej pod­bie­gła i ser­decz­nie ją uści­snęła. Wcho­dząc w swoje nowe „ja”, które coraz bar­dziej jej się podo­bało, Argen­tynka wrę­czyła nowym kole­żan­kom próbki per­fum, ujaw­nia­jąc przy oka­zji rąbka tajem­nicy swo­ich pla­nów biz­ne­so­wych w Kairze. Wzbu­dziła tym ogólny zachwyt i sym­pa­tię pozna­nych kobiet. I o to jej cho­dziło. Na tym polega budo­wa­nie legendy.

Dolo­res była z sie­bie zado­wo­lona. Posta­no­wiła, że następ­nego dnia powtó­rzy ten sce­na­riusz. Samo­cho­dem klubu wró­ciła do Mena House i już jako Rosa­linda Gutiérrez powoli zaczęła się przy­go­to­wy­wać do dyplo­ma­tycz­nego soirée w Gezira Club, zapla­no­wa­nego na ten wie­czór.

* * *

Pia­skowy ben­tley wje­chał maje­sta­tycz­nie na roz­le­głe tereny Gezira Club i posu­wał się powoli w kie­runku kom­pleksu base­no­wego, gdzie odby­wało się przy­ję­cie.

Rosa­linda Gutiérrez zde­cy­do­wała się na ogni­ście czer­woną sukienkę wie­czo­rową do połowy łydki, gdyż orga­ni­za­to­rzy zazna­czyli, że dłu­gie suk­nie nie są de rigu­eur. Na nogach miała czarne szpilki, w ręku czarną torebkę, a na szyi wisio­rek z perłą. Wyglą­dała bosko – jak nie omiesz­kał zauwa­żyć szef Mena House. A maître de salle James, gdy ujrzał ją w hote­lo­wym westy­bulu, po pro­stu pod­szedł do niej, ukło­nił się i bez słowa poca­ło­wał w rękę.

Czarny smo­king Tho­masa Archera two­rzył świetne tło dla wie­czor­nej toa­lety Rosa­lindy. Ubrany w czerń męż­czy­zna wyda­wał się nieco wyż­szy i jesz­cze szczu­plej­szy.

To cał­kiem przy­stojny facet! – uświa­do­miła sobie nagle Dolo­res. I ma w sobie coś takiego męskiego. Trudno go roz­gryźć.

Ben­tley zatrzy­mał się przed budyn­kiem basenu. Do wej­ścia pro­wa­dził sze­roki bor­dowy dywan. Zgod­nie ze zwy­cza­jem dyplo­ma­tycz­nym honory domu peł­nił dzie­kan kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego, któ­rym w Egip­cie zwy­cza­jowo był nun­cjusz apo­stol­ski. W imie­niu gospo­da­rzy asy­sto­wał mu mini­ster spraw zagra­nicz­nych Egiptu z mał­żonką.

Tho­mas Archer i jego part­nerka wysie­dli z ben­tleya i sta­nęli na dywa­nie, po czym on podał jej ramię i ruszyli przed sie­bie. Uroda i strój pani Gutiérrez spra­wiły, że od pierw­szej chwili oczy wszyst­kich obec­nych skie­ro­wane były na nią. Gdy pode­szli do komi­tetu powi­tal­nego, przed­sta­wi­ciel egip­skiego pro­to­kołu wziął zapro­sze­nie, które podał mu szef Mena House, i doko­nał pre­zen­ta­cji nowo przy­by­łych.

– Drogi Tho­ma­sie – rzekł jowial­nie mini­ster spraw zagra­nicz­nych, który regu­lar­nie bywał w hotelu, czę­sto w celach poza­służ­bo­wych, i nie­zwy­kle cenił dys­kre­cję dyrek­tora. – Miło cię widzieć. Panią także, madame Gutiérrez.

W mał­żonce mini­stra Rosa­linda bez trudu roz­po­znała piękną Amirę. Ponow­nie uści­snęły się ser­decz­nie, nie naru­sza­jąc jed­nakże pro­to­kołu.

– Tym razem prze­sze­dłeś sam sie­bie, stary dra­niu – szep­nął kon­fi­den­cjo­nal­nie mini­ster do ucha Tho­masa, wska­zu­jąc pra­wie nie­zau­wa­żal­nie na panią Gutiérrez, która wła­śnie pod­cho­dziła do nun­cju­sza.

– Cie­bie ni­gdy nie prze­ści­gnę – odwza­jem­nił się Archer rów­nie kon­fi­den­cjo­nal­nym szep­tem.

Nun­cjusz, który wiele lat spę­dził w slum­sach bie­doty Ame­ryki Połu­dnio­wej, z zain­te­re­so­wa­niem spoj­rzał na Rosa­lindę Gutiérrez. Uści­snął jej rękę i prze­mó­wił po hisz­pań­sku:

– Gra­tu­luję, córko, stroju dopa­so­wa­nego kolo­rem do tego dnia, o któ­rym nie wszy­scy wie­dzą, że jest…

– Ja, eks­ce­len­cjo, wiem! – weszła nun­cju­szowi w słowo pani Gutiérrez, a wła­ści­wie ukryta pod jej posta­cią Dolo­res. – Że jest to Święto Pracy, dzień ludzi bied­nych oraz tych, co pracy nie mają, a więc święto god­no­ści.

– Brawo, córko. Pozory potra­fią mylić – rzekł nun­cjusz z cie­płym uśmie­chem i dodał: – Pro­szę mówić do mnie „ojcze”…

Rosa­linda Gutiérrez ski­nęła głową i dygnęła z sza­cun­kiem.

– Witam, mister Archer. – Nun­cjusz świet­nie znał szefa Mena House, gdyż czę­sto gry­wał z nim w bry­dża. – Inte­li­gentna kobieta… pań­ska towa­rzyszka. To dobrze.

– Cie­szy mnie opi­nia ojca – odrzekł Archer, który od dawna wie­dział, że nun­cjusz nie lubi być tytu­ło­wany eks­ce­len­cją.

