Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nad Królestwem Addaru gęstnieje mrok… Przeciwko panowaniu okrutnego króla narasta bunt. Tymczasem młody Adalwin, królewski rycerz, marzy o świetnej przyszłości na dworze. Jednak nierozważnie wypowiedziane słowa uruchamiają ciąg zdarzeń, które zmuszają go do dokonania niełatwego wyboru. Gdy nic już nie jest jak dawniej, na Adalwina spada ciężar ratowania Addaru i samego króla.
Opowieść ta to nie tylko przygoda, ale również ponadczasowa i uniwersalna przypowieść o dokonywaniu wyborów, poszukiwaniu wolności, odpowiedzialności i wierności sobie. Sięga do wartości, które nie zamykają się w fantastycznym świecie, ale są aktualne w każdym miejscu i czasie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Łysoń
Szafirowy Znak
Katarzyna Łysoń
Szafirowy Znak
Wydawnictwo MERITUS
2025
Autor:
Katarzyna Łysoń
Redakcja i korekta:
Wydawnictwo MERITUS
Zdjęcie na okładce:
Pixabay.com
© Copyright by
Wydawnictwo MERITUS
Katarzyna Łysoń
ISBN: 978-83-934568-8-8
Wydawnictwo MERITUS
ul. Metalowców 42, 39-300 Mielec
Tel/fax + 48 (17) 788 63 58, Tel. kom. 606 718 977
e-mail: [email protected]
www.meritus.edu.pl
***
Wóz toczył się z wolna po wąskim, kamiennym
moście, zawieszonym nad przepaścią, której głębo-kość trudno było odgadnąć w ciemności. Spod skrzy-piących kół pryskały drobne kamyki, spadając w dół i wydając przy tym stuk zwielokrotniony przez echo. Było ciemno, tylko blada, dopalająca się lampa roz-praszała nieco czerń i oświetlała drogę, nie więcej jednak, niż na kilkanaście kroków do przodu. Drogo-wskazem było nikłe światło pochodni, sączące się od bramy i czarny zarys murów, rysujący się na tle nie-ba.
Woźnica w skupieniu obserwował drogę. Czuł
dużo bardziej wyraźnie niż do tej pory, że ten most był krokiem ostatecznym. Nie sposób było na nim zawrócić, podobnie jak nie można było już cofnąć decyzji, którą podjął. Teraz mógł podążać już tylko przed siebie, coraz dalej od tego, co było i coraz bli-żej wąskich wrót zamku, który majaczył przed nim w ciemności.
Obejrzał się nerwowo. Na wozie spoczywał
czarny kształt ludzkiej sylwetki, przykryty płasz-czem. Nie poruszał się, widocznie usnął, wycieńczo-ny chorobą i znużony długą, trudną drogą, a także tym, co wydarzyło się wcześniej – tak przynajmniej przekonywał sam siebie woźnica. Wolał nie myśleć o najgorszym.
On sam walczył ze snem, wkładając w to coraz
więcej wysiłku. Jechał już przecież tyle godzin bez przerwy, w pośpiechu, ścigany przez własne obawy
5
i niepokój. Innego pościgu na szczęście jak na razie nie było, ale zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że przez swój czyn dokonał wyboru, od którego nie było już odwrotu.
Wcale nie miał pewności, że był to wybór wła-
ściwy. Teraz znajdował się po tej samej stronie, co człowiek śpiący na wozie – był zbiegiem, ściganym przez królewskie prawo. Los, który wybrał, już za chwilę, za tamtymi wrotami, dopełni się ostatecznie.
Czarna brama znalazła się tuż przed nim. Za-
trzymał wóz i z pewnym ociąganiem zszedł, aby mocno i stanowczo zastukać. W międzyczasie obej-rzał się jeszcze raz za siebie, usiłując przebić wzro-kiem ciemność i kłębiącą się po drugiej stronie mo-stu srebrzystą mgłę.
Ktoś uchylił okno na wieży strażniczej.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zapytał czuj-
ny i nieco podejrzliwy głos.
Zawahał się. Nie tak miało być. Ktoś miał tutaj
czekać.
- Moje imię i cel mego przyjazdu oznajmię je-
dynie waszemu dowódcy – oświadczył dumnie. Wo-lał zresztą być ostrożny.
Tymczasem po drugiej stronie bramy rozległy
się czyjeś pośpieszne kroki. Przez okno wysunęła się głowa chłopaka o jasnej czuprynie, który na widok przybysza wydał okrzyk radości.
- Nareszcie! – mówiąc to, dawał pośpieszne
znaki strażnikowi. - Wpuścić! – zawołał zniecierpli-wiony.
Strażnik nie protestował i po chwili brama za-
zgrzytała, unosząc się w górę. Wóz wtoczył się po-woli na dziedziniec. Jasnowłosy chłopak podbiegł do
6
niego, promieniejąc radością.
- Jesteś! – zawołał przyjezdny z nieskrywaną
ulgą.
- A więc się udało. Już po wszystkim – powie-
dział chłopak.
- Po wszystkim?! – przybysz westchnął z gory-
czą. – To dopiero początek… -dodał ciszej, ale tego już chłopak nie słyszał.
Obaj podeszli do wozu. Delikatnie potrząsnęli
śpiącym człowiekiem, który ocknął się natychmiast. Był to starszy mężczyzna, o bardzo szczupłej i mizer-nie wyglądającej twarzy, a oczach tak niebieskich, jak tylko można sobie wyobrazić.
- Czy już jesteśmy na miejscu? – spytał.
- Tak. Jesteś bezpieczny.
Te słowa zabrzmiały kojąco. Mężczyzna z ulgą
opadł z powrotem na posłanie.
- Dziękuję – szepnął, przymykając oczy.
Tymczasem brama zawarła się za nimi ze zgrzy-
tem, dopełniając losu.
7
CZĘŚĆ I
(dwie pełnie księżyca wcześniej)
Spod tonących w półmroku arkad pałacowego dziedzińca dobiegał metaliczny dźwięk uderzających o siebie mieczy. Dwaj przeciwnicy walczyli zawzię-cie, a srebrem lśniące klingi błyskały w świetle pło-nących lamp.
- Już po tobie, Adalwinie! – zawołał jeden z walczących, zadając pchnięcie, jak mu się zdawało, decydujące.
Jego przeciwnik jednak uchylił się zręcznie i wymierzony cios trafił w bok, ześlizgując się po kolczudze.
- Za szybko, Ravil! – odparł, śmiejąc się. – Po-staraj się lepiej następnym razem!
Na twarzy ciemnowłosego młodzieńca odma-lowała się irytacja. Był pewien, że tym jednym cio-sem szybko zakończy walkę.
Tymczasem Adalwin nie pozwolił mu na zbyt długie zastanawianie się. Błyskawicznym ruchem uderzył tak, że miecz przeciwnika poleciał na bruk, zanurzając się w rozdeptanym, zmieszanym z bło-tem śniegu. Triumfalny okrzyk gromady widzów, trzymających najwyraźniej stronę Adalwina, zagłu-szył przekleństwo, które wyrwało się z ust Ravila na ten widok. Jakby tego było mało, z góry zabrzmiały oklaski.
