Szafirowy Znak - Katarzyna Łysoń - ebook
NOWOŚĆ

Szafirowy Znak ebook

Łysoń Katarzyna

4,3

Opis

Nad Królestwem Addaru gęstnieje mrok… Przeciwko panowaniu okrutnego króla narasta bunt. Tymczasem młody Adalwin, królewski rycerz, marzy o świetnej przyszłości na dworze. Jednak nierozważnie wypowiedziane słowa uruchamiają ciąg zdarzeń, które zmuszają go do dokonania niełatwego wyboru. Gdy nic już nie jest jak dawniej, na Adalwina spada ciężar ratowania Addaru i samego króla.

Opowieść ta to nie tylko przygoda, ale również ponadczasowa i uniwersalna przypowieść o dokonywaniu wyborów, poszukiwaniu wolności, odpowiedzialności i wierności sobie. Sięga do wartości, które nie zamykają się w fantastycznym świecie, ale są aktualne w każdym miejscu i czasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MietH

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
AT_Czlonka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00



Katarzyna Łysoń

Szafirowy Znak

Wydawnictwo MERITUS

2025

Autor:

Katarzyna Łysoń

Redakcja i korekta:

Wydawnictwo MERITUS

Zdjęcie na okładce:

Pixabay.com

© Copyright by

Wydawnictwo MERITUS

Katarzyna Łysoń

ISBN: 978-83-934568-8-8

Wydawnictwo MERITUS

ul. Metalowców 42, 39-300 Mielec

Tel/fax + 48 (17) 788 63 58, Tel. kom. 606 718 977

e-mail: [email protected]

www.meritus.edu.pl

***

Wóz toczył się z wolna po wąskim, kamiennym moście, zawieszonym nad przepaścią, której głębokość trudno było odgadnąć w ciemności. Spod skrzypiących kół pryskały drobne kamyki, spadając w dół i wydając przy tym stuk zwielokrotniony przez echo. Było ciemno, tylko blada, dopalająca się lampa rozpraszała nieco czerń i oświetlała drogę, nie więcej jednak, niż na kilkanaście kroków do przodu. Drogowskazem było nikłe światło pochodni, sączące się od bramy i czarny zarys murów, rysujący się na tle nieba.

Woźnica w skupieniu obserwował drogę. Czuł dużo bardziej wyraźnie niż do tej pory, że ten most był krokiem ostatecznym. Nie sposób było na nim zawrócić, podobnie jak nie można było już cofnąć decyzji, którą podjął. Teraz mógł podążać już tylko przed siebie, coraz dalej od tego, co było i coraz bliżej wąskich wrót zamku, który majaczył przed nim w ciemności.

Obejrzał się nerwowo. Na wozie spoczywał czarny kształt ludzkiej sylwetki, przykryty płaszczem. Nie poruszał się, widocznie usnął, wycieńczony chorobą i znużony długą, trudną drogą, a także tym, co wydarzyło się wcześniej – tak przynajmniej przekonywał sam siebie woźnica. Wolał nie myśleć o najgorszym.

On sam walczył ze snem, wkładając w to coraz więcej wysiłku. Jechał już przecież tyle godzin bez przerwy, w pośpiechu, ścigany przez własne obawy i niepokój. Innego pościgu na szczęście jak na razie nie było, ale zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że przez swój czyn dokonał wyboru, od którego nie było już odwrotu.

Wcale nie miał pewności, że był to wybór właściwy. Teraz znajdował się po tej samej stronie, co człowiek śpiący na wozie – był zbiegiem, ściganym przez królewskie prawo. Los, który wybrał, już za chwilę, za tamtymi wrotami, dopełni się ostatecznie.

Czarna brama znalazła się tuż przed nim. Zatrzymał wóz i z pewnym ociąganiem zszedł, aby mocno i stanowczo zastukać. W międzyczasie obejrzał się jeszcze raz za siebie, usiłując przebić wzrokiem ciemność i kłębiącą się po drugiej stronie mostu srebrzystą mgłę.

Ktoś uchylił okno na wieży strażniczej.

- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zapytał czujny i nieco podejrzliwy głos.

Zawahał się. Nie tak miało być. Ktoś miał tutaj czekać.

- Moje imię i cel mego przyjazdu oznajmię jedynie waszemu dowódcy – oświadczył dumnie. Wolał zresztą być ostrożny.

Tymczasem po drugiej stronie bramy rozległy się czyjeś pośpieszne kroki. Przez okno wysunęła się głowa chłopaka o jasnej czuprynie, który na widok przybysza wydał okrzyk radości.

- Nareszcie! – mówiąc to, dawał pośpieszne znaki strażnikowi. - Wpuścić! – zawołał zniecierpliwiony.

Strażnik nie protestował i po chwili brama zazgrzytała, unosząc się w górę. Wóz wtoczył się powoli na dziedziniec. Jasnowłosy chłopak podbiegł do niego, promieniejąc radością.

- Jesteś! – zawołał przyjezdny z nieskrywaną ulgą.

- A więc się udało. Już po wszystkim – powiedział chłopak.

- Po wszystkim?! – przybysz westchnął z goryczą. – To dopiero początek… - dodał ciszej, ale tego już chłopak nie słyszał.

Obaj podeszli do wozu. Delikatnie potrząsnęli śpiącym człowiekiem, który ocknął się natychmiast. Był to starszy mężczyzna, o bardzo szczupłej i mizernie wyglądającej twarzy, a oczach tak niebieskich, jak tylko można sobie wyobrazić.

- Czy już jesteśmy na miejscu? – spytał.

- Tak. Jesteś bezpieczny.

Te słowa zabrzmiały kojąco. Mężczyzna z ulgą opadł z powrotem na posłanie.

- Dziękuję – szepnął, przymykając oczy.

Tymczasem brama zawarła się za nimi ze zgrzytem, dopełniając losu.

CZĘŚĆ I

(dwie pełnie księżyca wcześniej)

Spod tonących w półmroku arkad pałacowego dziedzińca dobiegał metaliczny dźwięk uderzających o siebie mieczy. Dwaj przeciwnicy walczyli zawzięcie, a srebrem lśniące klingi błyskały w świetle płonących lamp.

- Już po tobie, Adalwinie! – zawołał jedenz walczących, zadając pchnięcie, jak mu się zdawało, decydujące.

Jego przeciwnik jednak uchylił się zręczniei wymierzony cios trafił w bok, ześlizgując się po kolczudze.

- Za szybko, Ravil! – odparł, śmiejąc się. – Postaraj się lepiej następnym razem!

Na twarzy ciemnowłosego młodzieńca odmalowała się irytacja. Był pewien, że tym jednym ciosem szybko zakończy walkę.

Tymczasem Adalwin nie pozwolił mu na zbyt długie zastanawianie się. Błyskawicznym ruchem uderzył tak, że miecz przeciwnika poleciał na bruk, zanurzając się w rozdeptanym, zmieszanym z błotem śniegu. Triumfalny okrzyk gromady widzów, trzymających najwyraźniej stronę Adalwina, zagłuszył przekleństwo, które wyrwało się z ust Ravila na ten widok. Jakby tego było mało, z góry zabrzmiały oklaski.

