Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
56 osób interesuje się tą książką
Dawno planowana podróż na Sycylię, sporny spadek i tajemnica skrywana przez dekady. Niektórzy są w stanie zabić, by nigdy nie ujrzała światła dziennego.
Sara stoi na życiowym zakręcie – po serii osobistych i zawodowych porażek czuje, że traci grunt pod nogami. Kiedy umiera jej ukochana ciocia Rosie, kobieta pogrąża się w żałobie. Ale Rosie zostawia jej coś więcej niż tylko wspomnienia – bilet na Sycylię, dokument potwierdzający prawo do tajemniczej działki i pytanie bez odpowiedzi: czy prababka Sary, Serafina, rzeczywiście zmarła w wyniku choroby, jak mówi rodzinna legenda… czy została zamordowana?
Na początku XX wieku Serafina – matka, buntowniczka, społeczniczka – odważyła się walczyć o prawa kobiet i lepszą przyszłość w małej sycylijskiej wiosce. W świecie zdominowanym przez mężczyzn i rodzinne powinności jej odwaga była rewolucyjna i – śmiertelnie niebezpieczna.
Dziś, sto lat później, jej prawnuczka odkrywa, że duch przeszłości wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Podążając śladami Serafiny, Sara trafia na słoneczne wzgórza Sycylii. Wśród zapachu cytryn i szumu morza zaczyna odkrywać własną tożsamość. Szuka odpowiedzi, ale też miejsca, do którego naprawdę należy.
Czy sięgając po prawdę, sama zbliża się do niebezpieczeństwa?
Sycylijskie dziedzictwo to opowieść o sile kobiet, sekretach ukrytych między pokoleniami oraz o odwadze, jakiej potrzeba, by odnaleźć siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Sicilian Inheritance
Copyright © 2024 by Jo Piazza
Copyright © for the Polish translation by Marta Czub, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Jóźwiak, Anna Nowak
Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Fotografie na okładce: © marvod | iStock, © wsfurlan | iStock
Fotografia autorki na skrzydełku: Emilly Scott
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68576-40-5
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Epilog
Od autorki
Podziękowania
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Mojemu Tacie, Johnowi Piazzie, który zapoczątkował tę powieść swoją nieposkromioną ciekawością na temat przeszłości naszej rodziny…
Oraz moim córkom, Beatrix iElizie, które zainspirowały mnie do jej ukończenia.
Sycylia jest stanem umysłu.
– LEONARDO SCIASIA
Sycylijskie kobiety są znacznie bardziej niebezpieczne niż broń palna.
– MARIO PUZO I FRANCIS FORD COPPOLA
2016
W pomieszczeniu było potwornie zimno. Brakowało okien, w środku stały tylko jeden rozchwiany stół i dwa metalowe krzesła.
– L’ha ucciso? – zapytał śledczy, spoglądając na mnie surowo.
Zamrugałam jak we mgle, zerkając na starszą kobietę o przyjaznym spojrzeniu, która została mi przydzielona do pomocy jako tłumaczka, choć raczej jej nie potrzebowałam. Dobrze rozumiałam, o co mnie pytał: czy go pani zabiła?
Cała się trzęsłam. Wszystko mnie bolało. Miałam złamane przynajmniej jedno żebro – a może więcej. Odczuwałam ostry, pulsujący ból brzucha. Po policzkach spływały mi grube, słone łzy. Nie z powodu mężczyzny ze szczytu góry, którego krew zdążyła mi zaschnąć na skórze i ubraniach. Nie uroniłabym z jego powodu ani jednej łzy. Płakałam nad sobą. Z powodu tego, co miałam stracić.
Czy zobaczę jeszcze kiedyś swoją rodzinę? Moją córkę? Dlaczego sądziłam, że przyjazd tutaj rozwiąże moje problemy?
Poprzez te pytania mój umysł usiłował uciec przed rzeczywistością, bo doskonale wiedziałam, co wydarzyło się tam na górze.
Skinęłam więc głową.
SARA
DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ…
Często starałam się wskazać konkretny moment, kiedy to życie, w którego budowę włożyłam tyle wysiłku, zaczęło się sypać. Bo zawsze jest jakiś początek, miejsce, w którym człowiek schrzani wszystko tak bardzo, że nie da się już tego naprawić.
Tak się dzieje, kiedy przekroisz niewłaściwe ścięgno w sztuce mięsa. Przez wiele lat prowadziłam restaurację, ale zaczynałam jako rzeźniczka, więc nadal myślałam kategoriami stawów i mięśni, tkanki łącznej życia. Przekrój we właściwym miejscu, a uzyskasz idealny stek. Przekrój w złym, a zniszczysz cały system. Mięso zacznie oddzielać się od kości tam, gdzie powinno się jej trzymać. Po wykonaniu tego jednego błędnego cięcia praktycznie nie da się sprawić, żeby cała reszta pozostała nienaruszona.
Kiedy je wykonałam?
Zastanawiałam się nad tym niemal obsesyjnie, gdy zamykałam restaurację prawdopodobnie po raz ostatni. Byłam tak bardzo pogrążona we wspomnieniach, że nie usłyszałam pukania do drzwi. Nie zarejestrowałam tego dźwięku, dopóki nie przybrał na sile i nie zamienił się w uporczywe walenie.
– Mamusiu, wpuść mnie. Chcę wejść!
Niewiele jest rzeczy nacechowanych większym uporem niż czteroletnie dziecko w obliczu fizycznej przeszkody. Ojciec Sophie przywiózł ją wcześniej. Ostatnio Jack zawsze zjawiał się wcześniej, pewnie dlatego, że próbował przyłapać mnie na czymś, czego nie pochwalał.
Moje ciało skoczyło w kierunku głosu córeczki. Otworzyłam z rozmachem drzwi i przypadłyśmy do siebie gorączkowo, doprowadzając do kolizji skóry i ust, w pełnym, totalnym uwielbieniu. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo będę tęskniła za tym małym człowiekiem, póki mogłam go widywać zawsze wtedy, kiedy tego chciałam; dopóki moje prawo do opieki nad nim nie zawisło na włosku.
– Kto jest moją najwspanialszą córeczką? – zapytałam.
– Jaaa. Kto jest moją najwspanialszą mamusią?
– Ja?
– Ty!
Tym, co mnie jednocześnie dobijało i zmuszało codziennie do podniesienia się z łóżka, był fakt, że ona naprawdę tak myślała. Moje cudowne, niesamowite dziecko naprawdę uważało, że jestem najwspanialsza, mimo że w ostatnim czasie mnóstwo rzeczy dobitnie temu przeczyło.
