Sygnalista - Peston Robert - ebook + książka

Sygnalista ebook

Peston Robert

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Polowanie na zabójcę prowadzi na sam szczyt…

Rok 1997. Zdesperowany rząd kurczowo trzyma się władzy, a głodna sukcesu opozycja zrobi wszystko, aby wygrać nadchodzące wybory. Dziennikarz polityczny Gil Peck z zaciekawieniem obserwuje tę grę, pewien tego, że zna jej zasady i rozumie, jak działa świat wielkiej polityki. Jednak kiedy jego siostra ginie w wypadku samochodowym, Gil zaczyna podejrzewać, że jej śmierć wcale nie była przypadkowa. Wie, że Clare znała wiele wrażliwych rządowych tajemnic i to jedna z nich mogła kosztować ją życie.

W poszukiwaniu prawdy coraz bardziej zagłębia się w mroczną sieć interesów łączących politykę, wielki biznes i media i zdaje sobie sprawę, że z każdym kolejnym krokiem sam może znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Wciągający thriller autorstwa czołowego brytyjskiego dziennikarza politycznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 462

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Robert Peston Sygnalista Tytuł oryginału The Whistleblower ISBN Text copyright © Robert Peston, 2021 Originally published in the English language in the UK by Zaffre, an imprint of Bonnier Books UK Limited, London. The moral rights of Author have been asserted. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2025 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025All rights reserved Redakcja Anna Skóra Korekta Bartosz Szpojda, Michał Trusewicz Skład i łamanie Maribook Projekt okładki Szymon Wójciak/Fecit Studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Mojej kochanej siostrze Julie

Rozdział 1

Poniedziałek, 3 marca 1997 roku

Interesuję się wyłącznie narracją, opowieścią i tymi, którzy je kontrolują. W poszukiwaniu dziennikarskiej sławy ujawniam czasem kulisy skandali. Znacznie częściej staram się dowiedzieć, co planują możni polityki i biznesu, abym mógł to opisać, zanim narzucą faktom swoją interpretację. Niekiedy tłumaczę sobie pretensjonalnie, że to, co robię, służy wzmacnianiu „zwykłych ludzi”, którzy dzięki mnie wyrobią sobie lepsze zdanie na temat tego, jak są rządzeni. Jednak najczęściej mam po prostu frajdę z wkurzania ministrów, prezesów oraz ich doradców, ujawniając ich tajemne intrygi na pierwszej stronie „FC”. Jeśli Londyn jest zbiorem wielu wiosek, to ja jestem domokrążcą, który włóczy się między grupami polityków, finansistów oraz biznesmenów i handluje strzępami informacji, aż zbierze się z nich historia, za którą będziecie chcieli zapłacić. Brytyjska stolica jest ogromna, a jednocześnie klaustrofobicznie niewielka. Każdy, kto się tu liczy, zna wszystkich innych, którzy się liczą. Moja robota polega na podsłuchiwaniu i dzieleniu się z wami tym, co usłyszę.

Dziś wybieram się na spotkanie, które powinno dostarczyć mi przekręt klasy B. Niby nic zaskakującego, ale w gorączce wyborów powszechnych będzie to diamencik, który wyląduje w nagłówku na pierwszej stronie wpływowej gazety płacącej mi za takie strzały. A więc w ten wietrzny, deszczowy wieczór na początku marca pedałuję Shaftesbury Avenue na południowy zachód, mijając chińskie restauracje z wnętrzami z laminatu, podczas gdy strugi deszczu leją mi się z kasku i zamazują obraz w soczewkach kontaktowych. Angielska zima wywiewa się sama katartyczną burzą, która obmywa chodniki. Wracający z pracy walczą z parasolami, a światła czarnych taksówek są jak smutne oczy psów z Krzesiwa Andersena.

