Szepty Mokoszy - Sylwia Błach, Wojciech Chmielarz, Natalia Dziadura, Agata Kasiak, Marta Krajewska, Magdalena Krauze, Martyna Ludwig, Marcin Bartosz Łukasiewicz, Aleksandra Maciejowska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Franciszek M. Piątkowski, E. Raj, Katarzyna Wierzbicka, Karolina Żuk-Wieczorkiewicz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Mokosz to bogini sprawiedliwa, ale surowa. Czy odważysz się podążyć za jej szeptem?

Bogini Mokosz to opiekunka ziemi, płodności, owiec i kobiet. Jej szept może popchnąć do miłości. Czternaścioro autorek i autorów postanowiło w słowiańskim stylu opowiedzieć o różnych odcieniach uczucia burzącego w żyłach krew. Oprócz miłości znajdziecie tu też nutę wzruszenia, dreszcz emocji i chwile śmiechu.

Autorzy opowiadań zawartych w antologii: Sylwia Błach, Wojciech Chmielarz, Natalia Dziadura, Agata Kasiak, Marta Krajewska, Magdalena Krauze, Martyna Ludwig, Marcin Bartosz Łukasiewicz, Aleksandra Maciejowska, Katarzyna Berenika Miszczuk, Franciszek M. Piątkowski, E. Raj, Katarzyna Wierzbicka, Karolina Żuk-Wieczorkiewicz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 638

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Katarzyna Dmoch

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Sylwia Błach – rocznik 1991. Pisarka (groza, thriller, horror), dziennikarka, programistka. Zadebiutowała zbiorem opowiadań Strach w 2010 roku. Dwa lata później wydała pierwszą powieść Bo śmierć to dopiero początek, a w 2015 roku – kolejny zbiór opowiadań Trzy lata strachu. W 2017 roku ukazały się jej druga powieść Syndrom Riddocha. Tom pierwszy. Lepszego świata nie będzie oraz leksykon stworzeń fantastycznych dla dzieci Wampiry, potwory, upiory iinne nieziemskie stwory. Autorka ma na swoim koncie również thriller psychologiczny Pokój krwi (2024) oraz liczne opowiadania tłumaczone na język czeski.

Wybrana jedną z ambasadorek DigitalEU Komisji Europejskiej, jedną z 22 kobiet, które warto śledzić w 2022 roku według magazynu „Forbes”, i jedną ze 100 najbardziej inspirujących osób z niepełnosprawnością w Polsce według magazynu „Integracja”. Prowadzi profil na Instagramie poświęcony literaturze, technologiom, podróżom i życiu na wózku inwalidzkim.

www.sylwiablach.pl, www.instagram.com/sylwia.blach.vamppiv, www.facebook.com/blach.sylwia

 

Został po nim złocisty pył. Przesypywałam między palcami okruchy drobne niczym piach, lecz błyszczące jak najdroższy kruszec. Chciałam zwariować, przyznać sama przed sobą, że postradałam zmysły, ale wciąż czułam jego usta na swoich. I nienawidziłam siebie za to, że nie odważyłam się wyznać, jak bardzo go kocham. Powiedzieć słów, które niczym cierń zostaną w moim sercu na zawsze. Może by go wyrwał?

Kierowana żalem, miłością albo jednym i drugim, zamachnęłam się i odrzuciłam pył. Patrzyłam, jak złoty piasek tańczy w ramionach wiatru. Powiew poniósł go nad czarną, spaloną ziemią. Był piękny, gdy znikał.

Owinęłam się szczelniej szalem, naciągnęłam kaptur. Na niebie od lat nie pojawiła się żadna gwiazda, a o księżycu czytałam jedynie w starych księgach. Noc była mroczna. Chmury wisiały nisko, otaczały planetę niczym wody płodowe niemowlę. Z tym że nam nie były pisane światło, poród ani nowe życie, tylko powolne gnicie w ciemności…

Tak myślałam kilka miesięcy temu. Ale żebyście zrozumieli to, co stało się później, muszę opowiedzieć, jak to się zaczęło. Choć Hitchcock dziesiątki lat temu powiedział, że najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie, to mój złoty pył zasługuje na chronologię.

Tak, wiem, że złamałam wtedy prawo. Ale ostatni raz proszę, pozwólcie mi opowiedzieć tę historię od początku. I pokazać, jak piękne rzeczy dostaliśmy w prezencie od niego.

Znaleźliśmy go na początku zimy. Gdy czarny puch padał z nieba, a my kopaliśmy kolejny dół, stopniowo tracąc nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze trafimy na ślady dawnych cywilizacji, Janek albo Alex krzyknął, że coś ma. Kolejny elektroniczny rupieć, pomyślałam, nieśpiesznie idąc w kierunku wskazanym przez wyciągniętą rękę pracownika.

To nie była elektronika.

Zawinięty w szmaty, wyglądał jak ofiara wojny spoczywająca w masowym grobie, ale gdy szczypcami mozolnie ściągaliśmy z niego kolejne warstwy, docierało do nas, jak ważnym jest okazem. Jego złote pukle były zebrane w drobny warkocz, zdobiący głowę wianek wyglądał, jakby zapleciono go zaledwie godzinę temu. Choć było to niemożliwe, do naszych nozdrzy wdarł się zapach świeżych kwiatów. Pierwszy raz dotknęłam płatków, które do tej pory mogłam podziwiać tylko na obrazach zdobiących galerie. Przeszedł mnie rozkoszny dreszcz, gdy poczułam ich miękkość. W tej jednej chwili zrozumiałam, czemu w starych księgach mężczyźni pisali o kobiecych kwiatach między nogami.

Nasz okaz miał promienną cerę i zamknięte, spokojne oczy. Odziany w białe szaty, obwieszony drobną złotą biżuterią, wyglądał jak ktoś z obcego świata. I w jakiś sposób był z innej rzeczywistości – datowanie radiowęglowe wykazało, że ma ponad dwa tysiące lat. Urodził się na długo przed tym, jak trzecia wojna prawie zmiotła ludzkość, a Księżyc rozpadł się na kawałki. Żył w czasach, w których Ziemia była błękitno-zieloną planetą, nie zaś ogromną czarną kulą. I jego spokojna twarz jaśniała tym pięknem, które widywał na co dzień.

Po naradzie zamknęliśmy go w Becie 350. Przypominała kapsuły, w których regenerowaliśmy nasze zmęczone ciała po dniu pracy, lecz ściany miała wykonane ze szkła, a skomplikowana aparatura nieustannie pobierała próbki, badała, analizowała. Rozumieliśmy wagę naszego odkrycia, ale nie mieliśmy żadnego pomysłu, co robić dalej. Choć wiedzieliśmy, że jest martwy – niemożliwe, by człowiek przeżył tyle czasu pod ziemią! – baliśmy się go uszkodzić. Podskórnie czuliśmy, że możemy mu zadać ból, i ta idiotyczna myśl blokowała nas przed dalszymi działaniami.

Zostawiliśmy go nagiego w szklanej trumnie, zdanego na łaskę sztucznej inteligencji. Ona nie miała skrupułów, by przeprowadzać kolejne testy.

Przychodziłam do niego codziennie. Wsłuchiwałam się w szum i równomierne pikanie maszyny. Czasem zdawało mi się, że słyszę bicie jego serca, ale były to tylko mrzonki. W mroku codzienności każde z nas doświadczało urojeń.

Patrzyłam na jego cudownie regularne rysy i usta o perfekcyjnym wykroju. Zazdrościłam mu promiennej skóry, jakiej nie miała żadna z nas, istot urodzonych w świecie bez słońca. Z tęsknotą przyglądałam się kwiatom, które nie więdły, i – wstyd się przyznać! – zachwycałam jego potężnym przyrodzeniem. Rzadko uprawiam seks, nuży mnie i wywołuje lęk. Nie chcę potomstwa, bo po co płodzić dzieci w smutnym świecie? A jednak nagość nieznajomego budziła we mnie zupełnie nowe emocje. Dlatego skrywałam się z nim w jednym pokoju i marzyłam o innym życiu. Obrazy w mojej głowie były wyraźniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Biegłam po łące, czułam łaskotanie trawy pod stopami i powiew wiatru we włosach. Ciepłe promienie ogrzewały moją skórę i wszystko wydawało się tak naturalne jak to, że kiedyś co rano wschodziło słońce. W oddali widziałam wioskę, dolatywał mnie śpiew. Powietrze pachniało jałowcem, a zza chat wyłaniała się wstążka białego dymu.

Łąka była usiana kwiatami – błękitne i różowe płatki rozchylały się do mnie w uśmiechu. Gdzieś szczekał pies, w jego głosie słyszałam radość.

Widziałam ptaki krążące nad naszymi głowami i pisklaki, które dopiero próbowały wzbić się do lotu. Były zachwycające!

Mężczyzna biegnący obok chwycił mnie za dłoń i popchnął na trawę. Przewróciłam się, śmiejąc, przygniotło mnie gorące ciało. On również śmiał się, gdy z początku niepewnie, a z każdą chwilą coraz bardziej natarczywie całował mnie w usta. Pocałunkami obsypywał moją twarz i moje piersi, a ja nie mogłam przestać się śmiać, gdy jednocześnie łaskotał mnie i sprawiał mi rozkosz.

Ptak zawtórował mojemu krzykowi, gdy mężczyzna złapał mnie za biodra i obrócił na brzuch. Zanurzyłam twarz w trawie, wbiłam paznokcie w wilgotną ziemię, wygięłam się w łuk. Pomyślałam, że musimy być piękni, nadzy i rozpaleni na zielonej łące.

Czułam jego oddech na karku i wilgoć w swoim kwiecie, gdy szeptał mi to jedno słowo: „Jaryło” i zapładniał mnie tak, jak rolnik zapładnia ziemię. Z szacunkiem.

Oddałam się ekstazie.

Obudziłam się z cichym krzykiem. Pulsowałam przyjemnością. Z trudem uniosłam powieki, pod którymi błyszczały białe plamy. Wijąc się na fotelu, wbijałam w niego paznokcie. Nie panowałam nad oddechem, serce chciało wyskoczyć mi z piersi, biust wydawał się tak nabrzmiały, jakby zaraz miał rozerwać bluzkę. Dyszałam. Spódnica kleiła się do zimnej tapicerki, a on stał niewzruszony w Becie, gdy pierwszy raz dochodziłam. I to było najpiękniejsze doświadczenie w moim życiu.

– Jaryło – wyszeptałam, czując ostatni skurcz ekstazy.

Opadłam z sił jak po całym dniu na wykopaliskach, ale pod powiekami nie miałam obrazu skamielin i kości, tylko jego roześmianą twarz.

