Szepty Nigdybytu - K. R. P. Szalast - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Szepty Nigdybytu ebook i audiobook

K. R. P. Szalast

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Susan Wolska nie wierzyła w siły nadprzyrodzone. Przynajmniej do chwili, gdy pradawne krucze bóstwo nie wmanewrowało jej w zawarcie paktu. W zamian za obowiązek wiecznej służby po śmierci dziewczyna otrzymuje makabryczną moc kontroli nad wszystkim, co umarło.

Od tej pory Susan przeplata licealną codzienność z nauką nowych zdolności i poszukiwaniem sposobu na odzyskanie duszy z łap ptasiej bogini. Raz utraconego spokoju nie da się jednak łatwo przywrócić. Gdy twojej śmierci pragnie bezlitosna zgraja ludzi w wilczych maskach, możesz albo pozwolić się zabić, albo poszukać osób, które staną po twojej stronie.

Czy raz zawarty pakt da się zerwać?
Czego tak naprawdę pragnie Wataha?
I co łączy ją z chłopcem w strzaskanej masce?

Jedno jest pewne: już wkrótce ludzkość usłyszy wezwanie z miejsca, o którym nie bez przyczyny próbowała zapomnieć.

Usłyszy szepty Nigdybytu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 6 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamalyssa

Nie oderwiesz się od lektury

To było coś zupełnie innego niż się spodziewałam, ale było ekstra! Myślałam, że będzie raczej lekko i zabawnie a tutaj mamy mrok i ciągłą walkę o przetrwanie. Mam więcej pytań niż odpowiedzi, potrzebuje drugiego tomu na już..
10
wpawlowskaxx

Dobrze spędzony czas

bardzo oryginalna i ciekawa
10
Book_besties__

Nie oderwiesz się od lektury

4,5/5 ⭐ "Ten pakt był niczym małżeństwo zawarte po pijaku w Las Vegas" [współpraca reklamowa @sqn_imaginatio] Bardzo długo jedynymi mitologiami, jakie kojarzyłam, była grecka i rzymska. Dopiero teraz przekonuje się ile dobroci i ciekawostek skrywa nasza rodzima, słowiańska mitologia 😍 Susan nie wierzyła w moce nadprzyrodzone. Nawet kiedy po znalezieniu kolejnej do kolekcji czaszki wokół niej zaczęły dziać się bardzo "ciekawe" rzeczy, trudno było jej uwierzyć, że sen o pakcie zawartym z dziwnym stworem jest prawdą. Niestety - jest. Teraz dziewczyna jest związana z potężnym Bóstwem, może wpływać na umarłych oraz.. latać! Jednak ten pakt ma też swoje minusy, stała się celem bardzo niebezpiecznej Watahy, która poszukuje masek takich jak jej. Susan musi nauczyć się jak działać ze swoimi mocami i znaleźć sojuszników, bo szybko okazuje się, że nie jest jedynym samotnym posiadaczem maski. Szepty Nigdybytu okazały się zupełnie inną historią, niż się spodziewałam. Już od pierwszych stron ...
00



Jestem kruczym bóstwem. Byłam tu, gdy pierwszy z twego rodzaju znalazł swój kres wśród śnieżnej zamieci. Patrzyłam, jak przepełnieni rozpaczą synowie próbują grzebać ciała ojców w skutej lodem ziemi. Wzywano mnie, gdy córki zasypiały w zimnych matczynych objęciach, nim zdołały wydać z siebie pierwszy krzyk. Jestem bardzo stara, a ty powinieneś się lękać.

Prolog

 – Co to było?

– Pewno duchy – zadrwił z kolegi nocny stróż i wypluł niedopałek papierosa. Wskazał palcem na teren budowy. – No co, Jaruś? Nie słyszałeś? Jak kopali fundamenty, to znaleźli masę ludzkich kości.

Latarka w dłoni młodszego strażnika zadrżała i snop światła padł na betonowy szkielet wieżowca. Chłopak przeskakiwał wzrokiem od okna do okna.

– I co z nimi zrobili? – zapytał słabym głosem.

– No jak to co? Ponoć inwestor kazał je wykopać i załadować na ciężarówkę. Czego nie wywieźli, to rozgnietli i zalali betonem. Teraz w środku straszy.

Jarek skrzywił się i schował latarkę do kieszeni.

– Może znowu ktoś kradnie druty?

– Mhm. To ja już chyba wolałbym te duchy. – Mężczyzna skinął dłonią, w której nie wiadomo skąd pojawił się kolejny papieros. – Przejdźmy się. Może nie spotkamy żadnego kościotrupa.

Nieco się ociągając, młodszy stróż zgodził się z kolegą i wspólnie ruszyli na obchód. Żaden z nich nie podejrzewał, że źródłem hałasów była przyczajona w ciemności dziewczyna, odziana w długi płaszcz z szarej skóry i maskę w kształcie szczurzej czaszki. Niewidzialna. Można było stać o krok od niej, patrzeć wprost na nią i nie dostrzegać nawet cienia.

Niemal opadała z sił. Od przeszło dwóch godzin uciekała przed grupą prześladowców noszących podobne kościane maski i słaniała się na nogach. Skrzywiła się i przycisnęła dłoń do zakrwawionego boku. Nie mogła pozwolić, by ją dorwali.

Gdy tylko głosy strażników przycichły, pokuśtykała do wnętrza budynku. Nie przejęła się historią o ludzkich kościach i duchach – w swoim ledwie czternastoletnim życiu była już świadkiem straszniejszych rzeczy. Jeden upiór w tę czy w tę nie robił jej różnicy.

Zmaterializowała się pod jedną ze ścian i oparła o nią plecami. Następnie podwinęła bluzkę, by przyjrzeć się ranie, i niemal natychmiast poczuła zawroty głowy.

Rozcięcie przebiegało na ukos – od lewej nerki aż pod prawą pierś – a w dodatku obficie krwawiło. Gdyby było nieco głębsze, zapewne już by zemdlała. Na szczęście moc szczurzego bóstwa, którego maskę nosiła, nie tylko czyniła ją niewidzialną, ale też pozwalała zachować przytomność, a w dłuższej perspektywie wyleczyć nawet tak głębokie rany. Dziewczyna potrzebowała tylko trochę czasu, a wtedy…

Nieopodal rozległy się kroki. Wstrzymała oddech, szty­w­niejąc. Znaleźli ją? Ostrożnie przeczołgała się do okna i wyjrzała na zewnątrz. Na pustym placu dostrzegła kończących obchód ochroniarzy i zbliżające się do nich dwie sylwetki. Zadrżała.

Starszy stróż wyciągnął papierosa z ust.

– A kto to się wlecze?

Postaci rozejrzały się wokół, zbliżyły do strażników i… wszyscy uścisnęli sobie dłonie.

– Macie co zapalić? – padło niewyraźne pytanie.

– Zbyszek ma.

– Już się sępy zleciały – westchnął starszy stróż. – A macie ogień? Chyba zgubiłem zapalniczkę.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Dobiegające z zewnątrz śmiechy i rozmowa o czyhających na kable złomiarzach dodały jej otuchy. Miała nadzieję, że obecność tylu świadków zniechęci tych, którzy urządzili sobie na nią polowanie.

Nieco uspokojona, osunęła się na pachnącą cementem podłogę i zmaterializowała w swoich dłoniach bandaże, plastry i nożyczki. Trzymała to wszystko przy sobie w podręcznym wymiarze swojego bóstwa, na wypadek gdyby w czasie jednej ze swoich eskapad natrafiła na kogoś w potrzebie.

Jakie to ironiczne, stwierdziła w duchu, tamując krwawienie. Koniec końców to ja potrzebowałam ich jako pierwsza.

Przez moment zastanawiała się, czy nie zszyć rany, ale perspektywa przebicia się igłą chirurgiczną przez własną skórę wywoływała u niej dreszcze.

Będę musiała potrenować na gąbce, pomyślała. Albo na udkach do rosołu.

Kończyła już się opatrywać, gdy poczuła się nieswojo. Coś w jej najbliższym otoczeniu uległo zmianie, nie potrafiła jednak wskazać co. Jakaś fałszywa nuta w chrzęście żwiru? Zapach deszczu i mokrej ziemi niesiony przez wiatr? Szczekanie psów? Wyjrzała za okno, ale poza paplaniną nocnych stróżów słyszała tylko warkot samochodów przejeżdżających pobliską ekspresówką.

– Wszystko jest w porządku – uspokajała samą siebie. – Jeszcze cię nie znaleźli.

– Jesteś pewna?

Dziewczyna poczuła, że włosy jeżą się jej na karku. Usłyszała stukanie. Rytmiczne stukanie metalu o metal. Wstrzymała oddech i powoli obróciła głowę. Kilka kroków za nią stał człowiek żywcem wyrwany z sagi o wikingach. Masywny, ubrany w niewyprawione futra i skóry zwierząt, twarz skrywał za psią lub wilczą czaszką, a we włosach drgały mu orle pióra. Potężne dłonie zaciskały się na toporze.

Rzuciła się do ucieczki. Pobiegła schodami wiodącymi na czwarte, piąte, szóste piętro, nieustannie słysząc tuż za sobą oddech prześladowcy. Wypadła z klatki schodowej, poślizgnęła się na zapylonej posadzce i potykając się o wystające z podłogi pręty, ruszyła w głąb korytarza. Z zewnątrz dobiegały ją krzyki i odgłosy szarpaniny.

Przepraszam! – krzyczała w myślach. Tak bardzo was przepraszam…

Przycupnęła przy ścianie, starając się opanować paraliżujący strach. Resztkami sił stała się niewidzialna i zaczęła nasłuchiwać. Metaliczne dźwięki walki ucichły w jednej chwili. Ciszę mąciło tylko echo zbliżających się kroków.

– Wiem, że tu jesteś.

Głos był spokojny i pewny. Koniec gry, zdawał się mówić. Pora zdjąć pionki z planszy i schować je do pudełka. Umyć ząbki, zmówić paciorek i położyć się spać.

Wciąż utrzymując niewidzialność, wyjrzała zza rogu.

Wilk stał na szczycie schodów, w jednej dłoni trzymając wielki topór, a w drugiej zakrwawiony bandaż, który porzuciła w czasie ucieczki. Zza pleców prześladowcy wypadła trójka następnych, z wyglądu podobnych do niego, chociaż mniej korpulentnych i w strojach pozbawionych ozdób. Nie czekając na polecenie, rozbiegli się po piętrze niczym psy tropiące ranną zwierzynę.

– Jeżeli wyjdziesz teraz, to możemy się jeszcze dogadać…

Przerażający świst zagłuszył resztę wypowiedzi. W powietrze wzbiła się chmura odłamków i ukrywająca się dziewczyna nieomal krzyknęła. Tuż obok niej w zbrojonym betonie tkwił topór. Gdyby trafił w cel, najpewniej byłaby już martwa. Wycofała się do najbliższego pomieszczenia.

– Nie jesteś jedną z nich, zgadłem? – Mężczyzna zbliżył się do topora i bez wysiłku wyrwał go z ziemi. Nie mógł jej widzieć, jednak jakimś sposobem ruszył wprost na nią. – W takim wypadku po prostu oddaj mi swoją maskę, a nikomu nic się nie stanie. Ani tobie, ani tym ludziom na zewnątrz. – Zrobił pauzę. – Chyba nie chciałabyś mieć ich wszystkich na sumieniu? – Stanął na środku pokoju i szeroko rozłożył ręce. Przez chwilę tkwił nieruchomo, po czym prychnął z wyraźnym niezadowoleniem. Oczy błysnęły mu groźnie z wnętrza maski. Obrócił się, gdy do pomieszczenia wtoczył się kolejny człowiek.

O ile w ogóle można było go nazwać człowiekiem.