Skręcam w lewo, unikając wypełnionej wodą dziury w jezdni, i mijam autobus numer 38. Na jego boku Fiennes i Scott Thomas całują się w scenie z Angielskiego pacjenta. Patrzę w oczy kierowcy. Przesądnie dziękuję mu w duchu za to, że nie rozsmarował mnie pod kołami. Gapi się na mnie tylko przez sekundę. Zastanawia się, czemu, na miłość boską, wystawiam się na tę ścianę deszczu. A ja ten deszcz ledwo zauważam, bo wciąż myślę o tym, jak wysmażyć mój smakołyk: historię nowego ulubieńca brytyjskiej polityki, księcia nadziei, nieskazitelnie wymuskanego młodego lidera laburzystów – Johnny’ego Todda.

Wiem, że coś wisi w powietrzu. Todd z pewnością planuje jeden ze swoich klasycznych przewrotów politycznych, bo jego doradcy do mnie nie oddzwaniają. Przeczucie mówi mi, że ogłoszą coś w czwartek rano, żeby nadać odpowiedni ton jednej z ostatnich konferencji prasowych premiera przed wyborami. Jeśli istotnie tak się stanie, wówczas w środę wieczorem wrzucą to przez swoje wtyki do zaprzyjaźnionych gazet – żeby wymusić temat czwartkowego programu Today. To będzie woda na młyn prawicowej prasy, Todd zaś umocni swoje główne hasło, że jego lewicowa partia nie będzie karać sukcesu ani ludzi sukcesu. A może po prostu owinie się flagą związkową.

– „Jeden kraj”, to hasło chce ukraść torysom – mruczę do siebie.

Patrzę w lewo na zbliżające się samochody, ważę szanse i skręcam w prawo, w Dean Street. Dopiero kiedy zbliżam się do skrzyżowania z Old Compton Street, przeklinam swoją ocenę ryzyka – cudem nie wpadłem pod koła nadjeżdżającego forda mondeo.

Mam obsesję na punkcie rozwalania tajnych planów wszelkich polityków, niezależnie od partii albo opcji ideologicznych; namierzam informacje, interpretuje je po swojemu i daję na pierwszą stronę „FC”. Co dostaję w nagrodę? Świadomość, że kiedy tylko mój strzał trafi do druku, wydawany na nocnej zmianie, moich rywali obudzą telefony od ich szefów, wściekłych na to, że przegapili tę historię. Aby osiągnąć to radosne Schadenfreude, muszę wykorzystać bezwstydną siłę perswazji. Dzięki niej przekonam jednego z kolegów Todda, że wiem więcej niż w rzeczywistości i że robię mu przysługę, w ogóle go słuchając. To blef, ale z reguły prowadzi mnie do celu.

Przecinam Old Compton Street, sprawdzając ruch z obu stron, i skręcam w lewo. Obrotowe drzwi The Groucho Club znajdują się po mojej prawej. Nawet w takiej ulewie lump, który prosi zawsze o dokładnie pięćdziesiąt pensów, tkwi na swoim miejscu przy wejściu z wyciągniętą ręką; nic przeciwdeszczowego, przemoczona do ostatniej nitki, postrzępiona brązowa kurtka z poliestru, kwiecista koszula i jaskrawe spodnie w purpurowe plamy – nowe w czasach, kiedy Bolan był bogiem.

– Poratuj pięćdziesięcioma pensami – mówi. – Pięćdziesiąt pensów na filiżankę herbaty.

Ignoruję go i przeciągam stalowy łańcuch dookoła słupa znaku drogowego, a później między szprychami przedniego koła i wokół ramy roweru. Przekręcam kluczyk w zamku i dokładnie sprawdzam, czy rower jest bezpieczny. Szarpię jeszcze zapięcie, żeby się upewnić, czy naprawdę jest zamknięte. Nawet wtedy wpadam w panikę, że nie zabezpieczyłem roweru na fest. Więc szarpię jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Zdecydowanie jest odpowiednio zapięty.

Idę do drzwi.