Jack, mój prawie były mąż, żywił głębokie przekonanie, że nie jestem już najwspanialsza w niczym. Wyczuwałam jego zgorzknienie, kiedy stał za plecami Sophie i rozglądał się po niemal pustej restauracji. Stoły, krzesła i meble, które ledwie pięć lat wcześniej tak pieczołowicie dobierałam, zostały sprzedane do nowego lokalu, który miał się otworzyć przy Passyunk Avenue. Różne sprzęty kuchenne zostały zepchnięte pod ściany i czekały, aż trafią do kupca, który zaoferuje najwyższą cenę. Została jedynie nasza maskotka, ogromna gipsowa różowa świnia sfruwająca z sufitu, układająca usta w bezczelnym uśmieszku, z nazwą restauracji na boku: La Macellaia – Rzeźniczka.
Gipsowa świnia pojawiła się początkowo dla żartu, ale potem zmieniła się w symbol lokalu. Jack zamówił ją dla mnie u miejscowego rzeźbiarza. Bo przez wszystkie te lata marzeń o własnej restauracji nigdy nie wierzyłam, że uda mi się je urzeczywistnić. Kiedy inni mówili, że któregoś dnia to się wydarzy, śmiałam się, jakby wcale mnie nie obchodziło, czy tak się stanie, czy nie. Mówiłam: „Jasne, kiedy świnie będą latać”. W dniu otwarcia restauracji Jack zaskoczył mnie rzeźbą. Zastanawiałam się, kiedy zmieniłam się z osoby, dla której projektował spersonalizowany posążek świni, w osobę, na którą ledwie jest w stanie patrzeć. Proces ten zachodził najpierw stopniowo, a potem wszystko zmieniło się gwałtownie naraz.
Spojrzałam na niego w nadziei, że zobaczę choć odrobinę dawnej czułości i oddania, ale on zdawał się jedynie poirytowany i smutny. Trudno było stwierdzić, czego nie cierpiał bardziej: mnie czy restauracji, która odebrała mu tak wiele czasu i tak dużą część naszego małżeństwa.
– Wyjdźmy na dwór – zaproponowałam, nie chcąc widzieć mojej porażki jego oczami.
Wciąż po cichu liczyłam, że w przyszłości uda się na nowo otworzyć La Macellaię w nowym miejscu. Co prawda nie miałam pojęcia, jak by się to miało wydarzyć, wziąwszy pod uwagę masę kredytów, które zaciągnęliśmy, szybujące w górę stawki czynszu oraz wredne plotki, które wciąż uprzykrzały mi życie. Wiedziałam, że popełniłam wiele błędów. Włożyłam w restaurację całe serce, ale również nieposkromioną pychę. Parłam do zbyt szybkiego rozwoju, żeby zadowolić inwestorów, żeby zapewnić im zyski. Brałam na siebie więcej, niż byłam w stanie udźwignąć, i koniec końców prawie wszystko straciłam. W innym zakamarku duszy liczyłam też czasami na to, że bez restauracji być może uda nam się z Jackiem rozwiązać nasze problemy. Ale z każdym mijającym dniem wydawało się to coraz mniej prawdopodobne. Nasze małżeństwo zostało sprowadzone do garstki usług, których żadne z nas nie chciało świadczyć temu drugiemu na wystarczająco wysokim poziomie.
Kiedy stanęliśmy na chodniku, Jack podał mi stertę przesyłek.
– Wszystko przyszło do ciebie na nasz adres – oznajmił.
Od czasu separacji mieszkał z Sophie w naszej ślicznej ceglanej szeregówce, którą kupiliśmy wspólnie tego samego roku, w którym się pobraliśmy. Początkowo takie rozwiązanie wydawało się sensowne, bo zwykle wieczorami i tak pracowałam, więc mogłam spać w kawalerce nad restauracją. Ale z chwilą zamknięcia La Macellai już nie miałam gdzie mieszkać.
Pomiędzy zaległymi rachunkami i przesyłkami reklamowymi znajdował się list, na który czekałam: brązowa koperta zaadresowana starannym pismem mojej ciotki Rosie, prześliczną kursywą, której perfekcję mogły prześcignąć jedynie zakonnice z dawnych czasów.
Nie chciałam otwierać listu, bo wiedziałam, że w momencie, w którym to zrobię, śmierć ciotki stanie się równie prawdziwa co koniec mojego biznesu i kariery. Wiedziałam, że list zawiera ostatnie słowa, których nie miała okazji przekazać mi osobiście, bo byłam zbyt zajęta pracą, żeby odwiedzić ją po raz ostatni. Kolejny powód do żalu.
Jack chrząknął tak, jak zawsze to robił, kiedy zamierzał powiedzieć coś, co mi się nie spodoba.
– Nie jestem zachwycony pomysłem, żeby zabierać Sophie na pogrzeb twojej ciotki. Nasza córka nie musi się dowiadywać, co to śmierć. Jest jeszcze na to za mała.
– Przykro mi, że tak uważasz. Ale bądź, proszę, rozsądny, Jack. Sophie uwielbiała ciotkę Rosie, podobnie jak ja. – Stłumiłam poirytowanie i zmusiłam się do skruszonego uśmiechu. – Poza tym zjedzie się całe jej kuzynostwo. To nie będzie ponura, makabryczna uroczystość. Rosie życzyła sobie czegoś w rodzaju imprezy, a nie formalnego pogrzebu kościelnego. Soph będzie się dobrze bawić.
– Bawić? Na pogrzebie? Kto organizuje imprezę po swojej śmierci? Cała twoja rodzina jest szurnięta. Rosie była szurnięta.
Jego irytacja nie miała nic wspólnego z pogrzebem. Złościł się, bo miał jechać ze swoimi rodzicami na wakacje, a ja kazałam mu czekać z wyjazdem do niedzieli wieczór, po pogrzebie.
– Musimy już jechać, skarbie – odezwałam się do Sophie, ale tak naprawdę mówiłam do niego, informując, że uznaję naszą rozmowę za zakończoną. – Mamy przed sobą dwugodzinną podróż do Scranton. Carla już po nas jedzie.
– Jedziemy do cioci Rosie? – Sophie zaczęła skakać i klaskać w dłonie.
– W pewnym sensie, kochanie.
– Widzisz, mówiłem, że jest na to za mała, do cholery – zezłościł się Jack.
– Pozwól, że ja jej to wytłumaczę – odparłam, siląc się na pewny siebie ton.
Jack westchnął i włożył ręce do kieszeni.
– Wiesz, że ja też ją kochałem. Mówię o Rosie.
– Mimo że była szurnięta? – zapytałam.
Posłał mi smutny uśmiech.
– Zwłaszcza dlatego – wymamrotał.
Kiedyś i mnie kochał z tego powodu.
To była prawda, że ciotka Rosie nie chciała tradycyjnego pogrzebu i – o raju – ta kobieta potrafiła urządzić imprezę nawet zza grobu. Dała jasno do zrozumienia, że chce, aby wszyscy jej „ludzie”, cała trójka chłopców, których wychowała, wraz z rodzinami, cały personel szkoły, w której przez pół życia była dyrektorką, a także wszyscy miejscowi, byle tylko „nie beczeli” z powodu jej śmierci, upili się na jej cześć w jej ulubionym pubie.