Rosa­lindę nie­mal natych­miast oble­gła grupka per­fek­cyj­nie zadba­nych Egip­cja­nek, a do nagle osa­mot­nio­nego Archera pod­szedł dyrek­tor Gezira Club – Rais Said. Patrząc na niego, nikt by nie odgadł, że ten czło­wiek w dzie­ciń­stwie żebrał na obrze­żach Mia­sta Umar­łych, gdzie miesz­kała jego rodzina. Ale był dziec­kiem nie­zwy­kle inte­li­gent­nym i uta­len­to­wa­nym, na co zwró­ciła uwagę sze­fowa ame­ry­kań­skiej sta­cji arche­olo­gicz­nej w Kairze. To za jej sprawą, dora­bia­jąc u arche­olo­gów, mógł się jed­no­cze­śnie uczyć w ame­ry­kań­skiej szkole, a gdy ją skoń­czył, wygrał sty­pen­dium Uni­wer­sy­tetu Prin­ce­ton w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Wpraw­dzie o spra­wach sty­pen­dial­nych decy­do­wał tam wów­czas pro­fe­sor egip­to­lo­gii i uczeń eme­ry­to­wa­nej już sze­fo­wej sta­cji, ale prze­cież kre­tyn nie dostałby się na tak pre­sti­żową uczel­nię…

– Hi, Tom – przy­wi­tał się Rais.

– Rais, mon ami. – Archer uści­snął dłoń przy­ja­ciela. – Jak sprawy?

– W nor­mie, Tom – rzekł Rais. – Ale widzę, że ty sza­le­jesz. Kim jest to zja­wi­sko w czer­wo­nej sukience?

– W czer­wo­nej? No popatrz, nawet tego nie zauwa­ży­łem… – zaczął się prze­ko­ma­rzać szef Mena House.

– Nie pier­dol, Archer! – przy­wo­łał go do porządku Rais.

– Okej, okej! To nasz gość hote­lowy, madame Rosa­linda Gutiérrez z Argen­tyny rodem – wyja­śnił Archer. – Pani od per­fum, o któ­rej ci mówi­łem i którą zamie­rzam przed­sta­wić ci dziś wie­czór.

– Ale nie mówi­łeś, że przy niej Evita to zwy­kła blon­dynka – zauwa­żył Rais Said, który sam ucho­dził za bar­dzo przy­stoj­nego męż­czy­znę.

Przy wej­ściu powstało jakieś zamie­sza­nie i część gości zaczęła zmie­rzać w tym kie­runku. W oto­cze­niu grupy woj­sko­wych na teren basenu wkro­czył pre­zy­dent Gamal Abdel Naser, szcze­gól­nie gorąco witany przez obec­nych na przy­ję­ciu Egip­cjan. Do Rosa­lindy pod­bie­gła pod­eks­cy­to­wana Amira, chwy­ciła ją za rękę i pocią­gnęła w stronę nowo przy­by­łego. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że żona mini­stra spraw zagra­nicz­nych jest w dobrej komi­ty­wie z pre­zy­dentem, który sze­roko uśmiech­nął się na jej widok, po czym ser­decz­nie ją uści­snął. Amira wyko­rzy­stała ten moment, aby szep­nąć mu parę zdań do ucha, a następ­nie przed­sta­wiła swoją argen­tyń­ską przy­ja­ciółkę.

– Panie pre­zy­den­cie, pra­gnę zapre­zen­to­wać naszą drogą Rosa­lindę Gutiérrez – powie­działa oto­czona wia­nusz­kiem pozo­sta­łych bywal­czyń basenu.

– Witam w naszym pięk­nym kraju, madame – ode­zwał się pre­zy­dent, ści­ska­jąc dłoń lekko oszo­ło­mio­nej Rosa­lindy. – Cie­szy mnie nie­zmier­nie, że tak uro­dziwa kobieta z dale­kiej Argen­tyny myśli o inwe­sto­wa­niu w Egip­cie.

– To naprawdę piękny kraj, eks­ce­len­cjo, ale jego naj­więk­szym skar­bem są piękni miesz­kańcy, czego dowo­dem niech będzie uro­cza Amira – odparła cał­ko­wi­cie już opa­no­wana kobieta inte­resu.

– Świet­nie powie­dziane, pani Gutiérrez, doprawdy świet­nie – rzekł z uzna­niem Naser, któ­remu bar­dzo przy­pa­dło do gustu połą­cze­nie piękna kraju z pięk­nem jego miesz­kań­ców. – Będę panią cyto­wał, madame. Pano­wie ofi­ce­ro­wie i dro­dzy goście, madame Gutiérrez ma nasze popar­cie.

– Dzię­kuję, panie pre­zy­den­cie. – Rosa­linda Gutiérrez dygnęła, tak jak wcze­śniej uczy­niła to przed nun­cju­szem.

Naser ukło­nił się lekko i ruszył dalej, by witać się z kolej­nymi gośćmi.

Obser­wu­jący tę scenę dyrek­tor Mena House lekko uśmie­chał się do sie­bie, nie kry­jąc zado­wo­le­nia, a sto­jący obok Rais Said z podzi­wem kiwał głową. Ale zanim obaj dyrek­torzy zdą­żyli podejść do pani Gutiérrez, wyprze­dziła ich wszę­do­byl­ska Amira, pro­wa­dząc ze sobą ofi­cera z orszaku pre­zy­denta.

– Rosa­lindo, kocha­nie, cóż za prze­piękna wypo­wiedź! Możesz być pewna, że zro­bi­łaś wra­że­nie, bo nasz drogi Gamal rzadko reko­men­duje kogoś publicz­nie. Prawda, Fawzi?

– Abso­lut­nie potwier­dzam… – zaczął ofi­cer, lecz Amira nie dała mu kon­ty­nu­ować.

– Teraz, gdy masz popar­cie samego pre­zy­denta, to pozo­staje ci już tylko zacząć u nas swoje inwe­sty­cje. Prawda, Fawzi? – Ale znów nie dała mu dojść do słowa. – Nawet jeśli zabrak­nie ci kapi­tału, kocha­nie, to się nie martw, znaj­dziemy tyle, ile trzeba. Prawda…

Zamil­kła na chwilę, zorien­to­waw­szy się, że zapo­mniała doko­nać pre­zen­ta­cji.

– Ale ze mnie trzpiotka – rze­kła kokie­te­ryj­nie. – Rosa­lindo, mam przy­jem­ność przed­sta­wić ci bry­ga­diera Faruka Kemala. Zaufa­nego czło­wieka naszego pre­zy­denta.

– Rosa­linda Gutiérrez. Bar­dzo mi przy­jem­nie. – Argen­tynka wycią­gnęła rękę.