- Brawo, Adalwinie! – dobiegł ich głos. – To było wspaniałe! A ty, mój bracie, musisz się tej sztuczki nauczyć, choć przyznaję, że także świetnie ci idzie.

Na przeciwległym krużganku stała smukła, niewysoka dziewczyna, z zajęciem obserwując starcie. Była bardzo młoda, o dobrych kilka lat młodsza od obydwu walczących. Jej drobna i blada twarz była jeszcze dość dziecięca, a prawie czarne włosy splecione w warkocz sprawiały, że wyglądała jeszcze młodziej. Miała na sobie ciemnogranatowy, obszerny płaszcz, haftowany w zawiłe wzory złotą nicią, co dodawało mu subtelnej elegancji. Spod niego wystawały rękawy purpurowej sukni. Dziewczynie towarzyszyło kilka starszych od niej panien, ubranych już nieco skromniej, które z równym zaciekawieniem przyglądały się walczącym, głośno wyrażając swój podziw.

- Dziękuję, księżniczko Oriano! - zwycięzca skłonił się dwornie przed dziewczyną, uśmiechając się do niej wesoło i spoglądając z błyskiem w oku w stronę dwórek. Wszystkie były ładne, ale jego uwagę zwróciła zwłaszcza jedna, jasnowłosa, wysoka dziewczyna w skromnej ciemnozielonej sukni. Być może nie zauważyłby jej, gdyby nie to, że była jedyną, która nie śmiała się i nie klaskała w dłonie. Stała nieco na uboczu, z poważną miną, jakby nie podobały jej się popisy młodzieńców.

Adalwin przekornie ukłonił się więc jeszcze raz, prosto w jej stronę, patrząc śmiało. Rozbawiło go, kiedy dziewczyna, najwyraźniej speszona, wycofała się prędko.

– Ravil – Adalwin oderwał wzrok od dziewcząt i zwrócił się do niedawnego przeciwnika, wyciągając do niego rękę. Drugą dłonią otarł czoło i odgarnął opadające na twarz włosy w kolorze ciemnego blondu.

Ravil podał mu rękę lekko i niedbale. Musiał to zrobić, zbyt wiele osób ich obserwowało, ale spojrzał Adalwinowi w oczy z nieskrywaną złością. – Do następnego razu – powiedział cicho tonem obiecującym zemstę.

Adalwin był tym nieco zaskoczony. Nie sądził, że Ravil przykłada do tego pojedynku – który w końcu był tylko rozrywką - aż tak wielką wagę. Znał jednak kuzyna doskonale i wiedział, że złość mu szybko minie. Nie pierwszy raz walczyli ze sobą, traktując tę rywalizację jako rycerskie ćwiczenie. Uczyli się zresztą u tych samych nauczycieli i tak naprawdę obydwaj byli już, mimo młodego wieku, świetnymi szermierzami.

Ravil miał jednak nad Adalwinem tę wielką przewagę, że był synem króla i następcą tronu Addaru. Tym samym – jak nieraz rozmyślał Adalwin - nie musiał nikomu niczego udowadniać ani torować sobie z wysiłkiem drogi na dworze wśród wielu zawistnych i ambitnych synów możnowładców.

Zupełnie inaczej rzecz się miała w przypadku Adalwina. Choć pochodził ze szlachetnego rodu, w dodatku blisko spokrewnionego z domem królewskim, to jednak nie był to ani ród najbogatszy, ani najbardziej znaczący. Tylko wielkim zasługom ojca zawdzięczał Adalwin to, że po nagłej i wczesnej stracie rodziców mógł wychowywać się na dworze wraz z królewskimi dziećmi. Na czym jednak owe zasługi polegały, tego na próżno usiłował się dowiedzieć. Najwyraźniej sprawa ta owiana była tajemnicą, którą znał jedynie król, lecz na każde pytanie Adalwina dawał byle jaką, wymijającą odpowiedź.

Swoich rodziców ledwie pamiętał, byli zaledwie mglistym wspomnieniem z odległych czasów, snem, który śnił mu się czasami. Po takim śnie budził się zwykle z głębokim poczuciem samotności, które stopniowo umacniało w nim przekonanie, że musi zajść jak najwyżej. I to właśnie stało się jego celem.

Dzieciństwo i wczesną młodość Adalwin spędził już w zamku Addar, a Ravil i Oriana byli dla niego wtedy niemalże jak brat i siostra. Dlatego robił wszystko, co mógł, aby król Ardelion nigdy nie pożałował swojej decyzji. Uczył się szybko, ćwiczył pilnie i wytrwale realizował cel, który sobie postawił – przynależność do doborowej Gwardii Przybocznych, najlepszych rycerzy króla, a jednocześnie najbliższych towarzyszy i najbardziej wpływowych członków królewskiego dworu, majętnych posiadaczy zamków i rozległych dóbr. Wiedział, że na to jeszcze nie pora, miał przecież zaledwie osiemnaście lat, król jednak patrzył na niego przychylnie i Adalwin wiele na tej przychylności budował.

***

Rozmyślając o tym wszystkim, Adalwin wracał wolnym krokiem do swojej komnaty. Znajdowała się ona na samym końcu długiego i ciemnego korytarza, rozświetlonego z rzadka mdłym światłem ledwie tlącej się lampy. Musiał minąć cały szereg podobnych do siebie drzwi, wiodących do pomieszczeń zajmowanych przez dworzan. Nie lubił tego ponurego korytarza, nieodparcie kojarzył mu się z więzieniem, chociaż wiódł przecież do miejsca, które od lat nazywał swoim domem. Innego nie miał, inny dom był tylko niewyraźnym wspomnieniem, w którym widywał czasami czyjeś uśmiechnięte twarze i pełny słońca pokój z wielkim oknem.

Pchnął ciężkie, zawsze skrzypiące drzwi nieco zbyt mocno, co zdradzało irytację. Istotnie, mimo zwycięstwa w tej – jakże mało zresztą znaczącej – rywalizacji, czuł gdzieś w środku narastający gniew.

Dlaczego Ravil wszystko traktował z taką śmiertelną powagą? Dlaczego to, co dla Adalwina było tylko zabawą, dla niego było prawdziwym współzawodnictwem, a porażki traktował jak osobistą obrazę?

W komnacie odpiął pas i miecz.

- Kalmir! – zawołał niecierpliwie.

Sługa zjawił się natychmiast. Był to chłopak trochę młodszy od Adalwina, lat koło piętnastu, jasnowłosy i szczupły, a przy tym także zręczny i szybki. Miał niezbyt może przystojną, ale miłą, inteligentną twarz o niemal zawsze pogodnym wyrazie i szare oczy o jasnym i bystrym spojrzeniu.

- Weź mój miecz – Adalwin podał mu broń i rzucił się na łóżko, nie obdarzając chłopaka ani jednym spojrzeniem. Wbił nieobecny wzrok w okno, pogrążając się we własnych rozmyślaniach.