Włożyłam jasnoczerwony kombinezon, który niemal od dekady leżał wepchnięty z tyłu szafy, jeszcze z metkami. Nie stać mnie było na nic nowego. W ciągu ostatnich trzech lat skutecznie wystąpiłam o wydanie siedmiu kart kredytowych. Na sześciu z nich przekroczyłam już limit. Kombinezon był zbyt obcisły i miał za duży dekolt, ale wiedziałam, że ciotce bardzo by się spodobał.
W barze panowały harmider i zamieszanie. Nie widziałam kuzynów i innych członków dalszej rodziny od dwóch lat, ale wciskając się w ten przyjazny tłum, czułam się tak, jakbym zanurzała się w ciepłej kąpieli. Toasty i opowieści ciągnęły się godzinami. Ciotka Pat upiekła ogromny tort ozdobiony zdjęciem Rosie zrobionym w dniu jej siedemdziesiątych urodzin, kiedy miała na sobie koszulkę z napisem „seksowna siedemdziesiątka”. Było mnóstwo różnych drobiazgów przypominających o Rosie, a na koniec karaoke do piosenek Dolly Parton.
Razem z moją siostrą Carlą wyminęłyśmy powoli ciotkę Arlene, która do spółki z naszą mamą i córką ciotki, Małą Arlene, robiła właśnie popis, śpiewając Islands in the Stream.
Mama dawała z siebie wszystko. Tańczyła z Sophie na barana. Chciałam chwycić moją córeczkę, kręcić się z nią i tulić mocno do siebie jej drobne, chude ciałko. Wiedziałam, że przyda jej się miesiąc wakacji, który miała spędzić z drugimi dziadkami. Wiedziałam jednak również, że matka Jacka wykorzysta ten czas, żeby sprawdzić, czy moje osobiste niepowodzenia nie wyrządziły przypadkiem jej wnuczce jakiejś krzywdy. Sophie zawsze była bardziej odporna ode mnie, ale i tak się o nią martwiłam. Odkąd musiałam złożyć wniosek o upadłość, z trudem zwlekałam się z łóżka, chyba że po to, by ogarnąć logistykę związaną z zamknięciem La Macellai. Utrata czegoś, co budowało się od podstaw, utrata przyszłości, na którą się liczyło, pociągała za sobą ogromne poczucie żalu. Wieczorami często za dużo piłam, żeby móc zasnąć, a potem przez cały dzień szprycowałam się kawą, chcąc zachować względną przytomność. Nawet kiedy przebywałam z córką, tak naprawdę nie zawsze byłam obecna myślami.
Pociągnęłam za paluch Sophie i pocałowałam ją w gołą stópkę. Wcześniej podczas tańców rzuciła gdzieś w kąt buciki.
– Kto za to płaci? – zapytałam Carlę, kiedy szłyśmy przez salę z dwiema tacami szotów przeznaczonych dla taty i wujków.
– Wydaje mi się, że Rosie odłożyła trochę gotówki – odparła moja siostra. – Spodziewała się, że ten dzień wkrótce nadejdzie.
W wieku dziewięćdziesięciu jeden lat zawsze należało się tego spodziewać. Rosie co najmniej od roku powoli odchodziła. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, kilka miesięcy temu, praktycznie nie wstawała z łóżka. Zrobiła to tylko po to, żeby przyszykować nam drinki old-fashioned i rozpalić jedną zapałką w kominku w salonie.
– Prawdziwa kobieta robi dobre drinki i sama potrafi rozniecić ogień, Saro – zawsze mi przypominała.
Na przestrzeni lat podzieliła się ze mną mnóstwem mądrości. Żałuję, że ich nie spisywałam. Przy drinkach powiedziała:
– Chcę, żebyś właśnie taką mnie zapamiętała. Jako seksowną, doświadczoną damę, która pije whisky i szykuje się do opowiedzenia pikantnego żartu.
– Ja też chcę cię taką zapamiętać – zgodziłam się i upomniałam o żart.
Pod koniec życia chciała, żebym przyjechała jeszcze raz. Powiedziała, że to pilne. Miałyśmy jakąś sprawę do omówienia. Ale nigdy nie udało mi się jej odwiedzić.
Mrużąc oczy, Carla spojrzała na rozgrywającą się przed nami scenę.
– Wydaje mi się, że tata i chłopaki też muszą częściowo za to płacić.
Prawdę mówiąc, myślałam, że moja siostra również się dorzuciła. Spośród całego kuzynostwa to ona była kobietą sukcesu, przynajmniej pod względem ilości zarabianych pieniędzy. Była najmłodszą partnerką w ekskluzywnej kancelarii adwokackiej w Filadelfii i matką wspaniałych bliźniaków; miała też piękną, błyskotliwą żonę, z którą zajmowała elegancki dom niedaleko Rittenhouse Square. Carla zasłużyła na swój sukces, ale zawdzięczała go również temu, że Rosie częściowo opłaciła jej czesne za naukę w college’u i na wydziale prawa.
Rosie była moją cioteczną babką, ciotką mojego taty, ale to ona wychowywała jego i jego dwóch braci po tym, jak ich rodzice, Santo i Lorenza, zginęli w wypadku samochodowym, gdy tata był mały. „Tylu chłopaków, z których każdy jeden to mały gnojek”, mawiała z niezłomnym oddaniem Rosie. Sama nigdy nie wyszła za mąż, choć miała cały szereg wiernych i zazwyczaj znacznie młodszych partnerów. Zawsze uważałam, że po wychowaniu trzech facetów miała dosyć mieszkania z mężczyznami.
– Bar też pewnie pokrywa część kosztów – dodała Carla. – Wszyscy ją tu kochali.
– To prawda – przyznałam i wlałam w siebie zawartość jednego kieliszka.
Ognisty trunek połaskotał mnie w gardło i rozgrzał wnętrzności. Wujek Mario wzniósł do połowy opróżniony kieliszek i wykrzyknął stare sycylijskie przysłowie, którego Rosie nauczyła każdego z nas.
Cu picca parrau mai si pintiu.
Ci, którzy niewiele mówią, nie muszą niczego żałować. Zabawne, bo jej samej rzadko zamykała się buzia.
Mimo że przyjechała do Stanów Zjednoczonych jako niemowlę, jedno z czwórki dzieci, to właśnie ona dbała o to, żeby podtrzymywać rodzinne legendy. Wciąż na nowo opowiadała historię przybycia do Ameryki naszego pradziadka Giovanniego, Gio. Pierwszy Amerykanin w rodzinie, który harował jak wół w sycylijskich kopalniach siarki, a potem z odwagą wyruszył do nowego kraju, żeby pracować w fabryce sedesów w Queens. Spał na strychu domu pogrzebowego w Astorii, będącego od ponad dziesięciu lat własnością innych Sycylijczyków.
– Spał w trumnie jak przeklęty wampir, Saro. To dopiero był człowiek – opowiadała mi nieraz Rosie.