– To zaszczyt panią poznać – odparł Kemal i uca­ło­wał dłoń pięk­nej kobiety.

Był dość postaw­nym męż­czy­zną po pięć­dzie­siątce, o lekko roz­bie­ga­nych oczach i zmę­czo­nej twa­rzy, któ­rej resztki urody nisz­czył, jak można się było domy­ślać, regu­lar­nie pity alko­hol.

– Wybacz, Rosa­lindo, ale muszę przed­sta­wić Faw­ziego nowemu amba­sa­do­rowi Maroka – zaor­dy­no­wała Amira. – Na razie, kocha­nie. Do jutra na base­nie.

Ofi­cer wywiadu izra­el­skiego patrzyła za odcho­dzą­cym bry­ga­die­rem cią­gnię­tym przez śliczną żonę mini­stra i uśmiech zado­wo­le­nia nie scho­dził z jej pięk­nej twa­rzy. W Faruku Kemalu roz­po­znała bowiem agenta Ram­zesa, któ­rego zdję­cie, ryso­pis, nazwi­sko, sto­pień woj­skowy i mnó­stwo szcze­gó­łów życio­rysu miała mocno zako­do­wane w pamięci.

Prze­szło jej przez myśl, że mogłaby nie cze­kać do nie­dzieli i nawią­zać z nim kon­takt tu i teraz, ale roz­wa­żyw­szy sprawę, doszła do wnio­sku, że to zbyt ryzy­kowne.

Wypo­wia­da­jąc hasło i poka­zu­jąc znak roz­po­znaw­czy, oddam ini­cja­tywę prze­ciw­ni­kowi. Będą mogli mnie zdjąć, kiedy zechcą, i nikt się o tym nie dowie, bo nasi ludzie z zabez­pie­cze­nia ope­ra­cji będą tu dopiero w nie­dzielę. Do tego czasu mogę być prze­słu­chi­wana, a to tro­chę za długo jak na piesz­czoty trze­ciego stop­nia. Pier­do­lić taką impro­wi­za­cję! Cze­kamy grzecz­nie do nie­dzieli! – zde­cy­do­wała.

Z tych ope­ra­cyj­nych prze­my­śleń wyrwał ją zna­jomy, przy­ja­zny głos dyrek­tora Mena House, który pod­szedł do niej ze swym przy­ja­cie­lem Raisem Saidem.

– Madame Gutiérrez, gra­tu­luję zawo­jo­wa­nia naj­waż­niej­szego czło­wieka w Egip­cie. Działa pani jak tor­nado – mówił ser­decz­nym tonem Tho­mas Archer. – Pozwoli pani, że przed­sta­wię swo­jego przy­ja­ciela Raisa Saida, dyrek­tora i władcę Gezira Club, a więc czło­wieka bar­dzo wpły­wo­wego.

– Miło mi, señora Gutiérrez – przy­wi­tał się szef klubu. – Widzę, że zaprzy­jaź­niła się pani z Amirą. To dobrze, bo jest ona duszą tutej­szego towa­rzy­stwa i zna wszyst­kich. Porządna dziew­czyna. Polu­biła panią, więc nie ma rze­czy, któ­rej nie byłaby w sta­nie dla pani zała­twić. Z buti­kiem w kom­plek­sie base­no­wym Gezira Club włącz­nie, jeżeli doj­dzie pani do wnio­sku, że to dobry ruch biz­ne­sowy.

– Dzię­kuję bar­dzo, dyrek­to­rze. To piękny zaką­tek, o któ­rym dużo myślę – zapew­niła pani Gutiérrez.

Pod­szedł kel­ner z tacą zasta­wioną smu­kłymi kie­lisz­kami z szam­pa­nem. Wszy­scy troje wzięli po jed­nym i usie­dli przy nakry­tym bie­lut­kim obru­sem sto­liku tuż przy brzegu basenu.

– Pro­szę nato­miast uwa­żać, droga pani, na bry­ga­diera Faruka Kemala, ksywa „Fawzi”, do któ­rego kochana Amira ma jakąś nie­zro­zu­miałą sła­bość i któ­rego wła­śnie pani przed­sta­wiła – rzekł ostrze­gaw­czo szef Mena House.

Czer­wone lampki w gło­wie Dolo­res zami­go­tały ostrym świa­tłem. Oto bowiem nie­spo­dzie­wa­nie nada­rzała się oka­zja do posze­rze­nia wie­dzy o agen­cie Ram­ze­sie.

– Nie wygląda groź­nie… – zaczęła i szybko zamil­kła, gdy do roz­mowy włą­czył się Rais Said.

– Już nie. Bry­ga­dier to świetny ofi­cer, który zali­czył kursy w bry­tyj­skiej szkole woj­sko­wej San­dhurst i fran­cu­skiej Saint-Cyr i cie­szy się opi­nią genial­nego szta­bowca. Pro­blem polega na tym – zaczął tłu­ma­czyć – że pocho­dzi ze zna­ko­mi­tego rodu, ale bar­dzo zubo­ża­łego. Ma nato­miast natu­ralne dla swego rodu ambi­cje, by błysz­czeć w towa­rzy­stwie. To kosz­tuje, jak wiemy, a Fawzi ani nikt z jego rodziny nie ma naj­mniej­szego drygu do zara­bia­nia pie­nię­dzy. Zwłasz­cza takich, które pozwo­li­łyby bry­ga­die­rowi żyć na pozio­mie, do jakiego aspi­ruje. Musi więc poży­czać, jak wszy­scy żyjący ponad stan. A ponie­waż nie ma z czego odda­wać, naraża się na nie­przy­jem­no­ści. Poży­cza zatem kolejne pie­nią­dze, aby zwra­cać poprzed­nie. Robi tak od lat, tra­cąc wszelką wia­ry­god­ność kre­dy­tową. Ma wiel­kie szczę­ście, że nasz pre­zy­dent go lubi i nie­kiedy rekom­pen­suje wie­rzy­cie­lowi utratę pie­nię­dzy jakimś intrat­nym kon­trak­tem pań­stwo­wym albo nie­ocze­ki­waną pre­mią lub po pro­stu, kle­piąc go po ple­cach, suge­ruje wspa­nia­ło­myśl­ność wobec bry­ga­diera. Pro­blemy finan­sowe powo­dują, że Fawzi zagląda do kie­liszka znacz­nie czę­ściej niż nasza trójka razem wzięta, co nie pomaga mu w roz­wią­zy­wa­niu pro­ble­mów finan­so­wych. Takie zamknięte koło. Gdyby więc bry­ga­dier, licząc na pani nie­wie­dzę, zgło­sił się po pożyczkę, to radził­bym przy­go­to­wać sobie dobre kontr­ar­gu­menty. Fawzi ma cały wachlarz pro­po­zy­cji biz­ne­so­wych, które poma­gają mu wycią­gać od ludzi pie­nią­dze, zatem pro­szę nie dać się zwieść. O jego tra­gicz­nej sytu­acji finan­sowej wie nie­wiele osób w towa­rzy­stwie i pra­wie nikt poza nim, gdyż bry­ga­dier to mistrz kamu­flażu…