- Walczyłeś, panie, z królewiczem? – zapytał Kalmir dość śmiało, nie kryjąc ciekawości.

Adalwin, wyrwany z zamyślenia, skierował na niego nieco zdziwiony tą śmiałością wzrok.

- Tak – rzekł krótko, zastanawiając się przy tym, czemu w ogóle odpowiada na to pytanie, po czym zerwał się z posłania i stanął przy małym, wykutym w grubym murze oknie, wychodzącym wprost na dziedziniec. Było dopiero przedpołudnie, ale tutaj zawsze było ciemno i ponuro, jakby nieustannie panował zmierzch. Wysokie mury zamku skutecznie odgradzały od świata, kładąc się zimnym cieniem prawie wszędzie i o każdej porze.

- Dlaczego właściwie od jakiegoś czasu traktuje mnie jak wroga? – zapytał sam siebie półgłosem, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że ktokolwiek słyszy to pytanie.

Młody Kalmir zmierzył swego pana przenikliwym spojrzeniem. Posiadał on sporo rozumu oraz umiejętność bystrej obserwacji wszystkiego, co działo się dookoła, co pozwalało mu wiedzieć i rozumieć o wiele więcej, niż się wydawało innym. Teraz nie był co prawda pewien, do kogo właściwie Adalwin kierował swoje pytanie, ale jako że nie miał zbyt bojaźliwej natury, postanowił na nie odpowiedzieć, odpowiedź bowiem nasuwała się sama i była oczywista chyba dla każdego. Aż dziwne, że Adalwin tego najwyraźniej nie dostrzegał.

- Wydaje mi się, panie, że królewicz Ravil jest trochę zazdrosny o łaskę, którą znajdujesz w oczach jego ojca – rzekł dość ostrożnie. W końcu, jakby nie patrzeć, to nie była jego sprawa.

Zaskoczony jego głosem Adalwin odwrócił się od okna. Nie spodziewał się usłyszeć jakiejkolwiek odpowiedzi, gdyż dopiero teraz zdał sobie sprawę, że głośno mówił do siebie. Uderzyła go jednak jak grom z jasnego nieba prawda, zawarta w tym stwierdzeniu – prawda, którą sam podświadomie wyczuwał, a która teraz objawiła mu się jak na dłoni.

- Skąd to wiesz? – spytał chłopaka ostrym tonem, nie spodobała mu się bowiem ta prawda.

- Po prostu widzę – odparł Kalmir. – Chyba wszyscy to widzą… Uważaj, panie. Wiesz, że król…

- Milcz – przerwał mu gniewnie Adalwin, zrywając się na równe nogi.

- Panie, chciałem tylko ostrzec… - zaczął chłopak jeszcze raz, jednak przerwał mu policzek, wymierzony przez Adalwina, który patrzył na młodego sługę pełnym złości spojrzeniem. – Jakim prawem udzielasz mi rad, o które cię nie proszę? Zajmij się raczej tym, co należy do ciebie – rzucił z irytacją i pogardą.

Kalmir otworzył jeszcze usta, jakby chciał coś dodać, ale nie powiedział już nic więcej. Pochylił głowę nad mieczem, który właśnie czyścił.

***

Biblioteka była chyba jedynym w całym zamku miejscem, gdzie okna były naprawdę duże. Kiedy je czasem otwierano, można było przez nie spojrzeć poza zamkowe mury, tak daleko, jak tylko pozwalał na to wzrok, znajdowała się bowiem na górnych piętrach wieży.

Z jednego okna widać było miasto Addar, stolicę kraju, który od tego prastarego grodu wziął swoją nazwę. Rozłożone u stóp zamku, gwarne i rojne, pełne życia i codziennej krzątaniny, prawie nigdy nie było ciche i spokojne. Wrzało w nim życie, ludzkie sprawy, troski i marzenia. Wąskie uliczki, przy których tłoczyły się wysokie kamienice, ściśnięte jedna przy drugiej, tworzyły poplątany labirynt, sponad którego gdzieniegdzie wznosiły się w niebo strzeliste wieżyczki. Ponad dachami, pokrytymi teraz grubą warstwą świeżego śniegu, wznosiły się ku niebu smugi dymu z kominów. W oddali widniał ciemny zarys potężnych murów obronnych i ostry łuk największej miejskiej bramy, a poza nią ciągnące się daleko aż po horyzont równiny, pokryte połyskującą w słońcu, oślepiająco jasną bielą. Wiosną i latem zieleniły się i złociły barwą dojrzałych zbóż, ale teraz, zimą, były czyste i gładkie jak kawał bielonego płótna.

Z drugiej strony można było dojrzeć puszczę, która zaczynała się niedaleko murów, zamek stał bowiem na granicy pomiędzy zaludnionym krajem a dzikimi lasami. Puszcza ta o tej porze roku była pogrążona w zimowym śnie, pod grubą śniegową pierzyną. Na tym nieskalanym tle rysowały się czarne kontury drzew, a tu i ówdzie – na podobieństwo miejskich wież – wybijały się ponad przeciętność wysokie, smukłe, ciemnozielone kształty iglastych drzew, które zawsze pozostawały niezmienne.

Z trzeciego okna można było przekroczyć spojrzeniem niewielką rzekę, opływającą w tym miejscu zamek i sięgnąć daleko, po krańce horyzontu, gdzie majaczyły siwe pasma gór tam, gdzie Addar graniczył z Ostrią, krainą dziką i nieco tajemniczą, od wieków poddaną jednak władcom Addaru.

Król nie lubił, gdy otwierano okna, dlatego czyniono to niezmiernie rzadko. Ale nawet wtedy, gdy były zamknięte, wyglądały wspaniale, zwłaszcza gdy – tak jak teraz – przez grube, nieprzezroczyste szyby wpadało jasne, słoneczne światło, błąkając się po wysokich regałach, pełnych zakurzonych tomów. Wydobywało z półmroku wyblakłe już nieco barwy opraw i wyzłacało na nowo litery tłoczone na grzbietach wiekowych ksiąg. Zaglądało także w oczy trójce uczniów, którzy przy wielkim stole na samym środku sali słuchali opowieści nauczyciela. W tej szacownej scenerii ludzie wyglądali wyjątkowo niepozornie i mało poważnie, nawet jeśli na ich twarzach malowały się skupienie i ciekawość.

- Powiada się, że w Addarze i Ostrii od dawien dawna żyły dwa rodzaje smoków, zielone i błękitne – mówił postawny mężczyzna o długich do ramion, jasnych, falujących włosach i brodzie przyprószonej już nieco siwizną. Miał niebieskie, przenikliwe oczy, zawsze patrzące wprost na tego, do którego się zwracał. On jeden, w swojej prostej, czarnej, długiej tunice, skromnie zdobionej delikatnym, srebrnym haftem i takiego koloru lamówką, dziwnie pasował do tego wnętrza, w którym unosił się zapach mądrości, nieodłącznie zresztą związany z zapachem kurzu.