– Poratujesz pięćdziesięcioma pensami?

Drobne mam w kieszeni spodni, pod wodoodpornymi spodniami ochronnymi z gore-texu. Grzebię pod plastikiem. Pierwsza moneta, jaką czuję, to pięćdziesięciopensówka. To znak. Kładę mu monetę na dłoni, uważając, żeby nie dotknąć jego skóry palcami.

Burza się uspokaja, kiedy przez obrotowe drzwi przechodzę do przedsionka z niskim sufitem. Zdejmuję kask, zrzucam z siebie ubranie ochronne i przeglądam się w lustrze. Over­size’owa marynarka z szerokimi klapami – Dries Van Noten – i dopasowane szare spodnie są suche, choć wokół kołnierzyka zrobiła się nieco irytująca plama. Dwa górne guziki koszuli mam rozpięte, a zaokrąglone na czubkach buty z Trickers – lekko podniszczone. To celowe zaniedbanie, które pozwala mi ukryć przed innymi próżność.

– Cześć, Gil – mówi Petra, wesoła strażniczka księgi gości.

Ostrożnie bierze kciukiem i palcem wskazującym moje mokre ubrania, po czym, trzymając je jak najdalej od siebie, wiesza na stojaku w szatni, żeby odciekły.

– Czekam na gościa – mówię. – Będę w barze na dole.

Kiedy przechodzę przez podwójne drzwi do długiego pomieszczenia, uderza mnie gwar rozmów. Jest dwudziesta piętnaście; jeszcze za wcześnie, aby Jools Holland zasiadał za pianinem ustawionym między barem a restauracją klubową. Zajmuję miejsce na jednej z miękkich kanap przy frontowym oknie i czekając, sprawdzam kieszenie. Dwie nokie 2110 – jedna na kontakty normalne, druga na specjalne – oraz pager. Mam chorobliwą potrzebę, żeby być zawsze dostępny. Czasami zdarza mi się prowadzić trzy rozmowy naraz: po jednej na obu komórkach i kolejną na stacjonarnym w biurze. Mój wydawca opowiada wszystkim o tym, jak do niego dzwonię, a później proszę, żeby się nie rozłączał. Powinno mnie to zawstydzać, ale wręcz przeciwnie – schlebia mi to.

Srebrna nokia w lewej kieszeni, niebieska – w prawej. A w kieszeni spodni…

Nic. Powinienem poczuć znajome wybrzuszenie pagera naciskające na udo, ale jest tam tylko zmięta chusteczka. Obmacuję się wszędzie, sprawdzam też lewą kieszeń. Nie ma go.

Czy mógł mi wypaść podczas jazdy rowerem? To mało prawdopodobne, skoro całe moje ubranie było przykryte gore-texem. A może był w kieszeni wodoodpornych spodni wierzchnich albo kieszonce wodoodpornej kurtki? Nie ryzykowałbym w ten sposób. Sprawdzam jeszcze raz każdą możliwą kieszeń. I jeszcze raz. Wiem, że wyglądam jak szaleniec. I wtedy sobie przypominam. Pięćdziesiąt pensów. Pager musiał się wyślizgnąć, kiedy po nie sięgałem. Nie usłyszałem w tym deszczu, jak uderzył o ziemię. Pędzę do drzwi. Ciągle pada, a na mokrym chodniku nic nie ma. Żebrak zniknął.

Mogę sobie kupić nowy pager, ale nie w tym rzecz. Nie cierpię, kiedy rzeczy nie są tam, gdzie powinny być. To jak wysypka, którą chciałoby się rozdrapać. Żeby się uspokoić, przywołuję jedno z moich zaklęć. Musi być krótkie i powtórzone konkretną liczbę razy (zwykle działają trzy i siedem; pięć też czasem jest okej, podobnie jak powiedzenie: „Nieskończoność”). Mruczę pod nosem:

– Jeśli odszedł na zawsze, to w porządku.