Obcy miał ponad dwa i pół metra wzrostu, chociaż mocno się garbił. W dłoniach trzymał wyrwany skądś kawał stalowej belki i ciągnął za sobą pokaźnych rozmiarów ogon pokryty łuską. Jego twarz, tak jak twarze wszystkich pozostałych, zakryta była czaszką – tym razem ogromnego gada. Dziewczyna nie mogła jej rozpoznać, ale domyślała się, że należała do aligatora bądź, co bardziej prawdopodobne, do krokodyla. Przerażona, spojrzała za przybyszem i odsunęła się jak najdalej. Czuła od niego woń rzecznego mułu.

– Cooo… robić? – odezwał się przytłumionym, gardło­wym głosem. Mowa sprawiała mu wyraźną trudność.

– Szukaj jej.

– G-gdzieee? Tuuu?

– Tak. – Wilk oddalił się od Krokodyla o kilka kroków i powiódł dłonią po pomieszczeniu. – Właśnie tutaj.

Krokodyl gwałtownie wywinął żelastwem. Dziewczyna jęknęła, gdy w powietrzu zagwizdało kilkadziesiąt kilogramów stali. Nie miała już dokąd uciec – przy wszystkich drzwiach stały mniejsze Wilki.

– Może jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale maska, której mocą tak beztrosko władasz, jest niebezpieczna – oświadczył Wilk Przewodnik. – Nie wyobrażasz sobie nawet, z czym wiąże się obcowanie z bóstwami. Jak bardzo trzeba się przy nich pilnować, uważać na wszystko, co się mówi, myśli, a nawet śni…

Powietrze po raz kolejny przeszył świst stali. Serce dziewczyny biło jak szalone. Co teraz?! Rozejrzała się uważnie i dostrzegła wąską szczelinę w suficie, przez którą z wyższego piętra zwisała wiązka przewodów. Przywódca grupy musiał przeczuwać, że będzie chciała wybrać tę drogę ucieczki, bo stanął tuż pod otworem, z rękami skrzyżowanymi na piersi.

– Nie rozumiesz, że mogę ci pomóc? – Jego spokój kontrastował z szaleńczymi wysiłkami Krokodyla. – W porządku. Więc skoro nie chcesz się pozbyć maski, dlaczego nie dołączysz do mnie? Szczury to zwierzęta stadne, a w mojej watasze jest miejsce dla każdego. Chociaż potrzebowałabyś paru treningów…

Dziewczyna patrzyła na niego w panice. Musiała się stąd wydostać, natychmiast! Uciec, nim w końcu ulegnie i zginie, zupełnie sama, w tym przeklętym pokoju na szós­tym piętrze wieżowca.

Zagryzła zęby. Nagle do głowy wpadł jej pomysł nie tyle odważny, ile po prostu szalony. Unikając kolejnego ciosu Krokodyla, zaszła Przewodnika od tyłu i jednym susem wskoczyła na jego barki.

Przewodnik zareagował błyskawicznie. Wyciągnął dłoń w jej stronę i zacisnął palce.

Niewystarczająco szybko. Dziewczyna odbiła się od niego i chyba tylko cudem przecisnęła przez otwór w suficie.

Coś załomotało. Jakiś przedmiot wbił się w ścianę obok niej, ale nie oglądała się za siebie. Pędziła naprzód, potykając się o rury, pręty i wystające zewsząd przewody. Nieukończoną klatką schodową wbiegła jeszcze wyżej, aż znalazła się na ostatnim piętrze, które nie miało nawet sufitu. Dopadła do krawędzi i wtedy uświadomiła sobie swój błąd. Znalazła się w pułapce, z której jedynym wyjściem był skok z ósmego piętra, wprost na nagi beton czekający w dole.

Nie, to zbyt wiele, nawet dla mocy maski. Gdy dziewczyna była w pełni sił, mogła z jej wsparciem stać się szybsza i zwinniejsza, a na zawołanie równie przezroczysta co powietrze. Teraz jednak nie mogła nawet ustać w miejscu, a co dopiero walczyć czy przeżyć taki skok. Pozostawało jej tylko jedno: przycupnąć w kącie i czekać.

Z klatki schodowej pierwszy wyłonił się Krokodyl. W dłoniach zaciskał już nie belkę, ale ogromny berdysz odlany z brązu. Zatoczył nim szeroki łuk, nie zważając na podążających za nim towarzyszy.

– MASKAAA! – darł się bezmyślnie.

Przewodnik ledwie uchylił się przed trafieniem. Czym prędzej kopnął oszalałego towarzysza w zgięcie kolana i posłał go na klęczki. Krokodyl próbował się poderwać, Wilk chwycił go jednak za głowę i pchnął ku ziemi.

– Ty jełopie – warknął. – Uspokój się.

Przez chwilę wyglądali, jakby mieli skoczyć sobie do gardeł. Dziewczyna wstrzymała oddech w oczekiwaniu na jatkę, lecz Krokodyl drgnął tylko, jakby się obudził. Posłusznie opuścił broń i nieco już bystrzejszym wzrokiem zaczął wodzić dookoła. Wilki dołączyły do niego, z każdą chwilą zbliżając się do nastolatki w potrzasku.

Mogła jedynie żywić nadzieję, że pozostanie niezauważona, albo rzucić się w dół, ku pewnej śmierci.

– To nie musi się tak skończyć – oświadczył Przewodnik, jakby czytał jej w myślach. Reszta Wilków zawtórowała mu pomrukami aprobaty. – Wiem, że po tym, co widziałaś, to trudne, ale musisz mi zaufać. Obiecuję, że dam ci spokój. Ja zabiorę maskę, a ty będziesz mogła wrócić do normalnego życia.

Przygryzła wargę. Ukryte w masce bóstwo towarzyszyło jej, odkąd sięgała pamięcią. Było przy niej każdego roku, gdy zdmuchiwała świeczki na torcie urodzinowym, uspokajało, gdy brat wyprowadzał ją z równowagi, i chwaliło, gdy rodzice zdawali się nie dostrzegać jej sukcesów. Uniosła dłonie ku twarzy i przejechała palcami po gładkiej kości. Normalne życie?

Przecież to było normalne życie.

– Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudne – kontynuował Wilk – ale wiedz, że tak będzie najlepiej. Na początku jest wspaniale, bóstwa dbają o nas i obsypują darami, ale później… Jeżeli będziesz grała w tę grę, odbiorą ci wszystko, co dla ciebie cenne. Pora rzucić kartami i wstać od stołu.

Dziewczyna zamknęła oczy. Po jej policzkach popłynęły łzy. Tak bardzo bała się oddać maskę, jeszcze bardziej jednak bała się stracić życie.

Jesteś tam? – zapytała bezgłośnie, lecz nie usłyszała odpowiedzi.

Jej bóstwo milczało. Czy ono również mogło się bać? Czy koncept, myśl, idea mogły czuć lęk? A może strach był domeną wyłącznie ciała?

Wzięła głęboki oddech i otworzyła usta.

A więc to skończy się właśnie w ten sposób.

W oddali rozbrzmiało wycie syren. Dziewczyna zamarła w połowie gestu, gdy maska już niemal zupełnie odsłaniała jej twarz. Wilki spoglądały po sobie niespokojnie. Wkrótce pojawiły się pierwsze błyskające światła, pod budynkiem zatrzymywały się kolejne samochody.

Krokodyl zbliżył się do krawędzi i spojrzał w dół.

– Mógłbym ich zmiażdżyć.

Przewodnik pogładził się po kościanej brodzie. Nawet jeżeli był zdenerwowany, to nie zdradzał tego żadnym ruchem. Skinął dłonią, dając grupie sygnał do odwrotu, i wkrótce na najwyższym piętrze zostali już tylko on i słaniająca się na nogach nastolatka.

– To była twoja szansa, aby uwolnić się od tego przekleństwa, ale ją odrzuciłaś – zwrócił się do niej. – Ani się obejrzysz, a stracisz przez nie wszystko, co kochasz. – Głos Wilka zadrżał przelotnie. – Dzisiaj zostawiam cię już w spokoju, nie ciesz się jednak – rzucił ostrzegawczo i odwrócił się ku schodom. – Poza mną są jeszcze inne siły. Straszniejsze i bardziej bezwzględne. Zapamiętaj, co tu usłyszałaś.

Została sama. Bezsilnie opadła na ziemię, na powrót stając się widzialna. Gdy policja zaczęła przetrząsać budynek, a na parkingu pojawiły się karetka i straż pożarna, odważyła się zejść na dół. Przekradła się na zewnątrz, przyciskając rękę do rany. Jej ubranie całkiem przesiąkło krwią. Minęła z daleka pobitych ochroniarzy, którzy gorączkowo opowiadali o napaści, i zniknęła w jednym z zaułków śpiącego miasteczka.

Gdzieś w oddali rozbrzmiewało wycie samotnego wilka.

rozdział 1Kruk

1

Susan stanęła na przystanku i z ulgą ściągnęła maseczkę z nadrukiem czaszki. Podróż ze szkoły w przepełnionym busie, w  którym na tylnym siedzeniu zasnął cuchnący przetrawionym alkoholem mężczyzna, była kwintesencją koszmaru.

Świeże powietrze smakowało wybornie. Wzięła jeszcze jeden głęboki wdech i odwróciła się w stronę pojazdu. Zza okna gapił się na nią pyzaty czterolatek, który ukradkiem robił to przez całą podróż. Kiedyś taka reakcja na jej wygląd sprawiłaby jej przykrość, teraz jednak ją bawiła. Uśmiechnęła się więc szeroko i pomachała dzieciakowi, który speszony odwrócił wzrok.

Rozległ się warkot, pod brudną karoserią coś zaskrzypiało i wkrótce bus odjechał w chmurze czarnych spalin. Susan zakasłała, założyła wysłużone słuchawki i błotnistym poboczem ruszyła w stronę domu. Po drodze co chwilę natrafiała na ślady wczorajszej wichury: połamane drzewa, zerwane linie energetyczne, a nawet domy pozbawione dachów.

Jej rodzinny Kunów i inne okoliczne miejscowości zdawały się przodować w krajowych statystykach wszelkich katastrof. Burze, osuwiska, podtopienia i wypadki z udziałem cegieł spadających na głowy były tu na porządku dziennym, zupełnie jakby wszystkim mieszkańcom regularnie przebiegało drogę całe stado czarnych kotów. Klątwa Bukowic, jak zwykli mawiać miejscowi. Pomimo fatum zdającego się ciążyć na okolicy na dobrą sprawę nikt nie zmieniał miejsca zamieszkania, a przynajmniej nie na długo. Każdy, kto się tu urodził, po wyjeździe prędzej czy później wracał z podkulonym ogonem i zrujnowanym życiem, jak to się stało chociażby w przypadku matki Susan.

Dziewczyna nagle przystanęła. Kilka kroków przed nią leżała martwa kuna, potrącona przez samochód. Susan podeszła bliżej i szturchnęła zwierzę nogą. Musiało zginąć niedawno, być może wypłoszone z kryjówki przez wichurę, i nie wyglądało na zbytnio pokiereszowane. Dziadek Susan był myśliwym i nieraz pomagała mu oprawiać upolowane zwierzęta. Jeżeli tylko czaszka nie została uszkodzona, to mogłaby…

Uniosła głowę. Z pobliskiego podjazdu wytaczał się właśnie fioletowy rower, prowadzony przez kobietę w towarzystwie kudłatego psa, którego sierści nigdy nie tknęła szczotka. Susan, nie chcąc gorszyć sąsiadki, jak gdyby nigdy nic ruszyła spokojnie przed siebie.

– Dzień dobry, pani Kaczorowska. – Uśmiechnęła się niewinnie.