W końcu Giovanni zaoszczędził wystarczająco dużo, żeby sprowadzić do Ameryki swoje dzieci. Przeprowadzili się z Nowego Jorku w góry Pocono, gdzie podobno można było zbić fortunę w kopalniach węgla. Ktoś zarzekał się, że Scranton niczym nie różni się od Sycylii, tyle że zamiast słońca i siarki są tam śnieg i węgiel. Ten ktoś ewidentnie kłamał, a może po prostu nigdy nie był ani w Scranton, ani na Sycylii. Historia miała tragiczne zakończenie. Żona Giovanniego, Serafina, nigdy nie dotarła do Stanów. Dzieci wyruszyły przez ocean jako pierwsze, natomiast Serafina została na Sycylii, aby sprzedać rodzinną ziemię. Zanim jednak zdołała do nich dołączyć, zabiła ją grypa. W rodzinnych wspomnieniach, które po sobie pozostawiła, Serafina stawała się z każdym mijającym rokiem coraz bardziej pobożna i religijna. Krótko mówiąc, jawiła się niczym Madonna. Święta, czysta, kochająca matka i męczenniczka, która bezinteresownie wychowywała dzieci na Sycylii, podczas gdy Giovanni kładł podwaliny pod ich przyszłość w Ameryce. Kiedy dotarli do Scranton, Gio wraz z synami harował w kopalni, a po jakimś czasie zaoszczędził wystarczająco dużo, żeby otworzyć nieduży warsztat samochodowy. Interes szedł świetnie, póki mój wujek Mario nie przegrał go w pokera na początku lat dziewięćdziesiątych.
Ojciec nadał mi imię po swojej babce Serafinie – nazwał mnie imieniem, które brzmiało jak imię anioła albo starej gwiazdy filmowej. Ale przez całe życie i tak wszyscy mówili na mnie Sara, a moja mama, której rodzice byli polsko-irlandzko-niemiecką mieszanką i zdecydowanie nie mieli nic wspólnego z napływowymi Włochami, upierała się, żeby pisać moje zdrobnienie po amerykańsku, pewnie po to, żeby odpłacić się tacie za różne małżeńskie niedociągnięcia.
Drinki zniknęły w tej samej chwili, w której postawiłam je na stole. Tata i jego bracia wypili je, nie robiąc nawet przerwy w opowiadaniu ulubionych historii o ciotce Rosie.
Pamiętacie, jak zokazji Dnia Świętego Patryka zafarbowała na zielono staw za szkołą?
Albo jak ukradła traktor, żeby pojechać wparadzie wDniu Założycieli?
Kiedy kąpała się na golasa zburmistrzem izostała przyłapana przez jego żonę?
Potargałam tacie włosy i pocałowałam go w łysinę. Pachniał alkoholem i mydłem Ivory, którego używał jako szamponu, odżywki i żelu do ciała praktycznie od sześćdziesięciu lat.
Był kompletnie zalany. Bardzo przeżywał śmierć Rosie. W chwili śmierci rodziców był najmłodszy z trójki braci. Na lewym bicepsie miał wytatuowane serce, takie, w którym zwykle jest napis „mama”, tyle że on miał tam imię „Rosie”.
– Nie siedź do późna – szepnęłam mu do ucha, po czym wymknęłam się z sali, żeby w końcu przeczytać list od ciotki. Odkładałam to wystarczająco długo.
Skinęłam głową do barmana Jimmy’ego i pokazałam na moich wujków, wykonując przy tym dyskretny gest cięcia na wysokości gardła z nadzieją, że Jimmy przestanie im serwować alkohol, a potem wymknęłam się tylnymi drzwiami w poszukiwaniu dziury w płocie, przez którą mogłam przejść na podwórko na tyłach domu Rosie.
Krzaki za moimi plecami zaszeleściły i znieruchomiałam. Czułam mrowienie na skórze, czyjeś spojrzenie na plecach, ale wokół panowała kompletna cisza. Dziwne wrażenie nie opuszczało mnie, gdy weszłam do ciemnego domu ciotki i uderzyłam się biodrem o stół w jadalni. Rosie pozostawiła na nim swoje epitafium, które przez ostatnie dwadzieścia lat ciągle przerabiała.
Tu spoczywa Rosie M.
Przysypana warstwą ziem
Twarda kobita
Nikt już nie pyta
Tylko woła: dobrze to wiem.
Moja cioteczna babka uwielbiała limeryki. Oczyma wyobraźni widziałam, jak siedzi przy swoim rozchwianym stole i tworzy ostatnią wersję epitafium, być może zaraz po napisaniu listu do mnie.
Dom zamruczał, kiedy rozpaliłam w starym żeliwnym piecyku na drewno, jedną zapałką, tak jak mnie uczyła. Ten dom był bez wątpienia nawiedzony. Ojciec Rosie, Giovanni, zmarł w sypialni na górze w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat. Jej brat Vin również. Rosie dołączyła do nich, ale miałam nadzieję, że jej dusza zdoła stąd uciec i podróżować po świecie. Ciotka zawsze chciała zobaczyć piramidy, wieżę Eiffla, Wielki Mur Chiński, ale po przybyciu do Ameryki już nigdy nie opuściła Stanów. Nawet kiedy każdy z jej bratanków wyfrunął z gniazda, ona nadal dostawała pod opiekę ich dzieci, często na długo. Ktoś zawsze podrzucał jej krnąbrnego nastolatka, który potrzebował kopniaka w tyłek w wydaniu ciotki Rosie albo którego rodzice potrzebowali chwili wytchnienia. Razem z siostrą sześć razy spędziłyśmy u niej całe wakacje, a ja wprowadziłam się do niej na rok w pierwszej klasie liceum. Poza tym praca w szkole nigdy się nie kończyła. Rosie przez czterdzieści lat była wicedyrektorką, a potem dyrektorką. W placówce brakowało pedagoga szkolnego, więc dzieciaki zwracały się ze wszystkimi swoimi dramatami do Rosie. Emanowało z niej coś, co mówiło: „No tak, rozumiem i możesz liczyć na moje wsparcie”. Nawet na emeryturze przychodziła na zastępstwa, bo po prostu kochała tę pracę. Kochała też jednorękiego bandytę i blackjacka; szczerze mówiąc, pociąg do hazardu często przejmował nad nią kontrolę. Wszystko to oznaczało, że zawsze brakowało jej czasu i gotówki na międzynarodowe podróże, do momentu, aż wszystkie jej bratanice i wszyscy bratankowie dorośli, a ona nie była już w stanie dotrzeć samodzielnie do kasyna.
Dopiero wtedy zaczęła planować wielką podróż na Sycylię, w której miałyśmy wziąć udział tylko my dwie. Ale w tamtym okresie ja otwierałam właśnie restaurację, a potem urodziła się Sophie, a restauracja zaczęła przynosić zyski, więc jak mogłam wyjechać? Obiecywałam jej w kółko, że kiedyś pojedziemy. Tymczasem Rosie zachorowała, a restauracja zaczęła plajtować i do wyjazdu nigdy nie doszło. Na myśl o tym, jak często ją zbywałam, poczułam się tak, jakbym dostała obuchem w brzuch.