Potem powtarzam to dwa razy. Czuję falę ulgi.

Nauczyłem się tych rytuałów, kiedy byłem nastolatkiem. Nigdy nie ufałem, że rodzice porządnie zamknęli drzwi albo zakręcili gaz. Ja zakręcałem go siedem razy, aż miałem wgniecenia na palcach, i się w niego wpatrywałem. Mogłem to robić o drugiej w nocy, kiedy wszyscy spali. Mama i tata o niczym nie wiedzieli. Ale moja siostra Clare schodziła na parter, gdzie znajdywała swojego zalęknionego młodszego brata, po czym prowadziła go z powrotem do łóżka. To Clare, kiedy oboje byliśmy na studiach, nadała moim rytuałom nazwę; zapytała, jak sobie radzę ze swoim „zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym”. Clare z reguły wiedziała o mnie więcej niż ja sam.

W przedsionku Groucho mam do zrobienia jeszcze jedną rzecz. Po wąskich stopniach schodzę do męskiej toalety. Zamykam się w kiblu, biorę szczyptę grudkowatego białego proszku z tubki po filmie, do której go przesypałem, i zaczynam małą ceremonię z użyciem karty Barclays na spłuczce. Jestem nietypowym użytkownikiem; kiedy roztrzęsienie nie pozwala mi się skupić, ten towar mnie uspokaja.

Dwie i pół kreski później znów jestem sobą. To cudowny narkotyk. Na górze Petra oznajmia mi, że przybył mój gość; skierowała go do baru. Tony Cannon, poseł laburzystów z Preston, siedzi przy oknie na sofie, którą wcześniej zająłem. Jest w moim wieku – trzydzieści parę lat – ale ja trzymam się lepiej. Ma niezdrową cerę w kolorze i o fakturze wiejskiego sera; wpatruje się w swoje szare skarpetki. Jego garnitur jest o rozmiar za duży. To nie jest stylistyczna deklaracja jak w moim przypadku. Moja babcia powiedziałaby, że potrzebuje porządnie się najeść. Tak naprawdę jednak potrzebuje ograniczyć spożycie pewnych substancji. Czerwone oczy latają mu jak osaczonemu zającowi; najwyraźniej wyprzedza mnie o jakieś dwie kreski.

– Czego byś się napił?

– Szampana?

– Giętki Tony. Stałeś się uosobieniem Nowej Partii Pracy Todda – mówię i łapię kontakt wzrokowy z jedną z kelnerek.

Jeśli Todd to nagłe zerwanie z przeszłością laburzystów, Tony Cannon jest jej ewolucyjnym ogniwem. To być może ostatni prawdziwy robotnik na czele Nowej Partii Pracy, który w przyrośniętym do niego, nigdy nieprasowanym garniturze z C&A rzucił szkołę, żeby zostać mechanikiem kolejowym, a potem organizatorem Związku Transportu i Pracowników Ogólnych Transportu.

Pojawia się szampan, za który płacę moją złotą kartą.

Wznoszę toast:

– Za Keira Hardiego.

– Keir nie sprawdza się dobrze w grupach fokusowych – mówi ponuro.

– A co z Johnnym? – pytam ze świadomością, że traktuję Tony’ego Cannona jak uczniaka, który jest godny zainteresowania wyłącznie dlatego, że ma za siostrę niezłą laskę.

– Imperator nigdy nie czuł się lepiej.

Brytyjska polityka nigdy nie widziała nikogo bliższego Hollywood niż Johnny Todd. Cannon jest ambasadorem Todda w związkach zawodowych. Stara się uspokoić ich obawy o to, że program wyborczy Todda to tylko podła próba przemiany Partii Pracy w pomalowanych na czerwono torysów. Niektórzy z moich kolegów w Lobby twierdzą, że Cannon to „pożyteczny idiota” Todda. Sami są idiotami. Cannon ma świetne wyczucie polityki i należy do Partii Pracy bardziej, niż Todd kiedykolwiek będzie. Ich relacja oparta jest na wzajemnych potrzebach.