Kobieta zwolniła. Spojrzała na Susan, przeniosła wzrok na nieżywą kunę i zmarszczyła brwi.

– Matko Boska! Ty byś do kościoła w końcu poszła i się pomodliła, a nie trupy przy drodze zbierasz! Nic się tobą twoja matka nie interesuje! Powinna ci…

Susan minęła sąsiadkę, udając, że nie słyszy jej dalszych słów. Poprawiła słuchawki i powiodła wzrokiem za kulejącym psiakiem drepczącym w ślad za rowerem, po czym skręciła w ścieżkę biegnącą pośród młodych zbóż. Wybrała dłuższą drogę do domu, przez pola. Niedzielna wichura dokonała tylu szkód, że musiała sprawdzić swoją leśną kryjówkę.

Lasy zajmowały tu szerokie połacie terenu. Obrastały pobliskie wzgórza, których przez liczne skarpy i osuwiska nie dało się przekształcić w działki budowlane czy chociażby pola uprawne. Niewiele osób zapuszczało się w te rejony. Po okolicy krążyły pogłoski o dzikach, wilkach czy migrujących tu niedźwiedziach, a nawet o demonach i czarownicach, które przy pełni księżyca tańczyły nago na leśnych polanach.

Susan nigdy nie udało się żadnej spotkać. Codziennie natykała się za to na sarny, lisy, sroki, węże i jaszczurki. Żadnych diabłów, słowiańskich demonów ani druidów oferujących specyfiki otwierające umysł.

A szkoda, pomyślała, spoglądając na drzewa, wśród których rozchodziło się pukanie dzięcioła. Takie życie byłoby ciekawsze.

Ruszyła w dalszą drogę, a im głębiej wchodziła w las, tym ścieżka stawała się mniej wyraźna, aż w końcu Susan musiała się przedzierać pomiędzy krzakami, nad którymi wisiały pierwsze okazy z jej upiornej kolekcji: zawieszona na żyłce wędkarskiej smukła czaszka sarny i pęknięta, chociaż wciąż cała czaszka dzika.

Im dalej zapuszczała się w gęstwinę, tym czaszki pojawiały się gęściej, aż dotarła na niewielką polankę, gdzie wisiały już na wszystkich drzewach. Kocie, ptasie, krecie, królicze… Susan podchodziła kolejno do każdej z nich, oceniając ich stan. Gdy już sprawdziła wszystkie, oparła ręce na biodrach i odetchnęła z ulgą. Nawet najbardziej zniszczona czaszka owcy wisiała nienaruszona na swoim miejscu.

– Jakim cudem nic się nie połamało? – Zmarszczyła brwi, przypominając sobie wichurę oraz widok stodoły sąsiadów, która zawaliła się niczym domek z kart.

Albo sprzyjały jej duchy zwierząt, albo po prostu miała szczęście. Co prawda nie wierzyła w czary, było w tym jednak coś niepokojącego.

Podeszła do stojącego na palenisku garnka i wyciągnęła z niego czaszkę sarny, którą zawiesiła obok dwóch lisich głów na wystających z mrowiska gałęziach. Mrówki jeszcze się nie obudziły, ale czekało je mnóstwo roboty.

Wszystkie troje zwierząt znalazła przy drodze i tam też pozyskała ich głowy. Jej matka narzekała na zdegustowanych tym sąsiadów, choć przecież niejednokrotnie widziała, jak ci sami ludzie przyspieszali w swoich autach na widok plączącego się przy drodze psa lub kota. W przeciwieństwie do nich ona, Susan, nie robiła krzywdy tym zwierzętom – na swój sposób oddawała im hołd, a to, że jednocześnie odstraszała przypadkowych spacerowiczów od swojego zakątka, było tylko dodatkową zaletą.

Wyprostowała się nad mrowiskiem i zamknęła oczy. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwała dźwięków budzącej się po zimie przyrody, świergotu ptaków i szumu gałęzi, na których pojawiały się już pierwsze liście. Z zamyślenia wyrwał ją łopot skrzydeł tuż nad jej głową.

Zaskoczona skuliła się, zasłaniając twarz, lecz ptak prze­frunął tuż obok i usiadł na skraju polany, nawet nie spoglądając w stronę dziewczyny. Z determinacją wygrzebywał dziurę w ziemi, pokrakując donośnie, jakby z ekscytacją.

– Co tam masz? – Skierowała pytanie bardziej do siebie niż do przybysza.

Na dźwięk ludzkiego głosu ptak uniósł dziób i spojrzał na dziewczynę okiem przysłoniętym przez bielmo. Susan pierwszy raz w życiu widziała tak wielkiego kruka. Zaskrzeczał donośnie, po czym wzbił się w powietrze i zniknął pośród drzew.

Susan rozejrzała się niepewnie. Chwyciła za patyk i sama zaczęła grzebać w świeżo wykopanej jamie. Ku swojemu zaskoczeniu zauważyła tam masę drobnych kostek i coś, co wyglądało na znacznie większy kawałek kości. Przedmiot był tak głęboko zatopiony w glinie i oplątany korzeniami, że musiała pomóc sobie pogrzebaczem, żeby go w końcu wydobyć.

W jej dłoniach znalazło się coś, co wyglądało na czaszkę ogromnego ptaka; dziewczyna nie kojarzyła żadnego gatunku, do którego mogłaby pasować. Ba! Gdyby chciała, mogłaby założyć ją sobie na głowę. Obejrzała ją dokładnie z każdej strony i ze smutkiem zauważyła brak puszki mózgowej. Szukała jej przez dobry kwadrans, w końcu jednak dała za wygraną.

Czaszka była oblepiona ziemią, więc nie dało się dostrzec żadnych szczegółów. Susan włożyła ją do plastikowego worka i ostrożnie schowała w plecaku, pomiędzy książkami.

Może właśnie odkryłam nowy gatunek? – zastanawiała się, idąc przez las.

Gdy w końcu stanęła na jego skraju, dostrzegła sylwetkę ogromnego kruka, który naprowadził ją na znalezisko. Zwierzę patrzyło na nią z gałęzi martwego dębu w bezgłośnym oczekiwaniu.

– Dzięki, przyjacielu! – rzuciła. – Przyniosę ci coś dobrego w nagrodę. – Pomachała mu na pożegnanie i ruszyła w dalszą drogę do domu.

2

Furtka zaskrzypiała żałośnie, gdy jej spodnia część zaryła w ziemi. Susan minęła stadko kur, które próbowały dziobać ją po butach, i stanęła przed wejściem do domu.

– Wróciłam! – oznajmiła w progu, przekrzykując głos prezentera telewizyjnego dobiegający z pokoju dziadka.

Mężczyzna wychylił głowę zza oparcia fotela i uniósł dłoń w geście przywitania. Po chwili z kuchni wyszła matka. Codzienny pobyt na izbie przyjęć utrwalał zmęczenie malujące się na jej pociągłej twarzy.

– Jakie ty masz buty… – Rzuciła córce wymowne spojrzenie. – Znowu się włóczyłaś po lesie?

– Nie no… ścieżka jest rozjechana – bąknęła Susan, kierując się w stronę schodów na piętro. – Idę do pokoju, jestem zmęczona.

– Susan, wracaj tu!

Dziewczyna przystanęła i odwróciła się powoli, nie patrząc matce w oczy.

– Coś się stało? – zapytała.

– Co masz w tym plecaku? Ledwo się dopina.

Susan poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Do diaska. Mogła od razu pobiec na górę, zamiast witać się z dziadkiem. Odbyła już zbyt wiele rozmów na temat przynoszenia czegokolwiek z lasu i zawsze kończyły się one na krzykach i przetrząsaniu wszystkich jej rzeczy.

– Tylko książki i buty…

– Znowu włóczyłaś się po lesie i przytargałaś coś do domu, mam rację? – Matka oparła dłonie na szerokich biodrach. – Ile razy ci mówiłam…

– Ale ja nic nie przyniosłam! – Susan podniosła głos, zanim zdążyła ugryźć się w język. W takich sytuacjach najlepiej działał żart bądź sarkastyczny komentarz. Wypierając się, w zasadzie potwierdzała podejrzenie matki.

– To otwórz plecak.

Susan założyła ręce na piersiach. Stanęła pewniej, chociaż zaczęły drżeć jej nogi.

– Aż tak mi nie ufasz? To przykre.

Na te słowa oczy matki błysnęły ze złości. Susan zrobiła krok do tyłu, ale kobieta wbiła w nią rozzłoszczone spojrzenie.

– Wiesz, co jest przykre? – wydusiła przez zęby. – To, jak mi w żywe oczy kłamiesz. Zastanowiłaś się, co sąsiedzi o nas mówią?

Susan wzruszyła ramionami. Odkąd pamiętała, musiała wysłuchiwać o sobie najrozmaitszych rzeczy. Od szeptanych w kościelnych ławach docinków na temat powodów, dla których czarnoskóre dziecko wychowuje się bez ojca, przez żarty o zbawiennym wpływie pracy i modlitwy na odcień skóry dłoni, aż po sugestie wykonania plemiennych tańców w szkole.

– Zawsze będą o czymś gadać. Nawet gdybyśmy zostali ascetami, to i tak do czegoś by się przyczepili.

– Preparowanie zwłok to nie jest normalne hobby dziew­czyny w twoim wieku.

– Przynajmniej ma jakieś zajęcie – wtrącił dziadek. Stał teraz w progu swojego pokoju, oparty o framugę. – Skończta już się drzeć. Lepsze to, niż jakby miała siedzieć cały dzień na komputerach. Kowalskie mówią, że swoich bliźniaków nie mogą od tych… no… tik-taków oderwać.

Susan uśmiechnęła się delikatnie. Dziadek zawsze stawał po jej stronie, co za każdym razem doprowadzało matkę do szewskiej pasji. Tym razem również nie miało być inaczej.

– Jak możesz jej bronić, tato? Po okolicy biegają jacyś szaleńcy, a ona zamiast przyjść do domu jak normalne dziecko i siadać do nauki, to włóczy się gdzieś do nocy. Co dzień zachodzę w głowę, czy się jej nic nie stało! – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

Mężczyzna zaśmiał się cicho i pokręcił głową.

– Aj, do diaska. A gdzie ona może łazić? Przyrody trochę pozna, powietrzem świeżym pooddycha. Chciałabyś, żeby cały czas się w domu kisiła jak kapusta?

– Czy ty widziałeś, jak nasz lasek w leju wygląda? Młoda Kaczorowska tam wczoraj była, bo jej pies uciekł. Wiedziałeś, że Susan rozwiesza czaszki po drzewach? Trupom rozjechanym łby ucina!

– A ty ucinasz łby żywym kurczakom i gotujesz z nich rosół. Zuza martwemu już krzywdy nie zrobi, a poza tym jest ostrożna. Pokazałem jej, co ma robić, żeby niczego nie złapać.

Twarz kobiety stężała, zbladła, a następnie po­czer­wieniała.

– Ty? Ty jej pokazałeś? Nie no, po prostu nie wierzę, że ze wszystkich ludzi w tym domu…

Susan nie słuchała więcej. Korzystając z zamieszania, pobiegła do swojego pokoju na poddaszu. Przez chwilę stała przy drzwiach, nasłuchując, czy sprzeczka pomiędzy matką a dziadkiem dobiegła już końca. Nie chciała, by ktokolwiek kłócił się z jej powodu, ale wiedziała, że nie zdoła załagodzić sytuacji w żaden sposób. Ku jej uldze, z dołu dobiegały już tylko przytłumione dźwięki z telewizora.

Odetchnęła i zdjęła plecak. Wyciągnęła pokrytą mokrą ziemią czaszkę i umieściła ją w misce, którą trzymała pod łóżkiem.

Jeżeli to jakiś nowy gatunek, to może nazwą go na moją cześć? – pomyślała. Tylko jak? Bestia Wolskiej? Susania?