Tho­mas Archer spoj­rzał na panią Gutiérrez, uniósł zna­cząco brwi i dodał swoje, jak zwy­kle rze­czowe prze­my­śle­nia.

– Mam wra­że­nie, madame, że także cier­pli­wość pre­zy­denta Nasera jest już na wyczer­pa­niu i nawet kochana Amira, która dawno temu durzyła się w naszym wojaku, nie będzie w sta­nie mu pomóc. Tutej­szy kor­pus ofi­cer­ski cechują wyso­kie stan­dardy wzo­ro­wane na armii bry­tyj­skiej i pewne zacho­wa­nia nie mogą być i nie są tole­ro­wane…

– Boże, to brzmi bar­dzo zło­wiesz­czo i groź­nie – rze­kła wylęk­nio­nym gło­sem Rosa­linda Gutiérrez. – Co zatem czeka przy­ja­ciela Amiry?

Z mini­strem spraw zagra­nicz­nych łączyły Tho­masa Archera dość szcze­gólne sto­sunki. Poli­tyk miał wielką sła­bość do Etio­pek, Soma­li­jek i innych czar­nych pięk­no­ści, a żeby mógł się z nimi spo­ty­kać, dyrek­tor udo­stęp­niał mu w Mena House pokój z nie­za­leż­nym wej­ściem. Że zaś mini­ster pra­wie codzien­nie roz­ma­wiał z samym Nase­rem, Archer wie­dział, że bry­ga­dier lada dzień dosta­nie pole­ce­nie ustat­ko­wa­nia się i życia z ofi­cer­skiej pen­sji w odle­głym gar­ni­zo­nie armii egip­skiej lub hono­ro­wego roz­sta­nia się z tym świa­tem – za pomocą rewol­weru z jedną kulą.

– Powiem pani coś, o czym musi pani natych­miast zapo­mnieć – rzekł pra­wie szep­tem szef Mena House. – Amira będzie nama­wiać panią na inte­resy z Faw­zim. Pod żad­nym pozo­rem pro­szę się na to nie zga­dzać. Ona jesz­cze nie wie, że to czło­wiek skoń­czony. W woj­sku i w towa­rzy­stwie. Jako ofi­cer zawsze może wybrać drogę honoru. Wie pani, co mam na myśli?

– Chyba się domy­ślam… – odparła blada pani Gutiérrez i pospiesz­nie dodała: – Ale chcę o tym wszyst­kim natych­miast zapo­mnieć, drogi przy­ja­cielu.

– Świet­nie, pro­po­nuję jesz­cze po kie­liszku szam­pana, a następ­nie poznam panią z dwoma amba­sa­do­rami. Związku Radziec­kiego i dla kon­tra­stu Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jak się pani prze­kona, są tacy różni, a jed­nak tacy podobni.

– Nie mogę się docze­kać! – ucie­szyła się madame Gutiérrez.

Kurwa mać, kocham cię, Archer, bo potwier­dzasz moje naj­gor­sze prze­wi­dy­wa­nia co do Ram­zesa – chciała wykrzy­czeć Dolo­res – i zanim stąd wyjadę, to dam ci dupy albo spe­cjal­nie po to wrócę! Boże, to się nazywa być we wła­ści­wym cza­sie we wła­ści­wym miej­scu. Kto, do kurwy nędzy, robił roz­pra­co­wa­nie Ram­zesa przed wer­bun­kiem? To jest robota Mosadu, wywiadu nad wywia­dami? Szi­mon, ty smutny fiu­cie, to ma być super­a­gent w obiek­cie? Ja pier­dolę, ale wtopa!

Gdy już tak powście­kała się w myślach, zaczęła kal­ku­lo­wać na zimno. Zadłu­żony po uszy ofi­cer zrobi wszystko, żeby prze­trwać kolejny rok lub dwa. Ktoś pła­cił za lecze­nie Faw­ziego w Szwaj­ca­rii, wie­dząc, że to ban­krut i nic­poń, ale za to jakże łatwo ste­ro­walny! Bez zgody egip­skich służb spe­cjal­nych ofi­cer sztabu ni­gdzie za gra­nicę by nie poje­chał. Mogą go lepić i kształ­to­wać jak pla­ste­linę. A jak jesz­cze dorzucą parę gro­szy i obiet­nicę, że prze­trwa w szta­bie gene­ral­nym, bo to służy ich celom, to mają go w gar­ści! Co robić w tej sytu­acji? Po co nam podwójny agent? Albo wręcz mar­twy, jeśli postawi na honor i wal­nie sobie w łeb, co wyraź­nie suge­ro­wał kochany Archer!

A może roze­gramy plan B: wypło­szymy zwie­rzynę z lasu i zoba­czymy, kto ewen­tu­al­nie ste­ruje bry­ga­die­rem? – pomy­ślała.

Gra ope­ra­cyjna ze służbą spe­cjalną prze­ciw­nika na jego tere­nie jest jed­nym z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych przed­się­wzięć wywia­dow­czych. Ale też może wiele wyja­śnić – szybko, sku­tecz­nie i na ogół bez wąt­pli­wo­ści. Plan B został wstęp­nie uzgod­niony z Cewim. Jeśli zacznie się roz­wi­jać zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami, to Dolo­res ma także pozwo­le­nie kie­row­nic­twa na reali­za­cję planu C…

– Madame Gutiérrez – wyrwał ją z roz­my­ślań głos dyrek­tora Mena House – pani zdro­wie. Pijemy szam­pana i idziemy spo­tkać się z amba­sa­do­rami wiel­kich mocarstw.