W Cannonie najważniejsze jest to, że wie o wszystkim, co dzieje się w jego partii. Należy do małej grupki, która zamieszkuje „wyspę przydatnej wiedzy”. Reszta to bankierzy albo korporacyjni brokerzy, inni pracują w pogardzanej branży PR; tylko garstka robi w polityce. Wrodzony snobizm moich kolegów – oraz grupy otaczającej Todda – powoduje, że prawie nikt nie bierze Cannona na poważnie. W razie przecieku nikt go nie będzie podejrzewał. Doskonale.

Biorę garść paluszków z małej miski na stole i wsadzam je sobie do ust, a potem pocieram o siebie palce, żeby się nie lepiły.

– Sporo się dzieje, co, Tony?

Zniża głos i pochyla się do mnie nad stołem:

– Mam dla ciebie grubego newsa, Gil: zbliżają się pieprzone wybory. A więc tak, dzieje się teraz całkiem sporo.

Daty wyborów jeszcze nie ogłoszono. Ale pełna, pięcioletnia kadencja parlamentu prawie dobiegła końca. Wszyscy, których to obchodzi, wiedzą, że premier, sir Peter Ramsey, na początku maja uda się na emeryturę na wsi.

– Czytałeś dzisiejszy „Mail”? – pyta.

Jasne, że tak. Przeczytałem go za piętnaście siódma rano, podobnie jak pozostałe gazety. Cannon wyjmuje z torby pognieciony egzemplarz i rozkłada go przed sobą.

„KTO TU RZĄDZI?” – krzyczy nagłówek. Pod nim widnieje zdjęcie dwóch mężczyzn stojących na zewnątrz biurowca. Jednym z nich jest Todd. Po jego lewej, w brązowym sztruksowym garniturze, stoi Dennis Kenilworth. Umięśnioną ręką obejmuje Todda w talii niczym zapaśnik. Johnny ma na twarzy swój firmowy uśmiech, jednak tu wygląda on na wymuszony grymas zakładnika nagrywanego przez porywaczy.

Cannon przenosi wzrok na wstępniak naczelnego. „Johnny Todd może obiecywać zerwanie z przeszłością, ale wczoraj lider laburzystów został sfotografowany ramię w ramię z najbardziej wojowniczym socjalistą w Wielkiej Brytanii, panem »Najpierw Atakuj, Potem Negocjuj«. Skoro ma takich przyjaciół, to czyż nie powinniśmy się obawiać, że gdy tylko laburzyści dojdą do władzy, znów pokażą swoją prawdziwą twarz, niszcząc przedsiębiorstwa, które nas utrzymują, i podnosząc podatki – aż wycisną z nas ostatnie soki?”

– Johnny prawie latał pod sufitem naszej kwatery, kiedy to zobaczył – mówi Cannon. Zamyka gazetę i stawia drinka na twarzy Kenilwortha, jakby umieszczał ją w okręgu celownika.

– Czego się spodziewasz po „Mailu”?

– Na przykład prawdy. To przypomina ostatnie wybory. Tabloidy zarzynają nas oskarżeniami o plany opodatkowania dochodów.

– Nie histeryzuj. Macie wielką przewagę.

– Oby Johnny tego nie usłyszał. – Naprawdę skanuje wzrokiem pomieszczenie. – Jest przekonany, że torysi to odwrócą, i to z pomocą takich jak ty.

– Co to znaczy „takich jak ja”? „FC” pisało, że czas na zmianę.

– Mam na myśli Breitnera. „Globe”.

Celowo mnie podpuszcza. „Globe” to tabloid, tuba propagandowa dla poglądów jego właściciela, pochodzącego z RPA miliardera Jimmy’ego Breitnera. Moja gazeta, „FC”, „Financial Chronicle”, jest jednym z najbardziej szanowanych na świecie pism o tematyce biznesowej. Breitner może być naszym właścicielem, ale niezależność wydawnicza jest dla nas świętością. Przynajmniej tak sobie mówię, żeby móc dla niego pracować.