– Smoki zielone od pradawnych czasów żyły na ziemi i z ziemią były związane - opowiadał. - W głębi skał, w najbardziej niedostępnych miejscach drążyły swoje groty i tunele, w nieprzebytych puszczach czyhały na zdobycz, a co mniejsze z nich uwielbiały siadywać w gęstych konarach leśnych drzew i stamtąd, niezauważone przez innych mieszkańców ziemi, upatrywać ofiary… Miały one, co prawda, skrzydła, rzadko jednak wznosiły się ku niebu. Skrzydła te były pamiątką lepszych czasów, kiedy jeszcze wszystkie smoki były stworzeniami szlachetnymi. Zielone smoki wolały jednak trzymać się blisko swoich jaskiń i grot, w których strzegły cennych, magicznych klejnotów o nieznanych ludziom mocach…

Księżniczka Oriana, najmłodsza z trójki uczniów, wzdrygnęła się ze wstrętem na te słowa. Zerknęła na brata i kuzyna, żeby sprawdzić, jakie wrażenie czyni na nich opowieść, nie znalazła jednak śladu przejęcia.

- Smoki błękitne były zaś stworzeniami powietrznymi – ciągnął opowiadający. – Ich domy, podobnie jak gniazda orłów, mieściły się na szczytach niedostępnych skał. Większość czasu spędzały pod niebem, szybując na swych ogromnych skrzydłach. Gdy unosiły się wysoko, były z racji swej barwy niezauważalne dla ludzkiego oka. Gdy zaś opuszczały się nieco niżej, podobne były do ogromnych, błękitnych ptaków – ich ciała bowiem pokrywały pióra. Dopiero gdy całkiem zniżały swój lot, mogły zostać dostrzeżone z ziemi. Nie czyniły jednak tego zbyt często, gdyż nie były zainteresowane tym, co się dzieje na ziemi, wśród małych, śmiesznych, dwunożnych istot, agresywnych i skłonnych do popadania w nieustanne konflikty, czyli ludzi. Błękitne smoki były ponad to. Szybowały sobie spokojnie pod niebem, niezależne od ludzi, którzy zresztą nie stanowili żadnego zagrożenia dla ich smoczego królestwa. Były z natury swej dobre i prawe, a wśród nich nie brakło i takich, które odznaczały się wielką mądrością. Płynęła ona z doświadczenia – gdyż smoki są długowieczne – i znajomości wielu tajemnic. W odróżnieniu od nich smoki zielone nie były ani tak dobre, ani szlachetne, ani też tak dalekie od spraw ludzkich. Być może żyjąc bliżej ludzi przywykły do interesowania się nimi? A może źródłem tego zainteresowania był strach, jaki budziły w ludziach i płynące z tego strachu poczucie siły wobec tych słabych, aczkolwiek dość przebiegłych istot? Jakkolwiek jednak było…

- Mistrzu Hadrisie – przerwał nagle Ravil – przecież od niepamiętnych czasów nikt w Addarze nie spotkał żadnego smoka, czyż nie?

- To prawda, królewiczu – przytaknął ze spokojem nauczyciel.

- Czyli to tylko legendy, które nigdy się naprawdę nie wydarzyły. Ktoś je wymyślił dla zabawy, żeby mieć co opowiadać w zimowe wieczory – stwierdził Ravil z pewną satysfakcją.

- Chyba trochę to upraszczasz, Ravil. Legendy nie biorą się znikąd – sprzeciwił się natychmiast Adalwin. – Do nas należy jedynie szukanie w nich prawdy.

- Jak chcesz szukać tej prawdy, Adalwinie, skoro jej nie ma? – spytał zaczepnie Ravil. Nie mógł pominąć okazji do słownej utarczki z kuzynem. – Nawet jeśli istotnie jakieś wydarzenie z zamierzchłej przeszłości dało początek legendzie, nie jesteśmy już dzisiaj w stanie oddzielić prawdy od bajania. Zresztą nie mam pojęcia, po co mielibyśmy to właściwie robić? Legenda niewiele ma wspólnego z rzeczywistością - stwierdził.

- Z tego, jak mówisz, bajania też może być czasem pożytek – zauważył Adalwin.

- Jaki mianowicie?

- Pieśń. Opowieść, która porusza serce i prowadzi do szlachetnych czynów.

- To, co powiedziałeś, jest bardzo mądre, Adalwinie – wtrącił nauczyciel z uznaniem. – Wielka szkoda, że nie każdy dostrzega, jaką to ma wartość.

Ravil zirytował się.

- Nieprawda. To zupełnie niepotrzebne. Powinniśmy uczyć się przede wszystkim o tym, co teraz jest istotne. Bez oglądania się na jakieś zamierzchłe i zapomniane dzieje.

- Chodzi właśnie o to, aby o nich nie zapomnieć – wtrąciła trochę nieśmiało Oriana, spoglądając na dyskutujących swoimi dużymi, bursztynowymi, pełnymi melancholii oczyma. O tak, ona kochała stare pieśni. Było w nich tyle uroku, tyle siły… Marzyła nieraz, że pewnego dnia obudzi się w świecie ze starych legend i dokona jakiegoś bohaterskiego czynu. Tu, w zamku, brakowało jej nie tylko okazji, ale i odwagi.

- Mylisz się, Ravilu – tłumaczył spokojnie mistrz Hadris. – To, co dzieje się teraz i co zaprząta naszą uwagę, wynika wprost z przeszłości. To niekończący się łańcuch zdarzeń, przyczyn i skutków, a u jego początku są właśnie legendy…

Nikt nie zwrócił uwagi, że ktoś jeszcze uważnie przysłuchuje się ich rozmowie. Była to dziewczyna, która siedziała cicho w samym kącie biblioteki, wertując grubą księgę. Dopiero gdy wstała, starając się zachowywać jak najciszej i odłożyła księgę na półkę, zwróciła uwagę nauczyciela. Po jego twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia, które jednak szybko ukrył.

Wzrok Adalwina pobiegł za spojrzeniem mistrza Hadrisa. Zobaczył dziewczynę. Mimo dzielącej ich odległości, zauważył od razu jej prześlicznie błyszczące, szarozielone oczy i usta, które drgały, jakby chciała coś powiedzieć. Miała jasnozłociste włosy, spięte z tyłu, a z przodu spływające falami na ramiona i twarz o niezwykle regularnych, jakby wyrzeźbionych rysach.

Zwrócił też uwagę na jej skromną, ciemnozieloną suknię, spod której wystawały białe, haftowane rękawy koszuli. Prostota stroju i jego ciemna barwa jeszcze bardziej podkreślały jasność, jaka zdawała się promieniować z jej twarzy.