Zaparzyłam sobie otrzeźwiającą herbatę w jednym z setki kubków walających się po szafkach kuchennych ciotki. Za każdym razem, kiedy któreś z nas gdzieś wyjeżdżało, nalegała, żeby przywieźć jej kubek. Zapytałam ją kiedyś pół żartem, pół serio, co my, u licha, zrobimy z taką stertą kubków po jej śmierci, a ona odpowiedziała mi z pełną powagą: „Ulubione zabierzecie, a resztę zostawicie pod drzwiami nieznajomych ludzi w ramach niespodziewanego prezentu. Kto nie chciałby znaleźć rano na ganku kubka z napisem TYLKODLAPRAWDZIWYCHMIŁOŚNIKÓWPOCONOS? Gwarancja dobrego humoru na cały dzień”.
Popijałam herbatę z kubka „Nie ma jak Niagara”, który wujek Mario kupił kilka lat temu podczas wakacji, i otworzyłam list.
Rosie pisała, że już za mną tęskni, że byłam dla niej jak córka, której nigdy nie chciała mieć, że żałuje jedynie tego, że nie zobaczy wszystkiego, co któregoś dnia uda mi się osiągnąć. Kiedy dotarłam do fragmentu o trudnej miłości, byłam już cała zapłakana. Ciotka napisała, że muszę wziąć się w garść. Że nie powinnam była rezygnować ze swoich marzeń, że mogłam poprosić ją o pomoc. (A skąd byś wzięła pieniądze, Rosie?). Każde napisane przez nią zdanie było przesiąknięte poirytowaniem i miłością.
Ze swoją niespodzianką czekała na sam koniec. „Najlepsze w życiu są niespodzianki i jest ich zdecydowanie za mało”, mawiała z przekonaniem Rosie.
Mam plan, gioia mia. Ufałaś mi całe życie. Musisz mi zaufać iteraz. Wysyłam Cię na Sycylię. Powinnyśmy były tam pojechać już dawno temu. Ale niech Ci nie będzie teraz przykro, nie wpędzaj się wpoczucie winy. Nie jestem na Ciebie zła. Co prawda życie stanęło nam na drodze… ale nie pozwolimy, żeby śmierć nas powstrzymała.
Zawieziesz moje prochy do Caltabellessy. Chcę, żebyś poznała miasteczko, wktórym się urodziłam. Jesteś zagubiona, moja kochana, imusisz wrócić do swoich korzeni. Ale chcę też, żebyś coś dla mnie zrobiła. Gdybym próbowała Ci to wyjaśnić, uznałabyś mnie za wariatkę, ale żałuję, że mimo wszystko nie spróbowałam, więc zrobię to teraz…
Do listu załączam akt własności – ztego, co mi wiadomo, dotyczy on kawałka ziemi, który przed emigracją do Ameryki należał do naszej rodziny na Sycylii. Akt własności jest wystawiony na moją matkę, Serafinę Forte. Należy do mnie od bardzo dawna izawsze sobie powtarzałam, że na emeryturze, kiedy będę miała pieniądze, żeby polecieć na Sycylię, wrócę na naszą ziemię. Miałam nadzieję, że uda mi się odbyć tę podróż razem zTobą, ale nie starczyło nam czasu. Iszczerze mówiąc, trochę się bałam grzebać wprzeszłości. Ale na stare lata zrobiłam się sentymentalna imyślę, że musimy poznać historię naszej rodziny. Tak właśnie robią ludzie wobliczu nadchodzącego końca. Starają się dowiedzieć czegoś więcej na temat osób, zktórymi spotkają się po drugiej stronie.
Więc tak się właśnie sprawy mają, moja kochana. To moje ostatnie życzenie zzaświatów. Bu! Chcę, żebyś pojechała do Caltabellessy. Wszystko jest załatwione. Hotel został zarezerwowany na tydzień, bilet lotniczy zakupiony bez możliwości zwrotu. Koniec zwymówkami. Chcę, żebyś sprawdziła, czy ten świstek jest cokolwiek wart, ajeśli tak, żebyś wykorzystała wszystkie pieniądze, które uda Ci się dzięki niemu zdobyć, iodbudowała swoje życie. Otworzyła na nowo restaurację izajęła się swoją córeczką. Wysyłam Cię wpodróż pełną przygód, moja kochana. Nie waż się tego zmarnować.
SERAFINA
1908
„Ta dziewczyna jest przeklęta”. Matka szepnęła te słowa do ojca późnym wieczorem, choć wiedziała, że ją usłyszę zza ściany. Wyczuwała, że grzeszyłam, że przynosiłam wstyd rodzinie, ale wymruczała tylko: „Ta dziewczyna jest przeklęta”, jakby to, co się ze mną działo, było wynikiem poczynań diabła.
Następnego ranka przed wschodem słońca wybrałyśmy się z Cettiną do la strega, czarownicy, żeby spróbować odwrócić skutki tej strasznej rzeczy, której się dopuściłam.
Starucha mieszkała na końcu drogi. Kiedy pięłyśmy się coraz wyżej w górę stromego zbocza, kamienna ścieżka zamieniła się w żwir, a następnie w ubitą ziemię. Czułam mrowienie na skórze, któremu towarzyszyło nieprzyjemne przeczucie, że to podstęp, że może Liuni albo Gio wyskoczą zaraz zza drzewa i zaczną się z nas nabijać, że wierzymy w bajki.
W oddali pobrzękiwały dzwonki owiec, wzywając nas z powrotem do domu. Cettina, moja najstarsza przyjaciółka, najbliższa siostry, której nie miałam, szła przodem, ściskając mnie za rękę tak mocno, że bolały mnie kości.
To ona wpadła na pomysł, żeby wybrać się do wiedźmy i poprosić o pomoc. La strega była jej daleką krewną, nieuznawaną przez resztę rodziny. Nikt, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, nie przyznałby się do pokrewieństwa z czarownicą, mimo że prawie wszystkie kobiety z miasteczka korzystały z jej uzdrowicielskich mocy w takiej czy innej sprawie. Mężczyźni nigdy u niej nie bywali. Zajmowała się wyłącznie kobietami – i tylko w tajemnicy. Nie wiedziałam, czy sama zdecydowała się trzymać z daleka od ludzkich szeptów i spojrzeń, czy została poproszona o to, żeby zamieszkać poza granicami miasteczka, aby nie mieszać swoich czarów ze świętą sferą Kościoła. Najprawdopodobniej było to połączenie obu tych rzeczy. Ale Cettina troszczyła się o starą kobietę. Moja przyjaciółka miała wspaniałe serce – być może nawet zbyt wielkie dla jej własnego dobra – więc wymykała się raz w tygodniu do chatki czarownicy, mieszczącej się na skraju klifu, i przynosiła jej to, czego tamta potrzebowała z miasteczka: mąkę, mydło ługowe, cukier, egzemplarze „Giornale di Sicilia”.