– „Podatkowy koszmar po wygranej laburzystów”. Nigdy się z tego nie wygrzebiemy. – Pociąga łyk szampana. W jego ręku kieliszek jest malutki.

Pięć lat temu konserwatyści wyrwali zwycięstwo w dogrywce. Oczywiście, że Todd histeryzuje. Tylko przegrani tego nie robią.

Ale robię się uważny. „Podatkowy koszmar?” Już drugi raz wspomniał o podatkach.

– Kiedy ogłosicie, że nie podniesiecie podstawowej stawki podatku? – blefuję, jakby to był powszechnie znany fakt.

– Pierdol się.

Typowy Cannon: zaprzeczenie bez zaprzeczenia. Czas na mój pierwszy naprawdę ryzykowny strzał.

– Z tego, co wiem, ma to być w czwartek.

– Skąd to, kurwa, wiesz?

Bingo.

– Ale tak naprawdę chcę wiedzieć, co zrobicie z najwyższą stawką.

– Teraz to serio się pierdol.

Uśmiecham się.

– Okej. Tylko że pracuję nad inną historią, która mog­łaby cię zainteresować.

Cannon chwyta przynętę.

– Co to takiego?

– Mam nagranie, na którym wysoki rangą urzędnik z T&G mówi, że Johnny obiecał twojemu przyjacielowi Kenilworthowi miejsce w Izbie Lordów. – Nie mam takiego nagrania. Ale chodzą słuchy, że Kenilworth stoi w kolejce po parostwo, jeśli laburzyści wygrają wybory. „TOWARZYSZE W GRONOSTAJACH” – nie najgorszy nagłówek.

– Chyba o tym nie napiszesz?

– Czemu nie?

– Bo to nieprawda.

– Mam nagranie.

Wgapia się w zdjęcie Kenilwortha.

– Ale oczywiście bardziej interesują mnie wasze plany podatkowe…

– Niczego w tej sprawie nie ogłaszaliśmy. – Łamie słony paluszek w połowie, a potem rozgniata go na małe okruszki.

– Todd nie może się tutaj wystawić.

– Właśnie.

– Więc powie, że nie podwyższy podstawowej stawki, tak?

– Nie potwierdzam. – Ale również nie zaprzecza.

– Jeśli to puszczę, wyjdę na głupka?

Cannon patrzy na swój pusty kieliszek. Nawet po koce i szampanie ciężko mu zdradzić tajemnice partii. Wzdycha.

– Nie wyjdziesz.

I to jest historia. „PODSTAWOWA STAWKA PODATKU NIE WZROŚNIE POD RZĄDAMI LABURZYSTÓW”. Nieźle. Co prawda wolę odkrywać, że jakiś minister oszukał na podatkach albo prywatny inwestor postawił urzędnikowi zabawę w klubie ze striptizem. Ale to jest prawdziwy news. Nawet jeśli nie cały.

Dopijam resztę bąbelków i od razu podnoszę rękę, żeby przywołać młodą kelnerkę, której zachowanie wskazuje, że robi mi łaskę, przyjmując zamówienie. Jednocześnie myślę o tym, że powinienem pojechać do biura napisać ten artykuł.

Cannon składa swój egzemplarz „Maila”. Tamta historia naprawdę dotknęła Todda. Będzie chciał narobić hałasu, żeby zmusić „Globe” i „Mail” do zmiany narracji, że to socjalistyczny wilk w garniturze Hugo Bossa.

Odwracam się do Cannona.

– A co z najwyższą stawką podatku?

Podnosi na mnie pusty wzrok.

– Co z nią?

– Co o niej powie Todd?

– Nie przeginaj. Masz już swoją historię o najniższej stawce.

