Star Wars. Wielka Republika. Przeciwko burzy - Tessa Graton, Justina Ireland - ebook

Star Wars. Wielka Republika. Przeciwko burzy ebook

Tessa Graton, Justina Ireland

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

PO WYDARZENIACH PRZEDSTAWIONYCH W POWIEŚCI WIELKA REPUBLIKA. KONWERGENCJA, JEDI UDAJĄ SIĘ DO ŚWIĘTEGO MIASTA W SCENARIUSZU SŁUCHOWISKA BITWA O JEDHĘ.

Jedha. Przedwieczne uliczki tego starożytnego świata – odwiedzanego przez wszystkich, ale nienależącego do nikogo – to miejsce, w którym zbiegają się liczne galaktyczne szlaki. Jedi są tu zaledwie jedną z wielu grup czczących Moc i zgłębiających jej tajniki. Od Strażników Whillów, aż po członków Ścieżki Otwartej Dłoni, niezliczone istoty przybywają do Świętego Miasta, aby uczyć się i dzielić w pokoju swoją wiedzą.

Podczas gdy cała Jedha przygotowuje się do Festiwalu Równowagi, galaktyka wciąż boryka się z konfliktem, w który uwikłane są bliźniacze światy Eiram i E’ronoh. Kiedy jednak udaje się udaremnić spisek obliczony na jego rozjątrzenie, Jedi zaczynają żywić nieśmiałą nadzieję na zaprowadzenie trwałego pokoju między planetami. Mistrz Jedi Creighton Sun i rycerka Aida Forte przybywają na Jedhę wraz z delegacjami zwaśnionych stron, aby formalnie zakończyć „wieczną wojnę”. Jedi liczą na to, że atmosfera harmonii, w jakiej współistnieją tu ze sobą liczne odłamy religijne, pozwoli na podpisanie traktatu, będącego dla reszty galaktyki symbolem tego, co można osiągnąć dzięki jedności.

Ale nie wszyscy są zadowoleni z zaangażowania zakonu w tę sprawę, a co więcej – są i tacy, którzy zdecydowanie woleliby, aby do zawarcia pokoju nie doszło. Zaczynają krążyć plotki, że obecność Jedi zwiastuje kłopoty. Nieufność i gniew, tak długo podsycające wieczną wojnę, teraz grożą zakłóceniem harmonii na Jedzie. Kiedy na świętym księżycu dochodzi do zamieszek, wszystko wskazuje na to, że chociaż miał tu nastąpić kres waśni, może stać się wręcz przeciwnie – ten pokojowy świat zostanie w nią uwikłany...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chronologia Star Wars

Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

Avon Star­ros nie­na­wi­dziła Nihi­lów. Nie­na­wi­dziła ich nie­do­rzecz­nych stro­jów, ego­izmu, prze­mocy i każ­dej innej nędz­nej cechy.

I wła­śnie dla­tego dąsała się teraz, sto­jąc w sypialni w nihil­skim kom­plek­sie na Het­zalu wraz ze swoją matką, Ghirrą Star­ros, samo­zwań­czą amba­sa­dorką Nihi­lów, oraz Devą Lom­pop, Nihilką, która po wielu bru­tal­nych star­ciach została przy­dzie­lona Avon jako ochro­niarka.

Jedy­nym, co mogło być gor­sze od Nihi­lów, była kola­cja, do udziału w któ­rej Ghirra pró­bo­wała wła­śnie zmu­sić córkę.

– To nie­bez­pieczne – zauwa­żyła Avon, z wes­tchnie­niem krzy­żu­jąc ręce na piersi. – Nawet z Devą, matko. Pod­czas brun­chu z oka­zji wizyty kró­lo­wej Hyne­stii ktoś pró­bo­wał mnie otruć. Na ban­kie­cie ku czci gene­rał Viess Deva musiała skrę­cić jakiejś kobie­cie kark, żeby nie dźgnęła mnie nożem. A w zeszłym tygo­dniu, kiedy sie­dzia­łam sobie tutaj spo­koj­nie, ktoś strze­lił z bla­stera w moje drzwi!

Ghirra krę­ciła się po pokoju, pod­no­sząc i prze­kła­da­jąc data­pady oraz próbki krysz­ta­łów, pię­trzące się na biurku i bla­cie robo­czym Avon, naj­wy­raź­niej tylko jed­nym uchem słu­cha­jąc tego, co mówi jej córka. Nic nowego. Matka zawsze bar­dziej przej­mo­wała się swoją karierą niż pro­ble­mami swo­jego dziecka, ale po raz pierw­szy zda­rzało się, że nie mar­twiła się o jej bez­pie­czeń­stwo. Jedy­nym, co wyda­wało się ją inte­re­so­wać, była uro­czy­sta kola­cja, na którą miały się wła­śnie wybrać.

Ghirra Star­ros miała na sobie ele­gancką suk­nię z wyso­kim koł­nie­rzem, uszytą z zie­lo­nej saty­sta­lo­wej tka­niny. Wyglą­dała dość eks­tra­wa­gancko, ale Avon pod­słu­chała, jak mówiła dro­idowi odpo­wie­dzial­nemu za stwo­rze­nie tego kosz­mar­nego gie­zła, żeby upew­nił się, iż pod­czas kola­cji nikt nie zdoła strze­lić jej w plecy. Być może to wła­śnie dla­tego Ghirra nie wyda­wała się już tak bar­dzo przej­mo­wać kwe­stiami bez­pie­czeń­stwa? Zagro­że­nie było nie­od­łączną czę­ścią życia Nihi­lów. Nawet ich stroje były pro­jek­to­wane przede wszyst­kim z myślą o zapew­nie­niu bez­pie­czeń­stwa noszą­cym je oso­bom – albo prze­wagi w walce. Avon wie­działa o tym bar­dzo dobrze, ponie­waż sama nie roz­sta­wała się z ukrytą pod kurtką bro­nią.

Nie żeby w prze­szło­ści jakoś spe­cjal­nie jej to pomo­gło. Dziew­czy­nie bra­ko­wało mor­der­czych instynk­tów, które napę­dzały wszyst­kich Nihi­lów – wyglą­dało na to, że nawet jej matkę.