A więc panna pałacowa, jedna z dziewczyn z dworu królowej Mirsady. Adalwin na ogół nie zwracał na nie uwagi, z wyjątkiem tych wyróżniających się szczególną urodą. W końcu należały do służby królowej. Wiedział wprawdzie, że nie są to zwykłe służące, chociaż wykonują często co lżejsze i bardziej czyste prace. Nie są też jednak damami dworu królowej, gdyż na to nie mają ani wystarczająco szlachetnego urodzenia, ani majątku. Ale ta tutaj wydała mu się znajoma, musiał ją już wcześniej gdzieś widzieć, tylko za nic nie mógł sobie przypomnieć, gdzie… Ach tak, przecież to ona stała na krużganku dziś przed południem, kiedy pokonał Ravila i miała taką poważną minę, teraz już pamiętał. Była naprawdę ładna…

- …czy zgodzisz się z tym, Adalwinie? – zapytał mistrz Hadris.

Adalwin ocknął się z zamyślenia. Choć w międzyczasie dziewczyna wyszła, starannie i cicho zamykając za sobą ciężkie drzwi, miał jeszcze przed oczyma jej smukłą postać.

- Co takiego? – spytał.

- Skup uwagę, Adalwinie, gdy prowadzisz dyskusję, w przeciwnym bowiem wypadku zostaniesz z łatwością pokonany na słowa – zwrócił mu uwagę mistrz, patrząc na niego z nikłym uśmiechem.– Mówiliśmy o tym, że pamięć jest naszym bogactwem. Sam przecież przed chwilą zwróciłeś uwagę na jej znaczenie.

- Nie możemy gardzić tym wszystkim, co składa się na naszą pamięć. Bez tego nie zrozumiemy nic – powiedział Adalwin, w lot łapiąc wątek.

Ravil w duchu wiedział, że kuzyn ma wiele racji. Miał jednak ciągle w pamięci poranną porażkę i nie mógł się zdobyć na przyznanie mu tej racji, bo to by oznaczało, że Adalwin pokonał go dziś po raz drugi. Zaczął więc trochę wbrew sobie szukać kolejnych argumentów.

Oriana przysłuchiwała się tej rozmowie z pozornym spokojem, ale w głębi duszy czuła smutek. Spojrzała z żalem na brata i kuzyna, których coraz częściej dzieliły sprzeczki o drobiazgi. Zdawała sobie doskonale sprawę, że to Ravil zrobił się ostatnio niemożliwy, szczególnie wtedy, gdy znajdował się w towarzystwie Adalwina.

Podeszła cicho do okna i uchyliła je, aby mimo zimna spojrzeć chociaż przez chwilę na swój ulubiony widok. Zapatrzyła się na mgliste zarysy dalekich gór gdzieś na horyzoncie. Ten widok zawsze wywoływał w niej dziwną tęsknotę i chęć, aby przez otwarte okno polecieć tam, gdzie szarzały ich ostre kształty, zupełnie jak skrzydlate smoki, o których opowiadał mistrz Hadris.

Daleko od mrocznych i chłodnych murów zamku, w których ciągle czuła przygnębienie i lęk.

***

Na zamkowym dziedzińcu rozległ się przenikliwy, charakterystyczny dźwięk rogu. Sygnał ów był wezwaniem do Sali Zgromadzeń. Wiedział o tym każdy dworzanin, choć nie każdy bywał do tej sali zapraszany. Uczestniczyli w tych spotkaniach tylko najznaczniejsi rycerze Królestwa Addaru oraz ci, których król obdarzał swym zaufaniem, takich zaś było niewielu.

Adalwin od niedawna znalazł się jednak w gronie tych szczęśliwców. Choć był młody i niedawno dopiero otrzymał rycerski pas, przynależność do królewskiej rodziny i zasługi jego rodu dały mu wraz z osiągnięciem odpowiedniego wieku wstęp do tej sali. Nie bez znaczenia była zresztą jego własna rozwaga oraz poważne podejście do życia i obowiązków wobec króla. Dlatego właśnie Adalwin otrzymał prawo do uczestniczenia w radach, a skutkowało to obowiązkiem stawienia się na każde wezwanie oraz zyskaniem sobie kilku skrytych wrogów wśród tych, którzy owego zaszczytu nie dostąpili lub obawiali się o własną pozycję.

Na dźwięk rogu udał się więc niezwłocznie na miejsce, gdyż nie miał najmniejszego zamiaru spóźnić się choćby o ułamek sekundy. Na dworze króla Ardeliona szczegóły miały ogromne znaczenie i każdy przejaw lekceważenia królewskiego majestatu mógł być powodem popadnięcia w niełaskę.

Wszedł do wielkiej sali, w której już gromadzili się rycerze i dworzanie. Zajmowali wyznaczone sobie miejsca przy wielkim stole, ustawionym w podkowę. Adalwin, jako nowicjusz i młodzieniec, nie zajął jednak żadnego krzesła, ale zgodnie z obowiązującym zwyczajem stanął nieco z tyłu. To było na razie jego miejsce, ale przysięgał sobie w duchu, że zrobi wszystko, aby jak najszybciej ten stan rzeczy zmienić.

Pomieszczenie należało do najbardziej reprezentacyjnych. Wysokie sklepienie sali podtrzymywały smukłe, bogato rzeźbione w roślinne ornamenty kolumny z białego marmuru. Pod sufitem umieszczono ostrołukowe okna, były jednak na tyle wysoko, a ich szyby na tyle grube, że niewiele z nich było pożytku. Światło wpadało przez nie jedynie w południe, w jasny, słoneczny dzień. Poza tym w sali, jak zresztą w całym pałacu, panował półmrok i trzeba było zapalać lampy i lichtarze.

Puste przestrzenie pomiędzy oknami zdobiły przepięknie tkane kobierce z herbami królewskich przodków. Adalwina dumą napawała myśl, że wśród tych znaków znajdował się także herb jego rodziny. Ilekroć znalazł się w tej sali, spoglądał na tkaninę roziskrzonym wzrokiem, pielęgnując marzenia o sławie.

U szczytu stołu znajdowało się wielkie, rzeźbione i pozłacane krzesło - miejsce przeznaczone dla króla. Nie było go jeszcze, był za to książę Ravil, który jako następca tronu zasiadał po prawej ręce króla. Gdy ujrzał wchodzącego Adalwina, po jego twarzy przebiegł wyraz zaskoczenia i niechęci. Zmarszczył czarne, wyraziście zarysowane brwi i wpatrzył sięz irytacją w kuzyna, gdy jednak zauważył, że ten śmiało odwzajemnia to spojrzenie, odwrócił wzrok i przybrał najbardziej obojętną minę, na jaką go było stać.

Wkrótce zjawił się sam król Ardelion. W jednej chwili ucichły rozmowy, a oczy zebranych zwróciły się z szacunkiem na jego majestatyczną postać.

Był on człowiekiem w sile wieku, słusznego wzrostu. Zawsze wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, miał zwyczaj spoglądać na każdego spod lekko przymkniętych powiek, co wywoływało często w rozmówcy niepokój, a nawet lęk. Było to zamierzonym efektem. Gdy król raptownie wbijał spojrzenie w kogoś z tłumu, osoba ta miała wiele trudności z wytrzymaniem jego wzroku. Wszyscy wiedzieli jednak, że biada temu, kto pod królewskim wzrokiem schyli głowę lub się odwróci.