– To ona potrafi czytać? – zapytałam.
– Wydaje mi się, że nauczyła się w Palermo – wyjaśniła Cettina.
Stolica mogła równie dobrze znajdować się na dalekiej gwieździe, tak odległa się wydawała. Fakt, że czarownica mieszkała kiedyś w wielkim mieście i postanowiła wrócić do naszej zapyziałej wioski pełnej prostaczków, sprawiał tylko, że stawała się jeszcze bardziej mityczną postacią.
– Widziałam, jak czytała grube książki i długie artykuły – dodała Cettina.
Żadna ze starszych kobiet w miasteczku nie umiała czytać. Nawet wiele dziewcząt w naszym wieku umiało odcyfrować jedynie proste zdania. Niektóre z nich, w tym Cettina, dawno temu porzuciły szkołę, by pomagać swoim matkom w wychowywaniu młodszego rodzeństwa. Prawo wymagało, żeby dzieci uczęszczały do szkoły tylko przez cztery lata. Jako piętnastolatka byłam jedyną dziewczyną, która pozostała w naszej klasie. Mama często gderała z tego powodu, bo chciała, żebym więcej pomagała w domu. W jej oczach moje zamiłowanie do nauki nie miało sensu. W najlepszym razie było niepraktyczne, a w najgorszym – niebezpieczne. Nie powiedziałam matce, że byłam w gronie najlepszych uczniów w klasie, jedną z dwójki, która zostanie posłana do gimnazjum w mieście Sciacca, aby kontynuować edukację. Żadnej dziewczynce z naszego miasteczka nigdy to się nie udało. Mój nauczyciel zamierzał prosić o specjalne pozwolenie, aby móc mnie tam posłać. W przyszłości będę może nawet mogła uzyskać dyplom nauczycielski i zostać maestriną. Poprosiłam o pozwolenie papę wiele miesięcy temu i choć początkowo był sceptyczny, to moja desperacja i entuzjazm z czasem go przekonały i obiecał, że spróbuje namówić mamę.
To była jedyna rzecz, na której kiedykolwiek tak naprawdę mi zależało. Jedyna rzecz, która mogła zapewnić mi ucieczkę z naszej maleńkiej wioski. Całe pokolenia kobiet przede mną spędzały życie, krążąc wokół szczytu niewysokiej góry, zajęte wyłącznie opieką nad dziećmi i mężami. Mnie takie życie jawiło się jak najgorsze więzienie. Ale wyjazd będzie niemożliwy, jeśli wiedźma mi nie pomoże.
Cettina wiedziała, czego może dokonać czarownica, bo miała słuch wyostrzony jak u dzika i słyszała, jak koleżanki jej mamy rozmawiają na temat zabiegów la strega, jej zaklęć, metod uzdrawiania. Od wielu lat nie mieliśmy w miasteczku położnej, odkąd stara Nunzia podążyła za synami do la Mérica. Lekarz Peppe Spica mieszkał daleko, w Sciacce, i niespecjalnie przejmował się przypadłościami kobiet. Podobno la strega potrafiła bezboleśnie odebrać poród, co było obrazą boską, bo według Biblii kobiety powinny cierpieć podczas wydawania dziecka na świat w ramach pokuty za grzechy pierwszej kobiety. Cettina słyszała też, że czarownica miała lekarstwo, które mogło rozwiązać mój problem.
– A jeśli nie zadziała? – spytałam, kiedy znalazłyśmy się bliżej domu wiedźmy.
– Zadziała – zapewniła moja przyjaciółka. – Będę w razie czego przy tobie. Zaopiekuję się tobą. – Głos Cettiny brzmiał pewnie i odważnie.
Nabrałyśmy głęboko powietrza i wstrzymałyśmy oddech, kiedy mijałyśmy jaskinię, w której setki lat temu mieszkał smok, straszliwa gadzina, która pożerała niegrzeczne dzieci – a przynajmniej tak nam opowiadali rodzice i dziadkowie. Wszyscy wiedzieli, że przechodząc tędy, trzeba przestać na chwilę oddychać, bo w przeciwnym razie sprowadzi się nieszczęście na całą swoją rodzinę.
– Chcesz się zatrzymać przy Smoczym Uchu? – zapytała Cettina.
Kiedy wieki temu Święty Peregryn w końcu zabił smoka, bestia obróciła się w proch, a jej cielsko rozkruszyło się w całości poza gigantycznym uchem, które skamieniało. Skała utworzyła jedną z zewnętrznych ścian jaskini na szczycie góry. Miejscowi wierzyli, że można zdradzić Smoczemu Uchu swoje najmroczniejsze sekrety, sprawy, których człowiek nie wyznałby nawet księdzu na spowiedzi.
Pokiwałam głową i podeszłam do kruszejącej ściany klifu, żeby wymruczeć w nagrzany słońcem kamień, tak cicho, że nawet Cettina nie była w stanie mnie usłyszeć:
– To moja wina. Jestem okropną, grzeszną dziewczyną i w pełni zasłużyłam na mój nieszczęsny los.
Cettina zaciągnęła mnie z powrotem na ścieżkę. Wioska stawała się coraz mniejsza za naszymi plecami. Gdybyśmy zboczyły w prawo i oddaliły się kilka kroków od dróżki, spadłybyśmy z krawędzi urwiska w dolinę, głęboką szczelinę wypełnioną ciernistymi krzewami i sękatymi drzewami oliwnymi, zbyt starymi, żeby dawać owoce.
Nagle naszym oczom ukazał się dom czarownicy, jakby pojawił się przywołany moimi wątpliwościami, a mnie naszła ochota, żeby zawrócić. Chata była wbudowana bezpośrednio w zbocze góry, dość podobne do Smoczego Ucha, i została wyposażona w krzywe drzwi i dwa małe okienka po obu ich stronach. Sto lat temu budynek był wykorzystywany przez milicję do wypatrywania najeźdźców przybywających od strony morza. Okienka były na tyle duże, żeby móc wypuszczać z nich strzały. Większość tego rodzaju miejsc była teraz opuszczona, ale czarownica wprowadziła się tutaj, bo nie miała rodziny, która by ją przygarnęła, ani męża, ani innego miejsca, w którym mogłaby zamieszkać.
Lub takie przynajmniej krążyły opowieści.
Cettina zatrzymała się przed drzwiami. Wspięła się na palce, położyła mi dłonie na twarzy, obejmując palcami moje policzki. Wielkie oczy Cetti zaokrągliły się jeszcze bardziej, gdy przylgnęła delikatnie ustami do mojego czoła, na które z jej górnej wargi spłynęła kropla potu.
– Kocham cię.