9
- Brawo, Adalwinie! – dobiegł ich głos. – To było wspaniałe! A ty, mój bracie, musisz się tej sztuczki nauczyć, choć przyznaję, że także świetnie ci idzie.
Na przeciwległym krużganku stała smukła, niewysoka dziewczyna, z zajęciem obserwując star-cie. Była bardzo młoda, o dobrych kilka lat młodsza od obydwu walczących. Jej drobna i blada twarz była jeszcze dość dziecięca, a prawie czarne włosy sple-cione w warkocz sprawiały, że wyglądała jeszcze młodziej. Miała na sobie ciemnogranatowy, obszer-ny płaszcz, haftowany w zawiłe wzory złotą nicią, co dodawało mu subtelnej elegancji. Spod niego wysta-wały rękawy purpurowej sukni. Dziewczynie towa-rzyszyło kilka starszych od niej panien, ubranych już nieco skromniej, które z równym zaciekawie-niem przyglądały się walczącym, głośno wyrażając swój podziw.
- Dziękuję, księżniczko Oriano! - zwycięzca skłonił się dwornie przed dziewczyną, uśmiechając się do niej wesoło i spoglądając z błyskiem w oku w stronę dwórek. Wszystkie były ładne, ale jego uwagę zwróciła zwłaszcza jedna, jasnowłosa, wysoka dziewczyna w skromnej ciemnozielonej sukni. Być może nie zauważyłby jej, gdyby nie to, że była jedy-ną, która nie śmiała się i nie klaskała w dłonie. Stała nieco na uboczu, z poważną miną, jakby nie podo-bały jej się popisy młodzieńców.
Adalwin przekornie ukłonił się więc jeszcze raz, prosto w jej stronę, patrząc śmiało. Rozbawiło go, kiedy dziewczyna, najwyraźniej speszona, wyco-fała się prędko.
– Ravil – Adalwin oderwał wzrok od dziew-
10
cząt i zwrócił się do niedawnego przeciwnika, wycią-gając do niego rękę. Drugą dłonią otarł czoło i odgar-nął opadające na twarz włosy w kolorze ciemnego blondu.
Ravil podał mu rękę lekko i niedbale. Musiał to zrobić, zbyt wiele osób ich obserwowało, ale spoj-rzał Adalwinowi w oczy z nieskrywaną złością. – Do następnego razu – powiedział cicho tonem obiecują-cym zemstę.
Adalwin był tym nieco zaskoczony. Nie sądził, że Ravil przykłada do tego pojedynku – który w koń-cu był tylko rozrywką - aż tak wielką wagę. Znał jed-nak kuzyna doskonale i wiedział, że złość mu szybko minie. Nie pierwszy raz walczyli ze sobą, traktując tę rywalizację jako rycerskie ćwiczenie. Uczyli się zresz-tą u tych samych nauczycieli i tak naprawdę obydwaj byli już, mimo młodego wieku, świetnymi szermie-rzami.
Ravil miał jednak nad Adalwinem tę wielką przewagę, że był synem króla i następcą tronu Adda-ru. Tym samym – jak nieraz rozmyślał Adalwin - nie musiał nikomu niczego udowadniać ani torować so-bie z wysiłkiem drogi na dworze wśród wielu zawist-nych i ambitnych synów możnowładców.
Zupełnie inaczej rzecz się miała w przypadku Adalwina. Choć pochodził ze szlachetnego rodu, w dodatku blisko spokrewnionego z domem królew-skim, to jednak nie był to ani ród najbogatszy, ani najbardziej znaczący. Tylko wielkim zasługom ojca zawdzięczał Adalwin to, że po nagłej i wczesnej stra-cie rodziców mógł wychowywać się na dworze wraz z królewskimi dziećmi. Na czym jednak owe zasługi polegały, tego na próżno usiłował się dowiedzieć.
11
Najwyraźniej sprawa ta owiana była tajemnicą, którą znał jedynie król, lecz na każde pytanie Adalwina dawał byle jaką, wymijającą odpowiedź.
Swoich rodziców ledwie pamiętał, byli zaled-wie mglistym wspomnieniem z odległych czasów, snem, który śnił mu się czasami. Po takim śnie bu-dził się zwykle z głębokim poczuciem samotności, które stopniowo umacniało w nim przekonanie, że musi zajść jak najwyżej. I to właśnie stało się jego celem.
Dzieciństwo i wczesną młodość Adalwin spę-dził już w zamku Addar, a Ravil i Oriana byli dla nie-go wtedy niemalże jak brat i siostra. Dlatego robił wszystko, co mógł, aby król Ardelion nigdy nie poża-łował swojej decyzji. Uczył się szybko, ćwiczył pilnie i wytrwale realizował cel, który sobie postawił – przynależność do doborowej Gwardii Przybocz-nych, najlepszych rycerzy króla, a jednocześnie naj-bliższych towarzyszy i najbardziej wpływowych członków królewskiego dworu, majętnych posiada-czy zamków i rozległych dóbr. Wiedział, że na to jeszcze nie pora, miał przecież zaledwie osiemnaście lat, król jednak patrzył na niego przychylnie i Adal-win wiele na tej przychylności budował.
***
Rozmyślając o tym wszystkim, Adalwin wra-cał wolnym krokiem do swojej komnaty. Znajdowała się ona na samym końcu długiego i ciemnego kory-tarza, rozświetlonego z rzadka mdłym światłem led-wie tlącej się lampy. Musiał minąć cały szereg po-
12
dobnych do siebie drzwi, wiodących do pomieszczeń zajmowanych przez dworzan. Nie lubił tego ponure-go korytarza, nieodparcie kojarzył mu się z więzie-niem, chociaż wiódł przecież do miejsca, które od lat nazywał swoim domem. Innego nie miał, inny dom był tylko niewyraźnym wspomnieniem, w którym widywał czasami czyjeś uśmiechnięte twarze i pełny słońca pokój z wielkim oknem.
Pchnął ciężkie, zawsze skrzypiące drzwi nieco zbyt mocno, co zdradzało irytację. Istotnie, mimo zwycięstwa w tej – jakże mało zresztą znaczącej – rywalizacji, czuł gdzieś w środku narastający gniew.
Dlaczego Ravil wszystko traktował z taką śmiertelną powagą? Dlaczego to, co dla Adalwina było tylko zabawą, dla niego było prawdziwym współzawodnictwem, a porażki traktował jak osobi-stą obrazę?
W komnacie odpiął pas i miecz.
- Kalmir! – zawołał niecierpliwie.
Sługa zjawił się natychmiast. Był to chłopak trochę młodszy od Adalwina, lat koło piętnastu, ja-snowłosy i szczupły, a przy tym także zręczny i szyb-ki. Miał niezbyt może przystojną, ale miłą, inteli-gentną twarz o niemal zawsze pogodnym wyrazie i szare oczy o jasnym i bystrym spojrzeniu.