W spojrzeniu tym czaiła się cała podejrzliwość i niepokój, które dręczyły króla bezustannie. Skrzętnie ukrywał te uczucia, nadając swojej twarzy obojętny wyraz, ale były one znakomitym określeniem jego osobowości. Król nieustannie obserwował, badał i szukał zagrożenia, znajdując je w oczach swoich dworzan i rycerzy, dawno zatraciwszy przy tym umiejętność odróżniania prawdziwego niebezpieczeństwa od tego wyimaginowanego.

Zebrani w sali złożyli królowi głęboki ukłon, starając się, aby sąsiad nie zgiął się w tym pokłonie niżej i nie zaskarbił sobie tym samym większej łaski w oczach monarchy. Król powiódł swoim zwyczajem spojrzeniem po zebranych, napawając się widokiem pochylonych głów dumnych rycerzy.

- Wierni moi szlachetni słudzy, zawezwałem was tu dziś, aby oznajmić, że Królestwu Addaru zagraża wielkie niebezpieczeństwo – rzekł w końcu bez żadnych wstępów. Oczekiwał poruszenia wśród zebranych i nie zawiódł się, słowa te rzeczywiście uczyniły na zebranych wielkie wrażenie. Spoglądali ukradkiem jeden na drugiego, nie wiedząc, jak rozumieć to oświadczenie. Adalwin zaczął przysłuchiwać się jeszcze uważniej, co teraz powie król. Może to właśnie była jego wielka szansa?

- W naszym kraju powstał spisek przeciwko władzy królewskiej – ciągnął tymczasem Ardelion, a głos jego miał temperaturę lodu.

Po sali przeszedł szmer zdziwienia i gniewu.

- Rozczarują się jednak gorzko ci, którzy sądzą, że cokolwiek się ukryje przed naszym królewskim spojrzeniem – oznajmił donośnie i groźnie. – Widzi ono nawet to, że spiskowcy i zdrajcy znajdują się w tym pałacu, a nawet na tej sali – to mówiąc, uderzył gniewnie zaciśniętą pięścią w stół. W drugiej ręce ściskał mocno berło z wprawionym weń bladozielonym kamieniem, z którym prawie nigdy się nie rozstawał.

Nikt z zebranych nie śmiał ani na ułamek sekundy spuścić wzroku z zagniewanej twarzy króla, żeby nie zostać przypadkiem uznanym za zdrajcę.

– Oświadczam jednak, że już wkrótce królewska sprawiedliwość zatryumfuje. Każdy, na którego padnie chociażby cień podejrzenia, otrzyma zasłużoną karę… wystarczy cień podejrzenia, a na moje słowo świat o nim zapomni… - powtórzył król.

Adalwin słuchał tych groźnych słów z pewnym zdziwieniem. Jakoś nie mieściło mu się zupełnie w głowie, że ktoś w pałacu, w sercu królestwa, tak dobrze strzeżonym, miałby spiskować przeciwko królowi. Gdzieś daleko, owszem, może takie rzeczy się zdarzają, ale tutaj? Tu, gdzie każdy z każdym rywalizował o przychylność i łaskę władcy?

Bardziej jednak niż taka możliwość uderzyło go w słowach króla coś zgoła innego, co kłóciło się z jego własnym pojęciem sprawiedliwości. Wahał się tylko przez chwilę, nie należał bowiem do tych, którym zbywało na odwadze.

- Racz mi wybaczyć, najdostojniejszy królu – rzekł, wysuwając się nieco na środek i ściągając tym samym na siebie pełne bezbrzeżnego zdumienia i oburzenia spojrzenia zebranych – ale czyż można surowo karać za sam tylko cień podejrzenia? Przecież… - Adalwin umilkł, widząc w oczach króla gniew. Mimo to, skoro już zaczął, chciał podjąć swój wywód, lecz w tym samym momencie książę Ravil wstał tak gwałtownie, że aż srebrny puchar potoczył się na podłogę, a jego zawartość rozlała się dookoła, znacząc biały obrus krwistoczerwonym śladem.

- Jak śmiesz podawać w wątpliwość słowa króla i słuszność jego decyzji?! Czyżbyś uważał się, Adalwinie, za mądrzejszego od króla? – zapytał głosem pełnym złości i wzgardy.

- Niczego nie podaję w wątpliwość i nie uważam się za mądrzejszego – odparł Adalwin, patrząc ze spokojem na zagniewanego Ravila – ani tym bardziej nie śmiałbym stawiać się przed królem pod żadnym względem. Zadałem jedynie pytanie, mam też nadzieję, że odpowiesz mi na nie i tym samym rozwiejesz moje wątpliwości, książę.

Ravil poczuł się nieco zbity z tropu. Był pewien, że Adalwin przerazi się i zacznie pokornie przepraszać, co zapewne uczyniłby w podobnej sytuacji każdy inny z tutaj obecnych. Oczywiście gdyby przyszło mu w ogóle do głowy coś tak głupiego i niestosownego, jak zadawanie królowi podobnych pytań. Tylko Adalwin mógł to zrobić...

- Wszystko, cokolwiek powie i zrobi król, jest słuszne i sprawiedliwe – warknął wiec krótko, zamykając tym samym dalszą dyskusję.

Adalwin już miał na to na końcu języka gotową odpowiedź, ale powstrzymało go silne szarpnięcie za ramię i czyjś cichy szept:

- Zamilcz lepiej, bo nie pomoże ci nawet przynależność do królewskiej rodziny.

Adalwin obejrzał się, któż to usiłuje go powstrzymać. Nie napotkawszy wzrokiem nikogo, już miał zamiar odezwać się jednak, gdy głos zabrał sam król Ardelion. W jego słowach wyraźnie dał się słyszeć tłumiony gniew.

- Młody Adalwinie, wiele się jeszcze musisz nauczyć. Słuszne bowiem jest zawsze to, co chroni króla i państwo. Jesteś ostatnią osobą, którą podejrzewałbym o niewierność, lecz nie ściągaj na siebie bez potrzeby uwagi…

Były to słowa, w których dało się wyczuć wyraźną nutę groźby, Adalwin dał więc za wygraną, skłonił się w milczeniu przed królem i zamilkł.

Ravil jednak nie czuł się wcale usatysfakcjonowany.

- Każdy, kto poda w wątpliwość słuszność królewskiego rozkazu, będzie musiał zmierzyć się ze mną – wycedził, patrząc znacząco na Adalwina.

Adalwin doskonale zrozumiał i był już naprawdę bliski podjęcia tego wyzwania. I nie chodziło mu już wcale o królewskie rozkazy i ich słuszność, ale o Ravila, niegdyś serdecznego przyjaciela, a teraz.... Poczuł jednak znów mocne szarpnięcie za rękaw.

- Po co ci to? – szepnął mu ktoś wprost do ucha.

Był to Hadris.

Król tymczasem skinął lekko głową zgromadzonym i opuścił salę. Był to sygnał do wyjścia także dla pozostałych.

- Chodź, Adalwinie – powiedział Hadris.

Gdy zostali sami, Hadris odezwał się, wciąż ściszając głos i rozglądając się niespokojnie dookoła:

- Cieszy mnie twoje poczucie sprawiedliwości, Adalwinie. Wiedz jednak, że odzywając się w ten sposób do króla możesz ściągnąć na siebie przykre konsekwencje. Dobrze by było, żebyś zdawał sobie z tego sprawę.

- Więc i ty, mistrzu, uważasz, że… - Adalwin był wyraźnie poirytowany.

- Nie, Adalwinie – przerwał mu, kładąc ostrzegawczo palec na usta – uważam, że powinieneś zachować swoją energię na chwilę, w której będziesz mógł zrobić z niej lepszy użytek. Póki co, w tym miejscu twój głos niczego nie zmieni…

- Póki co… A czy kiedykolwiek zmieni?.. – zapytał z goryczą Adalwin.

- Tego nie wiem. Ale bądź ostrożny.

***

Adalwin wrócił do siebie, przepełniony gniewem na Ravila, który zachowywał się wybitnie prowokująco. Rzucił mu dziś przecież niemal otwarte wyzwanie! Można się było tego spodziewać, zważywszy jego postępowanie, w którym od pewnego czasu było tak wiele źle skrywanej wrogości. A Adalwin tego wyzwania nie podjął i to było powodem jeszcze większego gniewu, tym razem na siebie. Choć w głębi serca doskonale wiedział, że Hadris ma całkowitą słuszność – nie było sensu.

W Addarze nigdy nie kwestionowało się królewskich słów, ale wykonywało się posłusznie królewskie rozkazy. Adalwin tego właśnie został nauczony, choć jako należący do królewskiej rodziny mógł i tak więcej niż inni. Ale to „więcej” miało mimo wszystko granice, których nie należało przekraczać.

Spostrzegł jednak, że od pewnego czasu coś się w jego sercu sprzeciwiało sytuacjom, w których musiał zamykać usta z obawy przed gniewem króla. Gdzieś na dnie umysłu czaiła się myśl, że nie tak powinno być i że król w ten sposób nie zyskuje szacunku. Dławił wszelako w sobie takie myśli, wiedział bowiem, że tacy, którzy zbyt wiele myślą i mówią zbyt swobodnie, po pewnym czasie znikają. A jednak zdawało mu się nieraz, że dostrzega w postępowaniu króla pewne błędy. Zawsze w takich chwilach przychodziły mu na myśl rozmaite słowa mistrza Hadrisa.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że powinien teraz zapanować nad gniewem. Tym razem jednak czuł, że to gniew panuje nad nim i nie potrafił się z tym poczuciem uporać. Z irytacją rzucił się na łóżko, zatapiając się w ponurych rozmyślaniach. Nie słyszał nawet wchodzącego Kalmira.

Kalmir właściwie lubił swego młodego pana, nigdy się bowiem przy nim nie nudził, choć poznał też niejednokrotnie jego porywczość. Umiał jednak na ogół całkiem nieźle znikać mu z oczu wtedy, kiedy był naprawdę zły. Adalwin natomiast zazwyczaj nie zwracał na chłopaka uwagi większej niż to było konieczne. Był w końcu tylko zwykłym sługą, który powinien doskonale wiedzieć, gdzie jest jego miejsce i co należy do jego obowiązków. Odzywał się więc do chłopaka jedynie wtedy, gdy wydawał mu jakieś polecenia, poza tym nigdy go o nic nie pytał i nie rozmawiał z nim. O czym zresztą mógłby rozmawiać z kimś tak nisko urodzonym? Co tamten mógłby wiedzieć na temat spraw, z którymi codziennie mierzył się Adalwin?

Kalmir zdziwił się nieco, widząc Adalwina tak wzburzonego, jak rzadko mu się to zdarzało, nie czuł się jednak ani trochę zbity z tropu.

- Jesteś rozgniewany, panie – zagadnął śmiało.

Adalwin rzucił mu spojrzenie pełne wyższości.

- Cóż to ciebie może obchodzić? – rzekł z sarkazmem.

- Może mógłbym jakoś pomóc… - odparł Kalmir, niezrażony i jak zawsze pogodny.

Adalwin parsknął śmiechem.

- A w czym niby ty miałbyś pomóc mnie? – zapytał. – Idź lepiej i zajmij się tym, co do ciebie należy.

Kalmir pochylił tylko głowę i odszedł. Na policzki wypłynął mu rumieniec. Wolał jednak teraz zejść Adalwinowi z oczu. Pogardliwe słowa zabolały bardziej niż uderzenie. Poczuł do swego pana żal, lecz wiedział, że nie ma to najmniejszego znaczenia.

***

Adalwin nie był zbyt dobrej myśli, podążając w stronę prywatnych komnat króla. Wciąż miał przed oczyma gniewną twarz Ravila i zimne, przeszywające oczy Ardeliona. Nie spodziewał się więc niczego dobrego, otrzymując dziś po południu pilne wezwanie. Właściwie przygotowany był na to, że wczorajsze niefortunne wystąpienie podczas Rady nie ujdzie mu na sucho.

Posłusznie stawił się w komnacie, zwanej małą salą tronową. Było to pomieszczenie, w którym król zwykł przyjmować mniej znacznych gości, nie tak wspaniałe jak serce pałacu – wielka sala, ale urządzone z wystarczającym przepychem, aby nie czynić ujmy królewskiemu majestatowi.

Na środku komnaty, na niskim stopniu stał rzeźbiony tron. Po obu jego stronach płonęły lampy, szklane kule przypominające swym kształtem i dziwnym bladym światłem księżyc w pełni. Ściany obwieszone były cennymi tkaninami, przedstawiającymi rozmaite sceny z dziejów Addaru. Przez małe okna umieszczone wysoko wpadało nieco dziennego światła, poza tym było tutaj, jak zresztą w całym niemalże pałacu, dość ciemno.

Gdy Adalwin wszedł, zauważył z pewnym zdziwieniem, że król nie siedzi swoim zwyczajem na rzeźbionym tronie, ale przechadza się tam i z powrotem. W dłoni dzierżył berło, z którym nigdy się nie rozstawał. To przywiązanie do owego symbolu władzy stawało się zresztą ostatnio coraz większe, dało się to wyraźnie zauważyć. Król nigdy nie opuszczał swoich komnat bez berła, jak gdyby bał się, że jeśli wypuści je choć na chwilę z ręki, straci przez to swoją władzę. Jedynie na noc odkładał je do szkatuły stojącej w tej właśnie sali.

Król był głęboko zamyślony, tak bardzo, że nawet nie spostrzegł Adalwina, który wszedł cicho i nie śmiał przerywać mu rozmyślań, przykląkł więc tylko na jedno kolano w ukłonie, jak to było w zwyczaju i czekał z opuszczoną głową, spod oka jedynie obserwując dyskretnie władcę.

Dopiero po dłuższej chwili król dostrzegł w półmroku komnaty klęczącego w progu młodzieńca. Na jego widok zmarszczył brwi, świdrując go chłodnym, stalowoszarym spojrzeniem.