2 maja

Soirée trwało jesz­cze do wcze­snych godzin ran­nych.

Pani Gutiérrez i Tho­mas Archer wsie­dli do pia­sko­wego ben­tleya i ruszyli w drogę powrotną do Mena House. Zapach jaśminu był wszech­obecny w całym mie­ście, zwłasz­cza w noc­nym, chłod­niej­szym powie­trzu. Samo­chód mknął pustymi uli­cami Kairu, mija­jąc jedy­nie zaprzę­żone w osiołki wozy śmie­cia­rzy.

– Obu­dziła pani szla­chetne uczu­cia w amba­sa­do­rze ame­ry­kań­skim, pani Gutiérrez – zwie­rzył się jej Tho­mas Archer. – Rzekł­bym ojcow­skie, bo powie­dział naszemu przy­ja­cie­lowi Raisowi Saidowi, a to ulu­bie­niec Ame­ry­ka­nów, że pani i jego córka jeste­ście do sie­bie podobne jak dwie kro­ple wody. Świet­nie! Obecny amba­sa­dor ame­ry­kań­ski to bar­dzo wpły­wowy czło­wiek o men­tal­no­ści dżen­tel­mena sta­rej daty. Mówi się, że jest w zaży­łych sto­sun­kach z kla­nem Ken­ne­dych, a więc także z Bia­łym Domem, a to zawsze wzmac­nia pozy­cję amba­sa­dora w kraju urzę­do­wa­nia.

Ben­tley wje­chał na hote­lowy pod­jazd i zatrzy­mał się przed fron­to­wymi drzwiami Mena House. Kobieta i męż­czy­zna weszli powoli do westy­bulu.

– Drinka na dobra­noc? Jako zwień­cze­nie wspa­nia­łego wie­czoru? – zapy­tał Tho­mas Archer, patrząc w oczy madame Gutiérrez.

– Twój pokój czy mój? – odparła za nią Dolo­res.

* * *

Tego dnia pani Gutiérrez spo­tkała się na base­nie ze swoją nową przy­ja­ciółką i jej kole­żan­kami, z któ­rych jedna była żoną szefa sztabu armii egip­skiej, dopiero po połu­dniu. Jak prze­wi­dział szef Mena House, Amira poru­szyła wątek pla­nów biz­ne­so­wych bry­ga­diera, ale uczy­niła to z takim bra­kiem prze­ko­na­nia, że Argen­tynce bez trudu przy­szło zga­sić temat w zarodku. W końcu Amira wyznała przy­ja­ciółce, że bar­dzo się mar­twi o zdro­wie psy­chiczne Faw­ziego, i opo­wie­działa jej wszystko o pro­ble­mach finan­so­wych, które zaczy­nały rzu­to­wać na jego karierę woj­skową.

– To był kie­dyś wspa­niały czło­wiek i męż­czy­zna – koń­czyła swoją opo­wieść Amira gło­sem peł­nym smutku, przy­zna­jąc, że się w nim durzyła. – A teraz mój mąż, i nie tylko on, mówi, że jeżeli Fawzi jest ofi­ce­rem i dżen­tel­me­nem, to powi­nien…

– Nikt z nas nie uciek­nie prze­zna­cze­niu, kochana Amiro – weszła jej w słowo pani Gutiérrez. – Ważne jest także to, co pozo­sta­wimy po sobie w pamięci innych. A dla ofi­cera może to być bez­cenne…

– Nie­stety, pew­nie masz rację, droga Rosa­lindo – odparła piękna Egip­cjanka ze łzami w ciem­nych oczach.

No to po agen­cie Ram­ze­sie! – skon­klu­do­wała ofi­cer wywiadu izra­el­skiego. Muszę zało­żyć, że jest pod­sta­wiony. Ale dobrze byłoby wie­dzieć przez kogo. Przy­stę­pu­jemy zatem do reali­za­cji planu B…

4 maja

W sobotę rano, po powro­cie z poran­nej prze­jażdżki kon­nej, pani Gutiérrez zastała w recep­cji zapro­sze­nie od amba­sa­dora Sta­nów Zjed­no­czo­nych na din­ner w jego rezy­den­cji, zapla­no­wany na ten wie­czór. W odręcz­nym dopi­sku amba­sa­dor prze­pra­szał za zbyt małe wyprze­dze­nie cza­sowe.

Jesz­cze w stroju jeź­dziec­kim Rosa­linda Gutiérrez zapu­kała do gabi­netu dyrek­tora Mena House, uchy­liła drzwi i wetknęła głowę do środka.

– Mogę, sze­fie? – zapy­tała, upew­niw­szy się, że Tho­mas Archer jest sam.

Męż­czy­zna wstał od wspa­nia­łego fran­cu­skiego biurka, pod­szedł do kobiety w kostiu­mie ama­zonki i poca­ło­wał ją w rękę. Pani Gutiérrez zre­wan­żo­wała mu się poca­łun­kiem w same usta i usia­dła na jed­nym z pięk­nych foteli w stylu Ludwika XVI. Po spę­dzo­nej wspól­nie nocy ze środy na czwar­tek pomię­dzy panią Gutiérrez a panem Arche­rem zapa­no­wała więk­sza bez­po­śred­niość.

– To twoja sprawka, mój drogi? – zapy­tała Rosa­linda, poka­zu­jąc sze­fowi Mena House zapro­sze­nie od ame­ry­kań­skiego amba­sa­dora.

– Prze­ce­nia mnie pani, madame Gutiérrez – odpo­wie­dział Tho­mas Archer, który jako dżen­tel­men nie uwa­żał, by noc z kobietą zwal­niała go z prze­strze­ga­nia zasad ety­kiety towa­rzy­skiej. – To wyłącz­nie zasługa pana amba­sa­dora, dla któ­rego jest pani głów­nym gościem, a moja skromna osoba sta­nowi jedy­nie nędzny doda­tek.

Mówiąc to, pod­niósł z biurka iden­tyczne zapro­sze­nie.

– Co jest grane? – docie­kała pani Gutiérrez.