- Weź mój miecz – Adalwin podał mu broń i rzucił się na łóżko, nie obdarzając chłopaka ani jed-nym spojrzeniem. Wbił nieobecny wzrok w okno, pogrążając się we własnych rozmyślaniach.
- Walczyłeś, panie, z królewiczem? – zapytał
Kalmir dość śmiało, nie kryjąc ciekawości.
13
Adalwin, wyrwany z zamyślenia, skierował na niego nieco zdziwiony tą śmiałością wzrok.
- Tak – rzekł krótko, zastanawiając się przy tym, czemu w ogóle odpowiada na to pytanie, po czym zerwał się z posłania i stanął przy małym, wy-kutym w grubym murze oknie, wychodzącym wprost na dziedziniec. Było dopiero przedpołudnie, ale tutaj zawsze było ciemno i ponuro, jakby nieustannie pa-nował zmierzch. Wysokie mury zamku skutecznie odgradzały od świata, kładąc się zimnym cieniem prawie wszędzie i o każdej porze.
- Dlaczego właściwie od jakiegoś czasu traktu-je mnie jak wroga? – zapytał sam siebie półgłosem, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że ktokolwiek sły-szy to pytanie.
Młody Kalmir zmierzył swego pana przenikli-wym spojrzeniem. Posiadał on sporo rozumu oraz umiejętność bystrej obserwacji wszystkiego, co dzia-ło się dookoła, co pozwalało mu wiedzieć i rozumieć o wiele więcej, niż się wydawało innym. Teraz nie był co prawda pewien, do kogo właściwie Adalwin kiero-wał swoje pytanie, ale jako że nie miał zbyt bojaźli-wej natury, postanowił na nie odpowiedzieć, odpo-wiedź bowiem nasuwała się sama i była oczywista chyba dla każdego. Aż dziwne, że Adalwin tego naj-wyraźniej nie dostrzegał.
- Wydaje mi się, panie, że królewicz Ravil jest trochę zazdrosny o łaskę, którą znajdujesz w oczach jego ojca – rzekł dość ostrożnie. W końcu, jakby nie patrzeć, to nie była jego sprawa.
Zaskoczony jego głosem Adalwin odwrócił się od okna. Nie spodziewał się usłyszeć jakiejkolwiek odpowiedzi, gdyż dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
14
głośno mówił do siebie. Uderzyła go jednak jak grom z jasnego nieba prawda, zawarta w tym stwierdzeniu – prawda, którą sam podświadomie wyczuwał, a któ-ra teraz objawiła mu się jak na dłoni.
- Skąd to wiesz? – spytał chłopaka ostrym to-nem, nie spodobała mu się bowiem ta prawda.
- Po prostu widzę – odparł Kalmir. – Chyba wszyscy to widzą… Uważaj, panie. Wiesz, że król…
- Milcz – przerwał mu gniewnie Adalwin, zry-wając się na równe nogi.
- Panie, chciałem tylko ostrzec… -zaczął chło-pak jeszcze raz, jednak przerwał mu policzek, wy-mierzony przez Adalwina, który patrzył na młodego sługę pełnym złości spojrzeniem. – Jakim prawem udzielasz mi rad, o które cię nie proszę? Zajmij się raczej tym, co należy do ciebie – rzucił z irytacją i pogardą.
Kalmir otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś dodać, ale nie powiedział już nic więcej. Pochylił gło-wę nad mieczem, który właśnie czyścił.
***
Biblioteka była chyba jedynym w całym zam-ku miejscem, gdzie okna były naprawdę duże. Kiedy je czasem otwierano, można było przez nie spojrzeć poza zamkowe mury, tak daleko, jak tylko pozwalał na to wzrok, znajdowała się bowiem na górnych pię-trach wieży.
Z jednego okna widać było miasto Addar, sto-licę kraju, który od tego prastarego grodu wziął swo-ją nazwę. Rozłożone u stóp zamku, gwarne i rojne,
15
pełne życia i codziennej krzątaniny, prawie nigdy nie było ciche i spokojne. Wrzało w nim życie, ludz-kie sprawy, troski i marzenia. Wąskie uliczki, przy których tłoczyły się wysokie kamienice, ściśnięte jedna przy drugiej, tworzyły poplątany labirynt, spo-nad którego gdzieniegdzie wznosiły się w niebo strzeliste wieżyczki. Ponad dachami, pokrytymi te-raz grubą warstwą świeżego śniegu, wznosiły się ku niebu smugi dymu z kominów. W oddali widniał ciemny zarys potężnych murów obronnych i ostry łuk największej miejskiej bramy, a poza nią ciągnące się daleko aż po horyzont równiny, pokryte połysku-jącą w słońcu, oślepiająco jasną bielą. Wiosną i latem zieleniły się i złociły barwą dojrzałych zbóż, ale te-raz, zimą, były czyste i gładkie jak kawał bielonego płótna.
Z drugiej strony można było dojrzeć puszczę, która zaczynała się niedaleko murów, zamek stał bo-wiem na granicy pomiędzy zaludnionym krajem a dzikimi lasami. Puszcza ta o tej porze roku była pogrążona w zimowym śnie, pod grubą śniegową pierzyną. Na tym nieskalanym tle rysowały się czar-ne kontury drzew, a tu i ówdzie – na podobieństwo miejskich wież – wybijały się ponad przeciętność wy-sokie, smukłe, ciemnozielone kształty iglastych drzew, które zawsze pozostawały niezmienne.
Z trzeciego okna można było przekroczyć spojrzeniem niewielką rzekę, opływającą w tym miejscu zamek i sięgnąć daleko, po krańce horyzon-tu, gdzie majaczyły siwe pasma gór tam, gdzie Addar graniczył z Ostrią, krainą dziką i nieco tajemniczą, od wieków poddaną jednak władcom Addaru.
Król nie lubił, gdy otwierano okna, dlatego
16
czyniono to niezmiernie rzadko. Ale nawet wtedy, gdy były zamknięte, wyglądały wspaniale, zwłaszcza gdy – tak jak teraz – przez grube, nieprzezroczyste szyby wpadało jasne, słoneczne światło, błąkając się po wysokich regałach, pełnych zakurzonych tomów. Wydobywało z półmroku wyblakłe już nieco barwy opraw i wyzłacało na nowo litery tłoczone na grzbie-tach wiekowych ksiąg. Zaglądało także w oczy trójce uczniów, którzy przy wielkim stole na samym środ-ku sali słuchali opowieści nauczyciela. W tej szacow-nej scenerii ludzie wyglądali wyjątkowo niepozornie i mało poważnie, nawet jeśli na ich twarzach malo-wały się skupienie i ciekawość.
- Powiada się, że w Addarze i Ostrii od dawien dawna żyły dwa rodzaje smoków, zielone i błękitne – mówił postawny mężczyzna o długich do ramion, jasnych, falujących włosach i brodzie przyprószonej już nieco siwizną. Miał niebieskie, przenikliwe oczy, zawsze patrzące wprost na tego, do którego się zwracał. On jeden, w swojej prostej, czarnej, długiej tunice, skromnie zdobionej delikatnym, srebrnym haftem i takiego koloru lamówką, dziwnie pasował do tego wnętrza, w którym unosił się zapach mądro-ści, nieodłącznie zresztą związany z zapachem ku-rzu.