- Sprzeciwiłeś mi się – stwierdził po chwili.

Adalwin nie mógł temu zaprzeczyć. Nie był tylko pewien, co król pragnie teraz od niego usłyszeć. Miał się wytłumaczyć? Wyrazić swój żal? Błagać o wybaczenie?

Nie rzekł więc nic, czekając na rozwój sytuacji.

- Co masz na swoje usprawiedliwienie? – zapytał król.

Dążenie do prawdy. To byłaby właściwa odpowiedź. Ale dla kogo właściwa?- pomyślał.

Nie wiedział, co ma jednak głośno powiedzieć, wolał więc nadal milczeć, stwierdzając przy okazji w duchu, że taki stan zdarza mu się w obecności króla coraz częściej.

- Nie ma usprawiedliwienia dla twoich słów – oświadczył król. – Tłumaczyć cię może jedynie twoja młodość i brak doświadczenia. Wiedz jednak, Adalwinie, że to ja podejmuję decyzje i nie potrzebuję żadnych niestosownych rad.

Nieprawda, każdy potrzebuje rad.

Adalwin znów jednak nie powiedział tego, co myślał. Słuchał i czekał na dalszy ciąg. Miał wrażenie, że to jeszcze nie koniec, ale zaledwie wstęp do tego, co król chce mu oznajmić.

Król tymczasem po krótkiej przerwie podjął znowu:

- Cenię wszakże twoją śmiałość i troskę o królestwo. Mam też w pamięci zasługi twojego rodu, który wsławił się niejednokrotnie w dziejach Addaru, choć nie należał wcale do najpotężniejszych – na to ostatnie słowo król położył nacisk, co nie uszło uwagi Adalwina. – Pragnąłbym więc, abyś kiedyś, może już wkrótce, znalazł się w gronie Gwardii Przybocznych – oświadczył król.

Adalwin był przekonany, że się przesłyszał. Jak to? Przecież właśnie to było jego marzeniem i wielką ambicją. Był przekonany, że od spełnienia tego snu dzielą go jeszcze całe lata, a tymczasem…

Podniósł na króla bezbrzeżnie zdumione spojrzenie.

- Wstań, Adalwinie, i podejdź tutaj – rzekł król łaskawie, siadając na tronie. - Jesteś jednak jeszcze bardzo młody i brak ci doświadczenia, które jest udziałem starszych. Dlatego muszę ci postawić pewien warunek, który pozwoli ci zdobyć nieco tego doświadczenia – ciągnął władca, a na jego ustach zaigrał ironiczny uśmiech. - Aby więc twoja zbytnia śmiałość nie zawiodła cię pewnego dnia na manowce i abyś miał w pamięci, że twoim zadaniem jest służyć królowi Addaru, postanowiłem, zanim dopuszczę cię do zacnego grona Przybocznych, że przejdziesz przez wszystkie szczeble i stopnie służby wojskowej. Wszystkie, Adalwinie – zaznaczył surowo.

- Tak, panie – Adalwin stał teraz przed królem, słuchając z uwagą każdego słowa, ale znowu nie bardzo wiedział, co powinien na to odpowiedzieć. Nie do końca rozumiał, co król ma właściwie na myśli.

- Zaczniesz oczywiście od tych najniższych. Dowiesz się w ten sposób wiele o żołnierskiej służbie, co z pewnością przyda ci doświadczenia.

- Więc od czego właściwie mam zacząć, wasza wysokość?

- Jutro o świcie zejdziesz do lochów. Będziesz tam przez najbliższe trzy miesiące pilnował więźniów razem z innymi strażnikami. Po trzech miesiącach nienagannej służby podejmę wobec ciebie kolejne postanowienia. A teraz możesz odejść.

Adalwin czuł się zupełnie tak, jakby trafił go piorun z jasnego nieba. Sto myśli przebiegło przez jego głowę, a wśród nich wybijała się ta najważniejsza – a więc to była kara. Zesłanie. Król postanowił mu w taki sposób przypomnieć, jakie jest jego miejsce. On, krewny króla, potomek szlachetnego rodu, mianowany został strażnikiem więziennym. Czy naprawdę była to droga do Gwardii Przybocznych? Tego Adalwin nie wiedział, czuł się jednak upokorzony. Spojrzał jeszcze raz na króla, który patrzył na niego z wyraźną satysfakcją, nie kryjąc wcale, o co tak naprawdę chodziło.

- Chcesz coś jeszcze powiedzieć, Adalwinie? – zapytał.

Adalwin złożył w milczeniu ukłon i pośpiesznie wyszedł.

Król Ardelion westchnął, wsłuchując się w odgłos cichnących w oddali kroków. Tak właśnie należało postąpić. Adalwin jest młody, lecz śmiały i bystry. To niebezpieczne połączenie i może nieść ze sobą daleko idące konsekwencje. Ten szmer podziwu, który przebiegł po sali, gdy wytoczył swoje argumenty… Te ukradkowe spojrzenia, rzucane na chłopaka, jakby był jakimś bohaterem… To naraża na szwank autorytet królewski, którego tak bardzo strzegł i który starannie budował. Adalwin ma służyć królowi Addaru, a nie zdobywać sobie podziw i sławę. Należy pokazać mu właściwe miejsce, póki jeszcze czas…

Tak rozmyślając, skierował spojrzenie na swoje drogocenne berło. Z uwagą począł się przyglądać jasnozielonemu kamieniowi, który w tej chwili lśnił zimnym blaskiem, roztaczając bladą poświatę. To upewniło go, że postąpił właściwie.

***

Adalwin oparł dłonie o chłodną balustradęi wciągnął w płuca zimne, wieczorne powietrze. Musiał ochłonąć po tej rozmowie. Czyż nie tego uczył mistrz Hadris?... Ochłonąć, dać sobie czas, rozważyć, wyciągnąć właściwe wnioski.

Przeniknięte mrozem powietrze znad pałacowego ogrodu, o tej porze roku drzemiącego cicho pod śniegiem, działało kojąco. Biel iskrząca się w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca przywodziła na myśl bezkresne przestrzenie, dalekie podróże i wolność.

Kara za nieposłuszeństwo… ale jakie? Powiódł wzrokiem po czerniejącej na tle nieba sylwetce wieży. Pod nią znajdowały się głębokie lochy, w których od jutra będzie częstym gościem. Nawet nie wiedział i nigdy się nie zastanawiał, jak są głębokie i jacy wrogowie w nich przebywają.

Jutro dowie się wszystkiego.

Wyżej, w tej samej wieży znajdowała się biblioteka i mieszkanie mistrza Hadrisa, jedynej osoby, którą Adalwin pragnął teraz zobaczyć. Wspomnienie godzin spędzonych w bibliotece, rozmów o przeszłości i przyszłości, dyskusji toczonych z Ravilem, który zawsze miał odmienne zdanie, a kończonych zazwyczaj mądrą uwagą nauczyciela wydawało mu się teraz kojące. Dlatego, nie zważając na wieczorną porę, skierował swe kroki ku komnacie wypełnionej niezliczoną ilością książek.