– Za każ­dym razem, gdy udaje ci się wyjść cało z kolej­nych prób, poka­zu­jesz im, że jesteś sil­niej­sza, niż się wydaje – i to jest cudowne, skar­bie. Jeste­śmy dla Mar­chiona ważne, a to spra­wia, że inni są o nas zazdro­śni. To wła­śnie dla­tego pró­bują nas skrzyw­dzić, a kiedy to robią, spła­camy nasze długi po trzy­kroć. Powin­naś trak­to­wać te ataki jako wyzwa­nie. Ni­gdy wcze­śniej nie uchy­la­łaś się od trud­nych zadań…

– Krysz­tały nie gra­sują po galak­tyce, plą­dru­jąc i zabi­ja­jąc nie­win­nych ludzi – bąk­nęła Avon, nie­zdolna nawet spoj­rzeć na matkę. Kie­dyś Ghirra opo­wia­dała jej o pro­to­kole i dobrych manie­rach oraz o tym, jak należy zacho­wy­wać się w naj­słyn­niej­szych salo­nach poli­tycz­nych galak­tyki. Teraz zaś mówiła o zama­chach jako o… szan­sach.

Naj­wy­raź­niej Ghirra Star­ros stra­ciła całą swoją wcze­śniej­szą zdol­ność do logicz­nego rozu­mo­wa­nia, trzeźwy osąd i bystry umysł, a Avon nie widziała sensu, by uda­wać, że jest ina­czej.

– Avon. Jeśli nie poja­wisz się na kola­cji, Mar­chion będzie bar­dzo roz­cza­ro­wany – powie­działa Ghirra, odwra­ca­jąc się i obda­rza­jąc córkę bla­dym uśmie­chem. – A ja za nic we wszech­świe­cie nie chcia­ła­bym go roz­cza­ro­wać.

Avon stłu­miła w sobie chęć zare­ago­wa­nia na jej słowa krzy­kiem. To byłoby miłe, ale jej matka raczej nie zro­zu­mia­łaby prze­kazu. Avon spo­tkała Oko Nihi­lów dwu­krot­nie – raz pod­czas kola­cji, na którą została zapro­szona wkrótce po przy­by­ciu na pokład jego statku, „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”, tuż po znisz­cze­niu Latarni Gwiezdny Blask, a potem w trak­cie cze­goś w rodzaju trium­fal­nych uro­czy­sto­ści świę­tu­ją­cych wznie­sie­nie Wału Burzo­wego, sta­no­wią­cego pasywną sieć prze­kaź­ni­ków, która unie­moż­li­wiała wszyst­kim pozba­wio­nym napędu Ścieżki bez­pieczne korzy­sta­nie z nad­prze­strzeni w tym rejo­nie. W zasa­dzie były to nie tyle uro­czy­ste obchody, co zamieszki, ponie­waż Nihi­lo­wie prze­to­czyli się przez sto­licę niczym, nomen omen, burza, świę­tu­jąc swoje zwy­cię­stwo sia­niem spu­sto­sze­nia. Mar­chion Ro był zimną istotą, pustą i okrutną, i szcze­rze mówiąc, Avon nie rozu­miała, dla­czego robi się wokół niego tyle szumu. Przy­po­mi­nał jej kwia­towe węże z Haileap: piękne, ale śmier­cio­no­śne, nie­dba­jące o nic poza samymi sobą.

Przy­pusz­czała więc, że jej obec­ność – lub jej brak – na tej kola­cji obej­dzie go tyle, co banci bobek.

Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że za każ­dym razem, gdy spo­ty­kała Mar­chiona, w ciągu nie­ca­łych kolej­nych dwu­dzie­stu czte­rech godzin jakiś przy­pad­kowy Nihil pró­bo­wał ją zabić. Zde­cy­do­wa­nie mogła się bez tego obejść.

– Panienko Star­ros, jeśli nie zaczniesz się przy­go­to­wy­wać do imprezy, spóź­nisz się – upo­mniała ją deli­kat­nie Deva, jej ochro­niarka rasy Shani. Ghirra wes­tchnęła ciężko i odwró­ciła się do córki.

– Nie mam czasu na kłót­nie. Devo? Każ jej się ubrać.

Deva pochy­liła głowę, a wień­czący ją tęczowy grze­bień piór zalśnił feerią barw.

– Chcesz, żebym użyła prze­mocy wobec two­jego dziecka? – W gło­sie Devy zabrzmiała cicha groźba, na którą Ghirra zare­ago­wała gry­ma­sem poiry­to­wa­nia.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie! Po pro­stu… zapro­wadź ją do głów­nej sali. Avon, jeśli za godzinę nie będziesz sie­działa obok mnie, możesz zapo­mnieć o stu­diach na Coru­scant.

Avon zrze­dła mina i prze­szedł ją zimny dreszcz. Poświę­ciła całe mie­siące na nego­cja­cje i przy­mi­la­nie się matce, aby pozwo­liła jej pod­jąć naukę poza strefą blo­kady kon­tro­lo­waną przez Nihi­lów, a teraz cała jej ciężka praca miała pójść na marne?

– Ale prze­cież obie­ca­łaś! Już mnie przy­jęli i wszystko zała­twione! Mamo, nie mogę tu zostać. Tu nie jest bez­piecz­nie i to nie… To nie w porządku. – Avon urwała i z prze­ra­że­niem poczuła, że do jej oczu napły­wają łzy. – Pro­szę, nie zmu­szaj mnie do udziału w tej kola­cji! Pozwól mi opu­ścić Het­zal…

Wyraz twa­rzy Ghirry zła­god­niał i wycią­gnęła rękę w kie­runku córki… jed­nak w pół gestu zawie­siła ją w powie­trzu, a potem zaci­snęła w pięść.

– Nihi­lo­wie muszą wie­dzieć, że potra­fię zapew­nić bez­pie­czeń­stwo swo­jej rodzi­nie. Nie możesz się tu ukry­wać. Weź­miesz udział w uro­czy­sto­ści. Devo, zaj­mij się nią.

Z tymi słowy, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wyma­sze­ro­wała z pokoju, a Avon została sama ze swoją opie­kunką.

– Cóż, szcze­niaczku, wygląda na to, że nego­cja­cje się nie powio­dły – powie­działa Deva z wes­tchnie­niem.

– Jej… kom­plet­nie nie obcho­dzi, że mogę zgi­nąć! – poskar­żyła się Avon. Czuła się dziw­nie odrę­twiała. – Taka jest prawda. Mogę zgi­nąć, a ona ma to gdzieś! Dopóki wygląda w oczach innych na silną…

– Po pierw­sze, ni­gdy bym do tego nie dopu­ściła… – zaczęła sta­now­czo Deva, ale Avon zbyła ją mach­nię­ciem ręki.

– Wiem o tym. Szcze­rze mówiąc, jesteś jedyną osobą, któ­rej tu ufam. – Avon spoj­rzała jesz­cze raz na suk­nię leżącą na łóżku, nie­bie­ską kopię paskudz­twa, które miała na sobie jej matka. – To takie… głu­pie. Nawet nie wiem, co świę­tu­jemy!

– Triumf nad Jedi i Repu­bliką pod­czas bitwy o Seswennę – wyre­cy­to­wała Deva, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Pamię­taj, żeby zabrać wyrzut­nię strza­łek. Oba­wiam się, że szy­kuje się nie­zła draka…

– Może po pro­stu zostanę tutaj – wymam­ro­tała Avon, czu­jąc w ustach gorzki smak bez­rad­no­ści. Zawsze potra­fiła wymy­ślić wyj­ście z każ­dej sytu­acji, pole­ga­jąc na swo­jej inte­li­gen­cji, tak jak jej matka pole­gała na swoim uroku. Ale teraz czuła się zagu­biona, bez­silna. Jak mogła wydo­stać się z tej prze­ra­ża­ją­cej klatki?

– Musisz lecieć na Coru­scant – powie­działa Deva, pod­no­sząc sukienkę i nie­mal ciska­jąc nią w Avon, która led­wie zdo­łała ją zła­pać. – I to nie tylko ze względu na uni­wer­sy­tet. Cho­dzi o two­jego przy­ja­ciela. Mam wie­ści…

– Mówisz o Imrim? – zapy­tała Avon, czu­jąc ulgę, gdy jej myśli skie­ro­wały się na inny tor. Zawsze czuła się lepiej, gdy nie myślała o matce.

– Tak. Wła­śnie dowie­dzia­łam się, że Kara Xoo orga­ni­zuje ope­ra­cję na Ari­chu. Mają tam cenny zasób, jakieś lokalne zioło, i sporo osób jest zain­te­re­so­wa­nych czer­pa­niem zysków z jego pozy­ski­wa­nia i eks­portu. To tylko kwe­stia czasu, nim gene­rał Viess rów­nież zwę­szy zysk. Potrafi wyczuć forsę na wiele par­se­ków.

– A gdzie leci gene­rał, tam podą­żają za nią jej potwory – wymam­ro­tała Avon, ponow­nie ogar­nięta fru­stra­cją. – Musimy więc w jakiś spo­sób wydo­stać stam­tąd Imriego. Nie mamy wyboru.

– A co z Mkampą? – zapy­tała Deva, uno­sząc brew.

Avon jęk­nęła. Od kilku mie­sięcy, odkąd pod­słu­chała roz­mowę matki o dok­tor Mkam­pie pra­cu­ją­cej nad Ude­rze­niem Gromu – sta­cją kosmiczną, odpo­wie­dzialną za zasi­la­nie i kodo­wa­nie sys­te­mów Wału Burzo­wego, Avon sta­rała się zna­leźć spo­sób, aby dostać się na jej pokład. Jak dotąd wszyst­kie próby koń­czyły się fia­skiem.

Potrzą­snęła głową.

– Pozwól mi tylko prze­trwać dzi­siej­szy wie­czór, a coś wymy­ślę.

Deva uśmiech­nęła się do niej czule.

– Nie mam co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Avon ubrała się pośpiesz­nie, nie zawra­ca­jąc sobie głowy zmie­nia­niem butów i zosta­wia­jąc pod suk­nią spodnie – obszerna spód­nica się­gała aż do ziemi. Gdy sprawy przy­biorą zły obrót, będzie mogła przy­naj­mniej szybko ją z sie­bie zrzu­cić i uciec.

Gdy wyszły, Deva trzy­mała się tuż za nią; wyglą­dała naprawdę groź­nie w swo­jej nihil­skiej masce, pod­czas gdy Avon sta­rała się nie oka­zy­wać stra­chu, mimo iż była bez­gra­nicz­nie prze­ra­żona.

Ghirra Star­ros nie zda­wała sobie sprawy, że za każ­dym razem, gdy ktoś nasta­wał na życie Avon, dziew­czyna miała wra­że­nie, jakby coraz bar­dziej tra­ciła swoją toż­sa­mość – jakby była jedy­nie pta­kiem gaja, na któ­rego poluje się dla roz­rywki. Nie spała dobrze od mie­sięcy – wciąż budziły ją kosz­mary, w któ­rych ktoś ją ści­gał. To nie było życie – tylko wieczna udręka.

Kom­pleks Nihi­lów na Het­zalu był nie­gdyś budyn­kiem par­la­mentu – a przy­naj­mniej tym, co pozo­stało z ogrom­nej sali po zbom­bar­do­wa­niu mia­sta przez Nihi­lów. W kory­ta­rzach wciąż ostało się kilka posą­gów i holo­gra­mów, przed­sta­wia­ją­cych rol­ni­czą histo­rię pla­nety. Więk­szość z nich została znisz­czona – popier­sia prze­wró­cono i pokru­szono, a holo­gramy prze­pro­gra­mo­wano tak, aby przed­sta­wiały Nihi­lów wyko­nu­ją­cych nie­przy­zwo­ite gesty lub biją­cych przy­pad­kowe ofiary. Prze­moc i ślady eks­ce­sów Nihi­lów były widoczne wszę­dzie, jak okiem się­gnąć; deko­ra­cję sta­no­wiły teraz sterty śmieci i szcząt­ków. W pew­nym momen­cie Avon musiała nawet przejść nad nie­przy­tom­nym Nauto­la­ni­nem, który naj­wy­raź­niej prze­grał bójkę.

– Na burzę, to miej­sce szybko pod­upa­dło! – sko­men­to­wała Deva, spo­glą­da­jąc krzywo na spro­śne napisy wyryte na kolum­nie.

– Nie wiem, jak możesz z nimi współ­pra­co­wać – skwi­to­wała Avon.

Deva się roze­śmiała.

– Nie zawsze taka byłam. Wiesz o tym.

To była prawda. Dawno temu Deva porwała Avon, kiedy jesz­cze pra­co­wała dla Jeźdź­czyni Nawał­nicy Kary Xoo. Ale w ciągu ostat­niego roku wiele się zmie­niło. Avon wybrała Devę na swoją ochro­niarkę, ponie­waż była jedyną Nihilką, któ­rej ufała. Nie była okrutna dla samego okru­cień­stwa. Jej prze­moc wyda­wała się roz­myślna i celowa, bar­dziej defen­sywna niż ofen­sywna. A co naj­waż­niej­sze, dotrzy­mała obiet­nicy danej Avon, kiedy liczyło się to najbar­dziej.

Nikt inny w całym kom­plek­sie nie zro­bił dla niej tak wiele – nawet jej wła­sna matka.

Były już pra­wie przy tur­bo­win­dzie, która miała ich zabrać do głów­nej jadalni, kiedy za nimi roz­legł się tupot stóp. Gdy Avon się odwró­ciła, spo­strze­gła Nauto­la­nina, któ­rego wcze­śniej widziały roz­cią­gnię­tego na ziemi. Biegł w ich kie­runku, a Deva wes­tchnęła ciężko, gdy wyce­lo­wał do nich z bla­stera.