– Smoki zielone od pradawnych czasów żyły na ziemi i z ziemią były związane - opowiadał. - W głębi skał, w najbardziej niedostępnych miej-scach drążyły swoje groty i tunele, w nieprzebytych puszczach czyhały na zdobycz, a co mniejsze z nich uwielbiały siadywać w gęstych konarach leśnych drzew i stamtąd, niezauważone przez innych miesz-kańców ziemi, upatrywać ofiary… Miały one, co
17
prawda, skrzydła, rzadko jednak wznosiły się ku nie-bu. Skrzydła te były pamiątką lepszych czasów, kie-dy jeszcze wszystkie smoki były stworzeniami szla-chetnymi. Zielone smoki wolały jednak trzymać się blisko swoich jaskiń i grot, w których strzegły cen-nych, magicznych klejnotów o nieznanych ludziom mocach…
Księżniczka Oriana, najmłodsza z trójki uczniów, wzdrygnęła się ze wstrętem na te słowa. Zerknęła na brata i kuzyna, żeby sprawdzić, jakie wrażenie czyni na nich opowieść, nie znalazła jed-nak śladu przejęcia.
- Smoki błękitne były zaś stworzeniami po-wietrznymi – ciągnął opowiadający. – Ich domy, po-dobnie jak gniazda orłów, mieściły się na szczytach niedostępnych skał. Większość czasu spędzały pod niebem, szybując na swych ogromnych skrzydłach. Gdy unosiły się wysoko, były z racji swej barwy nie-zauważalne dla ludzkiego oka. Gdy zaś opuszczały się nieco niżej, podobne były do ogromnych, błękit-nych ptaków – ich ciała bowiem pokrywały pióra. Dopiero gdy całkiem zniżały swój lot, mogły zostać dostrzeżone z ziemi. Nie czyniły jednak tego zbyt często, gdyż nie były zainteresowane tym, co się dzieje na ziemi, wśród małych, śmiesznych, dwu-nożnych istot, agresywnych i skłonnych do popada-nia w nieustanne konflikty, czyli ludzi. Błękitne smoki były ponad to. Szybowały sobie spokojnie pod niebem, niezależne od ludzi, którzy zresztą nie sta-nowili żadnego zagrożenia dla ich smoczego króle-stwa. Były z natury swej dobre i prawe, a wśród nich nie brakło i takich, które odznaczały się wielką mą-drością. Płynęła ona z doświadczenia – gdyż smoki
18
są długowieczne – i znajomości wielu tajemnic. W odróżnieniu od nich smoki zielone nie były ani tak dobre, ani szlachetne, ani też tak dalekie od spraw ludzkich. Być może żyjąc bliżej ludzi przywy-kły do interesowania się nimi? A może źródłem tego zainteresowania był strach, jaki budziły w ludziach i płynące z tego strachu poczucie siły wobec tych słabych, aczkolwiek dość przebiegłych istot? Jakkol-wiek jednak było…
- Mistrzu Hadrisie – przerwał nagle Ravil – przecież od niepamiętnych czasów nikt w Addarze nie spotkał żadnego smoka, czyż nie?
- To prawda, królewiczu – przytaknął ze spo-kojem nauczyciel.
- Czyli to tylko legendy, które nigdy się na-prawdę nie wydarzyły. Ktoś je wymyślił dla zabawy, żeby mieć co opowiadać w zimowe wieczory – stwierdził Ravil z pewną satysfakcją.
- Chyba trochę to upraszczasz, Ravil. Legendy nie biorą się znikąd – sprzeciwił się natychmiast Adalwin. – Do nas należy jedynie szukanie w nich prawdy.
- Jak chcesz szukać tej prawdy, Adalwinie, skoro jej nie ma? – spytał zaczepnie Ravil. Nie mógł pominąć okazji do słownej utarczki z kuzynem. – Nawet jeśli istotnie jakieś wydarzenie z zamierz-chłej przeszłości dało początek legendzie, nie jeste-śmy już dzisiaj w stanie oddzielić prawdy od bajania. Zresztą nie mam pojęcia, po co mielibyśmy to wła-ściwie robić? Legenda niewiele ma wspólnego z rze-czywistością - stwierdził.
- Z tego, jak mówisz, bajania też może być czasem pożytek – zauważył Adalwin.
19
- Jaki mianowicie?- Pieśń. Opowieść, która porusza serce i pro-
wadzi do szlachetnych czynów.
- To, co powiedziałeś, jest bardzo mądre, Ad-
alwinie – wtrącił nauczyciel z uznaniem. – Wielka szkoda, że nie każdy dostrzega, jaką to ma wartość.
Ravil zirytował się.
- Nieprawda. To zupełnie niepotrzebne. Po-
winniśmy uczyć się przede wszystkim o tym, co te-raz jest istotne. Bez oglądania się na jakieś zamierz-chłe i zapomniane dzieje.
- Chodzi właśnie o to, aby o nich nie zapo-
mnieć – wtrąciła trochę nieśmiało Oriana, spogląda-jąc na dyskutujących swoimi dużymi, bursztynowy-mi, pełnymi melancholii oczyma. O tak, ona kochała stare pieśni. Było w nich tyle uroku, tyle siły… Ma-rzyła nieraz, że pewnego dnia obudzi się w świecie ze starych legend i dokona jakiegoś bohaterskiego czynu. Tu, w zamku, brakowało jej nie tylko okazji, ale i odwagi.
- Mylisz się, Ravilu – tłumaczył spokojnie
mistrz Hadris. – To, co dzieje się teraz i co zaprząta naszą uwagę, wynika wprost z przeszłości. To nie-kończący się łańcuch zdarzeń, przyczyn i skutków, a u jego początku są właśnie legendy…
Nikt nie zwrócił uwagi, że ktoś jeszcze uważ-
nie przysłuchuje się ich rozmowie. Była to dziewczy-na, która siedziała cicho w samym kącie biblioteki, wertując grubą księgę. Dopiero gdy wstała, starając się zachowywać jak najciszej i odłożyła księgę na półkę, zwróciła uwagę nauczyciela. Po jego twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia, które jednak szybko ukrył.
20
Wzrok Adalwina pobiegł za spojrzeniem mi-strza Hadrisa. Zobaczył dziewczynę. Mimo dzielącej ich odległości, zauważył od razu jej prześlicznie błyszczące, szarozielone oczy i usta, które drgały, jakby chciała coś powiedzieć. Miała jasnozłociste włosy, spięte z tyłu, a z przodu spływające falami na ramiona i twarz o niezwykle regularnych, jakby wy-rzeźbionych rysach.
Zwrócił też uwagę na jej skromną, ciemnozie-loną suknię, spod której wystawały białe, haftowane rękawy koszuli. Prostota stroju i jego ciemna barwa jeszcze bardziej podkreślały jasność, jaka zdawała się promieniować z jej twarzy.