– Wejdźcie. – W starych kamiennych ścianach wnętrza domu zadudnił mocny głos. Brzmiał znacznie młodziej, niż się spodziewałam, ale kiedy jego właścicielka stanęła na progu, zobaczyłam, że jej miękka, obwisła twarz jest niemożliwie wręcz stara, a skóra pocętkowana niczym wiekowa kłoda. Spojrzenie wąskich, marcepanowych oczu przylgnęło do nas obu. Postrzępiony pled opadał na ramiona jak peleryna zawiązana na wysokości wgłębienia na szyi. Zatrzepotał lekko na wietrze, kiedy kobieta wprowadziła nas do środka.
Dom czarownicy pachniał jak zwierzę prowadzone na rzeź: dzikie, niespokojne, kurczowo uczepione nadziei. Pachniał krwią wymieszaną z czymś słodkim: dojrzałymi cytrynami i rozmarynem. Wokół stołu, który błyszczał tak, jakby wielokrotnie wcierano w niego olej, stało sześć ciemnych drewnianych krzeseł o wysokich oparciach. Słomiany siennik w kącie pomieszczenia był starannie nakryty kołdrą uszytą ze skrawków materiału. W kominku sięgającym sufitu piekło się mięso, może królik. Kamienne palenisko było obwieszone nierównymi półkami: po jednej stronie stały rzędy szklanych pojemników wszelkich kształtów i rozmiarów, po drugiej leżały stosy książek i czasopism. W tej maleńkiej izbie znajdowało się więcej słów, niż widziałam w całym swoim życiu. Powiodłam palcami po grzbietach woluminów.
– Fina jest bardzo mądrą dziewczyną – pochwaliła mnie Cetti przed staruchą. – Jest najlepsza w klasie. Jako pierwsza dziewczyna dostała propozycję nauki w Sciacce.
Kiedy odwróciłam się od książek, kobieta pokazała, żebyśmy usiadły przy stole. Wysunęłam rękę z uścisku Cetti i położyłam ją na kolanach, ściskając obie dłonie między spoconymi udami. Przyjaciółka zaczęła gładzić mnie wolną ręką po plecach, przesuwając palec wskazujący wzdłuż mojego kręgosłupa.
Wiedźma skinęła na talerz z chlebem oblanym miodem i ze świeżymi owocami: pokrojonymi na plasterki morelami i dojrzałymi śliwkami. Ich rdzawoczerwona skórka została ponacinana, aby rubinowy sok mógł wypływać na naczynie. Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaka jestem głodna. Od kilku tygodni trudno mi było utrzymać cokolwiek w żołądku, ale starałam się ukrywać mdłości przed mamą. Wychodziłam z domu wcześnie rano, żeby opróżnić żołądek w zaułku.
Przed rozmową wypełniłyśmy usta jedzeniem.
– Powiedz jej – ponagliła mnie w końcu Cettina.
– Co mam powiedzieć? – odparłam, jakbyśmy pokonały całą tę drogę do tego dziwnego miejsca tylko po to, żeby się najeść.
– Wszystko. Możesz zacząć od początku.
Za sprawą przytulnej chałupy i kojącego milczenia starej poczułam, że mogę spokojnie powtórzyć jej to, co wcześniej wyjawiłam jedynie Cettinie. Czarownica mieszkająca na krańcu świata cechowała się zupełnie niespodziewaną dobrocią. Przez okno dachowe wkradły się promienie słoneczne, rzucając na moją twarz plamę światła, którego ciepło dawało mi złudne poczucie bezpieczeństwa.
Cofnęłam się w czasie o cztery miesiące, do początku lata. Papa wrócił do domu po dwóch miesiącach spędzonych w Palermo, gdzie kopał rowy pod nową wielką drogę mającą okrążyć miasto. Zaoszczędził trochę pieniędzy i chciał zabrać mnie i moich młodszych braci na plażę przy Eraclei Minoi. Mogliśmy tam dojechać dwa razy szybciej niż zwykle, bo ojciec załatwił synowi burmistrza pracę w firmie, która budowała drogę, a burmistrz odwdzięczył się mu, pozwalając wypożyczyć swoją nowoczesną bryczkę i najszybsze konie. Z dzieci była nas trójka. Wcisnęliśmy się razem na ławkę z przodu wozu. Z góry było wiadomo, że mama nie pojedzie z nami. Musiała zostać w domu z najmłodszym rodzeństwem.
Nigdy nie widziałam nic równie bliskiego perfekcji co szafirowe morze wyłaniające się zza sosnowego lasu. Nieskazitelnie biały piasek ciągnął się całymi kilometrami. Mały skrawek plaży był upstrzony pasiastymi parasolami i niebiesko-żółtymi leżakami. Tata zaparkował bryczkę burmistrza przy samej plaży. Kiedy z niej wysiadaliśmy, wszyscy gapili się na naszą obszarpaną rodzinę.
Papa wręczył kilka monet chłopcu stojącemu przy wejściu na plażę, a ten dał nam parasol i trzy leżaki. Nie miałam stroju kąpielowego, bo mama powiedziała, że noszenie go to grzech. Wyciągnęłam się na leżaku jak dziki kot na słońcu i słuchałam szumu fal. Wiedziałam, że dokładnie tak byłoby w niebie. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że bracia i ojciec podeszli na sam brzeg w swoich krótkich kalesonach. Przyglądałam się, jak Flavio, który zawsze był najbardziej śmiały i krnąbrny spośród chłopców, nurkuje pod fale. Wstrzymałam oddech, dopóki się nie wynurzył.
Jakaś kobieta i mężczyzna tulili się do siebie na leżaku przede mną. Włosy nieznajomej opadały kaskadą drobnych, ciemnych loczków na opalone plecy. Jej palce oplatały szyję mężczyzny. Nie mogła być dużo młodsza od mojej matki, ale była kompletnie inną istotą niż przygarbiona, pomarszczona postać, która tkwiła w domu z niemowlęciem przyssanym do piersi. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od zakochanych: kobieta odsuwała się od mężczyzny, aby się z nim droczyć, a on patrzył na nią tak, jakby była najbardziej perfekcyjną istotą, jaką kiedykolwiek widział. Aż mnie coś ścisnęło w żołądku, kiedy wyobraziłam sobie, jak by to było mieć tego rodzaju władzę nad mężczyzną.
Kiedy nieznajoma poszła do toalety, ruszyłam za nią.
Gdy dotarłam do małych kabin plażowych z dziurą w ziemi, które służyły za latrynę, zachwycająca kobieta nakładała właśnie ciemnoczerwoną pomadkę na usta.
– Chcesz trochę? – zapytała niewinnie.
Pokiwałam głową. Ustawiła moją twarz nieruchomo i pomalowała mi dolną wargę, a następnie górną.
– Jesteś śliczna jak grudka złota – oznajmiła, kiedy skończyła.
Moja twarz oblała się gorącym rumieńcem, gdy spojrzałam na mały, popękany kawałek lustra, który wisiał na płóciennej ścianie namiotu. To był drobiazg, ogniste wargi, lecz jednocześnie robił cudownie dużą różnicę.
– Mieszka pani tutaj? – zapytałam.
– Nie, ptaszyno. Przyjechałam na wakacje z Neapolu. Wypoczywam tylko na waszej przepięknej wyspie.