– Amba­sa­dor szcze­rze panią polu­bił…

– Możesz prze­stać zwra­cać się do mnie ofi­cjal­nie, przy­naj­mniej na osob­no­ści? – zapy­tała. – Doce­niam, że jesteś taki szar­mancki, ale…

– Dobrze, Rosa­lindo – odparł rze­czowo Tho­mas Archer. – A teraz ad rem. Na dzi­siej­szej kola­cji u pana amba­sa­dora, oprócz nas, będą też twoja kochana Amira z mężem, mini­strem spraw zagra­nicz­nych Egiptu, i mój przy­ja­ciel Rais Said ze swoją przy­ja­ciółką.

– To sym­pa­tyczny czło­wiek… pan amba­sa­dor… wyczu­wam w nim pozy­tywne flu­idy – rze­kła pani Gutiérrez. – Coś o nim wiesz?

Szef Mena House uśmiech­nął się, jakby go ktoś zapy­tał, czy wie, ile pokoi liczy jego hotel albo jaka jest dziś pogoda.

– Amba­sa­dor John S. Badeau to naj­lep­sze, co mogło się przy­tra­fić dyplo­ma­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych w tym kraju – rzekł z prze­ko­na­niem Tho­mas Archer. – Pierw­szy raz posta­wił nogę na Bli­skim Wscho­dzie w dwu­dzie­stym ósmym roku i od tam­tego czasu robi tu różne poży­teczne rze­czy, bo to inży­nier z wykształ­ce­nia, a pastor i spo­łecz­nik z zami­ło­wa­nia. Bie­gle zna arab­ski i tuż po woj­nie przez osiem lat był pre­ze­sem Uni­wer­sy­tetu Ame­ry­kań­skiego w Kairze. Wykształ­cił część poli­ty­ków obec­nie rzą­dzą­cych Egip­tem. Kiedy mówi­łem, że to wyjąt­kowy czło­wiek, nie rzu­ca­łem słów na wiatr.

– No to kola­cja zapo­wiada się inte­re­su­jąco – pod­su­mo­wała pani Gutiérrez.

Din­ner w rezy­den­cji amba­sa­dora Sta­nów Zjed­no­czo­nych był cza­ru­jący. Roz­siane po rezy­den­cji liczne foto­gra­fie córki Johna Badeau pozwa­lały gościom oso­bi­ście się prze­ko­nać o jej ude­rza­ją­cym podo­bień­stwie do pani Gutiérrez. Ser­decz­ność dyplo­maty dla uro­czej Argen­tynki stała się aż nadto zro­zu­miała.

Bli­ski Wschód nie miał tajem­nic dla amba­sa­dora Badeau, który mógł godzi­nami opo­wia­dać o swo­ich prze­ży­ciach w tym regio­nie, nie zanu­dza­jąc nikogo z gości. Pani Gutiérrez słu­chała opo­wie­ści bie­siad­ni­ków o Orien­cie, tak przy tym lawi­ru­jąc roz­mową, aby namó­wić moż­li­wie dużą część towa­rzy­stwa na spo­tka­nia przy base­nie Gezira Club w nie­dzielne przed­po­łu­dnie… Robiła to jed­nak tak deli­kat­nie, że w pew­nym momen­cie żywio­łowa Amira prze­jęła ini­cja­tywę, trak­tu­jąc pomysł jako swój wła­sny.

Kola­cja dobie­gała końca i goście powoli zaczy­nali się roz­cho­dzić. Amira przy­po­mi­nała wszyst­kim, że jutro poranną kawę piją na base­nie.

– Dzię­kuję pani ser­decz­nie za nie­za­po­mniany wie­czór – żegnał się wylew­nie z Rosa­lindą Gutiérrez amba­sa­dor Badeau. – Jak­bym gościł swoją kochaną córeczkę. O ile nic mnie nie powstrzyma, to wpadnę jutro do Gezira Club.

Pia­skowy ben­tley odwiózł panią Gutiérrez i jej towa­rzy­sza do Mena House. Tho­mas Archer zapro­po­no­wał drinka na tara­sie, gdyż jako dżen­tel­men sta­rej daty wie­dział, że jeżeli kobieta będzie miała ochotę wypić go gdzie indziej… to znaj­dzie spo­sób, aby dać to part­ne­rowi do zro­zu­mie­nia. Ponie­waż przy­jęła zapro­sze­nie w takiej for­mie, w jakiej ono padło, uznał sprawę za zamkniętą, przy­naj­mniej na ten wie­czór. Zamó­wili gin z toni­kiem w dłu­gich szklan­kach i zapa­trzyli się w gwieź­dzi­ste niebo nad pira­mi­dami.

– W ich obli­czu jeste­śmy jak pył na wie­trze – powie­działa w pew­nym momen­cie Rosa­linda Gutiérrez.

– Nie tobie jed­nej przy­cho­dzi do głowy takie sko­ja­rze­nie – odparł Archer.

Nie bar­dzo miała ochotę zostać sama, ale też nie chciała, aby Archer wyczuł u niej pewne mimo­wolne napię­cie. Jutro mogło wyda­rzyć się wszystko i nie mogła sobie pozwo­lić na to, aby tego wie­czoru coś mu nie paso­wało do jej wize­runku, do jakiego nawykł. Dopiła więc gin z toni­kiem, poca­ło­wała Tho­masa na dobra­noc i udała się do swego apar­ta­mentu.

5 maja

Był piękny sło­neczny dzień i kair­ska śmie­tanka towa­rzy­ska dopi­sała na base­nie klubu wyjąt­kowo licz­nie. Na dwu­na­stą zapo­wie­dziano goni­twę konną, a następ­nie wyścig zaprzę­gów. Przy sto­liku razem z panią Gutiérrez sie­dzieli Tho­mas Archer, Amira i jej mąż, mini­ster spraw zagra­nicz­nych. Tylko od czasu do czasu dosia­dał się do nich Rais Said, gdyż jako szef Gezira Club miał tego dnia pełne ręce roboty. Popi­jali świeżo zmie­loną, aro­ma­tyczną kawę i jedli spe­cjały arab­skiego cukier­nic­twa. Kobiety ubrane były w prze­wiewne, let­nie, wzo­rzy­ste sukienki we wszyst­kich kolo­rach tęczy. Na gło­wach miały olbrzy­mie sło­miane kape­lu­sze zasła­nia­jące przed słoń­cem. Męż­czyźni sta­wili się na ogół w jasnych spodniach i bia­łych koszu­lach. Nie­któ­rzy z prze­wie­szo­nymi przez ramię pulo­we­rami.