A więc panna pałacowa, jedna z dziewczyn z dworu królowej Mirsady. Adalwin na ogół nie zwracał na nie uwagi, z wyjątkiem tych wyróżniają-cych się szczególną urodą. W końcu należały do służby królowej. Wiedział wprawdzie, że nie są to zwykłe służące, chociaż wykonują często co lżejsze i bardziej czyste prace. Nie są też jednak damami dworu królowej, gdyż na to nie mają ani wystarcza-jąco szlachetnego urodzenia, ani majątku. Ale ta tu-taj wydała mu się znajoma, musiał ją już wcześniej gdzieś widzieć, tylko za nic nie mógł sobie przypo-mnieć, gdzie… Ach tak, przecież to ona stała na krużganku dziś przed południem, kiedy pokonał Ravila i miała taką poważną minę, teraz już pamię-tał. Była naprawdę ładna…
- …czy zgodzisz się z tym, Adalwinie? – zapy-tał mistrz Hadris.
Adalwin ocknął się z zamyślenia. Choć w mię-dzyczasie dziewczyna wyszła, starannie i cicho za-mykając za sobą ciężkie drzwi, miał jeszcze przed
21
oczyma jej smukłą postać.
- Co takiego? – spytał.
- Skup uwagę, Adalwinie, gdy prowadzisz dys-kusję, w przeciwnym bowiem wypadku zostaniesz z łatwością pokonany na słowa – zwrócił mu uwagę mistrz, patrząc na niego z nikłym uśmiechem. – Mówiliśmy o tym, że pamięć jest naszym bogac-twem. Sam przecież przed chwilą zwróciłeś uwagę na jej znaczenie.
- Nie możemy gardzić tym wszystkim, co skła-da się na naszą pamięć. Bez tego nie zrozumiemy nic – powiedział Adalwin, w lot łapiąc wątek.
Ravil w duchu wiedział, że kuzyn ma wiele racji. Miał jednak ciągle w pamięci poranną porażkę i nie mógł się zdobyć na przyznanie mu tej racji, bo to by oznaczało, że Adalwin pokonał go dziś po raz drugi. Zaczął więc trochę wbrew sobie szukać kolej-nych argumentów.
Oriana przysłuchiwała się tej rozmowie z po-zornym spokojem, ale w głębi duszy czuła smutek. Spojrzała z żalem na brata i kuzyna, których coraz częściej dzieliły sprzeczki o drobiazgi. Zdawała sobie doskonale sprawę, że to Ravil zrobił się ostatnio nie-możliwy, szczególnie wtedy, gdy znajdował się w to-warzystwie Adalwina.
Podeszła cicho do okna i uchyliła je, aby mi-mo zimna spojrzeć chociaż przez chwilę na swój ulubiony widok. Zapatrzyła się na mgliste zarysy da-lekich gór gdzieś na horyzoncie. Ten widok zawsze wywoływał w niej dziwną tęsknotę i chęć, aby przez otwarte okno polecieć tam, gdzie szarzały ich ostre kształty, zupełnie jak skrzydlate smoki, o których opowiadał mistrz Hadris.
22
Daleko od mrocznych i chłodnych murów zamku, w których ciągle czuła przygnębienie i lęk.
***
Na zamkowym dziedzińcu rozległ się przeni-kliwy, charakterystyczny dźwięk rogu. Sygnał ów był wezwaniem do Sali Zgromadzeń. Wiedział o tym każdy dworzanin, choć nie każdy bywał do tej sali zapraszany. Uczestniczyli w tych spotkaniach tylko najznaczniejsi rycerze Królestwa Addaru oraz ci, któ-rych król obdarzał swym zaufaniem, takich zaś było niewielu.
Adalwin od niedawna znalazł się jednak w gronie tych szczęśliwców. Choć był młody i nie-dawno dopiero otrzymał rycerski pas, przynależność do królewskiej rodziny i zasługi jego rodu dały mu wraz z osiągnięciem odpowiedniego wieku wstęp do tej sali. Nie bez znaczenia była zresztą jego własna rozwaga oraz poważne podejście do życia i obowiąz-ków wobec króla. Dlatego właśnie Adalwin otrzymał prawo do uczestniczenia w radach, a skutkowało to obowiązkiem stawienia się na każde wezwanie oraz zyskaniem sobie kilku skrytych wrogów wśród tych, którzy owego zaszczytu nie dostąpili lub obawiali się o własną pozycję.
Na dźwięk rogu udał się więc niezwłocznie na miejsce, gdyż nie miał najmniejszego zamiaru spóź-nić się choćby o ułamek sekundy. Na dworze króla Ardeliona szczegóły miały ogromne znaczenie i każ-dy przejaw lekceważenia królewskiego majestatu
23
mógł być powodem popadnięcia w niełaskę.
Wszedł do wielkiej sali, w której już groma-dzili się rycerze i dworzanie. Zajmowali wyznaczone sobie miejsca przy wielkim stole, ustawionym w podkowę. Adalwin, jako nowicjusz i młodzieniec, nie zajął jednak żadnego krzesła, ale zgodnie z obo-wiązującym zwyczajem stanął nieco z tyłu. To było na razie jego miejsce, ale przysięgał sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby jak najszybciej ten stan rze-czy zmienić.
Pomieszczenie należało do najbardziej repre-zentacyjnych. Wysokie sklepienie sali podtrzymywa-ły smukłe, bogato rzeźbione w roślinne ornamenty kolumny z białego marmuru. Pod sufitem umiesz-czono ostrołukowe okna, były jednak na tyle wyso-ko, a ich szyby na tyle grube, że niewiele z nich było pożytku. Światło wpadało przez nie jedynie w połu-dnie, w jasny, słoneczny dzień. Poza tym w sali, jak zresztą w całym pałacu, panował półmrok i trzeba było zapalać lampy i lichtarze.
Puste przestrzenie pomiędzy oknami zdobiły przepięknie tkane kobierce z herbami królewskich przodków. Adalwina dumą napawała myśl, że wśród tych znaków znajdował się także herb jego rodziny. Ilekroć znalazł się w tej sali, spoglądał na tkaninę roziskrzonym wzrokiem, pielęgnując marzenia o sła-wie.
U szczytu stołu znajdowało się wielkie, rzeź-bione i pozłacane krzesło - miejsce przeznaczone dla króla. Nie było go jeszcze, był za to książę Ravil, któ-ry jako następca tronu zasiadał po prawej ręce króla. Gdy ujrzał wchodzącego Adalwina, po jego twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia i niechęci. Zmarszczył
24
czarne, wyraziście zarysowane brwi i wpatrzył się z irytacją w kuzyna, gdy jednak zauważył, że ten śmiało odwzajemnia to spojrzenie, odwrócił wzrok i przybrał najbardziej obojętną minę, na jaką go było stać.
Wkrótce zjawił się sam król Ardelion. W jed-nej chwili ucichły rozmowy, a oczy zebranych zwró-ciły się z szacunkiem na jego majestatyczną postać.