Niewielkie pomieszczenie zwykle mnie przytłaczało. Nazywaliśmy je biblioteką, choć nie miało półek uginających się od książek. Był tu tylko – i aż – komputer. Drzemałam przy nim, czekając na wyniki.

Algorytm nie znalazł wiele. Nasza baza była spora, ale nie tak duża jak księgozbiory bibliotek, które widywałam na zdjęciach. Dowiedziałam się, że Jaryło to imię jednego ze słowiańskich bóstw. Krótka notka w encyklopedii głosiła, że odpowiada za płodność i witalność, rodzi się wraz z nadejściem wiosny i obsiewa pola swoim nasieniem. To bardzo pasowało do sceny, którą ujrzałam kilka godzin temu. Wyśniłam, poprawiłam się w myślach.

– Sprawdzasz znaczenie snu. Co z tobą nie tak? – Ziewnęłam zmęczona.

Wiedziałam, co jest nie tak: nigdy wcześniej nie słyszałam tego imienia. Mój racjonalny umysł próbował doszukać się logicznego wyjaśnienia, ale ono po prostu nie istniało.

Dni przemijały. Czas dzieliłam między wykopaliska, laboratorium roślinne i towarzyszenie Jaryle. Nazywałam go tym imieniem, było tak samo dobre jak każde inne. Zwierzałam mu się z naszych niepowodzeń – od lat nie mogliśmy wyhodować żadnej roślinności. Siadałam w głębokim fotelu naprzeciwko nagiego mężczyzny i opowiadałam mu o swoich frustracjach i lękach. Słuchał niewzruszony. Czy gdyby mógł, otarłby moje łzy? Chciałam w to wierzyć.

Przenieśliśmy go do niewielkiej sali muzealnej. Komputer już dawno temu potwierdził, że obiekt jest martwy, pobrał próbki i uznał procedurę badawczą za zakończoną.

Nie umiałam nic poradzić na fascynację, jaką we mnie budził – i szczerze mówiąc, nie chciałam nic zmieniać. Innych mieszkańców Ośrodka Badawczego 32 niepokoił. Muzeum, zawsze unikane przez znudzonych badaczy – w końcu co za frajda patrzeć na rzeczy, które samemu się wykopało, a które przypominają, że życie kiedyś było lepsze? – teraz zdawało się wręcz opuszczone. Coraz częściej na zebraniach pojawiały się głosy, że powinniśmy odesłać obiekt do Centrali. Strasznie się wtedy denerwowałam. Ciągle twierdziłam, że chcę rozwikłać zagadkę i dlatego spędzam całe dnie wpatrzona w spokojną twarz. Prawda jednak była taka, że się zakochiwałam. Jaryło miał w sobie więcej witalności niż wszyscy znani mi żyjący mężczyźni.

Dotykałam się, gdy nikt nie patrzył, marząc, że znów ześle na mnie niezwykłą wizję. Pieściłam swój kwiat coraz odważniej, zsuwałam bieliznę i rozkładałam nogi przed martwym mężczyzną. Traciłam kontrolę, nie obchodziło mnie, że ktoś mógłby wejść i mnie zobaczyć. Liczyło się tylko spełnienie, ekstaza, którą dzięki niemu odkryłam.

Zmęczona zasypiałam i za każdym razem śniłam ten sam sen. Pole, śpiew, zapach jałowca, nieskończona przyjemność.

Zagryzałam usta, by nie krzyczeć, i przeczuwałam, że wkrótce coś ulegnie zmianie.

To był pierwszy dzień wiosny. Pamiętam, bo właśnie wtedy jeden z naszych bardziej obiecujących projektów – próba wyhodowania żyta – zakończył się fiaskiem. Patrzyłam na zwiędłe, sine kłosy i pozwalałam łzom spływać po policzkach. W napadzie złości nawrzeszczałam na jednego z laborantów, Marka. Nie było to profesjonalne i nie pamiętam słów, jakie do niego skierowałam. Jestem jednak pewna, że niesprawiedliwie go zraniłam, bo żadne z nas nie było winne życia na świecie, na którym wszystko umiera. Tylko my i karaluchy walczyliśmy o przetrwanie.

Wybiegłam z laboratorium. Nikt mnie nie gonił, bo i po co? Pchnęłam masywne drzwi i wkroczyłam do krainy przeszłości. Mijałam muzealne gabloty, patrzyłam na odkopane śmieci, wyeksponowane, jakby były najdroższe na świecie. Powietrze pachniało historią, uwielbiałam ten zapach: wiekowych rzeczy i ich właścicieli, serc, które oddali tym drobiazgom, poświęconego im czasu.

Uspokajałam się. Zrobiłam jeszcze kilka kroków, minęłam stare gry planszowe, których zasady próbowałam rozszyfrować w chwilach znudzenia, i bardziej poczułam, niż dostrzegłam, że coś się zmieniło.

W pokoju pachniało kwiatami. Rozejrzałam się, choć już wiedziałam. W głębokim wiśniowym fotelu, tam gdzie spędzałam długie godziny zanurzona w erotycznych fantazjach, siedział teraz Jaryło i przyglądał mi się z zainteresowaniem. Jego oczy były błękitne i ten kolor przypomniał mi niebo, pod którym kochaliśmy się w moich snach. Zmiękły mi nogi.

– Sława – powiedział. Głos miał łagodny, cichy, jednocześnie mocny.

Moja zaskoczona mina wywołała uśmiech na jego promiennej twarzy.

– Tak się witamy. Mów mi Jaryło. Gdzie jestem? Co to za czasy? – zasypywał mnie pytaniami, a ja nie mogłam oderwać wzroku od jego spojrzenia. Żywego spojrzenia.

Nagle dotarło do mnie wiele kwestii jednocześnie. Jakby w mojej głowie otworzyła się szuflada z danymi i jakbym, chcąc ją jak najszybciej przeszukać, niefortunnie rozsypała wszystkie kartki.

Jestem sama z mężczyzną.

Zaledwie kilka godzin temu byłam przekonana, że ów mężczyzna nie żyje.

On mówi i zna mój język.

Przedstawił się imieniem, którym go nazwałam.

Wiedziałam, że powinnam się bać, ale nie potrafiłam. Nie jego.

Czy ja…

– Nie, nie śnisz. – Uprzedził moje pytanie, jakby we mnie czytał.

– To co się dzieje? – Dotarł do mnie idiotyzm tak sformułowanego pytania. Nie umiałam zebrać myśli.

– To tylko wiosna! – Roześmiał się, wstał, ukłonił.

Wydawał mi się tak uroczy i delikatny, choć przecież znałam na pamięć kształt jego ciała, godzinami podziwiałam wszystkie mięśnie i duże dłonie, którymi mógłby…

Pomyślałam: krzywdzić, ale oczami wyobraźni ujrzałam, jak te wielkie dłonie lądują na moich piersiach, ugniatają je niczym ciasto na chleb, pieszczą sutki. Westchnęłam, a jego śmiech mnie oprzytomnił. Stał tam, przy fotelu, w bezruchu. Wizja zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

Zrobiłam kilka kroków w jego stronę, jakbym się bała, że iluzja pryśnie. W końcu zebrałam się w sobie i podeszłam uścisnąć mu dłoń.

– Doktor Anna Marz. Jestem odpowiedzialna za tę jednostkę badawczą. To ja cię znalazłam.

– Miło mi cię poznać, Marz Anno.

Uściskał mnie. Tak po prostu, bez zbędnych słów chwycił mnie w ramiona. To trwało chwilę, ale właśnie wtedy mój świat się zatrzymał. Zrozumiałam, że przepadłam. Pierwszy raz czułam coś takiego. W książkach tak opisywali miłość, lecz nic nie wiedziałam o tym uczuciu i nie byłam pewna, czy prawidłowo je rozpoznaję.

Drżąc z lęku, przylgnęłam do niego całym ciałem. Uniósł moją twarz i mnie pocałował. Delikatnie. Czule. W tamtej chwili to wydawało się tak naturalne i normalne, że bez namysłu oddałam mu pocałunek.

Musiałam to zrobić: zwołałam zebranie. Marzyłam, by Jaryło został moją tajemnicą, ale postanowiłam uprzedzić niewygodne pytania. Plątałam się w swojej wersji zdarzeń, próbowałam naprędce wymyślić, jak go ożywiłam, i uzasadnić kontynuację badań. Przede wszystkim jednak tłumaczyłam pokracznie, dlaczego muszę go mieć wyłącznie dla siebie. Chyba tylko moja pozycja społeczna powstrzymała złośliwe komentarze. Zachowywałam się jak spłoszona nastolatka. Wiedziałam, że sielanka nie potrwa długo – miesiąc, może kilka. Nikt nie chciał kłamać i ukrywać obiektu, który powinien natychmiastowo trafić do Centrali.

Byłam jedyna.

Byłam zakochana.

Spędzaliśmy razem każdą chwilę. Dziwił się, że żyjemy pod dachem, dopóki nie pokazałam mu zniszczonej ziemi za oknem. Patrzył długo i ze smutkiem, a mnie krajało się serce na widok łez spływających po jego twarzy.

Opowiadałam mu o naszym świecie, a on mi o swoim życiu. Mówił, że jest bogiem.

– Takim jak w starych mitach i legendach? – Śmiałam się, a on odpowiadał, jakby tłumaczył krnąbrnemu dziecku:

– Dokładnie takim.

Mówił o dawnych czasach, o ludziach, którzy w niego wierzyli. O tym, że wzywali go co roku na wiosnę, on zaś przybywał na białym koniu, by uczynić ziemię żyzną.

Gdy mnie całował, widziałam to wszystko. Leżeliśmy na czarnej ziemi – zawsze chciał się kochać pod gołym niebem – a wtedy w mojej głowie pojawiały się obrazy. Kobiety w wiankach, pląsające wokół ogniska. Palenie kukły i wrzucanie jej do wody. Białe suknie tańczące na wietrze, jasne włosy i śmiali kochankowie, którzy swoją miłością użyźniają pole. Słyszałam tętent kopyt i podziwiałam smukłą sylwetkę Jaryły krążącego między wyznawcami. Nie zwracali na niego uwagi, choć każdy, kogo omiótł wzrokiem, zaczynał wić się z ekstazy.

Ten widok orgii doprowadzał mnie do szaleństwa. Wskakiwałam na kochanka i ujeżdżałam go jak dzikuska, rytmicznie poruszając biodrami na jego potężnym członku. Patrzyłam, jak przymyka oczy i zaciska dłonie na moich piersiach, a wtedy przyśpieszałam. Ziemia wokół nas wirowała, popiół unosił się od naszych ruchów i oddechów, osiadał na białych ciałach. W cieniu chmur wydawaliśmy się bezbarwni, tylko mój kwiat płonął żywą czerwienią, gdy jego biodra raz po raz spotykały się z moimi.

Któregoś wieczoru, całując mnie, ukazał mi mityczny kwiat paproci. Był niewielki, bladoniebieski i miał w sobie coś magicznego. Coś, co rozbudzało ludzi stłoczonych wokół ognia. Pieszczących swoje ciała w blasku płomieni i kąpiących się nago w jeziorze. Wtedy spytałam:

– Kim tak naprawdę jesteś?

– Już ci mówiłem, jestem bogiem. Kiedyś sobie wszystko przypomnisz. Wiara naszych przodków jest w nas.

– Co masz na myśli?

– Nie znikamy, nie umieramy. Przyjmujemy tylko kolejne wcielenia. Któregoś dnia zobaczysz te wszystkie piękne chwile, ale mnie już przy tobie nie będzie. Sama nauczysz się wędrować w czasie.

Nie umiałam się kłócić, gdy zamykał mi usta gorącym pocałunkiem i zaraz skrywał twarz między moimi nogami. Im więcej widziałam, tym więcej pragnęłam. Rozpalał mnie obrazami i doprowadzał do ekstazy. Opowiadał historie o życiu w zgodzie z przyrodą, po czym pchał mnie na gołą ziemię, by smakować mój kwiat. I zawsze gdy szczytował, szeptał:

– Marz Anno… Marz Anno…

Nawet najpiękniejsze chwile nie mogą jednak trwać wiecznie.

Powiedzieli, że straciłam kontrolę. Oczywiście, że mieli rację! Nikt nie jest w stanie kontrolować uczuć tak potężnych jak miłość i pożądanie. Każdą sekundę poświęcałam jemu. Dzień wcześniej szeptał, że mnie kocha, właśnie taką, jaka jestem. Inną, zagubioną, piękną. Obracałam w głowie ten komplement, gdy koledzy z pracy głosowali, co należy zrobić. Byli jednomyślni: odsuwają mnie od badań. Z początku się ucieszyłam, że będę miała więcej czasu dla kochanka. Był jak narkotyk, opanował mnie i moje myśli. Ale potem dotarła do mnie druga część kary: zdecydowano, że Jaryło zostanie aresztowany i odesłany do Centrali. Nie mógł funkcjonować wśród nas jak gdyby nigdy nic. „Powstał z martwych!” – szeptano, a spojrzenia były przepełnione lękiem. Widziano w nim wyłącznie obiekt badawczy, nikt nie dostrzegał człowieka, któremu oddałam siebie.

– Nie możemy! – Nigdy wcześniej moje słowa nie były tak pełne żaru.

– Anno, jesteśmy jednostką badawczą, zajmujemy się próbami odtworzenia roślinności i wykopaliskami. Ożywianie zmarłych zdecydowanie wykracza poza nasze kompetencje.

– On jest bogiem! – Nie wierzyłam, że powiedziałam to głośno. A jednak.

– Nie ośmieszaj się – usłyszałam. – Miłość odebrała ci rozum.

– Ja przynajmniej wiem, co znaczy kochać!

Wybiegłam z sali obrad. Nim trzasnęły drzwi, usłyszałam jeszcze szept:

– Dajmy jej czas, niech się pożegna.

Teraz naprawdę poczułam objęcia strachu, trwoga była wszechpotężna. Gnałam, choć płuca domagały się odpoczynku. Nie miałam czasu na spokojny oddech. Moje szczęście było zagrożone.

Jaryło czekał na mnie. Gdy tylko wpadłam w jego ramiona, objął mnie i zaczął całować po twarzy, po przymkniętych powiekach i mokrych policzkach. Topniałam w jego ramionach.

– Oni… Oni chcą… – próbowałam powiedzieć, moje serce jednak rozpadało się na kawałki, zaczęło mnie dławić, głos utknął mi w gardle.

Pocałował mnie inaczej niż zwykle. Łagodnie, krótko. Jego wargi były gorące, gorętsze niż zazwyczaj.

– Uciekniemy… – wyszeptałam, ale położył mi palec na ustach.

Odsunął mnie na długość swoich ramion, spojrzał w zrozpaczoną twarz. Uśmiechał się.

– Marz Anno, wiedziałaś, że będę musiał odejść. Czułaś to od początku. Każdy zduszony krzyk przyjemności zbliżał nas do tej chwili.

– Ja się nie zgadzam! Nie mogą nas rozdzielić.

Jego twarz się rozpromieniła.

– To nie oni nas rozdzielają. To przyroda. Wszyscy jesteśmy jej dziećmi. Przyjmij mój dar, lato. – Ostatnie słowa usłyszałam tylko w swojej głowie.

Gdy otworzyłam przymknięte z rozkoszy powieki, ujrzałam jedynie złoty pył, jaki po sobie zostawił.

Chodźcie, chodźcie za mną. Wiem, że złamałam prawo, wiem, że sądzicie, że pozwoliłam obiektowi uciec. Słyszę, co mówię, i rozumiem, jak nieprawdopodobna jest ta opowieść. Ale otwórzcie oczy i serca, pozwólcie, bym pokazała wam zdjęcia. Niech będą dowodem na dobroć Jaryły, który przebudził się, by uratować nas, ludzkość, przed zagładą.

Spójrzcie na te fotografie. Zrobiłam je wczoraj, nim zakuliście mnie w kajdany i przywlekliście przed sąd centralny. Popatrzcie na te zielone plamy w czarnej ziemi, na budzące się do życia zboże. Przyjrzyjcie się pąkom kwiatów, które wyrosły wszędzie tam, gdzie rozkwitała nasza miłość. Spójrzcie na zieleń kiełkującej trawy, jak przebija się przez czarną ziemię. Popatrzcie na dar, który otrzymaliśmy, i uwierzcie mi. Pozwólcie się zaprowadzić tam, gdzie stał się cud miłości, i pomóżcie mi zasiać więcej dobroci. Niech nasza miłość użyźni Matkę Ziemię.

 

Wojciech Chmielarz (ur. 1984) – pisarz i dziennikarz. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru (2015), nagrody Złoty Pocisk (2019), Wielkiego Kalibru Czytelników (2019), Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa (2022) i Nagrody Kryminalnej Piły (2023), zdobywca Bestsellera Empiku 2021. Autor cyklu powieści o komisarzu Jakubie Mortce: Podpalacz (2012), Farma lalek (2013), Przejęcie (2014), Osiedle marzeń (2016), Cienie (2018), Długa noc (2022), Rytuał (2025), cyklu gliwickiego: Wampir (2015), Zombie (2017) i Wilkołak (2021), postapokaliptycznej powieści Królowa głodu (2014) oraz thrillera psychologicznego Żmijowisko (2018). Po nim ukazały się kolejne thrillery: Rana (2019), Wyrwa (2020), Za granicą (2023) i Zbędni (2024), oraz powieści sensacyjne: Prosta sprawa (2020), Dług honorowy (2021), Zwykła przyzwoitość (2023) i Rodzinny interes (2024). Trzy jego książki: Żmijowisko, Wyrwa i Prosta sprawa, zostały zekranizowane. Autor ma na swoim koncie również wiele opowiadań, publikowanych w antologiach i magazynach.

 

1

Starał się nie myśleć o tym, po co tutaj przyszedł. Odgiął ogrodzenie tuż obok betonowego słupka, a potem przecisnął się przez dziurę w płocie. Pochylony, sadził susy od drzewa do drzewa, chowając się w cieniu. Jabłoniami, gruszami, śliwami i czereśniami od dawna nikt się nie zajmował. Jedynie dzieciaki przekradały się tutaj latem, obsiadały je i wyjadały soczyste, słodkie owoce. Gałęzie rozrosły się więc we wszystkie strony i nachodząc na siebie, tworzyły trudną do przebycia gęstwinę. Labirynt, który najłatwiej byłoby pokonać za pomocą maczety lub siekiery. Mężczyzna jednak nie dysponował ani jednym, ani drugim. Nie chciał zresztą narobić hałasu.

Ciągle się skradając, dotarł w pobliże domku. Ten stał w samym środku sadu. Licha chałupka z zapadającym się dachem i ścianami, od których odłaził tynk, ukazując plamy czerwonych cegieł niczym rany budynku. Domek nadawał się tylko do wyburzenia. W środku jednak paliło się światło. Mężczyzna wstrzymał oddech i obserwował.

Wszystko, co najważniejsze, wydarzyło się kilka godzin wcześniej, kiedy przyszedł do osiedlowego sklepiku. Wiedział, że właściciel domu regularnie robi w nim zakupy. A że mu się nie przelewało – bo żył tylko z biedaemerytury czy renty i dorabiał sobie, grzebiąc po śmietnikach i szukając złomu – brał na zeszyt.

Sklepik należał do pani Marzeny. Jej mąż pracował w miejscowej hucie i był jednym z pierwszych do zwolnienia. Podobnie jak wielu innych mężczyzn nie wiedział, co ze sobą dalej zrobić. Chodził po okolicy, szukał pracy i kolekcjonował odmowy, wzruszenia ramion i frazesy w stylu: „Ale pan wie, że teraz wszystkim jest ciężko”. Wkrótce większość dnia zaczął spędzać na kanapie przed telewizorem i ze szklanką herbaty pomstował na Balcerowicza, Mazowieckiego, Pawlaka i każdego, kto się akurat nawinął przed oko kamery. Pani Marzena zrozumiała wtedy, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. Jakimś cudem wystarała się o kredyt w banku, trochę pieniędzy jeszcze pożyczyła od znajomych i otworzyła sklep spożywczy. Mieścił się w lokalu usługowym jednego z wybudowanych kilka lat wcześniej, pod koniec komuny, bloków. Początkowo odżegnywała się od handlu alkoholem, ale kiedy widmo bankructwa zajrzało jej w oczy, zrozumiała, że trzeba zacząć sprzedawać to, co ludzie chcą kupować. I teraz cała ściana za jej plecami była wyłożona butelkami z wódką, piwem, jabolami, nalewkami i wszystkim innym, czym tylko ludzie lubili się odurzać. Z wyjątkiem denaturatu. Tutaj pani Marzena postawiła granicę.

Mężczyzna poczekał, aż wszyscy opuszczą sklep, i podszedł do kobiety. Wyciągnął przed siebie dwa banknoty stutysięczne i położył je na ladzie.

– Za co to? – spytała podejrzliwie Marzena, choć jej ręka przesunęła się w stronę dwóch błękitnych kawałków papieru z podobizną Stanisława Moniuszki.

– Za zakupy.

– Ale jakie zakupy?

– Nie moje.

Sklepowa zmarszczyła czarne brwi, grube jak tłuste gąsienice.

– To czyje?

– Pewnie ten z sadku tutaj dzisiaj przyjdzie – powiedział mężczyzna. – Bo on zawsze u pani kupuje. To pani mu sprzeda to, o co poprosi. Tylko niech pani mu nie mówi, że te pieniądze to ode mnie. Niech mu pani najlepiej o żadnych pieniądzach nie mówi i udaje, że na zeszyt jak zawsze zapisuje.

– A czemu tak?

Mężczyzna poczuł ukłucie irytacji. Dlaczego ta kobieta po prostu nie przyjmie jego pieniędzy i nie zrobi tego, o co ją poprosił? Ale nie mógł dać nic po sobie poznać. Zmusił się więc do lekkiego przyjacielskiego uśmiechu i nachylił się nad kobietą.

– A bo dobry czas ostatnio miałem – powiedział. – A ludziom trzeba pomagać.

Miał nadzieję, że te słowa rozmiękczą serce sprzedawczyni, ale ta tylko skrzywiła się tak, jakby zaraz miała przełknąć kawałek szkła. Rysy jej twarzy wyostrzyły się nagle nieprzyjemnie, w oczach mignęły dwie błyskawice.

– To już nie ma komu pomagać? – warknęła, szczerząc przy tym zęby, jak gdyby zamierzała go ugryźć. – Dzieciom biednym, co po domach dziecka siedzą? A mało to jest takich, co na jedzenie nie mają? Przychodzą tutaj takie, patrzą na mnie, o bułkę chociaż proszą! Dałabym! Dała! Ale jakbym każdemu tak dawała, to przecież sama bym z torbami poszła! A ten chce jakiemuś dziadowi z sadu pomagać!

Mężczyzna miał ochotę odwrócić się na pięcie i uciec z tego sklepu. Równocześnie jakaś jego część pragnęła chwycić tę kobietę za sklepowy fartuch i nią potrząsnąć. A potem wepchnąć jej te dwa banknoty głęboko w gardło, żeby się nimi udławiła.

– Pieniędzy mu nie szkoda?! – wykrzyknęła, wbijając w niego wzrok.

Szkoda było. Szkoda. Dwieście tysięcy złotych to przecież kupa forsy. Dwadzieścia złotych na nowe. Zrobiłby sobie za to porządne zakupy. Ale ważniejsze było to, co zaplanował na dzisiaj.

– Ostatnio mi stare meble pomagał wynosić – skłamał. – Chciałem się odwdzięczyć, bo wtedy żadnych pieniędzy ode mnie nie wziął.

To jakoś trafiło do sprzedawczyni. Wzięła te dwa banknoty i schowała je do szuflady pod ladą.

– Ja tego nie rozumiem, ale jak pan tak chce, to niech będzie – mruknęła, ciągle trochę niezadowolona, a potem zastygła na moment ze wzrokiem zawieszonym na kalendarzu.

Coś jej w głowie przeskoczyło, coś skojarzyła, a serce mężczyzny zaczęło mocniej bić. Odwróciła się do niego. Gniew i irytacja zniknęły z jej oczu. Zastąpił je nagły smutek.

– Ale pan wie, że on to na wódkę wyda.

Wzruszył ramionami.

– Ja tam nie wiem, co on będzie kupować… – powiedział niezręcznie. Znowu kłamał, bo przecież o to od początku chodziło. Żeby właściciela domku stać było dzisiaj na połówkę, a najlepiej na dwie. Bo doskonale wiedział, jaki jest dzisiaj dzień. Ona mu powiedziała.

– Wódkę – powtórzyła z pewnością w głosie kobieta. – Dzisiaj jest rocznica. On normalnie nie tyka wódki, nie mówię, że w ogóle nie pije, bo piwo kupi albo kilka. Ale w rocznicę… W rocznicę to chla do upadłego.

Wydawało mu się, że sprzedawczyni oczekuje od niego, żeby w takim razie poprosił ją o zwrot pieniędzy. I może obiecał, że wróci jutro. Ale on stał nieporuszony, starając się tylko nie dać po sobie poznać, jak bardzo się denerwuje.

– Dobrze – powiedziała sklepowa. – A pan coś kupuje?

Zrobił jeszcze podstawowe zakupy, bo miał nadzieję, że dzięki temu cała sytuacja stanie się mniej podejrzana. A potem wrócił do domu z kilkoma bułkami, żółtym serem, zupką chińską i czekoladowym batonikiem, którego kupił sobie dla polepszenia humoru. Zjadł coś i czekał na nadejście nocy.

Teraz zaś obserwował okna domku, w których świeciło się światło, i po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że być może sklepowa wcale nie spełniła jego prośby. Tknięta wyrzutami sumienia, postanowiła nie sprzedawać wódki właścicielowi domku. Albo po prostu zachowała te pieniądze dla siebie. Bo przecież mężczyzna nie miał jak sprawdzić, czy faktycznie zrobiła to, czego chciał.

Trudno, pomyślał. Już tutaj jest. Ona go o to prosiła. Lubił tak myśleć – że prosiła – chociaż tak naprawdę żądała. Miał zrobić to, co mu kazała, inaczej nigdy więcej się tutaj nie pojawi, a on jej już nie zobaczy. Na samą myśl o tym czuł ból w klatce piersiowej i coś nim szarpało, jakby w jego wnętrzu walczyły ze sobą dzikie zwierzęta.

Jeśli chciał ją jeszcze kiedykolwiek ujrzeć, musiał być jej posłuszny. I będzie. Tak jak zawsze.

Wyprostował się. Potem przemknął obok domku, uważając na wszelki wypadek, żeby nie pojawić się w świetle padającym z okien. W tym momencie usłyszał z boku ruch. Odskoczył w ostatniej chwili, źle wylądował, syknął z bólu, kiedy jego stopa dziwnie się ułożyła, i upadł na ziemię. Wielki czarny pies z białymi kropkami nad oczami pędził w jego stronę, szczerząc kły. Skoczył na mężczyznę, ale gdy już miał wbić w niego zęby, powstrzymał go naciągnięty do granic możliwości łańcuch, przyczepiony do znajdującej się kilka metrów dalej budy. Pies zaskowyczał, kiedy obroża wbiła mu się w szyję, a potem upadł na ziemię. Poderwał się natychmiast. Zaczął skakać i szczekać. Mężczyzna wycofał się w bezpieczny cień owocowego drzewa.

Przez chwilę leżał na mokrej trawie. Zdał sobie sprawę, że to jest ten moment, kiedy cała sprawa się rozstrzygnie. Jeśli sklepowa nie wykonała jego polecenia, właściciel zaraz wyjdzie z domu, spuści tego wielkiego psa i wszystko będzie stracone.

Tylko że nic takiego się nie stało. Zwierzak wył jak szalony, a z domu nikt nie wychodził. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wstał. Poruszył nogą i z ulgą stwierdził, że kostka nie jest skręcona. Trochę bolała, ale dał radę chodzić. Nieco już uspokojony, włączył latarkę. Przeczesał jej światłem podwórze, aż znalazł miejsce, którego szukał.

Podszedł do dołu wykopanego w ziemi. Wejście do niego zasłaniała ułożona do góry nogami stara, pordzewiała brona. Chwycił ją i odsunął, stękając przy tym z wysiłku. Pies ciągle szczekał, jakby się domyślał, po co intruz tutaj przyszedł.

Potem mężczyzna zsunął się delikatnie do środka. W świetle latarki zobaczył ułożone na ziemi koce, szmaty, sznurki oraz miski z jedzeniem i wodą. A tuż pod swoimi stopami – pięć czarnych, lśniących szczeniaków. Zwierzaki obudziły się, kiedy wylądował w dole, i wydawały się podekscytowane. Merdały małymi ogonami. Podchodziły do niego. Wąchały jego buty.

Mężczyzna sięgnął do plecaka. Wyciągnął z niego jutowy worek. Nachylił się i chwycił pierwszego szczeniaka. Wrzucił go do worka. Potem kolejnego i kolejnego. Dwa ostatnie jakby zorientowały się, co się dzieje. Szczekały piskliwie. Jeden z nich go nawet ugryzł. Zęby były co prawda ostre jak szpilki, ale w szczękach brakowało mocy.

Wszystkie wylądowały w worku; mężczyzna przewiązał go sznurkiem, zarzucił sobie na plecy i wyszedł z jamy. Nie kłopotał się już zasuwaniem brony. Nie obawiał się, że właściciel domu go zauważy. Teraz chciał tylko najszybciej, jak to możliwe, opuścić sadek. Pobiegł do miejsca, gdzie siatka była obluzowana. Nie zważał na to, że po twarzy chłoszczą go suche gałęzie owocowych drzew.

Po dwóch minutach był już na osiedlu. W świetle ulicznych lamp poczuł się bezpieczniej. Starał się nie myśleć o żywych istotach, uwięzionych w niesionym przez niego worku. O tym, jak teraz piszczą i wiją się w środku.

Po kolejnych dwudziestu minutach szybkiego marszu dotarł nad Żabie Oczko, niewielki staw niedaleko osiedla, na którym mieszkał. Odwiązał worek. Nie zaglądał do środka. Bał się. Coś przewracało się mu w żołądku, kiedy przypominał sobie, co zamierza zaraz zrobić. Przez chwilę rozważał nawet, czyby nie wypuścić piesków. Dać im tę niewielką szansę na przeżycie. Albo będą żyły dziko w pobliskim lesie, jak kiedyś ich wilczy przodkowie, albo może ktoś je odnajdzie, przygarnie. Da im dom.

Ale potem przestraszył się, że jeśli tak zrobi, to ona więcej do niego nie przyjdzie.

Dlatego znalazł trzy większe kamienie. Wsadził je do worka. Z powrotem go zawiązał. Zrobił duży zamach i wypuścił go z ręki. Natychmiast się odwrócił, żeby nie patrzeć na to, co się wydarzy. Usłyszał tylko chlupot wody, kiedy worek wylądował mniej więcej na środku stawu.

Wrócił do domu. Długo nie mógł zasnąć. Myśli same wracały do tego, co niedawno zrobił. Ale przypominał sobie jej twarz, jej piękny, kojący głos – i wkrótce się uspokoił. I wiedział już, że postąpił dobrze.

Nie zdawał sobie sprawy, że w jamie koło domku mężczyzny, zakopany gdzieś między kocami i szmatami, cicho popiskuje ostatni, szósty szczeniak. Zupełnie czarna puchata kulka, która zastanawia się teraz, co się stało z jej braćmi i siostrami.

2

– Teraz twoje, Małpa! – krzyknął Krzysiek.

– Przecież widzę – odkrzyknąłem i wziąłem swoją porcję waty cukrowej. Starałem się przy tym nie patrzeć w oczy facetowi, który ją sprzedawał.

Nazywaliśmy go, mało oryginalnie, Waciarzem. Miał chyba trochę ponad trzydzieści lat, ale ponieważ ja byłem wtedy dzieciakiem, wydawał mi się przeraźliwie stary. Waciarz mógłby występować w reklamie produktu, który nam wciskał. Był niski. Nie jestem pewien, czy mierzył choćby metr siedemdziesiąt. Miał lekką nadwagę i okrągłą buzię, zawsze odrobinę czerwoną, jakby za mocno się opalił. Pod nosem nosił wąsik, który jednak nie chciał mu porządnie wyrosnąć i był dość rzadki. Ilekroć go widzieliśmy, miał na sobie białe ciuchy, fartuch i czapkę.

Był bardzo sympatycznym i wesołym człowiekiem. Nigdy się nie złościł. Dzieciaki mogły liczyć na anielską cierpliwość Waciarza. Często się uśmiechał. Kiedy podawał nam watę, jego błękitne oczy – a przysięgam, miał najpiękniejsze oczy, jakie widziałem w życiu, i u mężczyzn, i u kobiet – błyszczały radośnie.

Dlatego było mi tak wstyd i bałem się, że jakimś cudem Waciarz dowiedział się, co o nim mówimy. Już nie pamiętam, kto to zaczął – Krzysiek czy Gruby. Ale któryś z nich powiedział, że Waciarz na pewno jest pedofilem.

– Kto to jest pedofil? – odważyłem się w końcu zapytać, bo to były lata dziewięćdziesiąte, nie mieliśmy internetu i w ogóle dostęp do wiedzy, którą teraz każdy dzieciak ma pod palcem, był mocno utrudniony.

Od razu pożałowałem swojej szczerości – Krzysiek, Gruby, a nawet Miruś spojrzeli na mnie z wyższością. Chociaż jestem pewien, że Miruś też nie wiedział, kim jest pedofil, ale nie chciał się przyznać.

– To ktoś, kto rucha małe dzieci! – wyjaśnił Krzysiek.

– Jak to małe dzieci? – zdziwiłem się. – Jak małe dzieci? I dziewczyny?

– No jasne, że dziewczyny. Przecież nie chłopaków! – obruszył się, co dobrze pokazało, jaki był nasz ówczesny stan wiedzy.

Miałem wtedy jedenaście lat. Czyli już dość dużo, żeby trochę zacząć się interesować tymi sprawami, i wystarczająco mało, żeby tak naprawdę niewiele na ich temat wiedzieć. Generalnie gdyby ktoś zaczął nas wtedy o to wypytywać, miałby z nas niezły ubaw.

Przez długi czas śmialiśmy się więc ze wszystkich dziewczyn, które kupowały watę cukrową od Waciarza. Nieważne, jak małe by były. Zupełnie nie kumaliśmy, że najlepszym obiektem żartów jest tak naprawdę Gruby. A to dlatego, że bardzo często dostawał od faceta swoją porcję za darmo. Jakoś jednak tych dwóch kropek w naszych młodych mózgach nie połączyliśmy.

Przez pewien czas prowadziliśmy nawet śledztwo. Waciarz mieszkał na naszym osiedlu. Odkryliśmy gdzie i godzinami wysiadywaliśmy pod jego blokiem, próbując ustalić, jakie dziewczyny do niego przychodzą. Bo z jakiegoś powodu wydawało nam się, że tak właśnie działają pedofile. Siedzą w domu, a ich ofiary same do nich przyłażą. Czekało nas jednak rozczarowanie, bo Waciarza nikt nie odwiedzał.

Z perspektywy czasu dostrzegam, że to było strasznie smutne.

– Dla ciebie też wata cukrowa? – zapytał Grubego.

Gruby przełknął ślinę i oblizał usta.

– Tylko że ja nie mam teraz pieniędzy. Mamusia dziś nie ma, ale jutro będzie miała.

Waciarz puścił do niego oko.

– To jutro mi przyniesiesz – powiedział, chociaż obaj wiedzieli, że nic takiego się nie stanie, i przygotował porcję dla Grubego.

Jedliśmy naszą watę, siedząc na krawężniku i przyglądając się, jak Waciarz pakuje sprzęt – tę dziwną metalową beczkę na nóżkach, plastikową osłonę i worki z cukrem – do swojego malucha, po czym odjeżdża, żeby uszczęśliwić dzieciaki na kolejnym osiedlu.

Zjedliśmy. Wyrzuciliśmy patyczki gdzieś w krzaki, a ponieważ było dość wcześnie, a przede wszystkim nie chcieliśmy jeszcze wracać do domu, postanowiliśmy pójść do sadku.

Znowu – musicie zrozumieć, że działo się to w latach dziewięćdziesiątych. Chociaż tego wtedy nie czułem, był to dość paskudny czas. Ludzie byli biedni, łatwo było stracić pracę, a trudno ją znaleźć. Krajem rządzili gangsterzy i nikt nie wiedział, jak sobie z nimi poradzić. Ale problem stanowiła też drobniejsza przestępczość. W zęby można było dostać za nic. Samochody znikały nocami z parkingów. A ludzie dzielili się na tych, których okradano, i na tych, którzy kradli. Przynajmniej na naszym osiedlu. Nie mieliśmy internetu. Komputerami cieszyli się wyłącznie ci, którzy byli bogaci. Reszta z nas musiała się zadowalać, jeśli udało się nam pograć na pegasusie w szkolnej świetlicy.

Żeby nie było, że tylko narzekam, były również plusy. Na przykład zimą mieliśmy śnieg. Od początku grudnia nawet do końca marca. Pełne cztery miesiące. Niewiarygodne, co? I to nie w żadnych wysokich górach, ale u nas – na Śląsku.

Dążę do tego, że nie było za bardzo co robić, dużo się nudziliśmy, a w domu nasi rodzice spędzali czas na kłótniach, bo mieli do siebie wzajemnie pretensje o to, że pieniędzy jest znowu za mało. Dlatego wymyślaliśmy najgłupsze rzeczy. Jak wyprawy do sadku właśnie.

Sadek jakimś cudem uchował się niemal w centrum naszego osiedla. Wszędzie dookoła wybudowano trzy-, czteropiętrowe bloki; otaczały one prostokątny obszar o bokach mniej więcej sto na trzydzieści metrów. Wchodziło się tam przez dziurę w płocie. Wystarczyło odgiąć trochę siatkę przy jednym z betonowych słupków. Właziliśmy do sadku latem, zresztą nie tylko my, żeby nażreć się śliwek, czereśni i jabłek. Właściciel nie miał zazwyczaj nic przeciwko. Najczęściej on udawał, że nas nie widzi, a my udawaliśmy, że się przed nim chowamy.

No właśnie, bo był też właściciel. Stary, brodaty, zapuszczony facet. Chodził, nawet w lecie, w obszernych, poplamionych ubraniach. Twarz miał opaloną, w kącie ust zazwyczaj trzymał niedopalonego papierosa. Mieszkał w niewielkiej, sypiącej się chatce z wychodkiem na zewnątrz. Obok domu była buda, przed którą wylegiwał się wielki, całkowicie czarny pies. I prawdę mówiąc, to właśnie tego psa wszyscy się najbardziej baliśmy. Tego, że pewnego dnia zerwie się z łańcucha i zacznie nas gonić. Nie było żadnych wątpliwości, że kiedy nas dopadnie, każdego zagryzie. Nie mieliśmy szans z tym bydlęciem.

O właścicielu chatki też opowiadaliśmy sobie niestworzone historie i nawzajem się nim straszyliśmy. Że tak naprawdę to morderca. Zabił swoją rodzinę i teraz ukrywa się tutaj przed światem. Albo że jest kanibalem. Że w okolicy giną dzieciaki, a on je zjada. I czasami w sadku czuć specyficzny słodkawy zapach. To właśnie wtedy przygotowuje sobie kolejny posiłek.

Znowu – nie miało to zupełnie sensu, ale naprawdę bardzo się nudziliśmy.

I z tej nudy wzięła się kolejna zabawa. Którą wymyśliłem, przyznaję ze wstydem, ja. Początkowo chodziło o zwykłe wyzwanie: kto najbardziej zbliży się do przypiętego na łańcuchu wielkiego czarnego psa. Ten oczywiście rzucał się na nas, kiedy tylko nas zauważył. Cała sztuka polegała więc na tym, żeby podejść jak najbliżej niezauważonym i uciec, zanim pies ugryzie.

Zabawa jednak szybko stała się dość nudna. Prędko nauczyliśmy się, jak długi jest łańcuch, jak szybko biega pies i jak bardzo możemy zmniejszyć dystans, żeby nie skończyć z zębami wbitymi w łydkę. Do tego sam zwierzak się do nas przynajmniej trochę przyzwyczaił i nie reagował tak żywiołowo jak na początku. A być może jemu, a raczej jej – bo później dowiedziałem się, że to suka – też się znudziło nas gonić.

Zaproponowałem więc modyfikację tej zabawy. Tym razem mieliśmy uciekać przed Kanibalem. Tylko co zrobić, żeby zaczął nas gonić? Bo jak wspominałem, nawet jak wyjadaliśmy owoce z jego drzew, niespecjalnie zwracał na to uwagę. Dlatego wpadłem na genialny pomysł, żebyśmy rzucali kamieniami w ściany jego domu. Przypominało to trochę rosyjską ruletkę. Podchodziliśmy po kolei. Liczyło się to, kto znajdzie się bliżej domu, jak wielkiego kamienia użyje i jak mocno rzuci. Pewnie gdyby ta zabawa potrwała trochę dłużej, wymyśliłbym nawet jakiś system punktacji.

Tamtego popołudnia niemal od raz zabraliśmy się do zbierania kamieni. Nie pamiętam już, czy wymyśliliśmy to w drodze do sadku, czy już wcześniej wpisaliśmy w plan tego leniwego dnia. Na pewno jednak, jak to dzieciaki, nawzajem się nakręcaliśmy. Wyzywaliśmy się od tchórzy, prowokowaliśmy, wyśmiewaliśmy, że ktoś rzucił za lekko lub stał zbyt daleko. Coraz bardziej byliśmy też zirytowani. Ponieważ Kanibal nie chciał nas gonić. Waliliśmy kamieniami w jego ściany i nic się nie działo.

– Może nie ma go w domu? – rzucił Gruby.

– Jest, jest – odpowiedziałem mu.

– E tam! Mówię ci, że go nie ma i tylko marnujemy czas!

– Jest! Widziałem go w środku! – warknąłem.

Kłamałem wtedy. Nikogo nie widziałem. Ale ponieważ to był mój pomysł, nie chciałem Grubemu przyznać racji. Poza tym naprawdę w to wierzyłem. Bo gdzie niby Kanibal miał być, jeśli nie w swoim domku?

Przyszła moja kolej. Byłem wkurzony, że nic się nie dzieje. Czułem się też odpowiedzialny za to, żebyśmy mieli dobrą zabawę. A dobra zabawa byłaby wtedy, gdyby Kanibal nas gonił, a nie siedział w domu. Dlatego wziąłem największy z zebranych kamieni, podszedłem do budynku najbliżej, jak tylko miałem odwagę, i rzuciłem najmocniej, jak potrafiłem.

Który z tych czynników zadecydował, nie wiem. Może zbieg wszystkich trzech. W każdym razie kamień wyślizgnął mi się z ręki, zatoczył w powietrzu wysoki łuk, a potem, zamiast w ścianę domu Kanibala, wpadł prosto w jego okno. Szyba zbiła się z hukiem, który dla mnie był tak głośny, jakby tuż obok ucha wybuchła mi bomba atomowa. I przysięgam, już ułamek sekundy później Kanibal wypadł ze swojego domku. Wydawało się, że tylko na to czekał. A ja stałem jak sparaliżowany, z sercem bijącym tak mocno, jakby zaraz miało mi pęknąć.

– Uciekaj! – usłyszałem Grubego.

I to mnie otrzeźwiło. Kanibal był tuż-tuż, już miał mnie złapać za bluzę, ale uchyliłem się przed jego ciężką, grubą łapą i popędziłem za chłopakami w stronę dziury w płocie. Oni oczywiście byli daleko z przodu. Kiedy dobiegłem do ogrodzenia, Miruś znajdował się już po drugiej stronie, a Krzysiek właśnie przechodził. Gdy mu się to udało, przytrzymał siatkę dla Grubego. Ten rzucił się szczupakiem do dziury, ale przechodząc, zaczepił spodniami o kawałek drutu. Zaczął się szarpać, równocześnie piszcząc ze strachu, jakby zaraz miał się posikać.

– Szybciej! – krzyczał Miruś. – Szybciej, Grubasie!

Wiedziałem, że nie mam co czekać na Grubego. Rzuciłem się na płot, żeby przejść górą, mimo że groziło to pokaleczeniem. Miałem nadzieję, że na górze oprę się po prostu o betonowy słup. W końcu nie bez przyczyny nazywali mnie Małpą. Byłem naprawdę zwinny i dobry we wspinaniu się na drzewa, ściany, murki i płoty. Pewnego razu chwyciłem nawet za drut piorunochronu i wszedłem jak alpinista, ale bez żadnej asekuracji, na wysokość drugiego piętra. Zamierzałem dotrzeć na sam dach i dałbym radę, lecz przerażeni koledzy ubłagali mnie, żebym zszedł na ziemię. Ten płot nie powinien więc stanowić dla mnie problemu. Zanim jednak udało mi się go pokonać, zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, usłyszałem trzask pękających spodni Grubego, gdy w końcu udało mu się wyszarpać. Po drugie, kiedy już prawie byłem na górze, poczułem, jak ktoś mnie chwyta za bluzę i ściąga na dół.

Lecąc na ziemię, zdążyłem jeszcze zobaczyć przerażone spojrzenia moich kolegów, zanim wszyscy trzej zgodnie rzucili się do ucieczki i zostawili mnie samego. A za sobą usłyszałem chrapliwy głos:

– Mam cię, gówniarzu.

3

Jak się pewnie domyślacie, Kanibal wcale mnie nie zjadł. Nawet nie próbował. Przez chwilę się szarpałem, usiłując się wyswobodzić, ale albo on był zaskakująco silny, albo ja zaskakująco słaby. W każdym razie szybko zrezygnowałem ze wszystkich prób ucieczki. Zacząłem jednak płakać. Nie dlatego, że się bałem Kanibala. Przynajmniej nie tylko dlatego. Po prostu nagle strasznie zachciało mi się siku i przerażała mnie myśl, że mógłbym się zeszczać w spodnie.

W tamtych latach nie mieliśmy komórek. Na naszym osiedlu chyba nie w każdym domu był jeszcze telefon. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale mogę się mylić. Na pewno nie miał go Kanibal. Dlatego po prostu ciągnąc mnie za fraki, zaprowadził mnie do domu. To ja mu powiedziałem, dokąd mamy iść, bo nie wiedział, gdzie mieszkam. I nawet przez myśl mi nie przeszło, żebym mógł go okłamać. Zresztą, szczerze mówiąc, byłem jeszcze w takim wieku, kiedy okłamywanie dorosłych wydawało mi się czymś absolutnie niemożliwym. Dopiero później nauczyłem się, że jest to łatwiejsze, niż się wydaje. Głównie dlatego, że dorośli, a szczególnie nasi rodzice, chcą być okłamywani: nic się nie stało, wszystko w porządku, wróciłem o dziesiątej, jak się umawialiśmy, nic nie piłem, nie wpadłem w żadne kłopoty – i tak dalej.

Kiedy mama otworzyła nam drzwi, jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia. Kanibal pchnął mnie do przodu. Potknąłem się o próg, upadłem na kolana, ale natychmiast podniosłem się z ziemi i poleciałem do łazienki, żeby się wreszcie wysikać.

W łazience siedziałem dłużej, niż to było potrzebne. W tym czasie Kanibal wytłumaczył mamie, co zrobiłem. Kiedy wreszcie wyszedłem, wręczała mu, z bólem wypisanym na twarzy, kilka banknotów. Przeliczył je szybko.

– Jak nie starczy, to przyjdę po resztę – powiedział.

– Oczywiście.

Potem Kanibal odwrócił się do mnie.

– A ciebie jak następnym razem złapię, to ci taki wpierdol spuszczę, że przez miesiąc na tyłku nie usiądziesz.

Matka nawet nie zareagowała na te słowa. Ale na jej usprawiedliwienie powiem, że takie były czasy. Jak obcy człowiek groził przemocą twojemu dziecku, to co najwyżej wzruszałeś ramionami. Szczególnie jeśli to dziecko coś wcześniej przeskrobało. Pas albo kabel od żelazka były podstawowymi narzędziami wychowawczymi w większości polskich domów.

Kanibal wyszedł. Matka obróciła się do mnie i pokręciła z dezaprobatą głową. A smutek i rozczarowanie w jej oczach były najdotkliwszą karą, jaka mogła mnie spotkać.

Moja kochana mama była wtedy trochę przed czterdziestką, ale wyglądała starzej. Na twarzy miała głębokie zmarszczki, skórę zgrubiałą i matową, a sylwetkę przygarbioną. Pracowała na pół etatu w sekretariacie jakiejś firmy, która zajmowała się handlem akumulatorami. Pracę dostała zresztą po znajomości i trzymali ją tam nie dlatego, że była potrzebna, ale z sympatii. Poza tym tyrała w domu – sprzątając, gotując, robiąc zakupy i starając się wychować mnie i moją starszą siostrę Joasię. To ostatnie zadanie kosztowało ją szczególnie dużo energii, ponieważ Asia była w tym wieku, kiedy odkrywa się chłopców. Albo to chłopcy odkryli ją. Bez znaczenia. W każdym razie mama sama wykonywała pracę, którą powinien zajmować się pięcioosobowy zespół, mimo że i tak ledwo by sobie z tym dał radę.

– Ja już nawet nie mówię o pieniądzach za tę szybę – powiedziała mama, chociaż wiedziałem, że nam się nie przelewa i ten niespodziewany wydatek będzie czymś, co długo nie pozwoli jej w nocy zasnąć. – Ale jak mogłeś zrobić coś takiego temu biednemu człowiekowi?

Zaskoczyła mnie. Bo nazwanie Kanibala biednym człowiekiem było ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mi do głowy.

– Biedak lata temu wnuczkę stracił. Opiekował się nią. Poszła pobawić się w sadzie i nikt nigdy więcej jej nie widział. Przez lata jej szukał. Własny syn się teraz do niego nie odzywa, bo uważa, że to przez niego. A on się zadręcza.

Zamrugałem zaskoczony. Pamiętałem te opowieści, którymi się straszyliśmy: że właściciel domku zabił własną rodzinę i ją zjadł. Do tej pory byłem przekonany, że to wymyślone historie. Teraz jednak okazywało się, że jest w nich ziarno prawdy.

– Czy rzeczywiście nazywacie go Kanibalem? Słyszał, jak jeden z was tak na niego woła.

Nie odzywałem się. Byłem już na tyle mądry, że nie znajdowałem żadnych słów, których mógłbym użyć jako wymówki.

Mama westchnęła ciężko.

– Idź do pokoju – powiedziała. – Ojciec z tobą o tym wszystkim porozmawia, jak wróci.

Zrobiłem krok w jej kierunku, otworzyłem usta, żeby ją przeprosić, ale ona wtedy spojrzała na mnie tak srogo i z taką złością, że mnie zmroziło. Zrozumiałem, że moja sytuacja jest jeszcze gorsza, niż do tej pory mi się wydawało. Posłusznie wycofałem się do pokoju mojego i Joasi.

Siostry na szczęście nie było. Włóczyła się nie wiadomo gdzie. Głównie zresztą z kolegami. Miała dużo nieobecności w szkole. Uciekała z lekcji. Siedziała u tego znajomego, którego rodzice akurat przebywali poza domem. Mama była przekonana, że za chwilę zajdzie w ciążę. Oczywiście ta obawa nie skłoniła jej do tego, żeby porozmawiać z córką o antykoncepcji. Ale znowu – takie były czasy. Za naszą edukację seksualną odpowiadało pismo „Bravo”.

Joanna notabene nie zaszła w ciążę. Jest teraz wykładowczynią akademicką na uniwersytecie w Jenie. Ma kilka patentów i żyje sobie wygodnie w domku jednorodzinnym na przedmieściach razem z mężem z Syrii i gromadką dzieci. No ale wtedy przecież nikt z nas nie wiedział, jak to się skończy.

Wykorzystałem ten czas, żeby wyrzucić ze szkolnego plecaka wszystkie podręczniki i zeszyty. Na ich miejsce spakowałem trochę ubrań, bieliznę na zmianę, wszystkie pieniądze, jakie miałem – a nie było ich dużo – i z jakiegoś powodu kalkulator.

Potem niepostrzeżenie opuściłem pokój. Zerknąłem, gdzie jest mama. Siedziała przy otwartym oknie w kuchni i paliła papierosa. Przemknąłem przez przedpokój i zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi pozostawała w tej sytuacji.

Uciekłem z domu.

4

Bałem się taty.

Problem z tatą polegał nie tylko na tym, że był bezrobotny. Miałem w końcu wielu kolegów i koleżanek, których jedno z rodziców lub oboje nie mieli pracy albo na stałe, albo przez pewien czas. Radzili sobie z tym lepiej lub gorzej. Ale żadne z nich nie zawiodło tak bardzo jak mój ojciec.

Myślę, że jego największym problemem było to, że zdobył wyższe wykształcenie. I wierzył, że dzięki niemu da sobie radę. Że będzie ono dla niego tarczą ochronną. Bo mogą zwalniać jakichś roboli ledwo z podstawowym, ale jego, pana magistra inżyniera, nigdy to nie będzie dotyczyć. A nawet jeśli, to szybko znajdzie kolejnego pracodawcę. Słowem, mój ojciec miał mental typowego informatyka z czasów, zanim i oni zaczęli mieć problemy.

Tymczasem okazało się, że ci prości robotnicy z wykształceniem podstawowym w większości jakoś utrzymują się na powierzchni. Łapali jedną doraźną robotę za drugą, komuś tam pomogli, coś tam naprawili, a jak było trzeba, to wyjeżdżali do Niemiec czy Holandii, żeby robić na czarno.

Mojego ojca natomiast to wszystko przerastało. Kiedy zaś wreszcie znalazł pracę, oczywiście nie na etat, w jakimś magazynie, zamiast się cieszyć, był wściekły. Nie mieściło mu się w głowie, że on, jeszcze chwilę temu pan kierownik, teraz ma jeździć z paletami razem z ludźmi, którym całkiem niedawno wydawał polecenia. Tę robotę zresztą szybko stracił. I tak wyglądało nasze życie. Ojciec coś znajdował. Przez chwilę tam pracował. Potem dochodził do wniosku, że albo to zajęcie poniżej jego kwalifikacji, albo szefostwo go nie szanuje; niekiedy wpadał w konflikt z przełożonymi lub kolegami. Nieodmiennie kończyło się zwolnieniem.

No i, nie ukrywam, problemem było to, że zaczął pić.

A razem z piciem przyszło bicie.

Dobrze, nie zamierzam udawać, że ojciec nie robił tego, kiedy jeszcze miał porządną pracę i kiedy sięgał po kieliszek tylko przy rodzinnych okazjach. Bo były i klapsy, i straszenie pasem. Ale wtedy na straszeniu się kończyło.

Teraz wiedziałem, że jeśli mama powie tacie, co zrobiłem, że jeśli ten dowie się, że musiała oddać Kanibalowi pieniądze, które mógł przecież wydać na wódkę, to w ruch pójdzie nie tylko pas, ale i pięści. Jakaś część mnie bała się – chociaż nie byłem tego w pełni świadomy – że po prostu nie przeżyję.

Z perspektywy lat myślę, że moja mama też zdawała sobie z tego sprawę. I ostatecznie niczego by tacie nie powiedziała. Ale cóż… Wszyscy jesteśmy mądrzy po czasie, prawda?

Włóczyłem się więc z moim szkolnym plecakiem po osiedlu i początkowo byłem nawet podekscytowany. Wydawało mi się, że przede mną wielka przygoda. Wyobrażałem sobie, że gdzieś wyjeżdżam. Przypadkiem trafiam na trop wielkiego skarbu, który naziści ukryli podczas wojny. Odkrywam go, po drodze pokonawszy mnóstwo złych ludzi, i wracam do domu sławny i bogaty. Hitlerowskim złotem rozwiązuję wszystkie problemy swojej rodziny. Miałem też inne, podobne fantazje, którymi mały dzieciak na gigancie dodaje sobie otuchy. Rzeczywistość zaś była taka, że robiło się coraz ciemniej, coraz zimniej, a ja nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Przez chwilę rozważałem nawet powrót do domu, ale dość szybko zdałem sobie sprawę, że jeśli z powodu zbitej szyby wpadłem w kłopoty, to dorzucenie do tego ucieczki podniesie kłopoty do kwadratu.

Nie mogłem odwiedzić żadnego z moich kolegów, bo przecież ich rodzice od razu odesłaliby mnie do domu. To samo zrobiliby i dziadkowie. Nic nie wiedziałem o świecie, niewiele wiedziałem nawet o swoim mieście.

Byłem głodny, zmarznięty i senny. Bałem się. Ze zmęczenia wpadłem na pomysł, żeby przespać się w jednym ze śmietników. Słyszałem przecież, że bezdomni tak robią. Pomyślałem, że będzie mi tam ciepło, a następnego dnia wymyślę, co dalej.

Wszedłem więc do wiaty i zacząłem przesuwać kontenery tak, żeby zrobić sobie w kącie coś w rodzaju schronienia. Zamierzałem wyłożyć je kartonami, żeby spać na czymś chociaż trochę miękkim i żeby nie wiało mi od dołu. Kontenery wtedy jednak były ciężkie i metalowe. Ich kółka pordzewiały, przesuwały się z trudem, okropnie hałasując. Stękałem ciężko, siłując się z nimi, ale moje próby nie przynosiły wielkich rezultatów.

– A co ty tu robisz? – usłyszałem głos.

Odwróciłem się. Za moimi plecami, z wiadrem śmieci w dłoni, stał Waciarz.

5

Tak, pomimo tego, jak go przezywaliśmy, poszedłem z nim do domu. Ale jak już pewnie wiecie, uważałem, że pedofil to ktoś, kto uprawia seks z małymi dziewczynkami. Ja byłem chłopcem, więc sądziłem, że jestem bezpieczny.

Faktycznie, Waciarz się do mnie nie dobierał. Ale to dlatego, że nie miał żadnych skłonności do małych dzieci. Zamiast tego zapytał mnie, co bym chciał na kolację.

– Watę cukrową – odparłem, bo pomyślałem, że sprawi mu to przyjemność.

Roześmiał się.

– Cały dzień ją robiłem. Wybacz, ale nie mam ochoty – powiedział. – Może wolałbyś jajecznicę?

Wolałem, więc energicznie pokiwałem głową. Potem usiedliśmy z kolacją przy kuchennym stole, a ja opowiedziałem o wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, i dlaczego zdecydowałem się uciec z domu. Słuchał uważnie. Kiedy skończyłem, nabrał na widelec resztkę zimnej już jajecznicy, wsadził sobie do ust i przeżuwał długo.

– Faktycznie, masz kłopot – przyznał. – Myślę, że możesz u mnie zostać, dopóki sytuacja się nie uspokoi, a twoi rodzice nie ochłoną. Jak widzisz, nie mam tutaj wielkich wygód, ale zawsze lepsze to od śmietnika.

Waciarz zajmował dwupokojowe mieszkanie na drugim piętrze w bloku na skraju osiedla. Jego okna wychodziły z jednej strony na parking przed budynkiem, a z drugiej na ogródki działkowe. Miał u siebie porządek. Ale meble były stare, tapety na ścianach pożółkły i generalnie przydałby się tam solidny remont. Mimo to w jednym miał rację – to było lepsze od nocy spędzonej w śmietniku.

Oddał mi jeden z tych dwóch pokoi. Wyciągnął z szafy czystą pościel i przygotował mi miejsce do spania na tapczanie. Potem włączył telewizję i wspólnie oglądaliśmy film. To była jakaś sensacja ze Schwarzeneggerem, ale szczerze mówiąc, niewiele z niej pamiętam. Zbyt byłem przejęty tym, co się dzieje. Uciekłem przecież z domu! I cudem znalazłem kogoś, kto zdecydował się mi pomóc! Czułem, że powinienem się jakoś odwdzięczyć Waciarzowi. Pomyślałem, że już nigdy nie będę nazywał go pedofilem albo zboczeńcem. A jeśli usłyszę to od któregoś z chłopaków, to przywalę mu w zęby.

– Od dawna sprzedaje pan watę cukrową? – zapytałem.

Wata cukrowa to był jedyny temat, który przychodził mi do głowy i o którym mógłbym porozmawiać z mężczyzną. Tak jak mówiłem, chciałem mu się jakoś odwdzięczyć, a pamiętałem, jak kiedyś mama powiedziała, że najgorszy gość to taki, który przychodzi w odwiedziny i przez kilka godzin nawet buzi nie otwiera.

– Od kilku lat – odpowiedział po chwili. – Chyba nawet więcej niż od kilku.

– Lubi pan to robić?

– Tak. Lubię.

– A dlaczego?

Nie odpowiedział od razu. Przypatrywał się, jak Arnold na ekranie pręży swoje umięśnione ciało, a potem wali jakiegoś faceta pięścią w twarz. Ten drugi był gangsterem albo terrorystą.

– Bo lubię spotykać się z ludźmi. Z dziećmi. Lubię dzieci. Lubię ten uśmiech na ich twarzach, kiedy dostają swoją porcję waty cukrowej – odpowiedział po chwili. – Czuję wtedy, że świat jest trochę lepszym miejscem.

– A musiał pan chodzić do jakieś szkoły, żeby robić watę cukrową?

Roześmiał się.

– Do szkoły? Nie. Nie trzeba chodzić do żadnej szkoły.

– To gdzie się pan tego nauczył?

Zawahał się.

– Moja koleżanka mnie nauczyła – odparł. – Dziewczyna.

– Dziewczyna?

– Tak. Moja dziewczyna – powiedział z pewnym wahaniem, jakby nie wiedział, czy mu wolno. Od razu też poczerwieniał, zawstydzony. – Ona mnie nauczyła robić watę cukrową. Ona robi najlepszą watę cukrową na całym świecie. Nikt nie robi lepszej.

– Nawet pan?

– Moja nie jest nawet w połowie tak dobra. Jej jest wyjątkowa. Spróbowałbyś i od razu byś wiedział, że nigdy w życiu nie zjesz już nic lepszego.

– Wow… A jak się nazywa? Ta pana dziewczyna?

– Ona… Ona… – Przełknął ślinę i obejrzał się przez ramię, jakby się bał, że ktoś nas podsłuchuje. Kiedy wreszcie mi odpowiedział, zrobił to ściszonym głosem. – Kania.

– Kania – powtórzyłem, niepewny, czy to imię, czy nazwisko. – Chciałbym ją kiedyś spotkać. Chciałbym spróbować jej waty cukrowej.

Pamiętam, że uśmiechnął się, gdy to powiedziałem.

– Może będziesz mieć szansę, dzieciaku. Może będziesz mieć szansę.

Przez kilka, może kilkanaście minut oglądaliśmy jeszcze ten film. Wydarzenia dzisiejszego dnia, cała ta ekscytacja, zastrzyki adrenaliny – to wszystko sprawiło, że nagle poczułem się strasznie wyczerpany. Wydaje mi się, że na chwilę przysnąłem. Obudziłem się raptownie, kiedy Waciarz wyłączył telewizor. A gdy otworzyłem oczy, stał nade mną i przyglądał mi się uważnie.

– Byłeś kiedyś zakochany, dzieciaku? – zapytał.

– Ja… Nie… Nie byłem.

– No tak. Za młody jeszcze na to jesteś – powiedział zamyślony. – Ale mam dla ciebie jedną radę.

– Jaką?

– Nie zakochuj się nigdy.

– Ale dlaczego?

– Bo to boli, dzieciaku.

– Gdyby ta dziewczyna mnie nie chciała?

Waciarz przymknął na moment powieki i westchnął.

– Czasami jeśli chce, to boli jeszcze bardziej – powiedział, a potem poszliśmy spać.

Kiedy leżałem na tapczanie, przypomniałem sobie o mamie, tacie i Asi. Pomyślałem, że muszą się o mnie teraz strasznie martwić. Mama z tatą pewnie latają po osiedlu i mnie szukają, podczas gdy ja jestem tutaj, najedzony, przykryty ciepłą kołderką. Uśmiechnąłem się szeroko i zaraz zasnąłem.

Gdzieś z oddali dochodziło wycie psa.

6

Kiedy wstałem rano, zrobiło mi się smutno.

Te wszystkie wesołe myśli, który mi towarzyszyły, gdy kładłem się spać, zniknęły, jak tylko otworzyłem oczy. Byłem w obcym mieszkaniu. Nie słyszałem uspokajającej krzątaniny mamy, która w kuchni szykuje nam śniadanie. Ani Joasi, która przewraca się z boku na bok w łóżku nade mną. Ani też mamroczącego przekleństwa ojca, który po raz kolejny obudził się na kacu. Dobrze. Tego ostatniego mi akurat nie brakowało.

Niemniej nagle spadł na mnie cały ciężar tej sytuacji. Nie żebym ją zrozumiał, ale poczułem to. Byłem sam, w obcym domu, z obcym człowiekiem, nie wiedziałem, co będzie ze mną dalej, a moi najbliżsi na pewno zamartwiali się o mnie. I o ile poprzedniego wieczoru świadomość tego dodawała mi otuchy, o tyle teraz sprawiała mi przykrość. Mama miała dość kłopotów i nie chciałem, żeby czuła się przeze mnie źle. Nie chciałem, żeby się bała. Ale przede wszystkim pragnąłem się po prostu do niej przytulić.

Poszedłem do kuchni, gdzie Waciarz przygotowywał właśnie śniadanie. Kanapki i kawę zbożową. Stanąłem w progu i długo milczałem, przypatrując się jego powolnym, metodycznym ruchom. Wreszcie, kiedy położył ostatni kawałek ogórka na plasterku szynki, wziął talerz, obrócił się i mnie zauważył. Przez moment, urwany ułamek sekundy, widziałem w jego spojrzeniu strach.

– O! Obudziłeś się już! Cześć! Śniadanie przygotowałem!

– Dziękuję. Ale ja chyba zjem w domu – odpowiedziałem.

Spoważniał. Sztuczny uśmiech zszedł z jego okrągłej twarzy.

– Co to znaczy? – zapytał. – Bo chyba nie rozumiem.

– Że chcę już wracać do domu.

– Nie możesz.

– Dlaczego?

– Bo twoi rodzice ciągle się na ciebie złoszczą. Powinieneś poczekać, aż się faktycznie uspokoją.

– Nie chcę czekać. Chcę wracać do domu.

– Wiesz, że jeśli teraz wrócisz, to dostaniesz lanie?

– Trudno – powiedziałem, wzruszając ramionami.

W tamtej chwili perspektywa lania nie robiła na mnie już takiego wrażenia jak poprzedniego wieczoru. Nawet w wykonaniu taty. Wiedziałem, że nabroiłem i że czeka mnie kara. Czułem, że na nią zasłużyłem. Byłem gotowy na lanie, byleby tylko być już w domu.

Waciarz stał bez ruchu, ciągle trzymając w dłoni talerz z kanapkami.

– To ja już pójdę – powiedziałem. – Dziękuję za wszystko.

Odwróciłem się na pięcie i ledwo zrobiłem krok, kiedy usłyszałem odgłos rozbijającego się na podłodze talerza. Zerknąłem przez ramię. Waciarz rzucił się w moją stronę i zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, chwycił mnie mocno za kark. Szarpnąłem się. Próbowałem się wyswobodzić, ale jego chwyt był mocny. Uderzyłem go więc pięścią w brzuch. Stęknął, wypuszczając z siebie powietrze. Złapał mnie za przegub prawej dłoni i wykręcił ją boleśnie.

– Mówiłem ci, że nie możesz wracać do domu – powiedział i przysięgam, że nie był zezłoszczony, tylko raczej zakłopotany.

– Puść mnie!

– Ona dzisiaj tutaj będzie. Przecież sam mówiłeś, że chcesz ją spotkać. Że chcesz spróbować jej waty. A ona robi pyszną watę. Najlepszą na świecie.

– Puszczaj.

Ciągle wykręcając mi rękę, poprowadził mnie przez mieszkanie, a potem wepchnął z powrotem do pokoju, w którym spędziłem noc. Poleciałem do przodu, wywróciłem się i od razu poderwałem na równe nogi. Nie czekając, rzuciłem się na niego. Zaszarżowałem głową do przodu, jak mały byk. Celowałem prosto w jego brzuch. Chwycił mnie za ramiona, przytrzymał, potem odepchnął, a ja upadłem na tyłek.

Znowu wstałem. Pociągnąłem nosem. Znowu popędziłem, żeby go przepchnąć. I znowu mnie powstrzymał. Nie wiem, ile razy powtarzałem ten manewr, ale skończyło się to tak, że siedziałem na ziemi zapłakany, ciekło mi z nosa i z trudem łapałem oddech.

– Wystarczy ci już? – zapytał Waciarz.

Nie odezwałem się. Gdybym miał dość sił, tobym na niego napluł.

– Nie możesz jeszcze wracać do domu – powiedział. – I przede wszystkim nie chcesz jeszcze wracać do domu. Zobaczysz, kiedy spotkasz Kanię, będziesz mi wdzięczny za to, że cię tu zatrzymałem. A teraz odpocznij. Ja muszę iść na kilka godzin do pracy. Jak wrócę, dam ci coś do jedzenia. Jakby zachciało ci się siku, to w kącie stoi nocnik.

Wskazał palcem na przeciwległą ścianę – i rzeczywiście, stał tam czerwony plastikowy nocnik jak dla małych dzieci. Był tu przez cały czas, ale do tej pory go nie zauważyłem.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zamknął drzwi od pokoju i przekręcił klucz w zamku.

7

To nie były normalne drzwi od pokoju, takie, jakie wstawiało się w tych wszystkich PRL-owskich blokach: liche, zrobione z dykty, przeszklone. Wystarczyłoby jedno kopnięcie, nawet takiego chłopca jak ja, żeby zrobić w nich dziurę. Te były solidne. Do tego obite skórą i gąbką. Nie miałem szans, żeby cokolwiek z nimi zrobić. Chociaż oczywiście próbowałem. Szarpałem za klamkę, ciągnąłem ją na wszystkie strony, zapierałem się nogami o ścianę, ale nic to nie dawało.

Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze. Okno mojego pokoju wychodziło na ogródki działkowe, gdzie o tej porze roku nikogo nie było. Nie dało się go zresztą otworzyć, ponieważ Waciarz w klamce zamontował mały zamek.

Za wyposażenie pokoju oprócz nocnika służyły tapczan, na którym spałem, krzesło i stoliczek, na którym leżał nowy blok oraz stał kubeczek z ołówkami, kredkami i kilkoma flamastrami. Jakby Waciarz naprawdę spodziewał się, że czas mojego uwięzienia spędzę, rysując kwiatki czy statki kosmiczne. Do tego pod ścianą leżały trzy pluszaki średniej wielkości – miś, piesek i różowy króliczek.

Jako dorosły mężczyzna zdaję sobie sprawę, że to wszystko świadczyło o tym, że nie byłem pierwszym porwanym przez Waciarza dzieckiem. Ewidentnie pomieszczenie specjalnie przygotowano do tego, żeby przetrzymywać w nim małą dziewczynkę czy chłopca. Ja byłem zbyt zmęczony, zbyt młody i zbyt głupi, żeby zwrócić na to uwagę.

Teraz jestem dorosły i rozumiem, a także pamiętam dużo więcej. Chociażby to, że w naszym mieście regularnie znikały dzieciaki. Tylko że nie z naszego osiedla. Najwyraźniej Waciarz nie chciał robić smrodu tam, gdzie mieszkał. Ale to nie znaczy, że nasi rodzice się nie bali. Ile razy moja mama patrzyła na mnie z obawą, kiedy mówiłem jej, że wychodzę na dwór? Ile razy powtarzała mi, żebym bawił się tylko z kolegami i nie chodził nigdzie sam? Ile razy przestrzegała mnie, żebym pod żadnym pozorem nie rozmawiał z obcymi ani nie wsiadał z nikim nieznajomym do samochodu?

Wtedy się trochę z tego śmialiśmy, myśląc, że to są rzeczy, które matki muszą mówić. Teraz, jak już wspominałem, rozumiem odrobinę więcej. Zresztą echa tych zaginięć odbijały się przecież w naszych dziecięcych, wymyślonych historiach. Bo skąd niby wziął się w naszych głowach pomysł, że Kanibal zjadł własne dzieci? Od kogoś coś usłyszeliśmy.

Zabawne, że z Waciarzem prawie udało się nam trafić.

Po walce z drzwiami byłem wyczerpany. Położyłem się na tapczanie, zwinąłem w kłębek, długo pochlipywałem i w końcu po prostu zasnąłem.

Obudziłem się kilka godzin później. Kiedy otworzyłem oczy, w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. Wszystko jednak szybko do mnie wróciło. Usiadłem na tapczanie i z pewnym zdumieniem stwierdziłem, że nie tylko się boję – bo kto na moim miejscu by się nie bał – ale też, przede wszystkim, jestem wkurzony. I wiedziałem już, że jakoś spróbuję stąd uciec.

Jeszcze raz podszedłem do drzwi. Nacisnąłem klamkę, pociągnąłem. Bez wielkich nadziei, że to coś da. Jednak trzeba było sprawdzić. Położyłem się na ziemi, przystawiłem ucho do szpary nad progiem, żeby podsłuchać, czy ktoś jest w mieszkaniu. Ale panowała w nim cisza, więc Waciarz najwyraźniej nie wrócił jeszcze z pracy.

Zacząłem rozglądać się po pokoju, lecz jak wspominałem, niewiele tam było. Nagle mój wzrok zatrzymał się na krzesełku koło stolika. Było niewielkie, przystosowane do dziecięcego wzrostu. O metalowych, twardych nóżkach. Potem popatrzyłem na okno i doznałem olśnienia. Jakby dwie myśli nagle zderzyły się w mojej głowie.

Chwyciłem za krzesełko. Zbliżyłem się do okna. Na moment się zawahałem, serce biło mi jak szalone. Ale potem zamknąłem oczy, wziąłem zamach i wybiłem szybę. Pękła z trzaskiem, a ja krzyknąłem, kiedy odłamek musnął mi stopę. Nie miałem butów ani nawet kapci, więc gdyby się wbił, to głęboko.