Sięgnęła po butelkę, polała czaszkę wodą i zaczęła wyciągać z niej glinę. Włożyła palec do jednego z oczodołów i potarła, próbując wygrzebać ze środka rozmiękczoną ziemię. Syknęła, gdy ostra krawędź przecięła jej skórę.

– No to tyle, jeżeli chodzi o ostrożność – stwierdziła, obserwując krew wypływającą z rany.

Przekradła się z czaszką do łazienki, by wyszorować ją pod prysznicem, i założyła grube rękawiczki do mycia muszli sedesowej.

Po dłuższej chwili spod brudu zaczęły się wyłaniać kolejne szczegóły jasnej kości: ogromne oczodoły, nozdrza i zakrzywiony, błyszczący czernią dziób. Wkrótce Susan dostrzegła coś jeszcze. Chwyciła za starą szczoteczkę do zębów i zaczęła oczyszczać dziwne żłobienia, które okazały się pokrywać całą powierzchnię czaszki.

Znaki nie były jednorodne. Rozpoznała kilka skandynawskich run, słowiański kołowrót, a nawet coś w rodzaju hieroglifów. Cała reszta znaków stanowiła dla niej zagadkę.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Co tam robisz?

Susan przerwała czyszczenie czaszki i wyłączyła prysznic.

– Nic… Myję się…

– To się pospiesz, bo też chcę się umyć! – Głos matki ciągle był pełen złości. – Już dziesiąta i muszę iść spać.

Dziesiąta? Susan spojrzała na czaszkę. Wydawało jej się, że nie spędziła w łazience nawet godziny.

– Jeszcze chwila! – Owinęła znalezisko ręcznikiem, pospiesznie polała sobie dla niepoznaki głowę wodą spod prysznica i wróciła do pokoju, upewniwszy się, że matka nie czeka na nią pod drzwiami łazienki.

Położyła czaszkę na biurku i przerysowała do zeszytu część z nieznanych jej symboli.

Może, pomyślała, powinnam pokazać to komuś, kto się na tym zna?

Przyszła jej nawet do głowy pewna osoba.

3

Panowała noc. Księżyc co chwila znikał za chmurami, zostawiając Susan w całkowitej ciemności. Żadna z otaczających ją gałęzi nawet nie drgnęła, chociaż chmury nad jej głową gnały niczym pędzone huraganem. Cisza była tak głęboka, że dziewczyna słyszała bicie własnego serca.

Podniosła się z klęczek i rozejrzała. Usiłowała sobie przypomnieć, jak się tutaj znalazła – cokolwiek owo „tutaj” znaczyło.

Położyła się spać w swoim łóżku, tego była pewna. Teraz otaczały ją drzewa, a pod stopami, zamiast miękkiego dywanu, miała lodowatą, oszronioną ziemię.

– Jest tu kto? – zawołała niepewnie. Czyżby umarła, a jej dusza będzie od teraz skazana na niekończącą się tułaczkę? – Halo!

Odpowiedziało jej krakanie pochodzące z dziesiątek, a może i setek ptasich gardeł. Skrzek był ogłuszający, co więcej, zdawał się przybliżać. Poczuła mroźny podmuch, gdy z ciemności wyłoniła się chmara kruków, otaczając ją ze wszystkich stron.

Susan krzyknęła i padła na twarz, zasłaniając rękami głowę i kark. Próbowała się przeczołgać do jakiejś kryjówki, coś jednak trzymało ją w miejscu. Podniosła wzrok. Dostrzegła, że otacza ją krąg utworzony z białych kamieni. Ku swojemu zdziwieniu, nie była w stanie przekroczyć wytyczonej przez nie granicy.

– Co się dzieje? – Uderzyła dłońmi w niewidzialną barierę. – Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!

– Bądź pozdrowiona…

Susan zesztywniała, słysząc za swoimi plecami głos brzmiący niczym skrzypienie spróchniałego drzewa. Odwróciła się, nikogo jednak nie dostrzegła. Bicie skrzydeł i krucze nawoływania powoli milkły.

– Kto tam jest?

– Znalazłaś mą maskę…

– Maskę? – Zmrużyła oczy. Wydawało jej się, że widzi krążącą w mroku postać, która jednak rozpływała się niczym smużka dymu, gdy tylko dziewczyna próbowała skoncentrować na niej wzrok. – Nie wiem, o czym mówisz. Gdzie ja jestem?

– Stawiasz kroki pośród złud. Tkwisz we wnętrzu swego snu.

Susan odskoczyła zaskoczona. Słowa znów padły tuż za nią.

– Jeżeli jestem we śnie, to dlaczego się nie budzę? – Spojrzała na swoje dłonie. Wyglądały zupełnie normalnie. Uszczypnęła się najmocniej, jak potrafiła, ale ból jej nie otrzeźwił. – Czy to świadomy sen? Jeśli tak, to powinnam mieć nad nim kontrolę. Chwila… – Zastanowiła się. – Czy jesteś moją podświadomością? Czy chcesz mi przekazać, że ten krąg z kamieni jest metaforą tego, jak się czuję, czy coś w tym stylu?

– Tam, gdzie sen przenika sny, symbol staje się zasłoną. Ten krąg, co otacza cię, taką właśnie jest ochroną.

Ochroną? Susan utkwiła wzrok w białych kamieniach i nagle poczuła, jak całym jej ciałem wstrząsa dreszcz. Otaczały ją czaszki, a to, co wcześniej wzięła za gałęzie, było wystającymi z ziemi kośćmi. Setkami, tysiącami kości skierowanych w jej stronę. Połamanych żeber, potrzaskanych piszczeli i rozwartych szczęk, jakby zastygniętych przy wydawaniu ostatniego krzyku.

– A… przed czym ma mnie to chronić? – zapytała słabo.

Nastała długa cisza. Coś nad nią załopotało, niczym skrzydła ogromnego ptaka, i posypał się snop iskier, które na moment rozświetliły ciemność. Susan jęknęła z grozy, gdy dostrzegła ogromny kształt ocierający się o barierę, pokryty czarnymi jak obsydian piórami. W miejscach, gdzie przystawał, ziemia obrastała lśniącą warstwą szronu.

– Już nie chcę tu być! Słyszysz?! Chcę się obudzić!

– Twemu rodzajowi zajęło pokolenia, by odciąć się od naszych szeptów, tysiąc lat to trwało. Rozbrzmiewają dziś na nowo pośród tego, co nigdy nie było, lecz zawsze czekało…

To nie miało sensu. Susan upadła na kolana i zasłoniła uszy. Odnosiła wrażenie, że głos wwierca się jej w mózg i rozrywa go na pół.

– Przestań! – jęknęła, czując, jak dzwoni jej w głowie. – Kim ty jesteś? Czego ode mnie chcesz?

– Zawszem ci towarzyszyła, jednak ci nie jestem znaną. Wybrać cię postanowiłam, więc pozostań mi oddaną. Niechaj raduje się twe serce i nie zazna już niewiary. Swej potęgi ci użyczę. Ty przekujesz ją w koszmary.

Susan poczuła, że jeżą się jej włoski na karku. Czyżby ciągle rozprawiająca o okultyzmie babcia miała rację? Czy od teraz w snach zaczną nawiedzać ją duszożerne demony? Uderzyła się kilkukrotnie w policzek, ale bez skutku.

Doigrałam się. Naprawdę się doigrałam, przeszło jej przez myśl. Do diaska, dlaczego nie mogę się obudzić?

– O czym ty mówisz? Jaka potęga? Ja nic od ciebie nie chcę! – zawołała. Na jej oczach ziemia po jej stronie kręgu pokryła się nową warstwą szronu. Susan przezornie odsunęła się na przeciwległy kraniec i oparła się plecami o niewidzialną barierę. – To mój sen! Pokaż się albo odejdź!

– Wszyscy, którzy łakną, muszą za to płacić. Aby coś uzyskać, pierwej musisz stracić.

– Ale ja nic nie chcę! – zaprotestowała. Usłyszała za sobą szum, lecz go zignorowała. – A już na pewno nie od ciebie! To mój sen i ja tu rządzę!

Tak, to był tylko sen! Zwidy i wytwory uśpionej świadomości, która porządkowała zdobyte za dnia informacje w łatwą do przetworzenia papkę symboli i znaków. W dawnych czasach ludzie padali ofiarami koszmarów i paraliżów sennych, a później byli przekonani, że znaleźli się pod wpływem nieczystych mocy. Później tracili rozum, lecz zamiast do psychiatry, trafiali do egzorcysty, który, sam posługując się symbolami, „wyganiał” demona.

– To mój sen i ja tu… Aaa! – Odskoczyła, czując boleś­nie zimny powiew na karku.

Tego było już za wiele. Zaczęła podnosić zmrożone grudki ziemi i ciskać nimi w ciemność. Cokolwiek stało za barierą z czaszek, znów skryło się przed jej wzrokiem, rzucała więc na oślep, byleby wyładować frustrację.

– Pokaż się! Pokaż się w końcu!

– By ujrzeć me lico, zapłać obietnicą…

– Dobrze! Dobrze! Zrobię to, tylko masz mi się pokazać i mnie stąd wypuścić, słyszysz? Mam dość tej zabawy w ciuciubabkę!

– Od dziś będziesz mi ostoją, a ja twym zazdrosnym bóst­wem. Moja moc się stanie twoją, lico twe zaś moim lustrem…

– Mów w końcu, czego chcesz, i daj mi spokój! – rzuciła ostro dziewczyna, przerywając zjawie. Dziwny sposób mówienia tajemniczego intruza sprawiał, że coraz mocniej bolała ją głowa. – I odpuść te durne rymowanki!

Głos zamilkł, jakby zaskoczony zachowaniem Susan. Po chwili jednak rozległ się ponownie, tym razem znacznie cichszy i jakby urażony.

– W zamian za me błogosławieństwo pragnę jedynie obietnicy wiecznej wierności, a gdy nadejdzie kres twojego istnienia, twa nieśmiertelna dusza stanie się mym krukiem. Póki jednak starczy ci tchu w piersi, a nawet gdy już go zabraknie, niechaj wola twa będzie prawem, podług którego czyniła będziesz.

Susan uniosła głowę i wbiła wzrok w ciemność przed sobą. Jakie błogosławieństwa? Jaka służba? Co to mog­ło znaczyć? Podświadomość kazała jej się oddać swojej „prawdziwej” naturze? Żyć w zgodzie ze sobą? W zasadzie nie brzmiało to tak źle.

– Niech będzie. Zgadzam się na wszystko. Daj mi te swoje moce i dary i bierz, cokolwiek zechcesz – oznajmiła bez wahania. – Tylko pozwól mi się już obudzić!

Ponownie zapanowała cisza. Susan nerwowo rozejrzała się dookoła, po czym ostrożnie podeszła do granicy kręgu. Tym razem nic jej nie zatrzymało. Przestąpiła przez czaszki i poczuła pod stopami warstwę suchych liści. Drgnęła. Coś stało tuż za nią.

Serce jej przyspieszyło, a nogi stały się jak z waty. Czy teraz to zobaczy? Utkwiła spojrzenie w ziemi i pomału się odwróciła.

Pierwsze, co dostrzegła, to rąbek szaty, wyblakłej i naznaczonej dziesiątkami przetarć. Uniosła wzrok. Szata przepasana była kolorowym, chociaż równie wyblakłym pasem z frędzlami, u którego kołysał się pęk czarnego pierza. Na piersi tajemniczej postaci spoczywało kilka sznurków korali, piór i plecionek. Susan w końcu zatrzymała wzrok na głowie, która wcale nie była ludzka, lecz bez dwóch zdań krucza. Spoglądała na nią para przenikliwych czarnych oczu.