Był on człowiekiem w sile wieku, słusznego wzrostu. Zawsze wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, miał zwyczaj spoglądać na każdego spod lek-ko przymkniętych powiek, co wywoływało często w rozmówcy niepokój, a nawet lęk. Było to zamie-rzonym efektem. Gdy król raptownie wbijał spojrze-nie w kogoś z tłumu, osoba ta miała wiele trudności z wytrzymaniem jego wzroku. Wszyscy wiedzieli jednak, że biada temu, kto pod królewskim wzro-kiem schyli głowę lub się odwróci.
W spojrzeniu tym czaiła się cała podejrzli-wość i niepokój, które dręczyły króla bezustannie. Skrzętnie ukrywał te uczucia, nadając swojej twarzy obojętny wyraz, ale były one znakomitym określe-niem jego osobowości. Król nieustannie obserwował, badał i szukał zagrożenia, znajdując je w oczach swoich dworzan i rycerzy, dawno zatraciwszy przy tym umiejętność odróżniania prawdziwego niebez-pieczeństwa od tego wyimaginowanego.
Zebrani w sali złożyli królowi głęboki ukłon, starając się, aby sąsiad nie zgiął się w tym pokłonie niżej i nie zaskarbił sobie tym samym większej łaski w oczach monarchy. Król powiódł swoim zwyczajem spojrzeniem po zebranych, napawając się widokiem pochylonych głów dumnych rycerzy.
25
- Wierni moi szlachetni słudzy, zawezwałem was tu dziś, aby oznajmić, że Królestwu Addaru za-graża wielkie niebezpieczeństwo – rzekł w końcu bez żadnych wstępów. Oczekiwał poruszenia wśród zebranych i nie zawiódł się, słowa te rzeczywiście uczyniły na zebranych wielkie wrażenie. Spoglądali ukradkiem jeden na drugiego, nie wiedząc, jak rozu-mieć to oświadczenie. Adalwin zaczął przysłuchiwać się jeszcze uważniej, co teraz powie król. Może to właśnie była jego wielka szansa?
- W naszym kraju powstał spisek przeciwko władzy królewskiej – ciągnął tymczasem Ardelion, a głos jego miał temperaturę lodu.
Po sali przeszedł szmer zdziwienia i gniewu.
- Rozczarują się jednak gorzko ci, którzy są-dzą, że cokolwiek się ukryje przed naszym królew-skim spojrzeniem – oznajmił donośnie i groźnie. – Widzi ono nawet to, że spiskowcy i zdrajcy znajdują się w tym pałacu, a nawet na tej sali – to mówiąc, uderzył gniewnie zaciśniętą pięścią w stół. W drugiej ręce ściskał mocno berło z wprawionym weń blado-zielonym kamieniem, z którym prawie nigdy się nie rozstawał.
Nikt z zebranych nie śmiał ani na ułamek se-kundy spuścić wzroku z zagniewanej twarzy króla, żeby nie zostać przypadkiem uznanym za zdrajcę.
– Oświadczam jednak, że już wkrótce królew-ska sprawiedliwość zatryumfuje. Każdy, na którego padnie chociażby cień podejrzenia, otrzyma zasłużo-ną karę… wystarczy cień podejrzenia, a na moje sło-wo świat o nim zapomni… -powtórzył król.
Adalwin słuchał tych groźnych słów z pew-nym zdziwieniem. Jakoś nie mieściło mu się zupeł-
26
nie w głowie, że ktoś w pałacu, w sercu królestwa, tak dobrze strzeżonym, miałby spiskować przeciwko królowi. Gdzieś daleko, owszem, może takie rzeczy się zdarzają, ale tutaj? Tu, gdzie każdy z każdym ry-walizował o przychylność i łaskę władcy?
Bardziej jednak niż taka możliwość uderzyło go w słowach króla coś zgoła innego, co kłóciło się z jego własnym pojęciem sprawiedliwości. Wahał się tylko przez chwilę, nie należał bowiem do tych, któ-rym zbywało na odwadze.
- Racz mi wybaczyć, najdostojniejszy królu – rzekł, wysuwając się nieco na środek i ściągając tym samym na siebie pełne bezbrzeżnego zdumienia i oburzenia spojrzenia zebranych – ale czyż można surowo karać za sam tylko cień podejrzenia? Prze-cież… -Adalwin umilkł, widząc w oczach króla gniew. Mimo to, skoro już zaczął, chciał podjąć swój wywód, lecz w tym samym momencie książę Ravil wstał tak gwałtownie, że aż srebrny puchar potoczył się na podłogę, a jego zawartość rozlała się dookoła, znacząc biały obrus krwistoczerwonym śladem.
- Jak śmiesz podawać w wątpliwość słowa kró-la i słuszność jego decyzji?! Czyżbyś uważał się, Ad-alwinie, za mądrzejszego od króla? – zapytał głosem pełnym złości i wzgardy.
- Niczego nie podaję w wątpliwość i nie uwa-żam się za mądrzejszego – odparł Adalwin, patrząc ze spokojem na zagniewanego Ravila – ani tym bar-dziej nie śmiałbym stawiać się przed królem pod żadnym względem. Zadałem jedynie pytanie, mam też nadzieję, że odpowiesz mi na nie i tym samym rozwiejesz moje wątpliwości, książę.
Ravil poczuł się nieco zbity z tropu. Był pe-
27
wien, że Adalwin przerazi się i zacznie pokornie przepraszać, co zapewne uczyniłby w podobnej sytu-acji każdy inny z tutaj obecnych. Oczywiście gdyby przyszło mu w ogóle do głowy coś tak głupiego i nie-stosownego, jak zadawanie królowi podobnych py-tań. Tylko Adalwin mógł to zrobić...
- Wszystko, cokolwiek powie i zrobi król, jest słuszne i sprawiedliwe – warknął wiec krótko, zamy-kając tym samym dalszą dyskusję.
Adalwin już miał na to na końcu języka goto-wą odpowiedź, ale powstrzymało go silne szarpnię-cie za ramię i czyjś cichy szept:
- Zamilcz lepiej, bo nie pomoże ci nawet przy-należność do królewskiej rodziny.
Adalwin obejrzał się, któż to usiłuje go po-wstrzymać. Nie napotkawszy wzrokiem nikogo, już miał zamiar odezwać się jednak, gdy głos zabrał sam król Ardelion. W jego słowach wyraźnie dał się sły-szeć tłumiony gniew.
- Młody Adalwinie, wiele się jeszcze musisz nauczyć. Słuszne bowiem jest zawsze to, co chroni króla i państwo. Jesteś ostatnią osobą, którą podej-rzewałbym o niewierność, lecz nie ściągaj na siebie bez potrzeby uwagi…
Były to słowa, w których dało się wyczuć wy-raźną nutę groźby, Adalwin dał więc za wygraną, skłonił się w milczeniu przed królem i zamilkł.
Ravil jednak nie czuł się wcale usatysfakcjo-nowany.
- Każdy, kto poda w wątpliwość słuszność królewskiego rozkazu, będzie musiał zmierzyć się ze mną – wycedził, patrząc znacząco na Adalwina.