Obietnice laburzystów, że nie wzrosną podatki dla pielęgniarek i nauczycieli, są istotne, ale ani odważne, ani zaskakujące. Ale zapowiedź, że nie sięgną po zyski bankierów i maklerów? To by była sensacja. W ten sposób Cannon pokazałby wała tym członkom partii i działaczom związkowym, którzy w straszeniu bogaczy zemstą laburzystów upatrują swój moralny obowiązek.

– Opodatkowanie wyższych dochodów jest dla laburzystów symbolicznie ważniejsze. Todd strasznie chce mieć biznes po swojej stronie, więc obieca, że nie podniesie najwyższej stawki. Teraz to dla mnie oczywiste.

Cannon nic nie mówi.

– Ucichłeś – stwierdzam. – Tony, żeby było jasne: jak mi powiesz, że to nieprawda, to tego nie puszczę.

– Nic ci nie powiem.

– Czyli temu nie zaprzeczasz?

Ciągle milczy.

– Dobra. Tej rozmowy nie było. Obaj to wiemy. Ale się powtórzę: jak napiszę, że Todd ogłosi w czwartek, że w programie partii będzie obietnica pozostawienia najniższych i najwyższych stawek opodatkowania, to czy moja kariera będzie skończona?

Na myśl o dużej historii na wyłączność czuję mocny strzał adrenaliny.

– Dobrze by było. Ale nie tym razem.

– Okej. Wow. Dzięki.

– Zrób mi przysługę, Gil. – Nachyla się do mnie. – Bez odcisków palców. I bez dokładnych dat.

– Nie ma problemu. – Mam historię. Mogę być wspaniałomyślny.

Jest dwudziesta pierwsza. Chcę grzecznie zakończyć rozmowę, żebym mógł zadzwonić do swojego wydawcy i zorientować się, czy da radę to wrzucić na pierwszą stronę drugiego i trzeciego wydania. Nie cierpię takiego siedzenia na bombie – zawsze jest niebezpieczeństwo, że ktoś ci wykradnie historię.

Ale Cannon właśnie sam się podnosi.

– Chyba czas się ruszyć – mówi. – Z powrotem na barykady. – Mimo alkoholu i dragów jest oklapnięty bardziej niż zwykle. Idzie w stronę wyjścia.

W głowie zaczynam już układać historię. Ale przerywa mi znajomy, natarczywy wewnętrzny głos samoobrony. Skąd wiem, że Cannon mnie nie rozegrał? Może od początku chciał dać mi tę historię z powodów, o których nie mam pojęcia? Może chce mnie zniszczyć, podrzucając mi stek kłamstw – znów: z powodów, których teraz nie widzę? Problem z pogonią za przekrętami polega na podejmowaniu ryzyka, że ktoś cię zmanipuluje albo że po prostu źle coś zrozumiesz. Jestem skazany na niepewność. Nie ma żadnej gwarancji, że będę miał rację.

Mówię sobie, że jednak najczęściej ją mam.

Z baru idę do przyciemnionego hallu, żeby zadzwonić do Mary Nichols, wydawczyni newsów w „FC”. Dokładnie w tym momencie, w akompaniamencie charakterystycznych dzwoneczków, zapala się wyświetlacz mojej nokii. Rozpoznaję cyfry. To numer, który znam tak dobrze jak własny, chociaż nie widziałem go od miesięcy. I myślałem, że nie zobaczę go przez kilka kolejnych.

Mój kciuk zawisł nad klawiaturą, przesuwając się między zielonym a czerwonym przyciskiem. Nie chcę odbierać. Nawet jeśli chcę z nią porozmawiać, muszę się teraz zająć historią. Nie mogę marnować czasu.

Tylko że ona nigdy nie dzwoni do mnie o tej porze. Może to coś ważnego. Kurwa. Dam jej pięć minut. Naciskam zielony przycisk.

– Cześć, mamo.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja