34,99 zł
Cudowny powrót na ranczo Rebel Blue z powieści Done & Dusted: tym razem wasze serca skradnie romans Ady i Wesa!
Ona – dziewczyna z miasta, która już nie chce się z nikim wiązać.
On – kowboj, który i tak jej pragnie.
Mężczyzna, który się o nią zatroszczy – to ostatnie, czego obecnie potrzebuje Ada Hart. Wyleciała z college’u, jej małżeństwo zakończyło się katastrofą, aż w końcu odbiła się własnymi siłami od dna. Teraz ufa już tylko sobie – i jak dotąd całkiem jej z tym dobrze. Prowadzi własną firmę, a jedno z największych rancz w Wyoming właśnie zatrudniło ją do realizacji najważniejszego projektu w jej karierze.
Kiedy Ada przybywa do Meadowlark, trafia do obskurnego baru, gdzie czuje na sobie spojrzenie przystojnego kowboja. W dziwnych okolicznościach zostawia go z nieoczekiwanym pocałunkiem i prawie żałuje, że nigdy więcej go nie zobaczy… Tyle że ów kowboj to jej nowy szef.
Weston Ryder – facet, któremu ewidentnie dopisuje szczęście. Kiedy tajemnicza kobieta z baru okazuje się nowo zatrudnioną projektantką, czuje, że wygrał los na loterii. Problem w tym, że Ada poza pracą nie chce mieć z Wesem nic wspólnego. Jest przekonana, że namiętność między nimi szybko wygaśnie.
Czy uda im się zakończyć wspólny projekt, nie ulegając pokusie? A może oboje zaryzykują swoje marzenia i dadzą szansę miłości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 288
Tytuł oryginału
Swift and Saddled. Rebel Blue Ranch Book 2
Copyright © 2024 by Lyla Sage
All rights reserved
First published in USA by The Dial Press in 2024
The Dial Press in an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
thedialpress.com
randomhousebooks.com
Przekład
Paulina Pietrzyk
Redakcja i korekta
Katarzyna Zegadło-Gałecka, Karolina Zelewska
Projekt okładki i ilustracje
Austin Drake
Skład i przygotowanie do druku
Martyna Potoczny
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Cytaty z filmu Jak stracić chłopaka w 10 dni za przekładem Elżbiety Gałązki-Salamon.
Niniejsza książka to fikcja literacka. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i zostały użyte na potrzeby fabuły. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, miejsc lub wydarzeń jest czysto przypadkowe.
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-34-4
Insignis Media S.C.
StoryLight, imprint Insignis Media
ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media
X, TikTok: @insignis_media
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
Książka ta nie może być dedykowana nikomu innemu, tylko Wam, drodzy czytelnicy. Za to, że towarzyszycie mi w moim pościgu za marzeniami.
I Corinne, ukochanej Leo.
Wschody nasze syte barwą
Perłami rosy świty lśnią
Woń szałwii gorzką niesie wiatr
Zrodzony pośród gór za mgłą.
Ta zapomniana przez Boga kraina
Juanita Leach, poetka kowbojska, ok. 1940
Niejednego kłamcę spotkałam na swej drodze, ale żaden nie może się równać z Google. Nie chcę umniejszać tej wyszukiwarce, zwracam tylko uwagę na pewne najbardziej irytujące nieścisłości. W tym konkretnym przypadku chodziło o twierdzenie, że w knajpie, w której właśnie siedziałam – ponieważ po godzinie dwudziestej drugiej w niedzielę w mieścinie Meadowlark w stanie Wyoming był to jedyny czynny lokal – podają jedzenie.
Nie podawali.
Durny Google twierdził również, że w Diabelskim Bucie – nie wiem, czy ta knajpa faktycznie tak się nazywa, bo nigdzie nie widziałam szyldu z nazwą – nie będzie tłoczno.
Było.
Nie jakoś szalenie tłumnie, ale wystarczająco, by Google mógł to oznaczyć jako „normalny ruch”.
Poza tym w barze siedziała grupka hałaśliwych dziadków. Tego Google nie mógł mi powiedzieć. Ale gdyby na stronie baru były jakiekolwiek zdjęcia, pewnie sama bym wydedukowała, że tak tu jest.
I ominęłabym to miejsce szerokim łukiem.
Durny Google.
Typowa małomiasteczkowa knajpa. Dokładnie tak wyobrażałam sobie tego typu miejsca. Z szafy grającej płynęły dźwięki oldschoolowego country, wszędzie wisiały neony. W powietrzu unosił się zwietrzały zapach papierosów. Podłoga lepiła się od brudu. Podeszwy moich martensów dosłownie się do niej kleiły.
Nie jestem snobką. Nie mam nic przeciwko dobrym knajpom. Po prostu nie planowałam, że spędzę ten wieczór w takim miejscu. Niekoniecznie dziś.
Wyjeżdżając wczoraj z San Francisco w kierunku Wyoming, bynajmniej nie zakładałam spędzenia wieczoru w tego typu lokalu w przeddzień rozpoczęcia najpoważniejszego jak dotąd projektu w mojej karierze.
Ale byłam głodna, a w malutkim, choć na swój sposób przytulnym moteliku, w którym wynajęłam pokój na tę noc, był słaby internet. Wyruszyłam więc na poszukiwania pożywienia i zasięgu, ale udało się mi znaleźć tylko jedno z tych dwu. Co to w ogóle ma być: bar nieserwujący posiłków, ale mający porządne wi-fi?
Bar miał ponadto wysokiego i diabelnie seksownego barmana, który ulitował się nade mną, gdy zapytałam o jedzenie. Wydobył zza baru paczuszkę doritosów i podał mi razem z moją whiskey i colą bez cukru. Nie zapytałam, jak długo trzymali te chipsy – chyba wolałam tego nie wiedzieć. Zdążyły już zmięknąć, samo to pozwalało się domyślić, od jak dawna tu leżały. Smakowały tak, jakby były dawno otwarte, choć gdy je dostałam, opakowanie było szczelnie zamknięte.
Usiadłam przy wysokim stoliku w kącie. Na ścianie obok wisiał neon – kowboj ujeżdżający butelkę piwa niczym byka. Niedorzeczność tego wizerunku sprawiła, że kąciki moich ust lekko się uniosły. Miłe uczucie.
Szczerze powiedziawszy, miałam wątpliwości, czy doritosy z przełomu jury i kredy można uznać za lepsze niż nic. Ale oto siedziałam przy stoliku i jadłam te chipsy.
Wytarłam palce, by nie zatłuścić sobie ekranu iPada. Jeszcze raz przejrzałam maile, które wymieniliśmy z Westonem Ryderem, chcąc upewnić się co do godziny, na którą umówiliśmy jutrzejsze spotkanie na ranczu Rebel Blue. Sprawdziłam, czy mam na telefonie pobraną mapę. Tak na wszelki wypadek.
Cała ja. Ada Hart. Zawsze przygotowana.
Na temat samego rancza nie wiedziałam zbyt wiele – tylko to, co przez ostatnie miesiące usłyszałam od Teddy. Poznałyśmy się na pierwszym roku. Uczęszczałyśmy do tego samego college’u w Colorado, w każdym razie przez mój pierwszy rok. Potem przeniosłam się do innego, by być bliżej domu.
Bardzo żałowałam tamtej decyzji o powrocie w rodzinne strony. W jej efekcie doszło bowiem do wydarzenia, które osobiście określam jako „incydent”, choć inne osoby zwykły nazywać je „ślubem”.
Pokręciłam głową, pragnąc odpędzić wszelkie myśli dotyczące tamtego wydarzenia i tamtej osoby.
Po wyprowadzce z Denver utrzymywałam kontakt z Teddy głównie przez serwisy społecznościowe. Teraz się z tego cieszyłam. To ona poleciła mnie Westonowi, który – zdaje się – jest właścicielem Rebel Blue, choć nie wiem tego na pewno. Kiedy próbowałam to sprawdzić w internecie – jak już mówiłam, Google jest durny – znalazłam jedynie informację, że hoduje się tam bydło i że powierzchnia rancza to ponad trzy tysiące dwieście hektarów.
Jasne, mogłam zapytać Teddy. Ale nie chciałam zawracać jej głowy. I tak dużo dla mnie zrobiła.
Nawet nie mogłam sobie wyobrazić, jak wielkie jest ranczo mające trzy tysiące dwieście hektarów. Zajebiście wielkie, uznałam, słysząc kątem ucha, jak któryś ze starych facetów przy barze piekli się o coś do barmana.
– Co to za bar, w którym brakuje lodu? – warczał.
– Taki, w którym wciąż przesiaduje banda zgredów łykających whiskey jak wodę – odpalił tamten.
Podniosłam na nich wzrok. Na twarzy barmana widniał uśmiech, czyli nie był nawet jakoś specjalnie zły.
– Gus dowiezie lodu, więc proponuję wytrzymać o tym drinku jeszcze z dziesięć minut. – Wskazał na szklankę stojącą przed starym.
Tamten prychnął szyderczo.
Na blacie zawibrował mój telefon. Zerknęłam.
Teddy: Hej! I jak tam, dotarłaś bez problemów?
Ja: Tak, przeglądam jeszcze rzeczy na jutro.
Teddy: SUPER.
Teddy: Będzie megafajnie.
Teddy: Wpadnę w tygodniu.
Teddy: Doczekać się nie mogę, jak wszystkich olśnisz!
Przy okazji zauważyłam, że mam wiadomość od Evana, który realizuje moje projekty, i drugą od mamy. Mama bez wątpienia pisze, że cała ta wyprawa do Wyoming to strata czasu.
Może i tak. Ale z jakiegoś powodu miałam poczucie, że tak nie jest.
Odłożyłam telefon na stół wyświetlaczem do dołu. Trzeba się skoncentrować. Przez ostatnie cztery miesiące wymieniliśmy z Westonem mnóstwo maili. Omawialiśmy jego wizję, ramy czasowe kolejnych etapów, wykonawców, koszty. Wszystkim się wydaje, że w takich projektach zaczyna się od wyburzania ścian, że to pierwszy krok. Tymczasem to raczej krok trzechsetny. Siedziałam pogrążona w analizie pierwszych dwustu dziewięćdziesięciu dziewięciu, gdy u moich nóg nagle pojawiła się wielka, biała, puszysta kula.
– Waylon, do cholery! – krzyknął barman.
Założyłam, że siedzący mi u stóp pies, z wywieszonym ozorem i lekkim obłędem w oku, to właśnie ów Waylon.
Cóż za aniołek.
Schyliłam się, żeby pogłaskać go po miękkiej, puchatej głowie. Hmm. Minęło zaledwie kilka godzin w Meadowlark, a to miejsce zdążyło wywołać u mnie uśmiech imponująco często.
– Poważnie? – dobiegł mnie głos barmana. – Kto, do diabła, przychodzi z psem do baru?
Podniosłam wzrok na faceta wchodzącego właśnie do środka.
A niech to. Co tu, w tym Meadowlark w stanie Wyoming, dodają do wody?
Widziałam z mojego miejsca, że nie dorównuje może wzrostem barmanowi, ale niewiele mu brakuje. Pod rozpiętą flanelową koszulą widać było biały, ciasno dopasowany podkoszulek. Otaksowałam go wzrokiem od góry do dołu, zatrzymując się na znoszonych kowbojkach.
Może to wynik zbyt długiego przebywania w towarzystwie gładkich chłopców z miasta, nerdów od zaawansowanych technologii, odzianych w kamizelki Patagonia… ale ten gość zdecydowanie zrobił na mnie wrażenie.
Zakład, że ma szorstkie ręce. Spracowane. Przez ułamek sekundy wyobraziłam sobie, jak te szorstkie ręce przesuwają się po moim ciele.
O, nie. Nie ma mowy.
Nie idźmy tą drogą.
Nie pogrążajmy się w fantazjach na temat tajemniczego kowboja stojącego w półmroku baru, żeby nie wiem jak dobrze wyglądał.
Przyjechałam tu do pracy.
Do rzeczywistości przywołał mnie mój nowy, futrzasty znajomy, który właśnie oblizał mi ręce. Pewnie wywąchał doritosy.
Nie mogłam się powstrzymać, by nie nadstawić ucha na rozmowę barmana z kowbojem. Uwielbiam podsłuchiwać.
– Co to za bar, w którym brakuje lodu? – zwrócił się do barmana kowboj.
Grupka starszych bywalców poparła go głośnymi okrzykami.
– Gdzie twój brat? – odparował barman.
– Jest zajęty. – Kowboj wzruszył ramionami.
– Gdzie mój lód?
– W aucie.
– To nie mogłeś przynieść?
– Stwierdziłem, że sam możesz.
Barman pokręcił głową, ale wyszedł zza baru i udał się do wyjścia. Od razu było widać, że ci dwaj się znają, że mają jakąś relację. Chyba nie bracia, pomyślałam, niepodobni. Ale coś na pewno jest na rzeczy.
Bracia nie. Ale bliscy kumple tak.
– Ogarnij swojego psa – rzucił barman na odchodnym. – Proszę.
Spojrzenie kowboja powędrowało przez bar, zapewne w poszukiwaniu psa. Zamiast na psa natrafiło jednak na mnie. Tymczasem moja ręka była właśnie dokładnie wylizywana, ja zaś bez cienia wstydu, otwarcie gapiłam się wprost na niego.
Powinnam była odwrócić wzrok, ale nie zrobiłam tego.
Nie byłam w stanie dostrzec, jaki ma kolor oczu. A bardzo chciałam to wiedzieć.
Patrzyliśmy tak na siebie zdecydowanie dłużej, niż wypadało. Posłał mi delikatny uśmiech, a w jego policzkach pojawiły się dołeczki.
Tylko nie jebane dołeczki.
Powinni tego zabronić.
Albo przynajmniej nakazać obowiązkowe ostrzeżenie przed bombardowaniem człowieka czymś takim.
„Uwaga, alert dołeczkowy. Mogą wystąpić dołeczki i sprawić, że spadną ci gacie”.
Wyglądało, jakby zamierzał ruszyć w moją stronę. Ale nasz dziwny, intensywny kontakt wzrokowy został nagle przerwany, bo oto wrócił barman i cichcem wsunął kowbojowi kostkę lodu za koszulę na plecach.
Ten wydał z siebie niezbyt męski kwik, który bardzo mnie ubawił. Można sobie zgrywać seksownego twardziela, ale czar pryska, gdy ktoś wrzuci takiemu lodu za koszulę.
– Brooks, do nagłej cholery! – rozdarł się kowboj i komicznie zapląsał, usiłując wytrząsnąć lód. Było to urocze.
Naprawdę urocze.
Barman – ten Brooks – roześmiał się tylko i skierował kroki w stronę baru, dzierżąc w ręce worek lodu.
– Weź swojego psa i chodź, pozwolę ci zostać na drinka.
Kowboj poprawił koszulę, przeczesał dłonią jasnobrązowe włosy.
– Dobra.
Zrobił krok w moją stronę, nasze spojrzenia znowu się spotkały. Dlaczego on tu idzie?
Na dłoni poczułam liźnięcie ciepłego jęzora.
A no tak. Przecież pies.
Skierowałam spojrzenie w dół, zrywając kontakt wzrokowy. Musiałam. Nie chciałam być odpowiedzialna za ewentualne konsekwencje naszego dalszego wpatrywania się w siebie z taką siłą. Było w tym coś… w pewności, jaką wyrażało… coś elektryzującego.
– Przepraszam za niego – usłyszałam z bliska jego głos. Puchaty psiak zamerdał ogonem na dźwięk kroków swego właściciela. – Ma słabość do pięknych kobiet.
Podniosłam oczy, czując, że moje usta ponownie krzywią się w uśmiechu, tym razem skierowanym do tego faceta, stojącego w tej chwili dwa kroki przede mną.
– Czy ta gadka kiedykolwiek zadziałała? – zaśmiałam się. Mój własny głos zabrzmiał jakoś obco i nieswojo. Jak wtedy, gdy człowiek odzywa się po raz pierwszy po przebudzeniu.
– Ty mi powiedz – odparł. Jego oczy były jasne i błyszczące. I zielone. Zajebiście zielone.
– Niezłe – oceniłam. – Ale można by popracować nad tonem.
Znów dołeczki.
– Niby jak? – zainteresował się.
– Trzeba to mówić szczerze – odrzekłam.
Jego wyraz twarzy się zmienił. Zmieszał się.
– Ależ oczywiście, że mówiłem szczerze.
Aha. Był niezmiernie przekonujący. Gdyby moje dotychczasowe doświadczenia z facetami były lepsze, może bym nawet uwierzyła.
– Hej! – głos Brooksa wtargnął nagle w naszą rozmowę. Kowboj skierował wzrok w jego stronę. – Butelkowe czy lane?
Zamiast odpowiedzieć, kowboj zerknął na mój stolik. iPad w oczywisty sposób wskazywał na fakt, że byłam zajęta jakąś pracą. Zamiast próbować się dosiąść, rzekł do psa:
– Pozwólmy pracować pięknej pani, Waylon.
Pies posłusznie podszedł do pana, który na powrót skierował spojrzenie na mnie.
– Będę tu w barze, gdybyś miała ochotę na towarzystwo. Jak skończysz.
Moment. Nie będzie naciskać? Usiłować jakoś wkroczyć w moją przestrzeń? Tak po prostu pozwoli mi… pracować?
A niech mnie, najwyraźniej faceci w Meadowlark są ulepieni z jakiejś innej gliny.
Uraczył mnie jeszcze jednym pokazem dołeczków i skierował się w stronę baru. Mój nowy kolega, Waylon, ruszył posłusznie za nim.
Patrzyłam, jak odchodzi; oderwanie wzroku od jego pleców wymagało pewnego wysiłku.
Pokręciłam głową, usiłując wrócić do przerwanego zadania, próbując tym samym otrząsnąć się z myśli o przystojnym nieznajomym.
To było fajne uczucie, być przez niego tak zauważoną. Być obiektem takiego spojrzenia. Zaraz po rozwodzie moje poczucie własnej wartości poszorowało po dnie. Nawet teraz, choć minął już ponad rok, nie było z tym jakoś super.
Więc nie zaprzeczę, miło było czuć na sobie to spojrzenie. Jakby poza mną w barze nie było nikogo innego.
Mój były mąż nigdy nie spoglądał na mnie takim wzrokiem.
O, nie, takich myśli też zdecydowanie nie potrzebowałam. Odepchnęłam je więc i skupiłam się na powrót na iPadzie. W skrzynce zauważyłam nową wiadomość od właściciela Rebel Blue.
Ado,
mam nadzieję, że dojechałaś bez kłopotu i że wszystko gra. Cieszę się niezmiernie na jutrzejsze spotkanie i początek naszej współpracy.
Pozdrawiam,
WR
wysłano z telefonu
Sprawdziłam godzinę. Była 22.32. Minęło już trochę czasu, odkąd zatrzymałam się w barze. Spotkanie z Westonem zaplanowałam na 9.30, więc zamierzałam wkrótce zbierać się do motelu. Rzuciłam jeszcze okiem na iPada, by upewnić się, czy nie brakuje żadnych ważnych plików na jutro.
Skupiłam się na pracy, co ułatwiło mi nieco odegnanie myśli o kowboju, ale nie byłam w stanie zupełnie się ich pozbyć. Za każdym razem, gdy podnosiłam oczy, łapałam go na patrzeniu się na mnie. Raz za razem zagapialiśmy się na siebie – zawsze o sekundę za długo – po czym wracałam do pracy.
Niby nic. Niby nieszkodliwe. Ale jednak mnie to podkręcało.
Nie do końca wiedziałam dlaczego, ale jakoś ciągnęło mnie do niego. To, jak żartował sobie z barmanem, to, że czasem któryś ze starszych bywalców poklepał go po plecach… To, jak trzymał rękę na łbie swojego psa… Intrygował mnie ten facet. Zastanawiałam się, kim właściwie jest.
Czułam zaciekawienie.
Dlatego to zrobiłam.
Tak w każdym razie tłumaczyłam sobie to później.
Zakończyłam pracę. Pozbierałam rzeczy i wrzuciłam je do mojej materiałowej torby. Nawet nie musiałam podnosić na niego wzroku, żeby wiedzieć, że na mnie patrzy. Ale spojrzałam, akurat w momencie, gdy pociągał łyk piwa.
Patrzyliśmy tak na siebie, gdy wstawałam. Jego oczy śledziły moje ruchy; miałam nadzieję, że zrobi jakiś krok. Nie wiem, co mnie naszło, ale nie miałam ochoty się temu opierać.
Idąc w stronę drzwi, odwróciłam wzrok. Wciąż jednak czułam na plecach jego spojrzenie. Zamiast wyjść, przed samym progiem skręciłam w korytarz.
Ada, co ty, kurwa, wyprawiasz?
Kusisz obcego faceta, by gonił za tobą po mrocznym korytarzu jakiejś obskurnej knajpy? Czy to właśnie robisz?
Tak, właśnie takie coś.
Zatrzymałam się, doszedłszy do jakichś drzwi w połowie korytarza. Chciałam zobaczyć, czy on za mną idzie.
Szedł.
Jego sylwetka zamajaczyła u wylotu korytarza i moje serce zaczęło łomotać jak szalone.
Czułam, jak z każdym jego krokiem w moją stronę – bo szedł wprost na mnie – znany mi świat drży w posadach, jak pojawiają się pęknięcia, by zrobić miejsce dla niego.
Miejsce na coś nowego.
Przystanął kilka kroków przede mną. Jego zielone spojrzenie przebiło mrok. Było rozjarzone, ale krył się za nim też jakiś… niepokój?
No, to jest nas dwoje.
– Wszystko gra? – zagadnął nieznajomy, nie pozwalając mi odwrócić wzroku.
Był dość blisko, więc musiałam zadrzeć głowę, by na niego spojrzeć. Zrobiłam krok w jego stronę, kiwając potakująco głową. Nie ufałam własnemu głosowi, zdradziłby mnie. Kowboj poznałby, że nie wszystko gra, i cały ten dziwny trans, w który wpadliśmy, prysnąłby jak bańka mydlana.
Nie chciałam tego. Pragnęłam czegoś nowego.
Pragnęłam jego, tego faceta, który patrzył na mnie tak, jakby faktycznie było na co patrzeć.
– Na pewn…
Przerwałam mu w pół słowa. Chwyciłam go za koszulę na piersi. Wspięłam się na palce i przyciągnęłam do siebie jego usta.
Na bardzo krótką chwilę zamarł w osłupieniu. Ale po sekundzie ujął w dłoń moją twarz, a drugą wplótł mi we włosy.
Tak, pomyślałam. Tego mi trzeba. Miał szorstkie dłonie, właśnie tak, jak myślałam. Ale on sam nie był szorstki. Był delikatny, jakby celebrował tę chwilę.
Pocałowałam go, a ręka, którą dotykał mojej twarzy, powędrowała w dół na moje biodro. Skóra, po której przesunął dłoń, aż mnie zamrowiła. Powietrze wokół było jak naelektryzowane.
Chciałam być bliżej.
Rzuciłam torbę na ziemię i oplotłam ramionami jego szyję. Pchnął mnie na drzwi z cudowną siłą. Myślałam, że uderzę w nie głową, ale podłożył mi pod nią tę dłoń, którą wcześniej wplótł mi we włosy. Zaraz potem chwycił mnie za obie ręce i przycisnął do drzwi nad moją głową.
Nasze ciała były rozpalone; złączyły się nasze języki. Delikatnie przygryzł moją dolną wargę; jęknęłam mimo woli, mając nadzieję, że muzyka z szafy grającej to zagłuszyła.
Dłoń spoczywająca na moim biodrze powędrowała w stronę pupy. Wsunął ją w tylną kieszeń moich jeansów.
– W porządku? – spytał z ustami blisko moich.
– Chcę jeszcze – wyszeptałam.
Złapał mnie za pupę. Mocno.
– Kurwa, kim jesteś i co mi robisz? – jęknął.
Instynktownie poruszyłam biodrami, domagając się więcej. Czułam przez jeansy, że mu stanął. Kiedy ostatnio tak na kogoś podziałałam? Albo ktoś na mnie?
Z drugiego końca korytarza dobiegło nas głośne chrząknięcie. Zamarliśmy. Spojrzałam na kowboja, on na mnie, po czym puścił moje ręce i odwrócił się w stronę intruza.
– Potrzebuję wejść do kantorka, jeśli nie macie nic przeciwko.
To był Brooks. Ten barman. Po głosie było słychać, że się uśmiecha, ale nie podniosłam wzroku, by to sprawdzić. Policzki mi płonęły. Miałam ochotę wpełznąć pod kamień i nigdy stamtąd nie wychodzić.
To było takie głupie. Ja byłam taka głupia.
Zawsze tak robiłam. Jakkolwiek bym się starała, nie byłam w stanie pozbyć się tej części siebie, która wyrywała się do pochopnych, impulsywnych działań. Samo podejmowanie decyzji pod wpływem impulsu może nie byłoby takie złe. Z pewnością niektórzy ludzie właśnie tak robili i podejmowali dobre decyzje. Ale ja do takich osób nie należałam. Gdy zdarzało mi się tak właśnie działać, pod wpływem chwili, zwykle konsekwencje były długofalowe, a cena wysoka. Moje nieudane małżeństwo było tego znakomitym przykładem. Taki fenomen – Adanomen.
– Ale możecie kontynuować oparci o drugą ścianę – zasugerował barman.
O matko. Co za wstyd. Nie wytrzymam.
Zrobiłam więc to, po co generalnie przyjechałam do Wyoming.
Zwiałam.
Gapiłem się na torbę leżącą na blacie kuchennym w Wielkim Domu. Była jedynym namacalnym dowodem, że do wydarzeń ostatniego wieczoru faktycznie doszło. Taki pantofelek Kopciuszka czy coś w ten deseń.
Kobieta spotkana w barze całkiem wypełniała moje myśli. W ogóle nie zmrużyłem oka. Leżałem i myślałem o niej.
Kto to był?
Skąd się wzięła?
Dlaczego nie poszedłem za nią po tym, jak mnie pocałowała?
Odpowiedzią na to pytanie był Brooks. Kiedy uciekła, on stał w korytarzu, odcinając mi drogę i uśmiechając się głupim, dwuznacznym uśmieszkiem.
– Bez kitu – rzekł. – Od dawna już nie dziwią mnie rzeczy, które można zobaczyć na tym korytarzu. Ale to? Nie spodziewałem się czegoś takiego.
– Zamknij się – wycedziłem, nie bacząc na to, że on właśnie przydybał mnie na migdaleniu się z dziewczyną przypartą do drzwi. Ogarniała mnie desperacja.
– Wiesz chociaż, jak jej na imię? – zapytał.
Nie wiedziałem.
A bardzo bym, kurwa, chciał wiedzieć.
– Przysięgam, jak powiesz coś Emmy, dam ci w ryj – uprzedziłem. Choć tak naprawdę nie zrobiłbym tego. Ale tylko taka groźba przyszła mi w tamtym momencie do głowy. Zagrożenie, że go podpalę, wydało mi się przesadą. Byłem zresztą przekonany, że on na bank powie Emmy.
Ta dwójka chyba nie miała już przed sobą żadnych tajemnic.
– Już kiedyś dostałem w ryj od Rydera. Jakoś mnie to nie przeraża – odparował.
Przypomniałem sobie tamten moment, gdy Gus, mój starszy brat, przyłożył Brooksowi, kiedy wyszło na jaw, że ten i nasza mała siostra kręcą ze sobą za naszymi plecami.
Gus i Brooks byli bliskimi kumplami, więc tamta sytuacja rozniosła się szerokim echem po całym Meadowlark. Chwilkę im to zajęło, ale ogólnie doszli do porozumienia. Choć wiedziałem, że Gus wciąż ma cholerne wyrzuty sumienia.
– Skoro już o nim wspominasz, jemu też nie mów – odparłem. Ostatnie, czego mi było potrzeba, to moje rodzeństwo roztrząsające ten temat: jak to całowałem się namiętnie z nieznaną dziewczyną w barze, jakbym był jakimś napalonym szczeniakiem.
– Dobra, wiesz co – powiedział, uśmiechając się jeszcze złośliwej – zrobimy tak. Ja powiem tylko Emmy. Ona zaś zapewne powie Gusowi.
– Też mi oferta – prychnąłem.
– No co, przecież nie powiem Gusowi, tak jak chciałeś.
– Jesteś wkurzający, wiesz o tym?
Tylko wzruszył na to ramionami. Podniosłem z ziemi torbę tej kobiety. Nie za bardzo wiedziałem, co konkretnie chcę z nią zrobić, ale na pewno nie chciałem jej tam zostawiać.
No i w ten oto sposób leżała tutaj, w naszej kuchni.
A ja dalej za cholerę nie wiedziałem, co mam z nią począć.
Mógłbym poradzić się Emmy. Albo Teddy.
Nie, Teddy nie, pomyślałem natychmiast. Będzie ze mnie szydzić do końca świata. Emmy przynajmniej da sobie spokój po jakimś czasie. Teddy jeszcze na moim pogrzebie wyciągnie tę historię. Teddy to najlepsza przyjaciółka mojej siostry, znają się od maleńkości, odkąd tata Teddy przeniósł się do Meadowlark. Miała wtedy pewnie kilka miesięcy. Jest szyderczo złośliwa, cięta jak osa. To całkiem zabawne, o ile jej złośliwości kąsają innych. Ale nie miałem ochoty doświadczyć tego na własnej skórze.
Przez głowę przemknęło mi wspomnienie, jak nieznajoma wpiła się w moją koszulę. Była taka… śmiała.
To było cholernie seksowne.
A jak jęknęła, gdy przygryzłem jej wargę. Niech mnie diabli. Może i mnie poniosło, ale to było megafajne, wszystko. Pulsowanie basu dobiegające z szafy grającej. Półmrok korytarza. Moje dłonie na jej pupie.
Zaczęło mi się robić ciasno w spodniach.
Ogarnij się, Ryder. Czeka cię ważny dzień. Nie czas na podniecanie się takimi wizjami.
Dziś moje marzenia miały zacząć się spełniać. Dla jasności, nie mam tu na myśli marzeń erotycznych.
Miał to być pierwszy dzień wielkiego projektu agroturystyki na ranczo Rebel Blue. W myślach nazywałem go „projektem Baby Blue”. Ale nikomu o tym nie mówiłem. Dziś miała przyjechać Ada, projektantka. Choć po raz pierwszy mieliśmy się spotkać osobiście i pojechać na miejsce, maile dotyczące projektu wymienialiśmy od października.
Rzuciłem okiem na zegar na piekarniku, unikając spoglądania na tę torbę. Wpół do siódmej. Do przyjazdu Ady mam jeszcze dobre trzy godziny. Miałem przeczucie, że to będą najdłuższe trzy godziny mojego życia.
Czekałem na to całą zimę i oto nadszedł ten dzień.
Przy wjeździe na ranczo pasło się jedno ze stad. Mieliśmy w planie przepędzić je na inne pastwisko, pracownicy rancza i ja. Przynajmniej nie będę musiał siedzieć bezczynnie i czekać.
To oczekiwanie mnie wykańczało.
Kiedy tata i Gus w końcu zgodzili się na mój plan otwarcia tu agroturystyki, poczułem coś więcej niż tylko ich zaufanie co do moich możliwości ogarnięcia tak wielkiego projektu.
Wreszcie poczułem, jakby mnie dostrzegli.
Łatwo było czuć się nieco przyćmionym między dwójką mojego rodzeństwa – Gusem, gościem o trudnym charakterze, ale też bardzo lojalnym, świetnie radzącym sobie na ranczu i pracowitym najstarszym synem, i Emmy, bojową, ale też dobrą i troskliwą zawodniczką barrel racing. W przeciwieństwie do nich nie cechowało mnie nic szczególnego.
Byłem po prostu Wesem.
I to było okej. Nie przeszkadzało mi to. Ale cieszyłem się na to, że będę mieć coś swojego.
Gdzieś za moimi plecami zaskrzypiały deski na podłodze.
– Jak tam się dziś czujesz? – dobiegł mnie chrapliwy głos Amosa Rydera.
– Dobrze – odparłem. – Dziwne, że ten dzień w końcu nadszedł.
Tata okrążył stół i stanął na wprost mnie.
Miał na sobie klasyczne wranglery i koszulę. Przed pracą zawsze podwijał rękawy, więc widać było wyblakłe jaskółki wytatuowane na przedramionach.
– O której przyjeżdża projektantka? – spytał.
– O dziewiątej trzydzieści. Wracasz tu czy chcesz się z nami spotkać tam na miejscu? – odparłem.
– Przywitam ją tutaj – powiedział i upił łyk kawy. Nie czekając, aż wystygnie. Nie wiem, jak on może pić taką gorącą. – To twój projekt, Westonie. Nie muszę patrzeć ci na ręce. Dasz sobie radę.
Jedno można z całą pewnością powiedzieć o Amosie Ryderze: zawsze wierzył w swoje dzieci. I w Brooksa chyba też, tak mi się zdaje. Nawet nie musieliśmy nic zrobić, żeby mieć to jego bezwarunkowe wsparcie. Po prostu nam je dawał. Pewnie niektórzy rodzice właśnie tacy są. Niemniej to było coś.
Zajebiście się bałem, że go zawiodę.
Przetarłem ręką twarz.
– Wiem. Tylko… – Zastanowiłem się chwilę, jak ubrać tę myśl w słowa. Zawsze byłem drugi w kolejce do podejmowania decyzji. W zasadzie to nawet trzeci. Żyłem w cieniu Gusa, wiedząc, że to on kiedyś przejmie ranczo. Nigdy dotąd nie robiłem niczego sam.
– To duża rzecz – powiedziałem w końcu.
Przytaknął kiwnięciem. Chyba zrozumiał również to, czego nie powiedziałem.
– A to co? – zapytał, wskazując torbę leżącą na blacie.
Nie bardzo miałem ochotę tłumaczyć mu, jak ta torba znalazła się w moim posiadaniu. Powiedziałem więc tylko:
– Znajoma zostawiła to wczoraj w barze.
Amos uniósł brwi.
– Znajoma?
Przełknąłem ślinę.
– Taa. Wziąłem ze sobą, żeby nie prześmierdło papierochami – rzuciłem, mając nadzieję, że brzmi to nonszalancko.
Ojciec lekko zmrużył oczy, pokręcił głową, łyknął kawy.
– Cała wasza trójka powinna się nauczyć lepiej kłamać.