Adalwin doskonale zrozumiał i był już na-
28
prawdę bliski podjęcia tego wyzwania. I nie chodziło mu już wcale o królewskie rozkazy i ich słuszność, ale o Ravila, niegdyś serdecznego przyjaciela, a te-raz.... Poczuł jednak znów mocne szarpnięcie za rę-kaw.
- Po co ci to? – szepnął mu ktoś wprost do ucha.
Był to Hadris.
Król tymczasem skinął lekko głową zgroma-dzonym i opuścił salę. Był to sygnał do wyjścia także dla pozostałych.
- Chodź, Adalwinie – powiedział Hadris.
Gdy zostali sami, Hadris odezwał się, wciąż ściszając głos i rozglądając się niespokojnie dookoła:
- Cieszy mnie twoje poczucie sprawiedliwości, Adalwinie. Wiedz jednak, że odzywając się w ten sposób do króla możesz ściągnąć na siebie przykre konsekwencje. Dobrze by było, żebyś zdawał sobie z tego sprawę.
- Więc i ty, mistrzu, uważasz, że… -Adalwin był wyraźnie poirytowany.
- Nie, Adalwinie – przerwał mu, kładąc ostrze-gawczo palec na usta – uważam, że powinieneś za-chować swoją energię na chwilę, w której będziesz mógł zrobić z niej lepszy użytek. Póki co, w tym miejscu twój głos niczego nie zmieni…
- Póki co… A czy kiedykolwiek zmieni?.. – zapytał z goryczą Adalwin.
- Tego nie wiem. Ale bądź ostrożny.
29
***
Adalwin wrócił do siebie, przepełniony gnie-wem na Ravila, który zachowywał się wybitnie pro-wokująco. Rzucił mu dziś przecież niemal otwarte wyzwanie! Można się było tego spodziewać, zwa-żywszy jego postępowanie, w którym od pewnego czasu było tak wiele źle skrywanej wrogości. A Adal-win tego wyzwania nie podjął i to było powodem jeszcze większego gniewu, tym razem na siebie. Choć w głębi serca doskonale wiedział, że Hadris ma całkowitą słuszność – nie było sensu.
W Addarze nigdy nie kwestionowało się kró-lewskich słów, ale wykonywało się posłusznie kró-lewskie rozkazy. Adalwin tego właśnie został nau-czony, choć jako należący do królewskiej rodziny mógł i tak więcej niż inni. Ale to „więcej” miało mi-mo wszystko granice, których nie należało przekra-czać.
Spostrzegł jednak, że od pewnego czasu coś się w jego sercu sprzeciwiało sytuacjom, w których musiał zamykać usta z obawy przed gniewem króla. Gdzieś na dnie umysłu czaiła się myśl, że nie tak po-winno być i że król w ten sposób nie zyskuje szacun-ku. Dławił wszelako w sobie takie myśli, wiedział bo-wiem, że tacy, którzy zbyt wiele myślą i mówią zbyt swobodnie, po pewnym czasie znikają. A jednak zdawało mu się nieraz, że dostrzega w postępowaniu króla pewne błędy. Zawsze w takich chwilach przy-chodziły mu na myśl rozmaite słowa mistrza Hadri-sa.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien
30
teraz zapanować nad gniewem. Tym razem jednak czuł, że to gniew panuje nad nim i nie potrafił się z tym poczuciem uporać. Z irytacją rzucił się na łóż-ko, zatapiając się w ponurych rozmyślaniach. Nie słyszał nawet wchodzącego Kalmira.
Kalmir właściwie lubił swego młodego pana, nigdy się bowiem przy nim nie nudził, choć poznał też niejednokrotnie jego porywczość. Umiał jednak na ogół całkiem nieźle znikać mu z oczu wtedy, kie-dy był naprawdę zły. Adalwin natomiast zazwyczaj nie zwracał na chłopaka uwagi większej niż to było konieczne. Był w końcu tylko zwykłym sługą, który powinien doskonale wiedzieć, gdzie jest jego miejsce i co należy do jego obowiązków. Odzywał się więc do chłopaka jedynie wtedy, gdy wydawał mu jakieś polecenia, poza tym nigdy go o nic nie pytał i nie rozmawiał z nim. O czym zresztą mógłby rozmawiać z kimś tak nisko urodzonym? Co tamten mógłby wiedzieć na temat spraw, z którymi codziennie mie-rzył się Adalwin?
Kalmir zdziwił się nieco, widząc Adalwina tak wzburzonego, jak rzadko mu się to zdarzało, nie czuł się jednak ani trochę zbity z tropu.
- Jesteś rozgniewany, panie – zagadnął śmiało.
Adalwin rzucił mu spojrzenie pełne wyższo-ści.
- Cóż to ciebie może obchodzić? – rzekł z sar-kazmem.
- Może mógłbym jakoś pomóc… -odparł Kal-mir, niezrażony i jak zawsze pogodny.
Adalwin parsknął śmiechem.
-A w czym niby ty miałbyś pomóc mnie? – zapytał. – Idź lepiej i zajmij się tym, co do ciebie
31
należy.
Kalmir pochylił tylko głowę i odszedł. Na po-
liczki wypłynął mu rumieniec. Wolał jednak teraz zejść Adalwinowi z oczu. Pogardliwe słowa zabolały bardziej niż uderzenie. Poczuł do swego pana żal, lecz wiedział, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
***
Adalwin nie był zbyt dobrej myśli, podążając
w stronę prywatnych komnat króla. Wciąż miał przed oczyma gniewną twarz Ravila i zimne, prze-szywające oczy Ardeliona. Nie spodziewał się więc niczego dobrego, otrzymując dziś po południu pilne wezwanie. Właściwie przygotowany był na to, że wczorajsze niefortunne wystąpienie podczas Rady nie ujdzie mu na sucho.
Posłusznie stawił się w komnacie, zwanej ma-
łą salą tronową. Było to pomieszczenie, w którym król zwykł przyjmować mniej znacznych gości, nie tak wspaniałe jak serce pałacu – wielka sala, ale urządzone z wystarczającym przepychem, aby nie czynić ujmy królewskiemu majestatowi.
Na środku komnaty, na niskim stopniu stał
rzeźbiony tron. Po obu jego stronach płonęły lampy, szklane kule przypominające swym kształtem i dziwnym bladym światłem księżyc w pełni. Ściany obwieszone były cennymi tkaninami, przedstawiają-cymi rozmaite sceny z dziejów Addaru. Przez małe okna umieszczone wysoko wpadało nieco dziennego światła, poza tym było tutaj, jak zresztą w całym
32
niemalże pałacu, dość ciemno.
Gdy Adalwin wszedł, zauważył z pewnym zdziwieniem, że król nie siedzi swoim zwyczajem na rzeźbionym tronie, ale przechadza się tam i z po-wrotem. W dłoni dzierżył berło, z którym nigdy się nie rozstawał. To przywiązanie do owego symbolu władzy stawało się zresztą ostatnio coraz większe, dało się to wyraźnie zauważyć. Król nigdy nie opusz-czał swoich komnat bez berła, jak gdyby bał się, że jeśli wypuści je choć na chwilę z ręki, straci przez to swoją władzę. Jedynie na noc odkładał je do szkatuły stojącej w tej właśnie sali.