– Rais, jesteś dziś taki zapra­co­wany – ode­zwała się w pew­nym momen­cie pani Gutiérrez. – Musisz mi poka­zać swój gabi­net.

Rais Said nie dał się dwa razy pro­sić i wnet Amira i pani Gutiérrez zna­la­zły się w biu­rze szefa klubu, które mie­ściło się tuż nad base­nem i zapew­niało widok z lotu ptaka nie tylko na kąpie­li­sko, lecz także na drogę dojaz­dową do kom­pleksu base­no­wego. Takiej wła­śnie per­spek­tywy potrze­bo­wała Dolo­res. Miej­sce, w któ­rym nie­ba­wem powinna nawią­zać kon­takt z agen­tem o kryp­to­ni­mie „Ram­zes”, miała przed sobą jak na dłoni.

Nie wie­dzą, kto skon­tak­tuje się z Ram­ze­sem – ana­li­zo­wała sytu­ację – jeżeli więc zasta­wiają pułapkę, robią to ostroż­nie, bo na ślepo. Część akty­wów muszą mieć już na miej­scu, a część dobije tuż przed jede­na­stą.

Amira z zacie­ka­wie­niem oglą­dała biblio­tekę w gabi­ne­cie Raisa Saida, a pani Gutiérrez z równą uwagą śle­dziła ludzi na base­nie.

Mam was, skur­wiele – uśmiech­nęła się do sie­bie, zauwa­żyw­szy pię­ciu czy sze­ściu postaw­nych blon­dy­nów w jasnych gar­ni­tu­rach. Usta­wieni w stra­te­gicz­nych miej­scach, czy­tali gazety lub popi­jali zimne napoje.

Docho­dziła jede­na­sta. Przed bramę kom­pleksu base­no­wego zaje­chały trzy ciemne limu­zyny Mer­ce­des i wysia­dło z nich kilku męż­czyzn, rów­nież w gar­ni­tu­rach.

Muszą gdzieś scho­wać spluwy – domy­śliła się Dolo­res. Mam nadzieję, że nie mają w pla­nie zastrze­lić osoby nawią­zu­ją­cej kon­takt.

Kil­ka­set metrów od budyn­ków base­no­wych zatrzy­mały się trzy woj­skowe cię­ża­rówki przy­kryte bre­zen­tem, ale nikt z nich nie wysia­dał.

Duża akcja – drwiła w myślach Dolo­res. Jakby Aryj­czycy mieli wkro­czyć do żydow­skiego getta…

Przed wej­ście do kom­pleksu pod­je­chała czwarta ciemna limu­zyna i wysiadł z niej… bry­ga­dier Faruk Kemal we wła­snej oso­bie. Na zega­rze w gabi­ne­cie Raisa Saida była za pięć jede­na­sta. Agent Ram­zes wszedł na basen i zaczął witać się z towa­rzy­stwem. Za nim weszli jesz­cze trzej męż­czyźni w gar­ni­tu­rach i razem z już obec­nymi zaczęli two­rzyć wokół bry­ga­diera bar­dzo luźny krąg.

Amira pode­szła do okna, sta­nęła obok pani Gutiérrez i spoj­rzała w kie­runku basenu. Już miała odejść, gdy coś przy­kuło jej uwagę, bo jesz­cze raz popa­trzyła w dół, jakby chciała się upew­nić, że jej się nie przy­wi­działo.

– Och, chłopcy z Reichu przy­szli się wyką­pać – mruk­nęła pod nosem, ale wystar­cza­jąco gło­śno, by usły­szała to Dolo­res.

W tym momen­cie do biura wró­cił Rais Said.

– Chodź­cie, śliczne panie, szkoda dnia – zaor­dy­no­wał. – Na dole zaraz będą poda­wać szam­pana…

Cała trójka opu­ściła gabi­net i zeszła na teren basenu. Kilka metrów przed nimi stał bry­ga­dier Faruk Kemal. Wyraź­nie zde­ner­wo­wany, roz­bie­ga­nym wzro­kiem roz­glą­dał się dookoła. Zdą­żył już wypić kie­li­szek szam­pana i wła­śnie się­gnął po następny z tacy, którą pod­su­nął mu usłużny star­szy kel­ner.

Amira zła­pała Rosa­lindę za rękę i pocią­gnęła ją w kie­runku bry­ga­diera, wykrzy­ku­jąc gło­śno:

– Fawzi, cher ami. Idziemy do cie­bie!

W pierw­szej chwili bry­ga­dier pró­bo­wał uda­wać, że nie sły­szy, i zgu­bić się w tłu­mie, ale widocz­nie doszedł do wnio­sku, że to i tak nic nie da. Było pięć po jede­na­stej.

– Nie ucie­kaj nam, mój drogi – upo­mniała go Amira.

– Witam, dro­gie panie, witam ser­decz­nie – prze­mó­wił bry­ga­dier, ści­ska­jąc dłoń pani Rosa­lindy Gutiérrez.

– Ależ ze mnie gapa… – powie­działa nagle pani Gutiérrez. – Amiro, kocha­nie, pomóż mi zało­żyć moją perełkę, bo czuję się na wpół nie­ubrana…

Mówiąc to, wyjęła z bia­łej torebki swój wisio­rek z perłą i podała pięk­nej Egip­cjance, która z wielką wprawą zapięła go od tyłu na szyi Argen­tynki.

– No, teraz lepiej – rze­kła madame Gutiérrez, odwra­ca­jąc się do bry­ga­diera Faruka Kemala, jakby ocze­ki­wała od niego słów pochwały.

Ram­zes zanie­mó­wił. Patrzył na panią Gutiérrez, patrzył na perłę na jej szyi i zaczęły mu się trząść ręce. Chciał odsta­wić kie­li­szek z szam­pa­nem, ale nie miał gdzie. Wolną ręką się­gnął do kie­szeni spodni, jakby za wszelką cenę chciał z niej coś wyjąć, ale w zde­ner­wo­wa­niu nie mógł tra­fić w wycię­cie.

– Idę do toa­lety – szep­nęła pani Gutiérrez do ucha Amiry i rzu­ciw­szy żoł­nie­rzowi par­don, odwró­ciła się szybko na pię­cie w kie­runku budynku base­no­wego. Kątem oka zauwa­żyła, że w jej stronę zmie­rza Tho­mas Archer z amba­sa­do­rem Badeau, a dru­gim odno­to­wała dziwne poru­sze­nie wśród blon­dy­nów w gar­ni­tu­rach.

– To ona! To ona…! – krzy­czał bry­ga­dier, bie­gnąc za panią Gutiérrez. W końcu do niej dopadł, zła­pał lewą ręką jej lewą rękę i odwró­cił do sie­bie, pró­bu­jąc zna­leźć jakąś kie­szeń, do któ­rej mógłby jej wci­snąć coś, co trzy­mał w pra­wej dłoni. Ale sukienka pani Gutiérrez nie miała żad­nych kie­szeni, więc w oczach obec­nych wyglą­dało to tak, jakby bry­ga­dier pró­bo­wał… obma­cy­wać piękną Argen­tynkę.

Pani Gutiérrez, szarp­nięta gwał­tow­nie za lewą rękę, nie stra­ciła rów­no­wagi, lecz drugą ręką wymie­rzyła z pół­ob­rotu napast­ni­kowi prawy pro­sty w nos.

Cios był tak celny i mocny, że Fawzi natych­miast zalał się krwią i padł na plecy. Z jego otwar­tej pra­wej dłoni wypadł nie­wielki przed­miot przy­po­mi­na­jący meta­lowy krą­żek i poto­czył się po pod­ło­dze. Dwaj męż­czyźni w gar­ni­tu­rach roz­pacz­li­wie pró­bo­wali go zła­pać, on jed­nak był szyb­szy i wpadł do basenu w jego naj­głęb­szej czę­ści.

Zgro­ma­dzone towa­rzy­stwo zamarło w bez­ru­chu… Po chwili tłum, jak jeden żywy orga­nizm, wybuchł sza­lo­nym aplau­zem. Ludzie bili brawo, krzy­czeli, część kobiet gwiz­dała.

Rosa­linda Gutiérrez wypro­sto­wała się i natych­miast została oto­czona przez sze­ściu męż­czyzn w gar­ni­tu­rach, któ­rzy zaczęli popy­chać ją do wyj­ścia.

– Jesteś zatrzy­mana, suko – szep­nął jej do ucha po nie­miecku siódmy, star­szy od pozo­sta­łych facet w gar­ni­tu­rze.

Ale gdy tak prze­miesz­czali się w stronę sto­ją­cych przed kom­plek­sem base­no­wym samo­cho­dów, pra­wie nio­sąc woła­jącą o pomoc Rosa­lindę, zaszli im drogę amba­sa­dor Badeau i szef Mena House.

– Co tu się dzieje? Puścić natych­miast tę kobietę! – zażą­dał sta­now­czo amba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Rzu­ciło się jed­nak na niego dwóch męż­czyzn w gar­ni­tu­rach i powa­liło na zie­mię. Jeden z nich pró­bo­wał go kop­nąć, ale led­wie zdą­żył unieść nogę, dostał od Tho­masa Archera potęż­nego kop­niaka w kro­cze i zwi­nął się w kłę­bek. Drugi z napast­ni­ków wyjął rewol­wer i wyce­lo­wał w tłum, który jakby przy­siadł. To wystar­czyło, aby wlo­kący panią Gutiérrez faceci dotarli do ciem­nych limu­zyn, zapa­ko­wali się do nich i odje­chali z piskiem opon.

Do pod­no­szą­cego się amba­sa­dora Badeau pod­bie­gli Tho­mas Archer i Rais Said, a tuż za nimi Amira. Egip­cjanka wprost nie mogła uwie­rzyć, że scena, która przed chwilą roze­grała się na jej oczach, była praw­dziwa, a nie wyjęta z filmu sen­sa­cyj­nego.

– Czy nic panu nie jest, amba­sa­do­rze? – zapy­tał z tro­ską w gło­sie szef Mena House, poma­ga­jąc mu wstać.

Ale ame­ry­kań­ski dyplo­mata stał już mocno na nogach.

– Dzię­kuję za pomoc, sir. Ład­nie pan kopie – pochwa­lił Archera w pełni opa­no­wa­nym gło­sem. Spo­kój amba­sa­dora krył jed­nak głę­boki gniew i zde­cy­do­waną wolę natych­mia­sto­wego dzia­ła­nia.

Jak spod ziemi wyrósł przy nim amba­sa­dor Związku Radziec­kiego i zaczął otrze­py­wać Ame­ry­ka­nina z resz­tek kurzu.

– Może pan liczyć na moją pomoc w tej spra­wie – rzekł, ści­ska­jąc mu rękę, i dodał dla porządku: – Bez­in­te­re­sowną, no strings atta­ched…

– Spa­sibo. Cokol­wiek pan zrobi, by jak naj­szyb­ciej wyrwać panią Gutiérrez z rąk tych bydla­ków, poprę to w pełni – odpo­wie­dział sta­now­czo amba­sa­dor Badeau i jego wzrok pastora zatrzy­mał się na Ami­rze. – Gdzie twój mąż, córko?

Mini­ster spraw zagra­nicz­nych, który scenę walki pani Gutiérrez z bry­ga­die­rem i to, co nastą­piło potem, obser­wo­wał z dru­giego końca basenu, gdzie wcze­śniej, oto­czony wia­nusz­kiem czar­nych pięk­no­ści z licz­nych amba­sad z głębi Czar­nego Lądu, spo­koj­nie popi­jał szam­pana, sta­nął wyprę­żony nie­mal na bacz­ność przed amba­sadorem Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Eks­ce­len­cjo, pro­szę przy­jąć wyrazy naj­głęb­szego ubo­le­wa­nia, doprawdy nie wiem, co powie­dzieć…

Amba­sa­dor John S. Badeau był czło­wie­kiem głę­bo­kiej wiary i ide­ali­stą. Ale żeby móc sobie na to pozwo­lić, poznał naj­pierw świat od pod­szewki, z całym jego dobrem i złem. Miał nie­za­chwianą wiarę w moż­li­wość nawra­ca­nia złych ludzi na drogę dobra, ale nie był kolej­nym uży­tecz­nym idiotą i wie­dział, że nie­kiedy wymaga to dra­stycz­nych dzia­łań. Tak jak w tej wła­śnie sytu­acji. Dla­tego wziął mini­stra pod rękę i pod­pro­wa­dził pod ścianę budynku, gdzie nikt nie mógł ich usły­szeć ani prze­szko­dzić im w roz­mo­wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki