Szeptucha. Na ołtarzu ciszy - Kunicka Bianka - ebook + audiobook + książka

Szeptucha. Na ołtarzu ciszy ebook i audiobook

Kunicka Bianka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

34 osoby interesują się tą książką

Opis

We wsi Łowce rodzi się dziewczynka, Nawoja. Szybko okazuje się, że różni się od pozostałych mieszkańców nie tylko niezwykłą urodą, ale posiada też nadludzki dar. Poznaje tajemnice wieśniaków, które niekoniecznie mają ujrzeć światło dzienne i z dziecięcej naiwności, zdradza je ogółowi.  

Mieszkańcy wsi zaczynają podejrzewać, że jest opętana. Stawiają rodzicom ultimatum: albo oddadzą Nawojkę na nauki do miejscowej szeptuchy Akaszy, albo muszą ją zabić…

Autorka oprowadza czytelnika po wielokulturowym, XVII-wiecznym Nowogródku, zagląda do okien szlacheckich pałaców i pod strzechy wiejskich chat. Błąka się po dzikich lasach, bezdrożach i bagniskach. Demony, gusła, sekrety zielarstwa, magia, miłość i śmierć…

Gdzie leżą granice naszego pojmowania i czy ma z tym związek jakikolwiek Bóg? Czy natura to wróg, czy przyjaciel i jak bardzo jesteśmy jej podporządkowani? Czy warto żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami. Gdzie są granice konsekwencji, jakie człowiek jest gotowy za to ponieść?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Oceny
4,4 (486 ocen)
292
123
49
16
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga. bardzo fajna. tylko zakonczenie tak urwane nagle...
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Czy wierzycie w leczniczą moc ziół i ich magiczne właściwości? "Szeptucha. Na ołtarzu ciszy" Bianki Kunickiej to opowieść przesycona magią i tajemnicą, w której każda strona kipi od pierwotnej siły natury. Sięgając po książkę, zanurzasz się w świat, gdzie szept wiatrów niesie ze sobą pradawne zaklęcia, a mrok lasów Łowców kryje nieodgadnione siły. Słowiańskie gusła, mroczne rytuały i ziołolecznicze tajemnice są nierozerwalną częścią życia Nawojki — dziewczyny o nadzwyczajnym darze, który wykracza poza granice zwykłego pojmowania. Magia tej opowieści jest niczym żywioł, który przenika każdy aspekt codzienności. Nie jest to tylko mistyczny dodatek, ale prawdziwa esencja świata, w którym zioła potrafią uzdrawiać ciała, a słowa szeptane na wiatr mogą wzbudzać duchy przodków. Akasza, doświadczona szeptucha, otwiera przed Nawojką drzwi do niezwykłego świata, pokazując, że za każdym gestem i rytuałem kryje się głębsza prawda. Magia nie tylko łączy się z naturą, lecz także splata losy bohat...
Nabrue

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura. Książka bardzo ciekawa, bez zakończenia. Domyślam się, że będzie ciąg dalszy.
10
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

We wsi Łowce w niezwykłych okolicznościach na świat przychodzi Nawoja, po jakimś czasie okazuje się że dziewczynka wyróżnia się wśród mieszkańców, przeszkadzają jej głośne dźwięki i zna tajemnice które nie powinny być dla niej dostępne. Rodzice obawiając się sąsiadów oddają ją na nauki do szeptuchy, gdzie szybko zdobywa wiedzę i swoimi zdolnościami zaskakuje nauczycielkę. Jednak jednego dnia jest świadkiem czegoś czego nie powinna i rodzice chcąc uratować jej życie pozorują jej śmieć a dziewczynkę porzucają w lesie, gdzie jest zdana sama na siebie. Czy Nawojka poradzi sobie sama? Skąd niesamowite zdolności dziewczyny? Jaki los ją czeka w nieprzyjaznym świecie? Nawojka jest wyjątkową dziewczynką, która z czasem zmienia się w silną młodą kobietę pragnąca nieść pomoc wszystkim potrzebującym, zmuszoną przez los by radzić sobie sama i stawiać czoła wszystkim przeciwnością losu, wciąż szukającą swojego miejsca na ziemi. Czytając bolało mnie to jak wiele krzywd ją spotkało, z resztą n...
10
PatrycjaKupracz

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna klimatyczna opowieść, baśń pełna magii, starych wierzeń i czarów. Cudownie się ją czytało więc gorąco polecam.
10

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Bianka Ku­nicka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-607-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Va­ni­tas va­ni­ta­tum et omnia va­ni­tas.

Mar­ność nad mar­no­ściami i wszystko mar­ność.

Księga Ko­he­leta, 1,2

Ist­nieje ludzka tę­sk­nota za Bo­giem

i ist­nieje rów­nież bo­ska tę­sk­nota za czło­wie­kiem.

Mi­ko­łaj Bier­dia­jew

1 lipca 1569 roku na sej­mie wal­nym w Lu­bli­nie pod­pi­sano po­ro­zu­mie­nie po­mię­dzy sta­nami Ko­rony Kró­le­stwa Pol­skiego i Wiel­kiego Księ­stwa Li­tew­skiego, które prze­szło do hi­sto­rii jako tzw. unia lu­bel­ska, da­jąca po­czą­tek Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Na­ro­dów.

Hi­sto­ria opo­wie­dziana w po­wie­ści jest praw­dziwa, choć się nie zda­rzyła. Nie jest to ka­ta­log po­li­tycz­nych, eko­no­micz­nych czy mi­li­tar­nych zda­rzeń, ale próba zro­zu­mie­nia men­tal­no­ści czło­wieka, który ro­dzi się w nie­za­leż­nym od niego miej­scu i cza­sie, jego wy­bo­rów, wąt­pli­wo­ści i spo­sobu ży­cia. Rze­czy­wi­stość prze­plata się tu z ilu­zją, wiara z ma­gią, mi­łość z nie­na­wi­ścią, tylko słońce na nie­bie po­zo­staje nie­zmienne, choć każ­dego ranka przy­nosi nowy dzień...

.

– niech nam zie­mia lekką bę­dzie –

Idę zie­mią zdep­taną od za­ra­nia świata,

co świad­kiem, choć mil­czą­cym, to jed­nak ko­ron­nym.

Wi­działa pierw­szy wy­buch, gdy czas się za­gma­twał,

spo­tkała czło­wieka, był jesz­cze bez­bronny.

Być może wła­śnie tędy Bóg kie­dyś prze­cho­dził,

gdy stwo­rzył i do­glą­dał swój do­by­tek cały.

Chcąc so­bie trud stwo­rze­nia ja­koś wy­na­gro­dzić,

za­pra­gnął, by się losy czło­wie­cze spo­tkały.

Bu­dulca mu za­bra­kło, lecz gdy do­tknął ciała,

wy­dało się tak miłe, na­wet bo­skiej dłoni,

że wy­jął z niego że­bro, a wtedy po­wstała

ko­bieta – gdy ją uj­rzał, to oczy za­sło­nił.

Choć miękka i tak kru­cha, jak wierz­bowe listki,

od męż­czy­zny słab­sza, za­wsze mu pod­dana,

to ona matką kró­lów, tych daw­nych i przy­szłych,

umie bieg hi­sto­rii przy­śpie­szać lub zwal­niać.

Zie­mia cierpi, mil­cząc, choć wi­działa wiele:

głód, bez­dusz­ność wo­jen, nie­skoń­czo­ność go­dzin.

Po­korna w swej mą­dro­ści, nie pa­trzy za sie­bie,

cier­pliwa jak ko­bieta, stwo­rzona, by ro­dzić.

Łowce, oko­lice No­wo­gródka, Li­twa, 1613 rok

– Jur­gis, skocz no po wodę, ale to żwawo, bo za­raz krew za­schnie i już jej nie zmy­jemy – po­wie­działa sta­now­czo star­sza ko­bieta ze spię­tymi w kok sza­rymi wło­sami, ubrana w tego sa­mego ko­loru długą suk­nię.

– No idę, idę. – Wy­soki męż­czy­zna z wy­raźną nad­wagą wstał nie­chęt­nie i na­ło­żył czapkę na głowę.

– Po­śpiesz się, bo sam to bę­dziesz wy­cie­rał, le­niu je­den! – ko­men­de­ro­wała zde­ner­wo­wana, sta­ra­jąc się zmyć z de­sek przy­sy­cha­jące ślady lep­kiej cie­czy.

– Nie krzycz na mnie! Dzie­ciaka ja­kie­goś mo­głaś wy­słać, se­kut­nico jedna, a nie że­bym ja, stary chłop, przy po­ro­dzie mu­siał po­ma­gać.

– A ty co niby, ko­biety w ży­ciu nie wi­dzia­łeś? Prze­cie dzie­ciaka żad­nego nie za­wo­łam, bo to by do­piero było ga­da­nia. – Ana po raz pierw­szy tego wie­czoru ro­ze­śmiała się, choć nie było jej wcale do śmie­chu, bo dziecko usta­wiło się tak, że za nic nie chciało opu­ścić bez­piecz­nego schro­nie­nia.

– A gdzie oj­ciec? Le­piej, żeby się nie upił, bo może być po­trzebny, je­śli, no wiesz...

– Prze­stań, stary dur­niu! U mnie się ta­kie rze­czy nie dzieją. Jak mó­wię, że uro­dzi, to uro­dzi! – wrza­snęła aku­szerka, a męż­czy­zna po­śpiesz­nie opu­ścił izbę, mru­cząc coś pod no­sem.

Ko­bieta po­chy­liła się nad ro­dzącą, która wy­raź­nie cier­piała, a jej brzuch fa­lo­wał w nie­na­tu­ralny spo­sób. Dziecko uło­żyło się w po­przek i wier­ciło nie­mi­ło­sier­nie, szu­ka­jąc wy­god­nej po­zy­cji. Ana po­gła­dziła ją po roz­pa­lo­nym czole i spo­koj­nie – a wi­dać było, że to dla niej nie pierw­szy­zna – de­li­kat­nymi ru­chami dłoni, przez po­włoki brzuszne, za­częła ukła­dać dziecko główką do wyj­ścia. Po­łoż­nica pod­da­wała się temu cier­pli­wie, choć cza­sami ból był tak silny, że wy­da­wała gło­śne jęki.

– Ciii, wy­trzy­maj, ma­leńka, jesz­cze tro­chę. Dzielna je­steś, wy­trzy­maj, uro­dzisz piękne dziecko, zo­ba­czysz.

– Już nie mogę, nie dam rady, za­bij­cie mnie, nie uro­dzę – mó­wiła z tru­dem młoda.

– Nie pod­damy się tak ła­two. To mą­dre ma­leń­stwo, wie, że ten świat pa­skudny, to i się na niego nie pcha jak inne. – Ana usta­wiała ko­lejno rączki, nóżki i główkę.

– Za­bij­cie mnie, bła­gam, niech dziecko prze­żyje!

– Oboje prze­ży­je­cie! – po­wie­działa sta­now­czo go­spo­dyni, a na sien­nik przy­kryty bia­łym płót­nem wy­pły­nęła z po­chwy po­łoż­nicy mętna, żół­tawa ciecz pęk­nię­tego pę­che­rza pło­do­wego.

– Co się stało? Ra­tuj moje dziecko, prze­stało się ru­szać!

– Jur­gis, da­waj szybko lau­da­num[1]! – wrza­snęła Ana, bio­rąc w ręce brzy­twę, a na­stęp­nie wrzu­ca­jąc ją do wrzątku.

– A ty co, zmy­sły po­stra­da­łaś?! Nie rób tego, bo umrze! – mó­wił prze­ra­żony Jur­gis, po­jąc le­żącą na­lewką z wina i opium.

– Nie umrze, żadna mi jesz­cze nie umarła! Niech prze­żyje cho­ciaż dziecko, ale ra­to­wać trzeba oboje! – Aku­szerka, mó­wiąc to, wy­cią­gnęła wa­rzę­chą brzy­twę z go­tu­ją­cej się wody i zde­cy­do­wa­nym ru­chem prze­cięła brzuch cię­żar­nej od pępka w dół, do spo­je­nia ło­no­wego.

– W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­tego! – Męż­czy­zna wy­ba­łu­szał oczy, nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co wi­dzi.

Ana wy­jęła dziecko i od­cięła pę­po­winę. Z nie­po­ko­jem pa­trzyła na za­si­nione ciałko, nie wy­da­wało z sie­bie żad­nego dźwięku. Klep­nęła kilka razy po po­ślad­kach no­wo­rodka, który na­gle za­czął gło­śno pła­kać.

– No je­steś, ma­leńka. Wresz­cie do nas do­tar­łaś! – mó­wiła wy­raź­nie z sie­bie za­do­wo­lona Ana i owi­nąw­szy dziecko w koc, po­dała mę­żowi.

– A co z nią? Umarła? – za­py­tał, bo­jąc się od­po­wie­dzi.

– Żyje, ale zo­ba­czymy, na ile jest silna! – Ko­bieta po­cią­gnęła za resztę pę­po­winy i wy­do­była z ciała ro­dzą­cej po­zo­sta­jące w ma­cicy ło­ży­sko wy­glą­da­jące jak krowi pla­cek.

– Biedna młódka, na­wet swo­jej kru­szynki nie zo­ba­czy!

– Coś ty taki ma­rudny się zro­bił? Może nie zo­ba­czy, a może zo­ba­czy, jak Bóg da! Po­daj mi le­piej nici i tę dużą igłę ze stołu!

– Chyba nie chcesz jej tym...

– Chcę, stary dur­niu, a ty mi w tym po­mo­żesz. Po­łóż dziecko na pod­ło­dze, a sam mi tu przy­trzy­maj brzuch, że­bym mo­gła do­brze go po­zszy­wać!

– Męż­czy­zna zbladł, ale po­słu­chał i pod­szedł do łoża.

– Ręce umyj, to nie chlew. Przed wi­gi­lią my­jesz, a to też Boże Na­ro­dze­nie, bo w każ­dym dziecku Bóg do nas przy­cho­dzi!

– Ale po co? Prze­cież za­raz je po­bru­dzę – przy­bli­żył dwie kra­wę­dzie roz­cię­cia.

– Bo ja ci mó­wię, że tak trzeba! – po­wie­działa Ana i spraw­nymi ru­chami sta­ran­nie zszyła skórę, co spo­wo­do­wało, że jej mał­żo­nek o mało nie ze­mdlał. Na­stęp­nie po­sma­ro­wała zszytą ranę ło­jem za­ję­czym i przy­kryła ca­łość czy­stą lnianą szmatką. – Dużo krwi stra­ciła. Te­raz wszystko w rę­kach Boga! – Usia­dła na skraju le­ży­ska i drżą­cymi rę­kami otarła pot z czoła.

Kilka mi­nut póź­niej do izby zaj­rzał młod­szy, ja­sno­włosy męż­czy­zna, z prze­ra­że­niem w oczach.

– I co? Co z nimi? To chło­pak? – za­py­tał pod­eks­cy­to­wany.

– Dziew­czynka. Duża i silna. Prze­żyje!

– A Olga? Co z nią? – Jego głos drżał.

– Módl się, ko­chany, tylko to nam te­raz zo­stało. Nie chciała ona ła­two dziecka nam od­dać. Dużo krwi stra­ciła. Leży jak umrzyk blada, ale dy­cha jesz­cze.

– Dzięki Bogu, bo ja już chyba bez niej to żyć bym nie umiał! Mó­wi­łem jej, że i bez dzieci szczę­śliwi bę­dziemy, bo ile razy za­cią­żyła, to ro­niła!

– Nie wy­wo­łuj ty imie­nia Pana nada­remno! Umiał­byś, umiał, ale miejmy na­dzieję, że nie bę­dziesz mu­siał. – Ko­bieta uśmiech­nęła się smutno.

– A dziecko mogę zo­ba­czyć?

– Pew­nie, że tak. To skóra z cie­bie zdarta, nie wy­przesz się, na­wet gdy­byś chciał!

– A ja się tam wy­pie­rał nie będę, bo wiem, że moje. Piękna jest! Naj­pięk­niej­sza na świe­cie. – Męż­czy­zna po­we­se­lał na chwilę i uniósł dziecko nad nie­przy­tomną matką.

– Imię jej trzeba nadać ja­kieś. To nie pies, musi mieć imię – rzu­ciła ko­bieta.

– Zo­bacz, ko­cha­nie, jaką piękną có­reczkę uro­dzi­łaś! Nie rób mi tego, sam jej nie chcę wy­cho­wy­wać... Imię jej trzeba dać – mó­wił ze łzami w oczach oj­ciec, po­chy­la­jąc się nad żoną.

Le­żąca, do­tąd nie­zdra­dza­jąca ja­kich­kol­wiek oznak ży­cia, ock­nęła się na kilka se­kund, prze­wró­ciła oczami i wy­dała z sie­bie ci­chy dźwięk.

– Co? Co ona po­wie­działa? – Ana po­de­szła szybko do łóżka.

– Na­woja, usły­sza­łem do­brze! – włą­czył się do roz­mowy Jur­gis.

– Na­woja – piękne imię. Pa­suje do tej ma­łej, wa­lecz­nej istoty! – Aku­szerka się za­śmiała.

– Na­woja. Moja Na­wojka! – Męż­czy­zna przy­bli­żył do twa­rzy ma­leń­kie za­wi­niątko i de­li­kat­nie po­ca­ło­wał po­bru­dzoną krwią bu­zię.

.

– baśń o zdzi­wio­nej wo­dzie i pa­ste­rzu który nie za­sy­pia –

je­śli ze­chcesz będę lawą mirrą ogniem wodą łzą

ce­ki­nami bran­so­lety z ba­śni ty­siąca i jed­nej nocy

roz­huś­tam fale bie­gnąc tam gdzie jesz­cze nikt

wiesz ci­sza tak brze­mienna w skut­kach uro­dzi mi­liony snów

wy­rzeź­bią słowa wiel­kimi cie­niami po­mię­dzy do­mami gdzie

cie­kaw­skie mia­sto ni­gdy nie za­sy­pia

pod czuj­nym okiem świe­tli­stego pa­ste­rza

za­gląda nam w oczy przy­mknię­tymi okien­ni­cami

uśmie­cha zli­zu­jąc z po­wiek słodko – kwa­śne ta­jem­nice

wiesz Bóg na pewno nie chciał źle

po pro­stu nie znał za­pa­chu ciała do­tyku dłoni smaku łez

nie mógł wie­dzieć że ko­bieta boi się za­snąć sa­mot­nie

umiera wtedy w tańcu je­sien­nych li­ści drżąc

jak ce­kiny bran­so­lety z ba­śni ty­siąca i jed­nej nocy

je­śli ze­chcesz będę lawą mirrą ogniem wodą łzą

roz­huś­tam fale bie­gnąc tam gdzie jesz­cze nikt

to­piąc skały swo­imi błę­kit­nymi ję­zy­kami

wiesz Bóg na pewno nie chciał źle

po pro­stu nie znał za­pa­chu ciała do­tyku dłoni smaku łez

te­raz gdy od two­jego jed­nego do­tyku świat znik­nie

pęk­nie jak bańka my­dlana za­mie­nia­jąc się w mo­tyla

bie­gnę do cie­bie stru­mie­niami mo­jej wody by zdą­żyć

wy­rzeź­bić na­sze imiona wiel­kimi cie­niami

na skrzy­dłach ba­śni ty­siąca i jed­nej nocy

Pomimo utraty du­żej ilo­ści krwi i trud­nych wa­run­ków Olga prze­żyła, co było nie lada wy­da­rze­niem, gdyż wszy­scy do­brze wie­dzieli, że taki po­ród koń­czy się naj­czę­ściej śmier­cią, o ile nie obojga, to dziecka lub matki. Wieść szybko roz­nio­sła się po oko­licy, do Any za­częli ze­wsząd zjeż­dżać po po­moc lu­dzie, także z od­le­głych mia­ste­czek i wsi. Więk­szość przy­jezd­nych sta­no­wiły mał­żeń­stwa lub ro­dzice z cór­kami przy na­dziei, ale by­wali i tacy, któ­rzy chcieli pro­sić ko­bietę o po­radę w in­nych spra­wach, wie­rząc, że ma ja­kiś dar z nie­bios, skoro bez uszczerbku dla matki i dziecka udało jej się ode­brać tam­ten sła­wetny po­ród.

Ana nie umiała od­mó­wić. Za­wsze schlud­nie odziana, z wy­pro­sto­waną syl­wetką, przyj­mo­wała ich w sieni. Zu­peł­nie nie pa­so­wała do wiej­skiej chaty, jed­nak nikt ni­gdy nie miał od­wagi za­py­tać, skąd po­cho­dzi. Plotki mno­żyły się z dnia na dzień, ale nie wia­domo było, co jest prawdą, a co kłam­stwem, które wie­lo­krot­nie po­wtó­rzone, prze­staje się w końcu od prawdy róż­nić. Mó­wiono, że ko­bieta jest da­leką krewną tu­tej­szego szlach­cica, który po śmierci jej ro­dzi­ców w za­mian za opiekę do­stał oko­liczne zie­mie, cią­gnące się od wsi aż po las. Ona za to odzie­dzi­czyła dom, czę­ściowo mu­ro­wany, naj­lep­szy w ca­łej wsi, i po­mimo że lata świet­no­ści miał już dawno za sobą, wciąż wy­róż­niał się na tle drew­nia­nych cha­łup. Kie­dyś miesz­kała w nim nie­spełna ro­zumu sio­stra szlach­cica. Pań­stwo zde­cy­do­wali, że tak le­piej, bo tu nie bę­dzie pło­szyła go­ści i wstydu ro­dzi­nie nie przy­nie­sie. Wy­god­niej im było od­se­pa­ro­wać ciotkę i cze­kać, aż się z tego pa­dołu zwi­nie. Po jej tra­gicz­nej śmierci, kiedy to ciało ko­biety zna­le­ziono w nie­czyn­nej wiej­skiej studni, nikt w tym domu nie miesz­kał. Po­cząt­kowo szep­tano, że to się wszystko kupy nie trzyma, że to­pie­licę pew­nie opę­tał dia­beł jaki, gdyż wcze­śniej wody się bała bar­dziej niż ognia. W każ­dym ra­zie z tej studni już nikt ko­rzy­stać nie mógł. Za­sy­pali ją więc i gdy prze­cho­dzili obok, to splu­wali, żeby Złe, które ją uśmier­ciło, przy­pad­kiem nie za­pa­trzyło się i na nich. Dzi­wiono się na po­czątku, że tak szybko śledz­two umo­rzono, ale nikt za tą dzi­waczną ko­bietą nie tę­sk­nił, bo nie­jed­nemu się od niej ki­jem obe­rwało lub przy­krych słów na­słu­chało, któ­rych ni­gdy ni­komu nie szczę­dziła. Tak więc dom stał pu­sty, a chłopi omi­jali go sze­ro­kim łu­kiem, że­gna­jąc się za­wsze na wszelki wy­pa­dek, bo mó­wiono, że tam stra­szy. Dla­tego też, gdy wiele lat temu za­miesz­kała w nim Ana, wszy­scy ob­ser­wo­wali uważ­nie, czy jej też ja­kieś du­chy nie opę­tają i nie­szczę­ścia na sie­bie – a przy oka­zji na po­zo­sta­łych miesz­kań­ców – nie ścią­gnie. Ta jed­nak za­częła cho­dzić co nie­dzielę do ko­ścioła i choć od razu wi­dać było, że ona z in­nych, tych lep­szych, co by mo­gli w ław­kach sia­dać, za­wsze z bie­da­kami zo­sta­wała, uśmie­cha­jąc się do bo­so­no­giej dzia­twy. Stop­niowo wsią­kła w ich co­dzien­ność i jak swoją ją za­częto trak­to­wać, tym bar­dziej że umiała po­rody od­bie­rać i ni­gdy nie od­mó­wiła po­mocy przy tych naj­trud­niej­szych. Z cza­sem nikt się już nie za­sta­na­wiał, skąd się wzięła we wsi, sta­jąc się jej nie­od­łącz­nym ele­men­tem, jak malwy pod oknami la­tem czy sło­necz­niki je­sie­nią. Nie dzi­wiło też ni­kogo, że ni­gdy nie pra­co­wała w polu i gdy wy­szła za mąż za jed­nego z nich, to ra­czej ona w domu rzą­dziła, a nie, jak w zwy­czaju było – męż­czy­zna. Od dawna za miej­scową aku­szerkę ro­biła, a po uda­nym po­ro­dzie Olgi jej sława do­tarła w na­prawdę od­le­głe re­jony.

No i stało się, co pew­nie w końcu stać się mu­siało, a mia­no­wi­cie wieść o jej nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach do­tarła do mia­sta. Tak to któ­re­goś wie­czoru pod jej dom pod­je­chał wóz z po­słań­cem, pięk­nie zdo­biony, za­przę­żony w dwa ko­nie z grzy­wami sple­cio­nymi w war­ko­cze. Przy­bysz wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie miesz­kań­ców, więc zbie­gli się na­tych­miast, aby przyj­rzeć się go­ściowi z bli­ska, gdyż nie­czę­sto we wsi po­ja­wiał się ktoś z mia­sta. Ubrany w gra­na­towy, ak­sa­mitny żu­pan[2], za­pięty na gę­sto przy­szyte, świe­cące gu­ziki, prze­wią­zany sze­ro­kim, pięk­nie wy­szy­wa­nym pa­sem z je­dwa­biu. Na to na­rzu­coną miał lekką de­lię[3] bez rę­ka­wów. Uwagę ko­biet przy­cią­gnęły także jego wy­so­kie, błysz­czące buty z cho­le­wami i ozdobna czapka, przy­stro­jona pa­wimi pió­rami. Męż­czy­zna ja­wił się ni­czym książę z bajki, dla­tego wbi­jały w niego roz­anie­lone oczy, ale ten nie zwra­cał na nie naj­mniej­szej uwagi, trak­tu­jąc wie­śniaczki jak nie­cie­kawy ele­ment oto­cze­nia. Przy po­mocy woź­nicy, nie roz­glą­da­jąc się na boki, zsiadł z wozu, wdep­tu­jąc od razu – ku ogól­nej we­so­ło­ści wie­śnia­ków – w błoto zmie­szane z kro­wim łaj­nem. Prze­klął siar­czy­ście i znie­sma­czony ze­wsząd do­cho­dzą­cym smro­dem ru­szył do drzwi, po czym bez pu­ka­nia wszedł do domu. Bar­dzo długo nie wy­cho­dził, więc nie­któ­rzy, znie­cier­pli­wieni, po­wró­cili do swo­ich za­jęć, co chwilę wy­glą­da­jąc, czy aby nie dzieje się coś no­wego.

W końcu Ana i Jur­gis wy­szli i z po­waż­nymi mi­nami, od­święt­nie ubrani, w mil­cze­niu wsie­dli na wóz i nie że­gna­jąc się z ni­kim, od­je­chali. Nie­długo po­tem we wsi za­częto ga­dać, że sama pani wo­je­wo­dowa, Sa­lo­mea Anna Ra­dzi­wiłł z Sa­pie­hów, ka­zała we­zwać Anę do sie­bie, chcąc za­trud­nić ją jako swoją oso­bi­stą aku­szerkę. Kiedy Ana oznaj­miła, że bez Jur­gisa ni­g­dzie się nie ru­szy, za­brano także jego do Lub­czy, gdzie sza­nowna dama spę­dzała kilka mie­sięcy w roku. Do­ce­lowo oboje mieli tra­fić do pa­łacu Ra­dzi­wił­łów w No­wo­gródku, usy­tu­owa­nego na­prze­ciw sły­ną­cego z pięk­nych wnętrz ko­ścioła do­mi­ni­ka­nów. Lu­dzi­ska ma­chali od­jeż­dża­ją­cym i smutno im się na ser­cach zro­biło, bo do­piero wtedy uświa­do­mili so­bie, jak ważny ele­ment ich spo­łecz­no­ści sta­no­wiło to star­sze mał­żeń­stwo. Jedną z że­gna­ją­cych była Olga, trzy­ma­jąca na rę­kach małą Na­wojkę. Ona ich wy­jazd prze­żyła chyba naj­bar­dziej, bo gdyby nie Ana, to pew­nie ani jej, ani ma­leń­kiej by na tym świe­cie nie było i ni­gdy nie mia­łaby oka­zji ca­ło­wać tej uko­cha­nej, naj­pięk­niej na świe­cie pach­ną­cej główki. Aku­szerka stała się dla niej kimś wy­jąt­ko­wym, w do­datku tak bar­dzo wy­róż­niała się spo­śród in­nych ko­biet, że Olga była w nią wpa­trzona jak w święty ob­ra­zek, uzna­jąc ją za oso­bi­stego anioła stróża. Za­wsze jej się też wy­da­wało, że w Anie jest ja­kaś ta­jem­nica, że ona lep­sza niż inni lu­dzie. Zresztą z domu była Sa­pieha, do czego wszy­scy przy­wy­kli, ale jakby nie pa­trzeć, wo­je­wo­dowa no­siła to samo na­zwi­sko.

Kilka mie­sięcy póź­niej, w domu Olgi i Ma­te­lisa po­ja­wił się ten sam po­sła­niec z do­ku­men­tem, w któ­rym Ana zrze­kła się domu ze staj­nią i chle­wem oraz przy­le­głymi za­bu­do­wa­niami na rzecz mło­dego mał­żeń­stwa. Męż­czy­zna prze­czy­tał jego treść w obec­no­ści świad­ków i do­dał, iż Ana Ka­zlau­skas z domu Sa­pieha, która zo­stała przy dwo­rze i z ła­ski pani wo­je­wo­do­wej otrzyma dom po zmar­łym pi­sa­rzu, a swój stary ze spadku po ro­dzi­cach da­ro­wuje ma­leń­kiej Na­woi, dzięki któ­rej zdo­była pu­bliczne uzna­nie. Do czasu osią­gnię­cia do­ro­sło­ści ma­jąt­kiem Any mieli za­rzą­dzać ro­dzice dziew­czynki, któ­rzy otrzy­mali prawo miesz­ka­nia w tym domu aż do śmierci obojga. Ko­bieta po­da­ro­wała im także wszyst­kie zgro­ma­dzone przez sie­bie do­bra. Choć było ich nie­wiele, mło­dzi i tak nie po­sia­dali się z ra­do­ści, uznaw­szy, że wiel­kie szczę­ście ich spo­tkało i że Na­wojka to praw­dziwy dar nie­bios.

Dom po star­szym mał­żeń­stwie był dużo oka­zal­szy od sta­rej chaty, którą Ma­te­lis prze­jął po nie­ży­ją­cych dziad­kach. Był też le­piej wy­po­sa­żony: miał nie tylko więk­sze okna, pięk­nie zdo­bione okien­nice, ale także praw­dziwe łóżka, na któ­rych nie­mal po sam su­fit pię­trzyły się ha­fto­wane po­du­chy. Przy ścia­nie stały ma­lo­wane skrzy­nie, pełne okryć i dam­skich ubrań, mocno pach­ną­cych aro­ma­tycz­nym ba­gnem[4], które miało od­stra­szać mole. Otwarte pa­le­ni­sko zaś za­pew­niało przy­tulne cie­pło zimą i mie­niące się wie­czo­rami świa­tło ognia. Na piecu stały gli­niane na­czy­nia oraz kilka mie­dzia­nych garn­ków, pew­nie jesz­cze po pierw­szej wła­ści­cielce. Olga ni­gdy wcze­śniej ta­kich nie wi­działa i po­cząt­kowo bała się ich uży­wać, nie chcąc uszko­dzić. W go­spo­dar­stwie po­zo­stało też kilka nio­sek, ka­czek, dwie świ­nie oraz wy­chu­dzony koń, a w wy­ko­pa­nej piw­niczce znaj­do­wał się spory za­pas ziem­nia­ków, mąki gry­cza­nej i słój so­lo­nej sło­niny. Izba była na tyle duża, że dało się pod­wie­sić w niej drew­nianą ko­ły­skę dla Na­wojki, którą Ma­te­lis wła­sno­ręcz­nie wy­stru­gał i naj­pięk­niej jak umiał wy­rzeź­bił na niej dziwne, nie­kształtne wzory. Były one cen­niej­sze niż wszyst­kie rzeźby i ob­razy świata, bo wy­ko­nane oj­cow­skim ser­cem. Pod­wie­szona do su­fitu na czte­rech gru­bych, lnia­nych sznu­rach była cza­sami ostat­nią de­ską ra­tunku, aby uśpić dziecko.

Mło­dzi nie mo­gli uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście i chyba w oba­wie, że to mo­głoby się oka­zać ja­kąś po­myłką, szybko prze­nie­śli cały skromny do­by­tek do no­wego do­mo­stwa. Nie­wiele rze­czy nada­wało się do za­bra­nia, wzięli jed­nak kilka pa­mią­tek ro­dzin­nych Ma­te­lisa, tro­chę zgro­ma­dzo­nych za­pa­sów, parę kur, no i przede wszyst­kim węża[5], który po­dob­nie jak we wszyst­kich in­nych do­mach ca­łymi dniami wy­le­gi­wał się w ką­cie na sia­nie i strzegł szczę­ścia ro­dzin­nego. Wie­rzyli, że to wła­śnie mo­dli­twy do niego, po­je­nie mle­kiem oraz pod­su­wa­nie naj­lep­szych ką­sków po­mo­gły Anie ura­to­wać ich có­reczkę. Wy­da­wało im się dziwne, że w domu Any nie było świę­tego węża, bo prze­cież po­wi­nien ochra­niać od złego go­spo­dar­stwo do­mowe.

Mała Na­wojka – spraw­czyni tego ca­łego za­mie­sza­nia – ob­ser­wo­wała z za­cie­ka­wie­niem krzą­ta­ninę ro­dzi­ców. Dla niej zu­peł­nie nie­ważne było, gdzie mieszka, z wę­żem czy bez niego, byle za­wsze znaj­do­wać się w po­bliżu mlecz­nej piersi mamy.

Dziew­czynka cho­wała się zdrowo i szczę­śli­wie, a po uśmiech­nię­tej i ru­mia­nej buzi wi­dać było, że ni­czego jej nie bra­kuje. Bar­dzo zwinna, wcze­śnie za­częła racz­ko­wać i nie­długo póź­niej cho­dzić, z czego ro­dzice bar­dzo się cie­szyli, bo wszyst­kie oko­liczne babki szu­kały tylko pre­tek­stu, żeby na­stra­szyć ro­dzi­ców, pod­su­wa­jąc – oczy­wi­ście za za­płatą – zioła i ma­ści, któ­rych skład znały tylko one. Olga uzna­łaby swoje ma­cie­rzyń­stwo za wy­jąt­kowo bez­pro­ble­mowe, gdyby nie to, że có­reczka zu­peł­nie nie chciała spać i w nocy czę­sto pła­kała. By­wało, iż zlęk­niona za­sła­niała rącz­kami twarz lub ła­pała się mocno za ma­leń­kie uszka. Z cza­sem zda­rzało się to co­raz czę­ściej, a wy­mę­czona ko­bieta od­da­łaby ko­nia z rzę­dem za choćby jedną prze­spaną w ca­ło­ści noc. Cza­sami, gdy pa­trzyła na swoje dziecko le­żące z otwar­tymi oczami i z za­cie­ka­wie­niem wpa­tru­jące w ja­kiś punkt, jakby coś nie­zwy­kłego tam zo­ba­czyła, prze­szy­wały ją dresz­cze. Po­dobne za­cho­wa­nie wi­działa u ko­tów i wtedy za­wsze przy­cho­dziło jej do głowy, że może dzieci i zwie­rzęta wi­dzą du­chy, które miesz­kają obok, ale wraz z wie­kiem lu­dzie tracą ten dar.

Mi­jały mie­siące i lata, a dziew­czynka wciąż miała pro­blem ze spa­niem, tyle że nie pła­kała już tak czę­sto i na­uczyła się sama uspo­ka­jać. Nie za­sy­piała wpraw­dzie, a je­dy­nie le­żała na po­sła­niu, wpa­tru­jąc się w ja­kiś punkt przed sobą. Matka prze­stała się tym nie­po­koić, a gdy mała pod­ro­sła na tyle, że umiała już cho­dzić i wy­po­wia­dać pierw­sze słowa, ro­dzice po­zwa­lali jej wy­cho­dzić przed dom, bo wtedy choć przez chwilę mo­gli się zdrzem­nąć i od­po­cząć. Wie­dzieli, że Na­wojka do­brze zna oto­cze­nie, a choćby mo­ment bez wier­cą­cego się dziecka był bez­cenny, bo praca w polu i kuźni była nie­zwy­kle mę­cząca, a i o obej­ście prze­cież ktoś mu­siał za­dbać i obiad ugo­to­wać.

Na­wojka, drob­niutka i wy­jąt­kowo sprawna jak na swój wiek, wy­my­kała się z chaty nie­mal każ­dej nocy. Nie­za­leż­nie od po­gody wsta­wała ci­cho ze swo­jego po­sła­nia, na pa­lusz­kach prze­my­kała przez izbę na dwór i boso cho­dziła po wil­got­nej ziemi, mięk­kiej, okra­szo­nej rosą tra­wie, która przy­jem­nie ła­sko­tała, a cza­sami po kłu­ją­cych ro­śli­nach, które z ko­lei ra­niły stopy. Je­dy­nie gdy był mróz i na ziemi le­żał śnieg, za­kła­dała na nóżki za duże łap­cie[6], które szu­rały, gdy szła. Każ­dej nocy za­cho­dziła też do sta­jenki, aby od­wie­dzić ko­nia odzie­dzi­czo­nego po Anie i Jur­gi­sie. Był to duży de­re­szo­waty ogier, po­stawny i nie­zwy­kle na­ro­wi­sty. Wszy­scy są­sie­dzi mó­wili, że nie na­daje się do ni­czego, że ni­kogo nie słu­cha, a Ana tylko z li­to­ści trzyma dar­mo­zjada, bo ma za mięk­kie serce. O jego tem­pe­ra­men­cie prze­ko­nał się Ma­te­lis, gdy przed laty, za­raz po otrzy­ma­niu domu, chciał się z nim przy­wi­tać. Vel­nias – co po li­tew­sku zna­czy dia­beł – par­skał, strzygł uszami i usta­wiał się tak, żeby tylną nogą kop­nąć męż­czy­znę. Całe szczę­ście, ten zo­rien­to­wał się w porę i udało mu się w ostat­niej chwili umknąć. Ja­kież było zdzi­wie­nie Olgi, gdy któ­rejś nocy, obu­dzona przez ha­ła­su­jącą ki­ki­morę[7], do­strze­gła, że có­reczki nie ma w łó­żeczku. Od­na­la­zła ją sku­loną w kłę­bek i śpiącą na sia­nie, tuż przy Vel­nia­sie, który zda­wał się jej pil­no­wać. Prze­ra­żona matka chciała za­brać małą, a wtedy koń po­de­rwał się i za­czął lekko tu­pać ko­py­tem, co obu­dziło dziew­czynkę. Na­wojka wy­cią­gnęła ręce w jego stronę, a ten zbli­ża­jąc do niej swój wielki łeb, de­li­kat­nie ją po­sztur­chi­wał. Mała śmiała się w głos, ła­piąc go za szyję i ca­łu­jąc w chrapy. Olga ostroż­nie ją pod­nio­sła i za­brała do chaty, aby uło­żyć do snu. Po­dobna sy­tu­acja miała miej­sce przez wiele ko­lej­nych nocy, aż w końcu, uspo­ko­jona ko­bieta, prze­stała szu­kać córki, gdyż miała pew­ność, że od­wie­dza swo­jego czwo­ro­noż­nego przy­ja­ciela. Naj­wy­raź­niej mała czuła się z nim bez­piecz­nie.

Matka nie wie­działa jed­nak, że nie­długo po tym, gdy dziew­czynka skoń­czyła sie­dem lat, udało jej się pierw­szy raz do­siąść Vel­niasa i od tego czasu każ­dej ko­lej­nej nocy wy­my­kali się wspól­nie na prze­jażdżkę. Gdyby ich ktoś ob­ser­wo­wał, ni­gdy nie uwie­rzyłby, że to jest to samo zwie­rzę, które sły­nie z tego, że nie lubi ob­cych, i wzbu­dza ogólny po­strach wśród miesz­kań­ców wsi. Koń na wi­dok Na­wojki wy­raź­nie się cie­szył i cały pro­mie­niał szczę­ściem. Gdy wy­my­kali się z domu, two­rzyli je­den or­ga­nizm, na­wet ich od­de­chy wy­da­wały się rów­no­mierne. Mała uwiel­biała to uczu­cie wol­no­ści, gdy na koń­skim grzbie­cie mi­jała za­bu­do­wa­nia, a po­tem bez­tro­sko cwa­ło­wała bez celu. Za­pach wil­goci z uro­dzaj­nych pól na­peł­niał płuca, a roz­ry­wa­jący ci­szę tę­tent ko­pyt do­da­wał od­wagi. Czę­sto, gdy pod­czas pełni, mie­sią­czek[8] roz­ja­śniał wszystko wo­kół, wjeż­dżali do lasu i po­ko­ny­wali char­pęć[9], na­sy­ca­jąc serca dzi­ko­ścią. Drzewa, ni­czym wielcy, mil­czący straż­nicy, otwie­rały im wrota nie­zmą­co­nej czerni. Wtedy koń zwal­niał i szedł bar­dzo ostroż­nie, na­słu­chu­jąc od­gło­sów, które wy­da­wały skrzy­piące drzewa, sowy bądź wilki, wy­gła­sza­jące gdzieś w od­dali swoją wil­czą me­lo­peję. Las pach­niał ina­czej niż pola, bo so­sno­wym igli­wiem, ściółką, gni­ją­cymi li­śćmi dę­bów, grzy­bami, mchem i ży­wicą. Gdy niebo nie było za­snute chmu­rami, cie­nie za­mie­niały się nie­kiedy w bez­cie­le­sne istoty, które prze­my­kały po­mię­dzy drze­wami. Mała nie od­czu­wała stra­chu. Może nie zda­wała so­bie sprawy z za­gro­że­nia, a może po pro­stu czuła się bez­piecz­nie z ogrom­nym przy­ja­cie­lem. Ten z ko­lei, jakby świa­domy od­po­wie­dzial­no­ści, ni­gdy nie od­da­lał się za da­leko od domu, za­wsze uważny, dba­jący o to, aby nie zrzu­cić pa­sa­żerki. Stą­pał ostroż­nie, omi­ja­jąc ga­łę­zie, szczę­śliwy za­chły­sty­wał się po­da­ro­waną mu wol­no­ścią. Tak, wol­ność to chyba to, co oboje – zu­peł­nie tego nie­świa­domi – tak bar­dzo ko­chali, bo żadne z nich nie czuło się do­brze wśród lu­dzi.

Za­wsze wra­cali o tej sa­mej po­rze, chwilę po trze­ciej w nocy, jakby wie­dzieli, że to czas, aby Na­wojka mo­gła się jesz­cze wy­spać przed po­budką. Oj­ciec co­dzien­nie pra­co­wał w polu, nie­kiedy jed­nak szedł do kuźni, po­ma­gać sta­remu ko­wa­lowi. Zry­wał się wtedy przed świ­tem, chcąc zdą­żyć przed Do­man­ta­sem. Po ci­chu li­czył, że tam­ten, nie ma­jąc syna, na­uczy go fa­chu i kie­dyś to Ma­te­lis zo­sta­nie jego na­stępcą. Ko­wal na równi z soł­ty­sem cie­szył się we wsi sza­cun­kiem, a w do­datku znaw­stwo tego rze­mio­sła po­zwa­lało na cał­kiem do­bre ży­cie, bo to i ko­nia pod­kuje, i w ra­zie bólu zęby chore wy­rwie. Olga na­to­miast za­czy­nała dzień od opo­rzą­dze­nia go­spo­dar­stwa: da­wała trzo­dzie jeść, ku­rom tro­chę zia­ren i po­cię­tych po­krzyw, świ­niom ob­rok z wodą, a ko­niowi owsa. Mała za­wsze jej to­wa­rzy­szyła, na­śla­du­jąc mamę i pod­ja­da­jąc coś z przy­go­to­wa­nych zwie­rzę­cych przy­sma­ków, choć naj­bar­dziej lu­biła, gdy ta tłu­kła w wiel­kim ga­rze świeżo ugo­to­waną mie­szankę dla świń. Nie­ziem­ski za­pach cie­płej strawy za­wsze zwa­biał dziew­czynkę.

Na­wojka stro­niła za to od lu­dzi. Za­gad­nięta przez ko­goś, ucie­kała, za­ty­ka­jąc pal­cami uszy, dla­tego w fol­warku ucho­dziła za dziecko dzi­kie i nie­okrze­sane. Lu­dzie szep­tali, że to może przez ten nie­zwy­kły po­ród coś jej się w gło­wie po­prze­sta­wiało. Nie prze­by­wała z in­nymi dziećmi, nie lu­biła drew­nia­nych fi­gu­rek, któ­rymi tamte się ba­wiły, za to czę­sto szep­tała coś pod no­sem i roz­ma­wiała ze swoim ko­niem, na któ­rym każ­dej nocy jeź­dziła po po­lach i la­sach. Opo­wia­dała też dzi­waczne hi­sto­rie oko­licz­nym ko­tom, psom i wró­blom. Gdy rano wsta­wała, roz­ma­wiała ze stru­mie­niem i ma­chała niebu, a słońcu dzię­ko­wała, że na nią świeci. Plo­tła nie­stwo­rzone opo­wie­ści i czę­sto po­grą­żona we wła­snych my­ślach, za­sta­na­wiała się, dla­czego ogień jest go­rący, dla­czego ptaki la­tają, jak duży jest świat i czy się gdzieś koń­czy: je­śli tak, to co jest da­lej, za tym koń­cem, je­śli na­to­miast się nie koń­czy, to jak to moż­liwe, bo prze­cież wszystko musi mieć swój po­czą­tek i ko­niec. My­śli po­chła­niała rów­nież ota­cza­jąca ją przy­roda, za­pach pól, kwia­tów, śpiew skow­ron­ków, szmer wody, kształt i smak ja­błek, nie­zwy­kła ob­łość jaj oraz to, że wy­lę­gają się z nich ma­leń­kie kur­czaki. Wszystko to wy­wo­ły­wało za­chwyt, a cza­sami złość, gdy dziew­czynka nie umiała cze­goś po­jąć. Jej ogromna wraż­li­wość i wy­jąt­kowa uroda czy­niły ją inną i nie­zwy­kłą. Miała włosy w ko­lo­rze doj­rza­łej psze­nicy i ja­sno­zie­lone, głę­bo­kie jak toń wody, dziw­nie od­bi­ja­jące świa­tło oczy. Przede wszyst­kim jed­nak dziew­czynka nie po­tra­fiła nor­mal­nie roz­ma­wiać. Za­wsze szep­tała, jakby nie umiała gło­śno mó­wić. Zda­rzało się, że gdy ktoś pod­no­sił głos czy ko­wal swoim mło­tem kuł że­lazo bądź też pła­kało dziecko, za­sła­niała uszy i z krzy­kiem ucie­kała. Nie lu­biła wszel­kich uro­czy­sto­ści, ta­kich jak we­sela, do­żynki czy od­pu­sty, pod­czas któ­rych się ba­wiono i gło­śno śpie­wano.