Nigdy nie uważałam mojego miejsca zamieszkania za przepiękne albo w jakikolwiek sposób wyjątkowe. Oddałabym niemal wszystko, żeby pojechać tam, skąd pochodziła ta kobieta, do miejsca, gdzie damy używały jasnoczerwonych szminek i całowały mężczyzn na słońcu, gdzie wyjeżdżały na wakacje na nieznane plaże. Mój wzrok zaczął wędrować po ciele nieznajomej. Miała płaski brzuch świadczący o tym, że nigdy nie rodziła dzieci. Krągłości jej piersi napierały na ząbkowane wykończenie stanika czerwonego kostiumu kąpielowego. Pachniała słoną wodą, spaloną słońcem skórą i męską wodą po goleniu.
– Czym się pani tam zajmuje? W Neapolu?
– Wieloma rzeczami. Jestem poszukiwaczką przygód. – Jej aksamitny głos sprawiał, że miałam ochotę otulić się jej słowami. – Żartuję. Czasami pracuję w sklepie. Czasami w restauracji. Tam właśnie poznałam mojego ukochanego. – Nie nazwała go mężem.
Chwalenie się było grzechem, ale miałam ochotę opowiedzieć jej o sobie – że niedawno dowiedziałam się, że mam świetne stopnie w szkole, że zostałam wytypowana do dalszej nauki w Sciacce, że pewnego dnia i ja być może dotrę do Neapolu – lecz zamiast tego podziękowałam tylko za pomalowanie ust.
Nim wróciłyśmy powoli pomiędzy drzewami na plażę, starłam przedramieniem czerwoną szminkę, dobrze wiedząc, że ojciec nie byłby zachwycony makijażem.
Godzinę później moja rodzina wdrapała się znów na bryczkę, aby wyruszyć w drogę powrotną do domu, zanim mama się zdenerwuje. Wszyscy mieliśmy zaróżowioną skórę i piasek między palcami.
Następnego dnia wieczorem we wsi odbywał się festyn z okazji Dnia Świętego Antoniego, wypełniony tańcami, maskaradą i ucztowaniem. Chłopcy przebrali się za starszych mężczyzn i nabrali nas wszystkich. Liuni włożył kostium niedźwiedzia cyrkowego i żebrał o cukierki. Wino lało się strumieniami i zwykłe ramy przyzwoitości przestały obowiązywać. Bogaci bratali się z biednymi, młodzi ze starymi, chłopcy z dziewczętami. Świąteczne wieczory były jedynym momentem, kiedy ojcowie spuszczali z oczu swoje córki.
Tańczyliśmy z dala od innych we czwórkę. Ja, Cettina, Liuni i Gio. Byłam już wyższa od większości chłopców z miasteczka, ale nie od Gio, który wyrósł jak na drożdżach i przewyższał mnie o głowę. Gio, a raczej Giovanni, choć nikt go tak nie nazywał, był jedynym chłopcem, który patrzył mi w oczy, kiedy z nim rozmawiałam, i nie musiał zadzierać głowy, żeby na mnie spojrzeć. Poszliśmy razem na łąkę, żeby pogapić się na księżyc i gwiazdy. Liuni podwędził dwie butelki wina, które zaczęły krążyć między nami. W którymś momencie Cettina i Liuni poszli na drugą stronę wzgórza. Ja popijałam dalej słodki trunek, podczas gdy Gio leżał na plecach i wymyślał nazwy konstelacji na niebie: wściekły smok, leniwa owca, pijany ksiądz, napalony staruch. Rysował palcem ich kontury na wnętrzu mojej dłoni. Wciąż czułam na policzkach gorący oddech kobiety z plaży i pozostałości czerwonej pomadki w zagłębieniach moich warg. Zamknęłam oczy i zobaczyłam, jak kobieta kładzie dłoń z tyłu głowy mężczyzny i przyciąga do siebie jego twarz, naginając go do swojej woli. Miałam tę scenę przed oczami, kiedy przekręciłam się w stronę Gio i zacisnęłam dłoń na jego ciemnych lokach. Później straciłam poczucie czasu.
Gio był łagodnym chłopcem o dobrym sercu. Nigdy nie zrobiłby niczego bez mojej zgody, a ja wiedziałam, że tamtej nocy mu jej udzieliłam. W ciągu kolejnych tygodni zjawiał się pod moim domem i kiedy nikt nie widział, trzymaliśmy się za ręce. Był cichy i słuchał, kiedy mówiłam, śmiał się nawet wtedy, kiedy moje opowieści nie były szczególnie zabawne. Nigdy więcej nie posunął się dalej niż do pocałunku, podczas którego oboje mieliśmy zamknięte usta. Zawsze też najpierw pytał: „Chciałbym cię teraz pocałować. Mogę?”.
Mniej więcej miesiąc później moje piersi zrobiły się nabrzmiałe, a krwawienie się nie pojawiło. Nie krwawiłam też kolejnego miesiąca oraz tego, który po nim nastąpił. Tylko Cettina o tym wiedziała.
– Urządzimy podwójny ślub. Liuni i ja pobierzemy się wcześniej, niż planowałam.
– Ale ja nie chcę wychodzić za Gio.
– A za kogo?
– Nie wiem. Może za nikogo. Chcę przynajmniej wyjechać do szkoły, zanim zacznę myśleć o małżeństwie.
Cettina tylko się roześmiała, bo wszystkie znajome dziewczęta, nawet brzydule, wychodziły za mąż w wieku szesnastu lub siedemnastu lat. Wiedziałam, że Gio nie byłby złym mężem. Był dobry i łagodny. Cettina zaręczyła się już z jego najlepszym przyjacielem. Nasza czwórka mogła iść dalej razem przez życie. Ale dziecko z Gio przywiązałoby mnie na zawsze do tej wioski na szczycie góry. Jak moja matka, a wcześniej jej matka, zapewne już nigdy bym stąd nie wyjechała.
La strega słuchała mojej opowieści, nawet nie mrugnąwszy okiem, jej twarz pozostała bez wyrazu, jakby już to wszystko słyszała, a ja tylko uzupełniałam szczegóły. Jej dłonie zatrzepotały na kolanach, a oczy uciekły do tyłu, przez co wyglądała tak, jakby umierała. Cała zesztywniałam i wyciągnęłam rękę do Cettiny. Kobieta spuściła wzrok i poruszyła lekko wargami, odginając po kolei palce, jakby na nich odliczała. Następnie położyła dłoń na moim brzuchu, obejmując maleńką wypukłość, ledwie widoczną pod sukienką. Jej ciepła dłoń przycisnęła się do mojego ciała, a w tym samym momencie snop światła słonecznego przesunął się i spowił kobietę żółtą poświatą. Siedziałyśmy tak przez chwilę, a potem kolejną.
Kiedy się odezwała, jej głos był smutny i zrezygnowany.
– Moje lekarstwo nie zadziała. Jest już za późno.