Dziewczyna patrzyła na istotę, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Stworzenie sięgnęło pokrytą łuskami dłonią do swojego dzioba, po czym pociągnęło za jego czubek, odsłaniając, ku zaskoczeniu Susan, śnieżnobiałą czaszkę, niemal identyczną z tą odnalezioną w lesie.

– Co to jest…

Zjawa zbliżyła się błyskawicznie i wyciągnęła trzymaną czaszkę w kierunku twarzy dziewczyny, nim ta zdążyła zareagować. Susan wrzasnęła, zaraz jednak zamarła, gdy zimna kość dotknęła jej skóry. Dziewczyna miała wrażenie, że w jej policzkach zagłębiły się orle szpony, ostre, rozcinające skórę, rozrywające mięśnie i przebijające kości.

– Przestań! – Głos wydawał się płynąć nie z jej ust, lecz gdzieś z oddali, jakby mówiła z wnętrza grobu. – Proszę, przestań! To boli!

Nic nie widziała. Nic nie słyszała. Nie czuła niczego poza wlewającym się jej do czaszki bólem. Gdy tortury dobiegły końca, Susan leżała na chłodnej ziemi, a policzki piekły ją niczym obsypana solą rana. Z trudem oparła się na łokciu i z ulgą stwierdziła, że po istocie nie ma już śladu. Sięgnęła do twarzy i zadrżała.

– C-co to jest?

Jej palce sunęły po gładkiej kości. Zacisnęła dłonie na wypukłości przypominającej dziób, po czym z całej siły szarpnęła. Bez rezultatu. Pociągnęła jeszcze kilkakrotnie, aż w końcu zacisnęła dłonie na kościstych oczodołach i krzyknęła, głośno, przejmująco, rozpaczliwie.

4

Susan obudził jej własny krzyk. Zerwała się z łóżka i podbiegła do lustra, szukając śladów wgryzionego w twarz kościstego tworu. Jej wytrzeszczone ze strachu oczy były podkrążone i przekrwione, jakby w ogóle nie spała, a ciemne loki sterczały na wszystkie strony.

Odetchnęła z ulgą. Wyglądała, jakby kopnął ją koń, ale niewątpliwie była sobą i z pewnością nie miała ptasiego dzioba. Czaszka patrzyła na nią pustymi oczodołami z biurka, na którym zostawiła ją wieczorem.

Aż tak się przejęła tym znaleziskiem?

Zadzwonił alarm. Spojrzała na telefon. Szósta. Zrezygnowana, związała włosy w kucyk i szybko, odrobinę niechlujnie nałożyła ciemny makijaż, włożyła pierwsze lepsze ciuchy, wypełniła plecak książkami i zeszytami i zbiegła do kuchni. Matka siedziała już przy stole. Podniosła zmęczone spojrzenie znad telefonu.

– Zaspałaś? – zapytała, podając córce zapakowane w folię kanapki, a następnie znacząco wskazując na zegar. – Nie zdążysz na busa.

Susan westchnęła i schyliła się, by wyciągnąć spod stołu butelkę wody.

– Zdążę…

Matka uśmiechnęła się krzywo, patrząc przy tym wymownie na dziurawe dżinsy i koszulkę z wilkołakami w strojach biskupów, które dziewczyna miała na sobie.

– Tak masz zamiar paradować po szkole? – zapytała z wyrzutem. – Zmyłabyś ten okropny makijaż i chociaż raz ubrała się tak, jak przystało na dziewczynę. Dlaczego nie możesz tego dla mnie zrobić?

– Przecież ubrałam się jak dziewczyna. – Susan strzeliła ramiączkami stanika. – Muszę iść. Zaraz naprawdę się spóźnię.

Minęła matkę, która jedynie westchnęła z rezygnacją, i wyszła z domu, po czym ruszyła na przełaj, przez pola, nie przejmując się błotem, które oblepiło jej buty. Spojrzała na czarne ptaki zataczające kręgi na niebie.

A co, jeśli to nie był sen i naprawdę spotkała demona, który ją opętał? Jak w ogóle pozbyć się czegoś takiego? Iść do egzorcysty? Czy za taką usługę się płaci, czy może jest darmowa w ramach…

Stop, skarciła się w myślach. W takie rzeczy niech sobie wierzą mama z babcią, ja nie mam zamiaru.

Gdy dochodziła już do przystanku, zauważyła po drugiej stronie ulicy coś, co wyglądało jak kupka błota. Po chwili zrozumiała, że patrzy na martwego psa sąsiadki, i zrobiło się jej przykro. Rocky kręcił się przy drodze jeszcze za czasów, gdy chodziła do podstawówki. Zaledwie wczoraj widziała go biegnącego szczęśliwie za rowerem, a teraz…

Gdy przyglądała się zwierzęciu, tuż obok niej wylądował stary kruk z bielmem na oku. Susan odsunęła się od niego przezornie, kruk jednak zbliżył się do niej w podskokach, zabawnie przekrzywiając główkę.

– Nie masz na co liczyć – zadrwiła. – Po szkole go pochowam i nici z imprezy. – Popatrzyła w stronę pobliskich budynków, przy których kręcili się państwo Kaczorowscy. – Pewnie nawet nie zauważyli, że zniknął – burknęła, siadając na ławce.

Z jakiegoś powodu świat wydał jej się dziwnie pusty. Owszem, pies nie należał do niej, nie była też z nim przesadnie zżyta, stanowił jednak pewien łącznik z czasami, gdy była młodsza i mniej świadoma rozmaitych trudów życia, a przez to szczęśliwsza. Później codzienność zaczęła piętrzyć przed nią kolejne problemy i obowiązki.

Gdybym mogła stać się ptakiem, to już dawno bym stąd odleciała, pomyślała, patrząc na nadjeżdżającego busa.

Założyła maseczkę z czaszką i weszła do środka. Z przodu siedziały dwie starsze kobiety, które utkwiły w niej zdziwione spojrzenia.

– Dzień dobry – przywitała się uprzejmie.

Staruszki natychmiast odwróciły głowy, nagle bardziej zaciekawione błotem za oknem i dziurawą drogą.

Susan nie przejęła się tym specjalnie. Wyciągnęła z plecaka stare słuchawki nauszne i zamknęła oczy. Warkot silnika zniknął, zagłuszony przez metalowe riffy, perkusję i słowa wokalisty, głoszącego, że nigdy nie zaśnie, gdyż sen jest dla słabych. Ciepło i kołysanie sprawiły, że, jakby na przekór, szybko poczuła się senna. Mimo to wspomnienie nocnego koszmaru nie dawało jej spokoju. Jeszcze nigdy nie doświadczyła czegoś takiego. Pamiętała każdy szczegół: chłodne powietrze, lodowatą ziemię pod stopami, tysiące kości, kłębiące się wszędzie ptaki i nade wszystko ból, kiedy jej twarz rozorały szpony.

Nagle wzięła głębszy wdech i zapadła się mocniej w wysiedzianym fotelu.

Czaszka! Nie schowała czaszki! Zostawiła ją na biurku, jak gdyby nigdy nic! Jeżeli matka przeszuka jej pokój, znalezisko z pewnością wyląduje na śmietniku, a wraz z nim nadzieje na większe kieszonkowe.

Zacisnęła usta w wąską linię i westchnęła ciężko. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zadzwonić do dziadka, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu w obawie przed kolejną kłótnią. Postanowiła trzymać się nadziei, że tego dnia nikt nie zechce wejść do jej pokoju. Próbując się skupić na rozbrzmiewającej w słuchawkach muzyce, podskakiwała na swoim siedzeniu w rytmie dyktowanym przez koleiny.

5

Bukowice Dolne były słabo zaludnionym górskim miasteczkiem, z zaskakująco dużą liczbą kościołów i kapliczek – było ich aż dwanaście – a także dwoma centrami handlowymi i jednym McDonaldem, obok którego stała budka z tradycyjnymi serami i pamiątkami. Susan zawsze zastanawiało, dlaczego Bukowice nazwano „dolnymi”, skoro nie dość, że znajdowały się na wzniesieniu, to jeszcze nigdzie nie dało się znaleźć Bukowic Górnych.

Wysiadła na zdezelowanym dworcu i z ulgą zdjęła maseczkę. Zardzewiałe podpory zadaszenia musiały być stare już wtedy, kiedy jej matka chodziła tu do szkoły, a nawierzchnia odkształciła się w miejscach, w których najczęściej przystawały busy i autobusy. Susan miała jeszcze pół godziny, więc spokojnie ruszyła piechotą, z rzadka łapiąc spojrzenia mijanych osób.

Większość przechodniów nie zwracała na nią uwagi, tylko nieliczni zerkali to na sięgające do połowy łydek glany, to na koszulkę, to na kurtkę z wilkołakiem niosącym krzyż, której zakup kosztował dziewczynę trzy godziny rozmowy z babcią na temat Zbawiciela i diabłów.

W rzeczy samej, babcia Jadwiga była istną ekspertką w dziedzinie złych mocy, okultyzmu i czarów. Zdawała się wiedzieć więcej niż niejeden domorosły amator dzieł Aleistera Crowleya. Skąd staruszka zdobyła tak szeroką wiedzę, było dla Susan tajemnicą, której babka strzegła równie zazdrośnie, co szafki wypełnionej dewocjonaliami.

Bukowickie liceum niczym nie odbiegało od podobnych szkół w niewielkich miejscowościach, zdolne pomieścić wszystkich chętnych z okolicznych wiosek, nawet kosztem skrajnego przeludnienia i wydrenowania wszelkiej energii tak z uczniów, jak i nauczycieli. Dyrektorów zmieniano tu niechętnie i najczęściej dopiero z powodu ich śmierci. Ostatnia zmiana warty miała miejsce w tym samym roku, kiedy Susan trafiła do liceum, i przynajmniej na razie nie zanosiło się na kolejną.

Susan zostawiła kurtkę w szatni i przecisnęła się pod swoją klasę, gdzie zbierali się już jej koleżanki i koledzy. Przywitała kilkoro znajomych i podeszła do siedzącego na ziemi Sebastiana, który jak zwykle tkwił z nosem w książce. Lektura zaabsorbowała go na tyle mocno, że nawet nie zauważył, gdy się do niego przysiadła.

– Co czytasz? – zainteresowała się, machając mu dłonią przed oczami. – Ziemia do Sebastiana, odbiór.

– Och. Cześć, Susan. – Zwrócił na nią podkrążone oczy i zamknął książkę. – To Szamanka od umarlaków. Dostałem wczoraj od matki.

Susan spojrzała na okładkę, na której widniała czarno­oka kobieta próbująca wyjść z lustra. Dziewczyna mimowolnie zastanowiła się, jak długo musiałaby tłumaczyć swojej babci, że w środku próżno szukać instrukcji przywoływania duchów, opisów rytuałów czy inkantacji.

– I już przeczytałeś połowę? – zapytała ze zdziwieniem, na co Sebastian pokiwał twierdząco głową. – Ale masz tempo.

– W sumie to trzy czwarte. Gdyby nie nauka, to może bym skończył. – Poprawił długą grzywkę, zasłaniając nią panoszący się na czole trądzik, i z wyraźną niechęcią schował książkę do plecaka. Przyjrzał się Susan. – Nie wyglądasz najlepiej. Coś się stało?

Dziewczyna machnęła ręką.

– Jakieś głupoty mi się śniły. Słuchaj. – Zniżyła głos do szeptu. – Wczoraj w lesie wykopałam jakąś dziwną czaszkę. Chyba ptasią.

– No i? Ty ciągle coś takiego znajdujesz.

– Tak, ale ta jest wielka jak mój łeb i nie wiem, co to może być. Chcesz przyjechać i ją obejrzeć?