Naj­więk­szym pro­ble­mem jed­nak, bu­dzą­cym nie­po­kój miesz­kań­ców i za­wsty­dze­nie ro­dzi­ców, był fakt, iż Na­wojka nie brała udziału w li­tur­giach. Wpraw­dzie słuch i pa­mięć miała nie­zwy­kłe, więc szybko wy­uczyła się wszyst­kich mo­dlitw, co na prośbę matki za­wsze chęt­nie udo­wad­niała, ale to nie po­mo­gło i lu­dzie co­raz bar­dziej od nich stro­nili, na wszelki wy­pa­dek gdyby Złe z domu po sza­lo­nej szlach­ciance na­wie­dziło także ją. Nie­stety, mimo wielu prób, ro­dzice w końcu zre­zy­gno­wali z za­bie­ra­nia dziew­czynki na­wet na nie­dzielne na­bo­żeń­stwa. Nie po­tra­fiła tam prze­by­wać i za­ty­ka­jąc uszy, wy­bie­gała z cer­kwii lub ła­pała się za głowę i ude­rza­jąc w nią pię­ściami, do­pro­wa­dzała do prze­rwa­nia mi­ste­rium. Wszystko to spra­wiało, że nie była lu­biana, co jesz­cze bar­dziej izo­lo­wało ją od spo­łecz­no­ści. Nie­jed­no­krot­nie zda­rzało się, iż któ­raś ze sta­ruch splu­nęła na jej wi­dok lub wy­ko­nała znak krzyża – bo wia­domo, czego nie da się zro­zu­mieć, to bu­dzi strach. Ro­dzice pró­bo­wali tłu­ma­czyć, że jest tylko dziec­kiem, nie­groź­nym, ni­komu krzywdy nie robi i pew­nie z tego wy­ro­śnie, ale że to nie po­ma­gało, sami w końcu przy­zna­wali dla świę­tego spo­koju, że có­reczka nie jest cał­kiem nor­malna. Gdyby nie fakt, iż Olga była przez wszyst­kie ko­biety bar­dzo lu­biana, to pew­nie dawno by się od nich także od­wró­cili. Na wszelki wy­pa­dek, żeby ma­łej, a także ich nie po­są­dzano o ja­kieś dia­bel­skie sztuczki, Ma­te­lis po­sta­no­wił po­zbyć się czar­nego kota, któ­rego dziew­czynka bar­dzo ko­chała – zresztą z wza­jem­no­ścią – bo ła­sił się do niej, gdy tylko po­ja­wiła się w za­sięgu jego wzroku. Na­wojka jed­nak co rusz spro­wa­dzała do domu szwen­da­jące się po oko­licy koty, żeby je na­kar­mić, a nie­które zo­sta­wały po­tem na stałe. Zna­jąc koci tem­pe­ra­ment, wia­domo było, że fu­trza­ków za­cznie przy­by­wać w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Na szczę­ście wszy­scy z cza­sem przy­zwy­cza­ili się do dzi­wactw tej nie­zwy­kłej dziew­czynki i nie prze­szka­dzały im już tak bar­dzo jej nie­co­dzienne za­cho­wa­nia, a wiel­kie oczy i roz­bra­ja­jący uśmiech zmięk­czały serce każ­dego.

.

– Gdy u góry niebo nie było na­zwane,na dole zie­mia nie była wy­mie­niona z imie­nia –

(Enûma Eliš)

Prze­stań my­śleć, że wszystko musi mieć po­czą­tek i ko­niec.

Są rze­czy, które trwają i ni­gdy nie prze­staną,

prze­cho­dzą tylko z lu­stra do lu­stra.

Je­steś moim od­bi­ciem, które nie znik­nie.

Znów, za chwilę, od­naj­dziemy się w top­nie­ją­cym śniegu

jak awers i re­wers, blask i cień, od­waga i strach,

jak mi­łość, która nie chce być za mała.

Nie wolno nam bez sie­bie za­sy­piać, bo noc i dzień

już ni­gdy nie mo­głyby dać schro­nie­nia czu­ło­ści.

Wiesz, kie­dyś, gdy na­sze ręce znów za­łożą gniazdo,

nie po­zwólmy im mil­czeć.

Gdy na­uczysz się mnie czy­tać z ru­chu warg,

opo­wiem ci hi­sto­rie, które za­wsze były tylko dla cie­bie,

a wtedy na­sze dło­nie splą­czą się mil­czą­cymi ję­zy­kami.

Ja, pani z Uruk, je­stem In­aną wschodu słońca,

cze­ka­łam w domu nieba, aż przyj­dziesz po mnie.

Prze­cho­dzi­łam z lu­stra do lu­stra, abyś mógł

od­na­leźć moją po­stać w swoim od­bi­ciu.

Je­stem, jaka je­stem, bez po­czątku i końca

są rze­czy, które trwają wiecz­nie i nie prze­staną

jak mi­łość, która nie chce być za mała.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Lau­da­num (stp.) – opium, wy­su­szony sok uzy­ski­wany z na­cię­tych, nie­doj­rza­łych ma­kó­wek. Za­wiera po­nad 20 al­ka­lo­idów, w tym al­ka­lo­idy fe­nan­tre­nowe, sto­so­wane w lecz­nic­twie oraz jako nar­ko­tyk – mor­fina, a także ko­de­inę, która działa prze­ciw­bó­lowo, prze­ciw­kasz­lowo i uspo­ka­ja­jąco. Dru­gie to al­ka­lo­idy ben­zy­lo­chi­no­lowe, ma­jące sze­ro­kie za­sto­so­wa­nie w lecz­nic­twie (za: En­cy­klo­pe­dią PWN). Dzia­ła­nie opium jest znane od wie­ków i sto­so­wane do uśmie­rza­nia bólu, jako śro­dek na­senny i odu­rza­jący. Kiedy nie było jesz­cze pro­fe­sjo­nal­nej ane­ste­zjo­lo­gii, opium było naj­lep­szym środ­kiem znie­czu­la­ją­cym pod­czas ope­ra­cji chi­rur­gicz­nych, po­da­wa­nym naj­czę­ściej w for­mie na­lewki al­ko­ho­lo­wej, zwa­nej lau­da­num, lub mie­szano go z ty­to­niem.
[2] Żu­pan – sta­ro­pol­ska mę­ska szata, no­szona w XVI wieku jako odzie­nie wierzch­nie, a od po­łowy XVII wieku pod kon­tu­szem. Ele­ment pol­skiego stroju na­ro­do­wego.
[3] De­lia – ele­ment szla­chec­kiego ubioru mę­skiego no­szony na żu­pa­nie, ro­dzaj płasz­cza; w od­róż­nie­niu od kon­tu­sza, nie­prze­pa­sy­wany.
[4] Ba­gno zwy­czajne – ro­ślina z ro­dziny wrzo­so­wa­tych, która wy­dzie­la­jąc silny za­pach, od­stra­sza mole.
[5] Na li­tew­skich wsiach czczono węże na­zy­wane ža­lčiai, czyli zie­lony, co zna­czyło to samo co nie­ja­do­wity lub gy­va­tės, czyli żywy.
[6] Łap­cie, po­stoły – dawne obu­wie wy­pla­tane z łyka (naj­czę­ściej lipy), brzozy lub wiązu. Przed za­ło­że­niem łapci stopy owi­jano w onuce i przy­wią­zy­wano rze­mie­niem lub sznur­kiem.
[7] Ki­ki­mora lub szi­szi­mora – w wie­rze­niach sło­wiań­skich szko­dliwy duch do­mowy, przy­bie­ra­jący po­stać ma­lut­kiej ko­biety, która roz­ra­biała po no­cach, bu­dziła nie­mow­lęta, plą­tała przę­dzę i pło­szyła trzodę.
[8] Mie­siąc (stp.) – księ­życ.
[9] Char­pęć, char­pięć (stp.) – ba­gna, bez­droża, za­ro­śla.