Król był głęboko zamyślony, tak bardzo, że nawet nie spostrzegł Adalwina, który wszedł cicho i nie śmiał przerywać mu rozmyślań, przykląkł więc tylko na jedno kolano w ukłonie, jak to było w zwy-czaju i czekał z opuszczoną głową, spod oka jedynie obserwując dyskretnie władcę.
Dopiero po dłuższej chwili król dostrzegł w półmroku komnaty klęczącego w progu młodzień-ca. Na jego widok zmarszczył brwi, świdrując go chłodnym, stalowoszarym spojrzeniem.
- Sprzeciwiłeś mi się – stwierdził po chwili.
Adalwin nie mógł temu zaprzeczyć. Nie był tylko pewien, co król pragnie teraz od niego usły-szeć. Miał się wytłumaczyć? Wyrazić swój żal? Bła-gać o wybaczenie?
Nie rzekł więc nic, czekając na rozwój sytua-cji.
- Co masz na swoje usprawiedliwienie? – za-pytał król.
Dążenie do prawdy. To byłaby właściwa odpo-wiedź. Ale dla kogo właściwa?-pomyślał.
33
Nie wiedział, co ma jednak głośno powie-dzieć, wolał więc nadal milczeć, stwierdzając przy okazji w duchu, że taki stan zdarza mu się w obec-ności króla coraz częściej.
- Nie ma usprawiedliwienia dla twoich słów – oświadczył król. – Tłumaczyć cię może jedynie twoja młodość i brak doświadczenia. Wiedz jednak, Adalwinie, że to ja podejmuję decyzje i nie potrze-buję żadnych niestosownych rad.
Nieprawda, każdy potrzebuje rad.
Adalwin znów jednak nie powiedział tego, co myślał. Słuchał i czekał na dalszy ciąg. Miał wraże-nie, że to jeszcze nie koniec, ale zaledwie wstęp do tego, co król chce mu oznajmić.
Król tymczasem po krótkiej przerwie podjął znowu:
- Cenię wszakże twoją śmiałość i troskę o kró-lestwo. Mam też w pamięci zasługi twojego rodu, który wsławił się niejednokrotnie w dziejach Adda-ru, choć nie należał wcale do najpotężniejszych – na to ostatnie słowo król położył nacisk, co nie uszło uwagi Adalwina. – Pragnąłbym więc, abyś kiedyś, może już wkrótce, znalazł się w gronie Gwardii Przy-bocznych – oświadczył król.
Adalwin był przekonany, że się przesłyszał. Jak to? Przecież właśnie to było jego marzeniem i wielką ambicją. Był przekonany, że od spełnienia tego snu dzielą go jeszcze całe lata, a tymczasem…
Podniósł na króla bezbrzeżnie zdumione spoj-rzenie.
- Wstań, Adalwinie, i podejdź tutaj – rzekł król łaskawie, siadając na tronie. - Jesteś jednak jesz-cze bardzo młody i brak ci doświadczenia, które jest
34
udziałem starszych. Dlatego muszę ci postawić pe-wien warunek, który pozwoli ci zdobyć nieco tego doświadczenia – ciągnął władca, a na jego ustach za-igrał ironiczny uśmiech. - Aby więc twoja zbytnia śmiałość nie zawiodła cię pewnego dnia na manowce i abyś miał w pamięci, że twoim zadaniem jest słu-żyć królowi Addaru, postanowiłem, zanim dopusz-czę cię do zacnego grona Przybocznych, że przej-dziesz przez wszystkie szczeble i stopnie służby woj-skowej. Wszystkie, Adalwinie – zaznaczył surowo.
- Tak, panie – Adalwin stał teraz przed kró-lem, słuchając z uwagą każdego słowa, ale znowu nie bardzo wiedział, co powinien na to odpowiedzieć. Nie do końca rozumiał, co król ma właściwie na my-śli.
- Zaczniesz oczywiście od tych najniższych. Dowiesz się w ten sposób wiele o żołnierskiej służ-bie, co z pewnością przyda ci doświadczenia.
- Więc od czego właściwie mam zacząć, wasza wysokość?
- Jutro o świcie zejdziesz do lochów. Będziesz tam przez najbliższe trzy miesiące pilnował więź-niów razem z innymi strażnikami. Po trzech miesią-cach nienagannej służby podejmę wobec ciebie ko-lejne postanowienia. A teraz możesz odejść.
Adalwin czuł się zupełnie tak, jakby trafił go piorun z jasnego nieba. Sto myśli przebiegło przez jego głowę, a wśród nich wybijała się ta najważniej-sza – a więc to była kara. Zesłanie. Król postanowił mu w taki sposób przypomnieć, jakie jest jego miej-sce. On, krewny króla, potomek szlachetnego rodu, mianowany został strażnikiem więziennym. Czy na-prawdę była to droga do Gwardii Przybocznych? Te-
35
go Adalwin nie wiedział, czuł się jednak upokorzo-ny. Spojrzał jeszcze raz na króla, który patrzył na niego z wyraźną satysfakcją, nie kryjąc wcale, o co tak naprawdę chodziło.
- Chcesz coś jeszcze powiedzieć, Adalwinie? – zapytał.
Adalwin złożył w milczeniu ukłon i pośpiesz-nie wyszedł.
Król Ardelion westchnął, wsłuchując się w od-głos cichnących w oddali kroków. Tak właśnie nale-żało postąpić. Adalwin jest młody, lecz śmiały i by-stry. To niebezpieczne połączenie i może nieść ze sobą daleko idące konsekwencje. Ten szmer podzi-wu, który przebiegł po sali, gdy wytoczył swoje argu-menty… Te ukradkowe spojrzenia, rzucane na chło-paka, jakby był jakimś bohaterem… To naraża na szwank autorytet królewski, którego tak bardzo strzegł i który starannie budował. Adalwin ma służyć królowi Addaru, a nie zdobywać sobie podziw i sła-wę. Należy pokazać mu właściwe miejsce, póki jesz-cze czas…
Tak rozmyślając, skierował spojrzenie na swo-je drogocenne berło. Z uwagą począł się przyglądać jasnozielonemu kamieniowi, który w tej chwili lśnił zimnym blaskiem, roztaczając bladą poświatę. To upewniło go, że postąpił właściwie.
***
Adalwin oparł dłonie o chłodną balustradę i wciągnął w płuca zimne, wieczorne powietrze. Mu-
36
siał ochłonąć po tej rozmowie. Czyż nie tego uczył mistrz Hadris?... Ochłonąć, dać sobie czas, rozwa-żyć, wyciągnąć właściwe wnioski.
Przeniknięte mrozem powietrze znad pałaco-wego ogrodu, o tej porze roku drzemiącego cicho pod śniegiem, działało kojąco. Biel iskrząca się w po-marańczowym blasku zachodzącego słońca przywo-dziła na myśl bezkresne przestrzenie, dalekie podró-że i wolność.