Sebastian spojrzał na nią ze zdziwieniem, po czym zerknął na pęknięty cyferblat swojego zegarka.

– Dzisiaj nie dam rady – odparł po krótkiej kalkulacji. – Zrobiłaś zdjęcia?

Susan podała mu swój telefon.

– Nawet całe mnóstwo. Zobacz.

Sebastian wszedł do galerii i zaczął przeglądać fotki czaszki.

– Hmm… To chyba faktycznie ptasia. Czemu nie wysłałaś mi tego wczoraj?

– I tak byś nie odczytał moich wiadomości – prychnęła. – Tak jak wszystkich innych, które do ciebie piszę.

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nie moja wina, że nie mam zasięgu ani internetu. Może za jakiś czas doprowadzą nam światłowód, ale na razie nikt nie oferuje nawet radiowego, a na satelitarny mamy nie stać.

– Przecież nie mam pretensji – odparła i wskazała na swój telefon. – Co o tym sądzisz?

– W sumie nie wiem – przyznał chłopak, marszcząc brwi. Zatrzymał się dłużej na jednym ze zdjęć, na którym widoczne były wyryte w kości znaki. Z zamyślenia wyrwał go dopiero dźwięk dzwonka. – Wyślesz mi? Obejrzę jeszcze raz w domu.

Uczniowie powoli wchodzili do sali. Susan i Sebastian zajęli ławkę na samym końcu w środkowym rzędzie. Wkrótce do klasy wszedł profesor Adrian Kruszyński, mężczyzna o drobnej posturze, z kilkudniowym zarostem i przetłuszczonymi włosami.

– Czy on w ogóle myje głowę? – szepnęła Susan koledze do ucha, na co ten parsknął cichym śmiechem.

– Pewnie masłem…

Nauczyciel spojrzał karcąco w ich stronę, jakby dosłyszał rozmowę – co z pewnością nie było możliwe – więc obydwoje umilkli. Kruszyński należał do grona nauczycieli, którzy zdawali się przychodzić do pracy za karę. Nie był złym pedagogiem, ale jego oziębły sposób bycia nie zaskarbiał mu sympatii tak uczniów, jak i innych nauczycieli. W dodatku miał istnego bzika na punkcie swojego przedmiotu i zdawało się, że postawił sobie za cel wbicie uczniom do głów każdego szczegółu z życia wszystkich władców Polski. Wiesz, co Łokietek lubił jeść na śniadanie? Nie? Szkoda, bo będzie to na dzisiejszej kartkówce! Świętego Wojciecha ścięto mieczem czy toporem? Jakiego koloru podkolanówki nosiła królowa Bona? Czarne? Bania, bo królowa Bona nosiła pończochy!

Co gorsza, to właśnie ten cierpiący na ból istnienia koleś był ich wychowawcą.

– Witam klasę – mruknął, nie odrywając wzroku od komputera. – Jutro sprawdzian, pamiętacie? Nie chcę widzieć tylu jedynek, ile ostatnio.

Nikt nie odpowiedział, na co mężczyzna westchnął z rezygnacją.

– Zgaduję, że będę musiał zamknąć oczy. Susan? – Wyciągnął z szuflady chusteczki i kiwnął głową w stronę drzwi. – Chyba wiesz, gdzie masz iść?

Dziewczyna westchnęła i podniosła się z miejsca.

– Dobrze pan wie, że jutro też tak przyjdę.

– A ty dobrze wiesz, że każę ci to zmyć. Nie wolno ci przychodzić na lekcje, kiedy wyglądasz w ten sposób.

Susan wzruszyła ramionami.

– A czy robię tym komukolwiek krzywdę? Taka jestem. Nic na to nie poradzę.

– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek rodził się z makijażem. Słyszałaś o czymś takim jak statut? Rozpoczynając naukę w tej szkole, zobowiązałaś się do jego przestrzegania.

– Statut nie jest nienaruszalny.

– A twój makijaż niezmywalny. No, raz-raz-raz! Na jednej nodze!

Susan niechętnie wzięła chusteczki i wyszła z klasy. Łazienka znajdowała się po drugiej stronie długiego korytarza i pachniało w niej zatęchłym mopem. Dotarłszy na miejsce, dziewczyna stanęła przed wyszczerbionymi umywalkami, które i tak były w lepszym stanie niż lustro, pokryte na całej powierzchni siateczką pęknięć. Zmyła makijaż i ruszyła z powrotem do klasy. Kruszyński kończył właśnie suszyć głowy uczniom o wyjątkowo kiepskich stopniach.

– Z żadną inną klasą nie ma takich problemów. Zabierzcie się w końcu do nauki, jeżeli nie chcecie powtarzać roku. Chyba że wolicie skończyć jak Grzegorz i Michał.

Wzrok wszystkich powędrował ku siedzącym przy oknie bliźniakom, którzy nagle się uspokoili. Bracia byli o rok starsi od reszty i powtarzali drugą klasę. Na lekcjach zwykle bujali w obłokach bądź nagrywali pranki na TikToka, o czym wiedziała już cała szkoła, w tym nauczyciele.

– Mogłoby być lepiej, ale na razie nie zanosi się, żebyście mieli znowu kiblować. – Kruszyński zamknął dziennik i odłożył go na bok, po czym sięgnął po pomięty zeszyt z Iron-Manem na okładce. – No dobrze, przejdźmy teraz do przyjemniejszych tematów. Niedługo czeka nas wycieczka do muzeum w Krakowie i zależy mi, żebyście pojechali wszyscy. Przyda wam się to do matury, a poza tym…

Susan ziewnęła i oparła brodę na dłoni. Spojrzała na Sebastiana, który położył się na ławce i najwyraźniej odsypiał noc. Poczuła, że jej również zbiera się na sen.

– A teraz zanotujcie…

Stłumiony huk rozszedł się po klasie, wyrywając Susan z otępienia. Odwróciła głowę w kierunku okna, za którym zobaczyła szaleńczo trzepoczącego skrzydłami gołębia. Zwierzę wpadło pomiędzy kolce odstraszające i panicznie usiłowało się wydostać. Nagle wykrzywiło się w konwulsjach i znieruchomiało.

– O ja! Ktoś zamawiał coś z maka? – zażartował jeden z bliźniaków. Otworzył okno i wciągnął do środka martwego gołębia. – Świeżuteńki! Komu, komu?

– Natychmiast wyrzućcie ten zezwłok! – oburzył się Kruszyński. – Woźniakowie! Dopiero co was pochwaliłem. Nie każcie mi zmieniać notatki do waszych rodziców.

Jeden z bliźniaków się roześmiał, ale posłusznie wyrzucił zwierzę na zewnątrz.

– Wylądował z telemarkiem – zauważył z szerokim uśmiechem.

Kruszyński obrzucił chłopaka zgorszonym spojrzeniem, ale nie powiedział nic więcej. Zaczął za to dyktować terminy oddania dodatkowych prac i powtarzał zagadnienia na sprawdzian. Przez dłuższą chwilę panowała pełna skupienia cisza, którą ponownie przerwał hałas zza otwartego okna. Susan odwróciła głowę i wybałuszyła oczy.

Do wnętrza klasy zaglądał obszarpany kruk, a przed nim leżał ten sam martwy gołąb. Rozległ się pisk i uczniowie siedzący w rzędzie przy oknie zerwali się z miejsc, płosząc kruka.

– O nie – jęknęła Dominika, patrząc na pozostawione na parapecie wiotkie ciałko. – Zaraz się zerzygam…

– Oddajcie go. – Kruszyński zabrał ptaka bliźniakom, którzy już powyciągali telefony, żeby zrobić mu zdjęcia, i włożył go do reklamówki. – Macie umyć ręce – rozkazał, a sam popsikał sobie dłonie środkiem odkażającym.

Susan szturchnęła Sebastiana, który szybko wykorzystał chwilę zamieszania i utkwił wzrok w trzymanej pod ławką książce.

– Widziałam już tego kruka – stwierdziła z niepokojem. – Wyciągnęłam tę czaszkę z dołka, w którym grzebał, i wydaje mi się, że od tego czasu mnie prześladuje.

– Prześladuje? – W oczach Sebastiana zapłonęło nagłe zainteresowanie. – Tak jak w Ptakach Hitchcocka?

Susan rzuciła mu zdziwione spojrzenie.

– W czym?

– To taki stary horror – wyjaśnił, powoli prostując się na swoim miejscu. – Ptaki zaczęły atakować ludzi i bohaterowie filmu starają się przed nimi ukryć. Trochę drętwy, no ale to klasyka.

Susan pokiwała głową i westchnęła. Czyżby zaczynała mieć zwidy ze zmęczenia? Po raz ostatni wyjrzała za okno i zabębniła palcami o ławkę. Wydawało jej się, że słyszy odległe krakanie.

Jak tylko wrócę do domu, pomyślała, od razu idę się zdrzemnąć.

6

– O ja! Ten to zasuwa – rzucił Michał, patrząc za Sebastianem, który wystrzelił z ławki natychmiast po dzwonku obwieszczającym koniec ostatniej lekcji. – Dokąd tak poleciał?

Susan wzruszyła ramionami. Jej przyjaciel od dłuższego czasu zachowywał się dziwnie, ale nie chciała gnębić go pytaniami. Po śmierci taty przechodził trudny czas i widocznie miał swoje powody. Włożyła książki do plecaka i wyszła z resztą klasy na korytarz. Większość osób dojeżdżała z pobliskich miejscowości, więc grupowo skierowali się na dworzec. Kiedy dotarli na miejsce, Susan wyciągnęła telefon i napisała do Sebastiana: „Wszystko w porządku?”.

Znaczek przy wiadomości wskazywał, że nawet do niego nie dotarła. Dziewczyna odłożyła komórkę i przez chwilę przysłuchiwała się rozmowom znajomych, po czym zamknęła oczy i wystawiła twarz ku pierwszym w tym roku cieplejszym promieniom słońca. Nagle rozległ się pisk opon. Susan uniosła powieki dokładnie w chwili, gdy przejeżdżający autobus potrącił przebiegającego przez ulicę kota.

– O mój Boże! – jęknęła jedna z dziewczyn, odwracając wzrok. – On go rozjechał! Rozjechał go, nie mogę patrzeć…

– Biedny zwierzak…

– I tak, że próbował hamować…

Znajomi Susan komentowali cicho los kota, a ona sama patrzyła na niego ze współczuciem. Uniosła głowę, słysząc pokrakiwanie, tym razem jednak była to zwykła wrona, która czatowała na kawałki chleba rzucane przez czekających na transport.

– Jak myślicie, co mu strzeliło do głowy? – zagadnął Paweł, który jako pierwszy zbliżył się do martwego zwierzęcia.

– Może był przesądny? – zadrwiła jego siostra i zachichotała. – Zobaczył czarnego człowieka i pomyślał, że przyniesie mu pecha.

Po znajomych przeszedł stłumiony śmiech.

Susan nie zareagowała, chociaż aż ją skręcało, żeby rzucić jakąś ripostę. Wiktoria i Paweł, druga para bliźniąt w klasie, należeli do tych popularnych. Paweł był umięśnionym brunetem z wydatnym nosem i ciemniejszą cerą, u Wiktorii natomiast zwracały uwagę blond włosy, oczy barwy stali i skóra, która po kilku minutach na słońcu robiła się czerwona.

– A wiecie, co jeszcze jest czarne? – kontynuowała Wiktoria. – Msza, na której Susan go opierdzieli.

– Eee… to już było słabe. – Paweł się skrzywił.

– A czy ktoś cię pytał o zdanie? – obruszyła się dziewczyna. – We wszystko musisz się wtrącać i nic ci się nie podoba. Przestań żreć anaboliki, bo ci siadają na mózg, frajerze.

– Że co…

Pomiędzy rodzeństwem rozpętała się krótka, acz intensywna kłótnia i w końcu Wiktoria odeszła obrażona na drugi koniec przystanku, teatralnie przeglądając coś w telefonie. Susan jeszcze przez chwilę obserwowała Pawła, który śmiał się z resztą kolegów. Kłótnie pomiędzy nim a Wiktorią były na porządku dziennym, nikt więc nie przejął się tą pyskówką.

W końcu na przystanek podjechał bus jadący w stronę wioski Susan. Dziewczyna rzuciła zdawkowe „cześć”, wsiadła i zajęła zwyczajowe miejsce na samym końcu. Wyciągnęła telefon, by sprawdzić, czy Sebastian coś odpisał.

Dlaczego aż tak mu się spieszyło? Wpakował się w kłopoty? A może coś złego stało się jego mamie? Na odpowiedź będzie zapewne musiała poczekać do jutra.

Przykleiła nos do szyby i znudzonym wzrokiem obserwowała dryfujące nisko deszczowe chmury. Jeździła tym busem od pierwszego dnia w szkole i jedyne, co w tym czasie uległo zmianie, to ilość rdzy na karoserii. Po półgodzinie wjechał bez spowalniania na przeoraną koleinami drogę w Kunowie. W pewnym momencie zarzuciło nim tak mocno, że Susan uderzyła czołem o siedzenie przed sobą i osunęła się na podłogę. Pojazd zatrzymał się gwałtownie.

Dziewczyna chwyciła się za głowę, a kiedy upewniła się, że nie krwawi, rozejrzała się dookoła. Inni pasażerowie byli równie zdezorientowani i przestraszeni co ona. Siedzący przed nią chłopak niemrawo podnosił się z podłogi i szukał okularów. Parę osób przeklinało, ktoś przepychał się na przód busa. Jedna ze starszych kobiet krzyczała.

– Boże drogi! Noga! Moja noga…

– Niech ktoś zadzwoni na pogotowie.

– Kierowca żyje?

Susan podniosła się z ziemi. Ktoś pomógł jej się wy­pro­stować.

– Dobrze się czujesz? – usłyszała.

Skinęła niepewnie głową i wraz z resztą pasażerów ruszyła do wyjścia. Od razu zobaczyła, co się stało. Cała przednia szyba była spękana, a na masce leżał dogorywający już jeleń. Susan zakryła dłonią usta i ostrożnie wyszła na zewnątrz.

Rozmowy toczone na poboczu zlewały się w jeden niezrozumiały bełkot. Ludzie zapinali kurtki szargane przez porywy lodowatego wiatru i rozglądali się w oszołomieniu, to dziękując Bogu za ocalenie, to przeklinając całą sytuację. Ktoś dzwonił po karetkę, ktoś inny próbował się połączyć ze strażą pożarną. Kierowca siedział na trawie, przyciskając do głowy kawałek papieru kuchennego, który z każdą chwilą robił się coraz bardziej czerwony.

Kraaa! Kraaa! Kraaa!

Susan zamarła. Na dachu busa, tym razem w towarzystwie co najmniej dziesięciu mniejszych, siedział ogromny kruk z białym okiem. Skrzeczał donośnie, kierując dziób w jej stronę, jakby zabiegał o jej uwagę.

– Wszystko w porządku? – Susan poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Rudowłosa kobieta patrzyła na nią z troską.

– Nie… – jęknęła słabo i spojrzała kobiecie w oczy. – Zwariowałam…

– Spokojnie, zaraz przyjadą…

Susan nie miała zamiaru czekać. Wyrwała się i pobiegła przez pola, ignorując pierwsze zimne krople spadające jej na głowę. Pędziła tak długo, aż dźwięki z ulicy zupełnie nie ucichły. W jednej chwili zwaliła się na nią istna ściana deszczu.

– To tylko zbieg okoliczności – wysapała, nie zatrzymując się nawet na moment. Ulewa nieustannie przybierała na sile i jedyne, o czym dziewczyna myślała, to jak najszybszy powrót do domu. – Zbieg okoliczności, nic więcej…

Tak. To tylko pech. Zdarzenie losowe, dziwne, ale możliwe do wytłumaczenia dzięki statystyce i odrobinie zdrowego rozsądku. Czaszki zbierała, odkąd była dzieckiem, poza tym kilka razy potajemnie spędziła noc w swoim lasku, próbując wywoływać duchy. To wystarczyło, by zyskała pewność, że jedyne, co pozostaje na tym świecie po jakiejkolwiek istocie, to mięso i kości, które nie mogą zrobić krzywdy żyjącym. Kruków w tej okolicy zawsze było pełno, przejechane zwierzęta domowe widywała regularnie, a jelenie? To również nie pierwszy raz, kiedy jeleń wskoczył komuś przed maskę.

Zwykły pech! Pech, do diabła!

Najszczelniej jak mogła otuliła się połami kurtki i szczękając zębami, przyspieszyła kroku.

7

Do wypadku doszło znacznie dalej od jej domu, niż myślała. Gdy dotarła do celu, zupełnie przemoczona, wykończona i zziębnięta, zobaczyła stojące na podjeździe policyjne audi. Zawahała się, ale tylko na chwilę. Nacisnęła klamkę i weszła do przedpokoju.

W domu, oprócz dziadków, stało dwóch policjantów.

– Coś się stało? – zapytała z niepokojem.

– Dziecko drogie! – Babcia podbiegła do niej i uściskała ją, nie zważając na przesiąknięte wodą ubranie. – Jak my się martwiliśmy! Nic ci nie jest?

Susan stłumiła jęknięcie, gdy kurtka nieprzyjemnie przykleiła się jej do pleców, i z trudem wyrwała się z uścisku.

– Nie, nie, wszystko dobrze… Czy coś się stało?

– A stało się, stało – odezwał się dziadek. – Podobno był wypadek i uciekłaś. Prawda to?

Jeden z policjantów zamachał notesem.

– Dostaliśmy zawiadomienie, że po wypadku busa jedna z pasażerek, wyglądająca jak – odchrząknął – „czarnoskóra gotka w wieku szkolnym”, uciekła przez pola w bliżej nieokreślonym kierunku. – Podniósł wzrok znad kartki i utkwił go w Susan. – Zgaduję, że chodziło o ciebie?

Przestąpiła z nogi na nogę i pokiwała głową, czując narastające zażenowanie. Oto stała na środku przedpokoju w rosnącej kałuży wody i z bagnem w butach, przesłuchiwana przez policjantów. Już słyszała w głowie utyskiwania matki, wyobrażając sobie przy tym jej pełną zgorszenia minę.

No to mogę pożegnać się z nowymi słuchawkami, jęknęła w myślach.

– Dlaczego uciekłaś? – zapytał łagodnie dziadek. – Myślałem, że jesteś rozsądniejsza.

– Wystraszyłam się – odparła zgodnie z prawdą. – Poza tym nie wiedziałam, że muszę tam czekać.

– A jak się czujesz? Boli cię głowa albo coś innego? Może pojedziemy do szpitala, żeby mama mogła cię obejrzeć? – Babcia ponownie wzięła ją w objęcia.

– Nie! – zaprotestowała ostrzej, niż zamierzała. – Przecież nawet się nie poobijałam.

– I Bogu niech będą dzięki! – podsumowała staruszka i zwróciła się do mundurowych: – No, panowie milicjanty… to sprawa się chyba rozwiązała.

Policjant z notesem spojrzał na babcię w taki sposób, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko westchnął i schował długopis.

– Na to wygląda – oświadczył po chwili. – Mimo to zalecamy wizytę w szpitalu. Prześwietlenie czy chociażby kołnierz na pewno nie zaszkodzą. Zdarza się, że jakiś czas po wypadku dochodzi do wylewu albo krwotoku wewnętrznego. Ludzie umierają we śnie.

Susan poszarzała na tę myśl. Faktycznie uderzyła się w głowę, a ramię zaczynało jej nieprzyjemnie sztywnieć, ale nie zamierzała o tym wspominać. Nie miała ochoty ani na kilkugodzinne czekanie na przyjęcie na SOR, ani na spotkanie z pracującą tam matką, która zapewne nie wypuściłaby jej do domu, tylko zawiozła na badania do Krakowa.

– Na pewno się zgłoszę – odparła dla świętego spokoju i dodała: – Jeżeli tylko poczuję się gorzej.

Policjant spojrzał znacząco na dziadków i wzruszył ramionami.

– Czy mogę prosić o numer kontaktowy do opiekunów prawnych dziecka, w razie gdybyśmy chcieli z nimi porozmawiać?

– Oczywiście. – Babka sięgnęła po leżący na komodzie notesik, w którym zapisywała wszystkie numery telefonów.

– Proszę obserwować dziewczynę i w razie czego szybko reagować. – Mundurowy skinął głową na dziadka. – Życzę miłego dnia i na przyszłość prosimy nie uciekać w takich sytuacjach. Ułatwi nam to wszystkim życie.

Policjanci wyszli z domu i dziewczyna przez okno patrzyła, jak wsiadają do radiowozu. Samochód odpalił, ale koła buksowały w błotnistej mazi, w którą zmienił się podjazd. W końcu, bo dobrych kilkunastu sekundach, odjechali.

– Co tam się stało? – zainteresowała się babcia, chwytając Susan pod ramię, jakby ta miała się zaraz przewrócić. – Opowiadaj i zdejmij to natychmiast. Jesteś cała mokra!

– Nic takiego – odparła dziewczyna wymijająco. – Kierowca potrącił jelenia i wpadł do rowu.

– I zamiast poczekać na miejscu, to poleciałaś do domu przez pola? – Dziadek podniósł głos. – Spójrz tylko na siebie. Zawsze uważałem cię za mądrą dziewczynę, a tu próchno we łbie…

– Oj, Zbysiu. No już – rzuciła dobrotliwie babka. – To na pewno przez emocje.

– To niech się nauczy nad nimi panować. Jak będzie za każdym razem dawała się tak ponieść, to jeszcze gorszych głupot kiedyś narobi. Trzeba umieć zachować zimną krew, Zuziu. Pamiętaj, bo kiedyś napytasz sobie biedy.

Susan przygryzła wargę i pokiwała głową na znak, że rozumie. Zrobiło jej się nieprzyjemnie na myśl, że mogłaby rozczarować dziadka. Nie raz i nie dwa jako jedyny brał jej stronę.

– No już nie strasz dziewczyny – upomniała go babcia. – Chodź, Zuziu. Ugotowałam pierożków, to sobie podjesz.

– Dzięki, babciu, ale chyba nie jestem głodna.

Staruszka znów przyjrzała się jej badawczo.

– Na pewno nie trzeba jechać z tobą do szpitala?

– Na pewno, dzięki. – Wytrzymała pełne troski spojrzenie. – Jestem cała mokra, pójdę się przebrać.

Kiedy Susan znalazła się w końcu w swoim pokoju, cisnęła plecak w kąt i czym prędzej zrzuciła z siebie mokre ubrania. Nigdy nie spodziewała się, że człowiek może poczuć się tak błogo, mogąc w końcu założyć suchą koszulkę, legginsy, sweter i grube skarpety. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo jest zmęczona – jej powieki zdawały się cięższe niż sprawdziany Kruszyńskiego. Westchnęła i ciągle jeszcze drżąc, usiadła przed biurkiem, na którym – całe szczęście! – czekała na nią znaleziona poprzedniego dnia czaszka.

Znów obejrzała ją dokładnie, przypatrzyła się wyrytym w niej symbolom. Nigdzie nie dostrzegła napisu świadczącego, że zrobiono ją w Chinach, ani śladów po odlaniu w formie. Jeżeli ktoś wykonał ją ręcznie, musiał być istnym mistrzem w swoim rzemiośle.

Zerknęła na telefon. Sebastian wciąż nie odczytał wiadomości. Z kim jeszcze mogłaby się skontaktować? Zapytać na forach? Ludzie w sieci zapewne stwierdziliby, że to dzieło ludzkich rąk. Pokazać któremuś z pracowników muzeum, do którego się wybierają? Wtedy ktoś mógłby przywłaszczyć sobie jej znalezisko. Czy archeologowie mieli swoje discordy albo grupy na Facebooku? A może lepiej poczekać na opinię Sebastiana?

Spojrzała w puste oczodoły czaszki i nagle poczuła, że kręci jej się w głowie, jakby ktoś uderzył ją pałką w potylicę. Spanikowała, ale nie była w stanie walczyć z otumanieniem.

– Ojej – stęknęła, osuwając się z krzesła na dywan i zupełnie wiotczejąc, straciła przytomność.

8

Susan otworzyła oczy i natychmiast zrozumiała, że znowu utknęła we śnie. Tak samo jak poprzednio, znajdowała się w centrum kręgu czaszek, tym razem jednak niebo jaśniało niczym przed wschodem słońca.

Otaczały ją dziwne, poskręcane sosny i strzeliste, monstrualne dęby, każdy o pniu, którego nie objęłoby nawet dziesięć osób. Las sprawiał wrażenie pozbawionego życia, jedynie gdzieś z daleka dobiegało posępne krakanie.

– To sen – wybełkotała, podnosząc się z kolan. – To tylko głupi sen.

Zostawiła za sobą przerwany krąg czaszek i wbiegła pomiędzy drzewa, byle jak najdalej od tego przeklętego krakania. Z każdą chwilą mgła gęstniała i gdy Susan stanęła na skraju lasu, nie mogła w niej dostrzec niczego dalej niż na wyciągnięcie dłoni.

Z mgłą było coś nie tak. Wirowała i owijała się wokół palców, jakby próbowała chwycić dłoń dziewczyny. Susan zrobiła krok do tyłu, niepewna, czy chce iść dalej.

– Nie wchodź we mgłę!

Wzdrygnęła się. Znała ten skrzekliwy głos. Utkwiła wzrok w mlecznych oparach. Nie wiedziała, co ją tam czeka, ale z pewnością nic gorszego od tego, czego doświadczyła w lesie.

– Tam kończy się ma domena! Nie będę mogła cię dosięg­nąć!

Dobrze wiedzieć, przemknęło Susan przez myśl. Chwilę później biegła po zamarzniętej ziemi, zostawiając za sobą las i pokrzykujące przeraźliwie kruki. Wkrótce dźwięki przycichły, jakby przykryte wieloma warstwami kołdry, i w końcu Susan została jedynie z odgłosami własnych kroków i oddechu.

Spowolniła. Szła naprzód, jak jej się zdawało, w jednym kierunku, ale nie była tego do końca pewna – wciąż nie mogła niczego dostrzec w białej zawiesinie. Tułała się tak przez, jak oceniała, co najmniej godzinę, nie natrafiła jednak na nic poza coraz gęstszą mgłą.

– Hej, hej! – wołała co jakiś czas, ale nie odpowiadało jej nawet echo. Zrezygnowana, zatrzymała się i oparła dłonie na kolanach. – Co ja tu robię? – Spróbowała podrapać się po nosie, lecz natrafiła na kościaną wypukłość. – A, no tak. Obudziłam się w lesie i uciekłam przed krukami.

Zmarszczyła czoło. Nie potrafiła przypomnieć sobie dokładnie, co było wcześniej.

– Miałam wypadek! – Dreszcz przeszył ją całą, aż do stóp. – Miałam wypadek samochodowy i umarłam!

Rozejrzała się po raz nie wiedzieć który. Czy tak wyglądały zaświaty? Lasek, czarne ptaszyska i ocean mgły? A może leżała w szpitalu, pogrążona w śpiączce? Kiedy była mała, usłyszała w telewizji historię dziewczyny, która obudziła się ze śpiączki dopiero po kilku latach. Podobno wydawało jej się przez ten czas, że unosi się pod ­powierzchnią wody, otoczona przez inne osoby pogrążone w półśnie.

– Chwila… – Zastanowiła się. – Miałam wypadek, tak, ale go przeżyłam i pobiegłam do domu. Przyjechała nawet w mojej sprawie policja. Potem poszłam do siebie, siadłam przed komputerem i…

Zemdlała. To była ostatnia rzecz, jaką pamiętała. Przyglądała się czaszce, a później zemdlała i pewnie w tej właśnie chwili umierała na swoim dywanie!

Coś zimnego przesunęło się jej po plecach. Susan zerwała się do biegu, nie oglądając się za siebie. Kiedy w końcu odważyła się odwrócić, nie dostrzegła niczego poza kłębami sunącej w jednostajnym tempie mgły.

– Do diaska, Zuza! Weź się w garść! – skarciła się. – Jeżeli możesz myśleć, to znaczy, że żyjesz i pewnie tylko śpisz. A skoro jesteś we śnie, to możesz się obudzić.

Uszczypnęła się kilkakrotnie w przedramię, a gdy to nie pomogło, z rosnącą paniką zaczęła walić pięścią o udo, aż zesztywniała jej noga. Jej wzrok padł na kij leżący u jej stóp. Obejrzała go z kilku stron i wzruszyła ramionami.

– W sumie co mi szkodzi?

Rozległo się głuche stuknięcie, po nim drugie i trzecie. Jęknęła, gdy ostry ból rozszedł się po jej czaszce, ale nie przestała. Zacisnęła zęby i zamachnęła się jeszcze mocniej.

Za wszelką cenę musiała się obudzić.

– Czy długo zamierzasz tak robić?

Susan struchlała, gotowa rzucić się do ucieczki. Obróciła się w stronę stojącej obok postaci i odetchnęła, gdy okazało się, że nie jest to ani kobieta-kruk, ani chcący ją zaciągnąć do piekła diabeł. Obok niej stał chłopak, najpewniej w jej wieku, co wywnioskowała z jego postury i głosu. Na jego twarzy również znajdowała się maska, była jednak mniejsza od kruczej i bardziej…

No właśnie, jaka? Susan nie umiała określić, co dokładnie widzi. Maska co jakiś czas zmieniała kształt, z rzadka ukazując wąską szczelinę, która przebiegała na ukos od czoła aż do kości policzkowej po lewej stronie twarzy.

– Zgubiłaś się? – zapytał nieznajomy. – Ja także. Sowa często się gubi – dodał ze smutkiem. – Czy zechcesz mu towarzyszyć w jego tułaczce?

– Bardzo bym chciała, ale… tak naprawdę to szukam sposobu, żeby opuścić to miejsce.

Chłopak poruszył głową i skinął dłonią na Susan.

– Sowa zna sposób. Chodź za nim.

Nie zaprotestowała. Nie wiedziała, czy może zaufać nieznajomemu, ale gdy tylko jego sylwetka zaczęła rozpływać się we mgle, nie miała wątpliwości, że woli pójść z nim niż zostać samej na tym zasnutym mgłą pustkowiu.

– Jak się nazywasz? – zagadnęła.

Nieznajomy podrapał się po głowie i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Susan nie była pewna, czy jej nie usłyszał, czy postanowił zignorować. Już miała ponowić pytanie, kiedy padła pełna niepewności odpowiedź:

– Sowa zwie się… Sowa…

– Sowa? Przecież to nie jest prawdziwe imię.

– Nie? – Chłopak zatrzymał się gwałtownie. Jego zdziwienie niemal doprowadziło Susan do śmiechu, który natychmiast przeszedł w niepokój, gdy w pęknięciu maski zadrżał pojedynczy punkt światła. – Możliwe, że masz rację – zgodził się – ale Sowa nie pamięta innego.

– A jak się tu znalazłeś? – Nie dawała za wygraną. – Skąd jesteś? Jak stąd wyjść i dokąd w ogóle idziemy?

– Aby być w pełni szczerym, Sowa musi przyznać, że nie ma co do tego pewności. Na swoją obronę powie tylko, że tutaj niczego nie można być pewnym. Nieznajoma powiedziała Sowie, że chciała odejść „stamtąd”, więc Sowa zabrał ją „tutaj”.

– Nieznajoma? – Susan usiadła na ziemi, czując dziwną pustkę w głowie. – Ach… to ja…

Coś tu nie grało. Pamiętała, że znalazła się w lesie i szła przez mgłę. Uciekała przed czymś, ale nie była pewna, przed czym. Później spotkała Sowę, który z jakiegoś powodu wydał jej się starym znajomym, chociaż jednocześnie nic o nim nie wiedziała. Jak długo szli przez mgłę?

– Susan…

– O co chodzi? – Powiodła spojrzeniem w miejsce, w którym stał chłopak, nie dostrzegła jednak nic poza wiru­jącymi kłębami mgły. Krzyknęła, rozglądając się w oszołomieniu. – Sowo? Sowo!!!

– Susan… Musisz wyjść z mgły…

Znała ten skrzekliwy głos. Na nowo ogarnęło ją przerażenie. Zaczęła biec poprzez gęste opary, a wokół niej zapadał coraz głębszy mrok. Mgła kłębiła się niczym rwana przez wiatr, chociaż powietrze wydawało się nieporuszone, wręcz ciężkie, zatęchłe. Wkrótce dziewczyna przestała cokolwiek widzieć, lecz biegła dalej, na oślep.

– Susan, obudź się!

Zatrzymała się zdezorientowana. Ziemia pod jej stopami zdawała się coraz mniej rzeczywista. Dziewczyna czuła, że się w niej zapada, ale… nie była pewna, czy to źle. Nie była też pewna, co tu robi ani dlaczego przed chwilą biegła. Na pewno biegła z kimś, choć teraz była sama.

– Jak on się nazywał? – zapytała samą siebie, ignorując natarczywe pokrakiwanie tuż nad głową. Po chwili zrozumiała, że nie potrafi przypomnieć sobie nawet własnego imienia.

Ale czy kiedykolwiek je miała?

– Musisz się obudzić!

Usiadła na ziemi. Zapadała się w niej coraz głębiej i głębiej. We mgle, tuż przy jej twarzy, przesunęło się coś ogromnego, lecz nie zwróciła na to uwagi. Spojrzała na swoje dłonie, które stały się przezroczyste, widziała przez nie własne kości. Ten widok nieco ją uspokoił. W dłoni przecież powinny być kości, prawda?

Mijał czas. Z ziemi wystawała już tylko jej głowa. To również zdało jej się zupełnie normalne – nigdzie się przecież nie wybierała, a w zasadzie była tu zawsze.

Naraz coś spadło na nią z góry. Czarny ptak o białym oku skakał wokół niej, drąc się niemiłosiernie. Wskoczył jej na głowę i zaczął uderzać dziobem o twarz, drąc pazurami po kościanej masce, szarpiąc i skrzecząc głosem przypominającym ludzki. Zaśmiała się, bezmyślnie, głupawo.

Przestawała pojmować, co się z nią dzieje. Nie rozumiała, gdzie ani kim jest.

Stuk… Stuk… Stuk…

Co to w ogóle znaczy: być?

Stuk… Stuk…

Stuk…

Czy ona też kiedyś „była”?

Stuk…

Stuk…

Nim zupełnie zapadła się w ziemię, kruk dopiął swego. Maska opadła jej z twarzy i…

STUK!

9

Rzeczywistość uderzyła w nią niczym lawina. Susan czuła wszystko, widziała wszystko i słyszała wszystko w jednym momencie. Świadomość, że istnieje, wdzierała się przez skórę, drażniła nerwy, przyprawiała o mdłości. Dziewczyna zachłysnęła się gorącym powietrzem, które napełniło jej płuca. Łomot serca, szum krwi w uszach, a później…

Zapadła głucha cisza.