– Kryj się! – krzyk­nęła, sta­jąc mię­dzy nim a Avon. Wystrze­lił mimo to, a jedna z salw tra­fiła Devę w bok. Shani krzyk­nęła z bólu, ale nawet się nie zachwiała – dobyła wła­snej broni i oddała jeden strzał, a potem drugi i trzeci. Nauto­la­nin upadł na zie­mię, jego ciało drgnęło, po czym zaległ nie­ru­chomo na pod­ło­dze, naj­wy­raź­niej mar­twy.

Avon nie mogła się ruszyć. Stała jak wryta, a serce waliło jej w piersi jak mło­tem. Do oczu napły­nęły jej łzy, ale szybko zamru­gała, aby się ich pozbyć.

– Nic ci nie jest? – zapy­tała Deva, a potem wydała z sie­bie jęk, lustru­jąc zwę­gloną skórę na żebrach. Jej bla­do­zie­loną twarz wykrzy­wiał gry­mas bólu.

Avon ski­nęła głową.

– Cała i zdrowa. Ale… on cię postrze­lił! Zjesz go? – zapy­tała. Kie­dyś przy­pad­kiem pod­pa­trzyła, co stało się z zabój­cami, któ­rzy pró­bo­wali wykoń­czyć Shani. Deva nie oka­zała skru­chy, choć była nieco zawsty­dzona.

– Mogę z tym… pocze­kać… – wymam­ro­tała kobieta, ale Avon potrzą­snęła głową.

– Nie. Mam pewien… pomysł – powie­działa i uśmiech­nęła się, gdy dotarło do niej, że to prawda. Po mie­sią­cach fru­stra­cji w końcu zaczęła widzieć świa­tełko w tunelu. Ba! Wszyst­kie ele­menty ukła­danki zaczęły wska­ki­wać na swoje miej­sca, two­rząc jasną, zwię­złą wizję, umoż­li­wia­jącą reali­za­cję każ­dego z jej celów. Nie było to co prawda roz­wią­za­nie, na które zde­cy­do­wa­łaby się jesz­cze kilka mie­sięcy temu, ale była zde­spe­ro­wana. Im dłu­żej pozo­sta­wała w prze­strzeni Nihi­lów, tym trud­niej będzie jej osią­gnąć zamie­rzone cele. – Moja matka chce, żebym była silna. Udo­wod­nijmy jej, na co mnie stać.

Deva jadła szybko i rów­nie szybko tra­wiła, więc po kilku chwi­lach z Nauto­la­nina pozo­stała tylko głowa z mac­kami i para cięż­kich butów, które Shani sobie przy­własz­czyła. Avon pod­nio­sła cze­rep Nihila z pod­łogi, chwy­ta­jąc go za gło­wo­ogony. Cie­szyła się, że ma na dło­niach ręka­wiczki, ponie­waż sam widok spra­wiał, że robiło jej się nie­do­brze. Nie chciała doty­kać tego obrzy­dli­stwa gołymi rękami

– Chodźmy zro­bić wiel­kie wej­ście – mruk­nęła.

Szybko dotarły do Sali Oka, jak wszy­scy nazy­wali teraz dawną par­la­men­tarną aulę. Rzędy sie­dzeń wzno­siły się wysoko w pół­okręgu, ota­cza­jąc podium w cen­trum pomiesz­cze­nia. Kie­dyś pra­wo­dawcy Het­zala oma­wiali tutaj ważne sprawy swo­jego świata, dba­jąc o dobro­byt miej­sco­wych oby­wa­teli. Teraz Nihi­lo­wie urzą­dzali tu sobie strze­la­niny i obja­dali się wyszu­ka­nymi potra­wami z pro­duk­tów skra­dzio­nych rol­ni­kom i miesz­kań­com pla­nety, pod­czas gdy oni sami gło­do­wali.

Avon nie­na­wi­dziła ich wszyst­kich razem i każ­dego z osobna i nie mogła się docze­kać, aż zostaną roz­bici w proch i pył.

Teraz posta­rała się jak naj­le­piej zapre­zen­to­wać ową pogardę i nie­na­wiść, przy­bie­ra­jąc odpo­wied­nią minę. Weszła do sali ban­kie­to­wej i skie­ro­wała się pro­sto do głów­nego stołu – usta­wio­nego na pod­wyż­sze­niu, w cen­trum uwagi wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych – przy któ­rym sie­dzieli gene­rał Viess, Mar­chion Ro i jej matka. Ota­czało ich grono pochleb­ców i lizu­sów, wal­czą­cych zacie­kle o ich względy. Po dro­dze Avon ode­pchnęła łok­ciem jed­nego z Nihi­lów, który wszedł jej w drogę, a Deva war­czała na każ­dego, kto zanadto się zbli­żył.

Ghirra dostrze­gła ją jako pierw­sza i zerwała się na równe nogi, gdy jej córka zbli­żała się do stołu. Avon nie zadała sobie nawet trudu, by się przy­wi­tać. Wolną ręką ode­pchnęła ostat­niego z Nihi­lów, sto­ją­cego mię­dzy nią a jej matką, i wspięła się na podium.

– Avon! Co się dzieje?

Jej córka rzu­ciła na stół głowę Nauto­la­nina, a ta odbiła się od pustego nakry­cia Ghirry i poto­czyła się tak, że jedna z macek wylą­do­wała na tale­rzu Mar­chiona. Avon ponow­nie poczuła mdło­ści, które stłu­miła z naj­wyż­szym tru­dem.

– Deva i ja lecimy na Coru­scant. Dzi­siaj w nocy. Idę na stu­dia. Mam dość życia w tym par­szy­wym miej­scu.

W sali zapa­dła głu­cha cisza, a Avon poczuła, jak jej deter­mi­na­cja słab­nie. Czy naprawdę cisnęła wła­śnie cze­re­pem mar­twego Nihila w swoją matkę i Mar­chiona Ro? To nie mogła być ona! Ona była prze­cież porząd­nym, dobrym dziec­kiem, a nie potwo­rem rzu­ca­ją­cym w innych gło­wami…

Cóż, może kie­dyś, zanim spę­dziła mie­siące w towa­rzy­stwie Nihi­lów. Teraz Avon myślała tylko o tym, by prze­trwać.

Zdała sobie sprawę, że nie ma potrzeby cze­kać na odpo­wiedź. Jej matka chciała, żeby była taka jak Nihi­lo­wie, więc powinna brać bez pyta­nia to, czego pra­gnęła. Czyż nie tak wła­śnie postę­po­wali pod­władni Mar­chiona Ro?

Odwró­ciła się na pię­cie i wyszła z sali, a jej kroki roz­brzmiały gło­śno w ciszy, która zapa­dła po jej dra­ma­tycz­nym wystą­pie­niu. Całą swoją wście­kłość zama­sko­wała ponurą miną, łypiąc na wszyst­kich gniew­nie, jakby rzu­cała im wyzwa­nie, by spró­bo­wali ją zatrzy­mać.

Nikt tego nie zro­bił. Nie umiała jed­nak powie­dzieć, czy to dla­tego, że Deva podą­żała tuż za nią, czy po pro­stu się bali.

Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szała, opusz­cza­jąc Salę Oka, był śmiech Mar­chiona Ro, jakby ktoś wła­śnie opo­wie­dział mu naj­za­baw­niej­szy żart, jaki kie­dy­kol­wiek usły­szał.

Wiele wysiłku kosz­to­wało ją, by utrzy­mać równy krok i nie rzu­cić się do wyj­ścia w panicz­nej ucieczce.

Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ

DRUGI

Xylan Graf miał zły dzień. Wła­ści­wie to mało powie­dziane – prawda była taka, że Xylan miał zły dzień, a ten sta­no­wił zwień­cze­nie okrop­nego tygo­dnia po wyjąt­kowo fru­stru­ją­cym mie­siącu i głę­boko iry­tu­ją­cym roku. Nie powi­nien tak ciężko pra­co­wać, mając tak nie­wiel­kie wspar­cie i nie mogąc pozwo­lić sobie na żadne luk­susy – a przy­naj­mniej nie takie, na jakie zasłu­gi­wał.

A poza tym zde­cy­do­wa­nie nie lubił, gdy na niego krzy­czano.

– To niczego nie wyja­śnia! – Gene­rał Viess rąb­nęła zie­loną pię­ścią w lśniący, meta­lowy blat stołu. Holo­gram nihil­skiego Wału Burzo­wego zadrżał pod wpły­wem ude­rze­nia. Xylan prze­su­nął dło­nią po panelu ste­ro­wa­nia i obraz znik­nął.

– Wła­śnie dla­tego – powie­dział ostroż­nie – przed­sta­wi­łem w rapor­cie kilka alter­na­tyw­nych hipo­tez.

Rapor­cie, któ­rego spo­rzą­dze­nie było dla niego uciąż­li­wym obo­wiąz­kiem. Nie pra­co­wał dla Nihi­lów. Tylko z nimi. Miał wła­sne ambi­cje.

Być może, jeśli będzie to sobie powta­rzał odpo­wied­nio czę­sto, w końcu w to uwie­rzy.

– Zacznijmy od tego – syk­nęła Miria­lanka – że koniecz­ność napi­sa­nia podob­nego raportu w ogóle nie powinna mieć miej­sca. Nikt nie powi­nien prze­do­stać się przez Wał Burzowy!

Sie­dząca obok Xylana dok­tor Zadina Mkampa par­sk­nęła drwiąco.

– W galak­tyce nie ma nic cał­ko­wi­cie nie­za­wod­nego.

Xylan ski­nął ciem­no­skó­rej kobie­cie głową. Lewa połowa jej twa­rzy była cyber­ne­tyczna, włącz­nie z prze­ra­ża­ją­cym czer­wo­nym okiem, a w lewym ramie­niu miała wię­cej sztucz­nych kom­po­nen­tów niż ciała. Nie lubił jej, ale nie z powodu wsz­cze­pów i pro­tez. Nie podo­bało mu się jej obse­syjne odda­nie pracy, bo spra­wiało, że nie ceniła niczego poza nią, co sku­tecz­nie unie­moż­li­wiało mu jej prze­ku­pie­nie.

Cóż, przy­naj­mniej odwra­cała od niego uwagę miria­lań­skiej gene­rał. Ponie­waż naj­wy­raź­niej to jego obar­czano winą za natu­ralne wyłomy w Wale Burzo­wym, Xylan musiał wkraść się z powro­tem w łaski Viess – to zna­czy, zakła­da­jąc, że w ogóle kie­dy­kol­wiek kogo­kol­wiek nimi darzyła. Jego zły rok stałby się nie­skoń­cze­nie gor­szy, gdyby wciąż czuł jej wście­kłe dysze­nie na karku.

To nie jego wina, że Jedi Avar Kriss była na tyle dobra w tym, co robiła, iż udało jej się prze­drzeć przez Wał Burzowy. Mar­chion Ro i jego nihil­scy poplecz­nicy powinni być wdzięczni, że minął cały rok, nim komu­kol­wiek udało się tego doko­nać. Nihi­lo­wie nie sły­nęli prze­cież z nie­za­wod­no­ści ani solid­no­ści, a ta tech­no­lo­gia była w naj­lep­szym razie… cóż, eks­pe­ry­men­talna. On z pew­no­ścią nie mógł jej ulep­szyć – potra­fił tylko roz­wią­zy­wać pro­blemy i prze­ko­ny­wać wszyst­kich, że wie, co robi. Bez Chan­cey Yar­row, która ją wyna­la­zła, nie mógł wskó­rać nic wię­cej.

– Roz­mieść wię­cej Zia­ren Burzy – nale­gała gene­rał Viess.

Xylan utkwił w niej wzrok i gapił się na nią bez słowa. Wyja­śnił jej już wcze­śniej, że doda­wali urzą­dze­nia w miarę jak Wał Burzowy się roz­sze­rzał – i że nie było to wcale takie pro­ste, jak zagęsz­cza­nie oczek sieci. To była zaawan­so­wana tech­no­lo­gia, a nie jakieś pry­mi­tywne lase­rowe lasso. Nie miał ochoty tłu­ma­czyć jej tego wszyst­kiego ponow­nie. Miał za to ochotę na zimne wino lodowe z Naboo, wykwintny tort z fasoli fon­tra i trwa­jące dzie­sięć lat waka­cje – może w ramach tego mie­siąca mio­do­wego, który został mu tak okrut­nie ode­brany, gdy Nihi­lo­wie poj­mali go jako zakład­nika w zeszłym roku.

Zamiast tego, jak przy­pusz­czał, po raz kolejny będzie musiał prze­cho­dzić przez wszyst­kie etapy wyja­śnia­nia spo­sobu dzia­ła­nia Wału Burzo­wego jak ban­cie na rowie, cał­kiem jakby gene­rał Viess była jego nowo naro­dzo­nym kuzy­nem. Któ­rego Xylan oczy­wi­ście jesz­cze nie spo­tkał, ponie­waż utknął w prze­strzeni Nihi­lów, opie­ku­jąc się tą naj­no­wo­cze­śniej­szą tech­no­lo­gią, wyko­rzy­sty­waną nie­udol­nie jak jakaś pry­mi­tywna broń. Nikt na tym nie zara­biał, a już na pewno nie on – przy­naj­mniej na razie. Xylan odchy­lił się na opar­cie krze­sła i upił łyk kwa­śnego napoju z kofe­iną, który stał obok niego.

Powi­nien był wie­dzieć, że tech­no­lo­gia opra­co­wana przez Chan­cey Yar­row – za pie­nią­dze Gra­fów – na pokła­dzie Serca Gra­wi­ta­cji przed jego znisz­cze­niem nie zosta­nie wyko­rzy­stana do pomocy jego rodzi­nie w osią­gnię­ciu dobro­bytu, ale do zaszko­dze­nia Repu­blice.

Nie to jed­nak budziło naj­więk­szą nie­chęć Xylana – Repu­blika była w naj­lep­szym razie prze­re­kla­mo­wa­nym, nad­mier­nie biu­ro­kra­tycz­nym two­rem, który rzadko reali­zo­wał przy­świe­ca­jące mu ide­ały. Zasad­ni­czo spro­wa­dzała się do rządu – i jak każdy rząd, była warta tylko tyle, co ludzie, któ­rzy go two­rzyli. I wła­śnie dla­tego Nihi­lo­wie w dłuż­szej per­spek­ty­wie mieli ponieść porażkę. Xylan wie­dział, że byli jedy­nie pira­tami, pró­bu­ją­cymi stwo­rzyć coś na kształt impe­rium.

Mieli szczę­ście, że oka­zał się na tyle prze­zorny, by zbu­do­wać tę sta­cję kosmiczną, która powsta­wała rów­no­le­gle z Ser­cem Gra­wi­ta­cji Chan­cey. Opra­co­wy­wa­nie pla­nów awa­ryj­nych na wypa­dek nie­po­wo­dze­nia pla­nów awa­ryj­nych mogłoby być mot­tem rodziny Gra­fów. Szkoda, że Nihi­lo­wie zapa­mię­tali jego rolę w porażce z poprzed­niego roku i nie­ubła­ga­nie przy­byli, aby upo­mnieć się o swoje, oble­ga­jąc jego wspa­niały Blask Gra­wi­ta­cji, zmu­sza­jąc go do zmiany nazwy na Ude­rze­nie Gromu i zatrzy­mu­jąc jako zakład­nika, aby kie­ro­wał z jego pokładu Wałem Burzo­wym. Na domiar złego… prze­ma­lo­wali sta­cję! Zmie­niła się nie do pozna­nia: ele­ganc­kie wieże pokryte były nie­bie­skimi oczami, a kopułę obser­wa­cyjną zamie­niono w ring, na któ­rym Nihi­lo­wie mogli dawać upust swo­jej fru­stra­cji pod­czas obsta­wia­nych walk. Obu­rza­jące.

Zanim Xylan zdą­żył zde­cy­do­wać, od czego tym razem zacząć wyja­śnie­nia, jego uwagę przy­kuł potwór w odle­głym kącie sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Patrzył na niego.

Xylan ni­gdy nie inte­re­so­wał się Mocą, dopóki nie zoba­czył spu­sto­szeń, jakie ta istota i inne podobne jej stwo­rze­nia potra­fiły siać wśród Jedi.

Potwór, o któ­rym nie­któ­rzy mówili dość roman­tycz­nie jako o bez­i­mien­nym lub Niwe­la­to­rze, kulił się i zawzię­cie węszył. Jego szkie­le­to­wate ciało wyglą­dało, jakby zostało poskła­dane na chy­bił tra­fił z róż­nych przy­pad­ko­wych czę­ści. Pokryte cienką białą skórą i poro­śnięte rzadką sier­ścią, wyglą­dało, jakby led­wie trzy­mało się w jed­nym kawałku. Owa pomarsz­czona skóra, która zwi­sała, gdy stwór trwał w bez­ru­chu, przy­wo­dziła Xyla­nowi na myśl jego wie­ko­wych przod­ków. Ale w prze­ci­wień­stwie do nich, stwór był rów­nież uzbro­jony w szpo­nia­ste łapy, macki i ema­no­wał groźną ener­gią. No i te jego oczy… Oczy, które znów wpa­try­wały się w Xylana, wyda­wały się zaglą­dać pro­sto w jego duszę. Cał­kiem jakby stwo­rze­nie wie­działo, że męż­czy­zna nie jest jed­nym z nich. Bo fak­tycz­nie, Graf zna­lazł się tu z powodu kilku złych decy­zji pod­ję­tych przez jego rodzinę i wła­snych pro­ble­mów finan­so­wych.

Czuł się… osą­dzany.

Ten bez­i­mienny, mniej roman­tycz­nie nazy­wany Poże­ra­czem Mocy, był zde­cy­do­wa­nie więk­szy od ostat­niego, któ­rego widział Xylan – więk­szy i brzyd­szy. Macki wyra­sta­jące z jego paskud­nego pyska oka­zały się dłuż­sze i bar­dziej przy­po­mi­nały robaki, a kostne wypustki na grzbie­cie wydłu­żały się, two­rząc zło­wrogo wyglą­da­jące kolce. Nie był musku­larny, raczej wychu­dzony, jed­nak nie spra­wiał wra­że­nia sła­bego. Wyglą­dał po pro­stu na bar­dzo, ale to bar­dzo głod­nego.

– Graf! – wark­nęła gene­rał Viess.

Xylan ode­rwał wzrok od potwora i się uśmiech­nął. Nie­mal natych­miast przy­szło mu do głowy, że sta­now­czo zbyt sze­roko.

– Prze­pra­szam. Twój pupil roz­pra­sza moją uwagę.

– Za chwilę może cię roz­pro­szyć jesz­cze bar­dziej – burk­nęła Miria­lanka.

– Nie, dzię­kuję. – Xylan wygła­dził swoją fio­le­tową jedwab­ste­nową mary­narkę. Jego gest nie umknął uwagi Viess. Strój gene­rał nie był w zasa­dzie mun­du­rem, ale z pew­no­ścią spra­wiał takie wra­że­nie – pro­sto skro­jony, utrzy­many w bar­wach głę­bo­kiej czerni i krwi­stej czer­wieni, z lśnią­cymi, meta­lo­wymi guzi­kami. Gęste włosy kobiety zostały zacze­sane do tyłu i spięte wysa­dza­nymi klej­no­tami spin­kami, a wstążki na jed­nym ramie­niu suge­ro­wały jakąś rangę, choć zasad­ni­czo wśród Nihi­lów zale­żała ona od liczby zamor­do­wa­nych ofiar. Ale gene­rał Viess nale­żała do trójki naj­bliż­szych dorad­ców Mar­chiona Ro. I naj­wy­raź­niej ceniła sobie luk­sus oraz miała dobry gust. Być może zamiast się z nią kłó­cić, warto byłoby spró­bo­wać się z nią zaprzy­jaź­nić? A przez zaprzy­jaź­nie­nie się Xylan miał oczy­wi­ście na myśli próbę prze­kup­stwa.

Ma się rozu­mieć, krą­żyły też plotki, że w zamian za swoją rangę Viess oddała Ro i Nihi­lom całą pla­netę Sarumo, więc z pew­no­ścią nie można jej było ufać.

Xylan mógł jed­nak poli­czyć na pal­cach jed­nej ręki osoby, któ­rym ufał, a one praw­do­po­dob­nie nie odwza­jem­niały jego zaufa­nia – z wyjąt­kiem jego męża, który nie powi­nien.

– No dobrze – powie­dział, sta­ra­jąc się nie brzmieć zbyt pro­tek­cjo­nal­nie. – Pro­jekt Blask Gra­wi­ta­cji miał na celu wycią­ga­nie stat­ków z nad­prze­strzeni poprzez two­rze­nie studni gra­wi­ta­cyj­nej – sztucz­nej prze­szkody. Oddzia­łuje ona na nad­prze­strzeń jak mała pla­neta, powo­du­jąc awa­rię hiper­na­pędu i wyry­wa­jąc statki z nad­prze­strzeni nawet pod­czas lotu wyty­czo­nymi szla­kami. Może rów­nież po pro­stu je nisz­czyć, tak jakby ude­rzały w pla­netarną prze­szkodę…

Kątem oka Xylan zauwa­żył, jak dok­tor Mkampa prze­wraca swoim jedy­nym ludz­kim okiem. Nie prze­jął się tym. Kon­ty­nu­ował:

– Na pod­sta­wie tej tech­no­lo­gii zostały opra­co­wane urzą­dze­nia, któ­rym możemy nada­wać formę sieci, two­rzą­cej Wał Burzowy. To małe sate­lity, które nie­ustan­nie poro­zu­mie­wają się ze sobą i są połą­czone. Połowa z nich to zmo­der­ni­zo­wane nadaj­niki nad­prze­strzenne. Komu­ni­kują się one, roz­prze­strze­nia­jąc impulsy frak­talne o sile zbli­żo­nej do jed­nej dzie­się­cio­ty­sięcz­nej siły zakłó­ce­nia gra­wi­ta­cyj­nego, wywo­ły­wa­nego przez Serce. Nie wystar­cza to, aby wpły­nąć na prze­strzeń rze­czy­wi­stą, ale w nad­prze­strzeni może spo­wo­do­wać awa­rię wszyst­kich hiper­na­pę­dów, co unie­ru­cha­mia statki, choć czę­ściej po pro­stu je nisz­czy. Prze­do­sta­nie się przez blo­kadę jest moż­liwe tylko w jeden spo­sób, ten sam, w jaki prze­do­sta­jemy się przez natu­ralne prze­szkody gra­wi­ta­cyjne – czy może raczej, w jaki je okrą­żamy. Można tego doko­nać jedy­nie posia­da­jąc namiary na bez­pieczną trasę. W tym przy­padku jest to jedna z setek ist­nie­ją­cych Ście­żek, prze­ka­za­nych Nihi­lom przez Mari San Tekkę. – Xylan wykrzy­wił usta w nie­dba­łym uśmieszku. Nie lubił potwier­dzać zasług San Tek­ków, ale nie dało się zaprze­czyć, że Mari była swego rodzaju teo­re­tyczną geniuszką.

– Tak, wiem – burk­nęła gene­rał Viess. – Potrze­bu­jemy kon­kret­nych współ­rzęd­nych Ście­żek w okre­ślo­nych momen­tach, aby prze­drzeć się przez Wał Burzowy.

– Impulsy frak­talne są powią­zane ze Ścież­kami – potwier­dził. – Tak więc Ścieżki są kodem. Impulsy zmie­niają się co dwa­na­ście godzin – i jeśli ktoś posiada napęd oraz wła­ściwy kod Ścieżki, może prze­le­cieć przez Wał.

– Ta Jedi, która ucie­kła, nie dys­po­no­wała sil­ni­kiem Ścieżki, nawet jeśli miała wła­ściwy kod z kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego „Kako­fo­nii”!

– Dla­tego zadzia­łało to tylko raz – i nie da się tego powtó­rzyć. Bez napędu Ścieżki, który tłu­ma­czy jej kod, powi­nien on być bez­u­ży­teczny. Jedy­nym wyja­śnie­niem jest to, że była w sta­nie użyć zwy­kłego hiper­na­pędu, aby wyty­czyć trasę przez sieć oklu­zji two­rzoną przez Wał – lub w jakiś spo­sób ją odga­dła. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że użyła sta­rej tech­no­lo­gii poszu­ki­waw­czej – tras dro­idów EX, do któ­rych, jak wiemy, miała dostęp. Już reka­li­bro­wa­łem impulsy frak­talne, aby uwzględ­nić histo­ryczne szlaki nad­prze­strzenne. To się nie powtó­rzy.

– Powie­dzia­łeś „jedna dzie­się­cio­ty­sięczna” – mruk­nęła Viess. – Jak to moż­liwe, że miała tyle szczę­ścia?

– Może użyła Mocy? – pod­su­nął Xylan, roz­kła­da­jąc ręce. – A może to był po pro­stu łut szczę­ścia. Poszu­ki­wa­cze doko­ny­wali daw­niej sko­ków, nie wie­dząc, dokąd lecą ani co znaj­duje się przed nimi. Wła­śnie w ten spo­sób wyty­czano szlaki nad­prze­strzenne. – Xylan wstał. – Chcę przez to powie­dzieć, że naj­bar­dziej praw­do­po­dobne roz­wią­za­nie jest takie, iż ta Jedi miała dostęp do zagu­bio­nej trasy nad­prze­strzennej, która przy­pad­kowo pokry­wała się ze Ścieżką – i nikt nie będzie w sta­nie tego powtó­rzyć. Dokła­da­nie kolej­nych Zia­ren Burzy nie pomoże. Ale jeśli naprawdę chcesz, możesz poroz­ma­wiać o tym z dok­tor Mkampą. – Xylan skło­nił się jej szy­der­czo, nie mogąc się powstrzy­mać. – To ona maj­struje przy sprzę­cie. Ja jestem tylko teo­re­ty­kiem.

Dok­tor Mkampa roze­śmiała się i pokle­pała go po ramie­niu swo­imi cyber­ne­tycz­nymi pal­cami.

– Nie umniej­szaj swo­ich zasług, Xyla­nie. Bez cie­bie nie dali­by­śmy rady.

Ode­brał to jako groźbę. Bez­ce­re­mo­nial­nie strzą­snął jej dłoń.

– Czy możesz wysy­łać impulsy szyb­ciej? – zapy­tała gene­rał Viess. – Zwięk­szyć czę­sto­tli­wość?

To było zaska­ku­jąco trafne pyta­nie jak na zatwar­działą mor­der­czy­nię.

– Być może – odparł ostroż­nie – ale utrud­ni­łoby to komu­ni­ka­cję przy wysy­ła­niu do wszyst­kich odpo­wied­nich kodów. Już teraz koor­dy­nu­jemy dzia­ła­nia „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”, Ude­rze­nia Gromu i jakichś osiem­dzie­się­ciu sied­miu nihil­skich stat­ków…

– Potrze­bu­jesz wię­cej ludzi.

Wypro­sto­wał się. Oczy­wi­ście, że potrze­bo­wał wię­cej ludzi, ale Nihi­lom nie można było ufać, a oni led­wie ufali jemu. Tak to już bywa, gdy ktoś jest zmu­szony pra­co­wać w takich warun­kach. I to nie on popeł­nił błąd. A dopóki był ska­zany na współ­pracę z Nihi­lami, musiał pil­no­wać, by o tym pamię­tali. Ci bru­tale cenili tylko siłę.

– Nie. Wyko­nuję swoją pracę. To wy powin­ni­ście byli zła­pać tę Jedi, zanim zdą­żyła prze­drzeć się przez Wał.

– Ty…

– Może wy potrze­bu­je­cie wię­cej ludzi. – Nie dał jej dokoń­czyć, pochy­la­jąc się nad sto­łem. Serce waliło mu jak mło­tem, ale – na siódme pie­kło Ryloth! – był zbyt bogaty i zbyt przy­stojny, żeby haro­wać dla tych nędz­nych tyra­nów.

Gene­rał Viess odchy­liła głowę w tył i spoj­rzała na niego ze wzgardą.

– Waż słowa, chłop­cze. Wbrew temu, co mówi dok­tor Mkampa, możemy zna­leźć kogoś, kto cię zastąpi. Mamy twoje dane i teo­rie. Naprawdę sądzisz, że musimy zno­sić jesz­cze twoje fumy?

Xylan miał na to gotową odpo­wiedź. Uśmiech­nął się.

– Jestem dobry w osią­ga­niu tego, czego chcę. Czyż nie jest to w zasa­dzie motto Nihi­lów?

Viess wpa­try­wała się w niego bez słowa, a on nie­mal czuł widmo jej poten­cjal­nego gniewu, gdy obrzu­cała go wzro­kiem. Nie prze­sta­wał się jed­nak sze­roko uśmie­chać, aż w końcu Miria­lanka ska­pi­tu­lo­wała i wybuch­nęła śmie­chem. Zawtó­ro­wał jej. Wcale nie uwa­żał, by było w tym coś zabaw­nego, ale wie­dział, że tak wypada.

Dok­tor Mkampa spoj­rzała na niego tak, jakby dosko­nale wie­działa, co pla­nuje.

– Może udamy się do gór­nego kam­buza na posi­łek? – zapro­po­no­wał. – Zapro­jek­to­wa­łem go z myślą o oso­bach o wyra­fi­no­wa­nym guście i pozo­stał w więk­szo­ści nie­na­ru­szony, pomimo… upodo­bań Nihi­lów. Będziemy mogli kon­ty­nu­ować naszą roz­mowę przy jed­nym lub dwóch het­zal­skich ape­ri­ti­fach. Jak się domy­ślam, przy­wio­złaś ze swo­jej ojczy­zny jakieś zio­łowe środki pokrze­pia­jące?

Gene­rał Viess ski­nęła głową.

– Myślę, że ci posma­kują, choć ludzki orga­nizm może na nie róż­nie reago­wać.

– Zary­zy­kuję – odparł lekko Xylan.

– Ja podzię­kuję – wymam­ro­tała dok­tor Mkampa. – Alko­hol raczej mi nie służy.

Xylan wie­dział, że kobieta chce po pro­stu jak naj­prę­dzej wró­cić do swo­jej pia­skow­nicy. Krysz­ta­łowa sieć, którą two­rzyła na trzech niż­szych pozio­mach sta­cji, zasi­lała cały Wał Burzowy. Byłby pod wra­że­niem, gdyby tylko zechciał sobie na nie pozwo­lić – a jesz­cze więk­szym, gdyby pozwo­liła mu sprze­da­wać tę tech­no­lo­gię. Ale nie­któ­rzy naukowcy zaj­mo­wali się podob­nymi rze­czami jedy­nie dla odkryć samych w sobie, postępu czy czego tam jesz­cze. Mkampa zaj­mo­wała się tym z obse­syj­nej żądzy wojny.

– Czy twoi pupile też muszą z nami iść? – Xylan wska­zał Poże­ra­cza Mocy i cztery sztuki – tak, cztery, co było abso­lutną prze­sadą – dro­idów-egze­ku­to­rów, które nie odstę­po­wały Viess na krok. Czy­sta tech­nika zastra­sza­jąca.

– Dla­czego? Czy ich obec­ność cię dener­wuje, Xyla­nie? – zapy­tała gene­rał z uda­waną nie­win­no­ścią.

– Tak – odparł ostro.

Viess zamru­gała, jakby zasko­czona, że się do tego przy­znał. Ale nie mar­twił się, że weź­mie go za tchó­rza. Nie było powodu, by inwe­sto­wać w hero­izm, a on miał w zwy­czaju grać atu­tami, które otrzy­mał od losu: nie odwagą czy pra­wo­ścią, tylko pie­niędzmi i aro­gan­cją.

Viess wzru­szyła przy­ozdo­bio­nym epo­le­tem ramie­niem.

– W porządku.

Dok­tor Mkampa mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką i wyszła.

Gdy Viess odpra­wiła swoją świtę, Xylan zapro­wa­dził ją do gór­nego kam­buza. Był naprawdę impo­nu­jący – wypo­sa­żony w mięk­kie poduszki i naj­no­wo­cze­śniej­szy sprzęt. Same szafki mogłyby pomie­ścić zapasy wystar­cza­jące do wyży­wie­nia kolo­nii na małym księ­życu przez cały rok. Co prawda bra­ko­wało rary­ta­sów i ręcz­nie zbie­ra­nych owo­ców, w któ­rych gusto­wał Xylan, ale jedze­nia było w bród. Poka­zał Viess cierpki likier z Het­zala, o któ­rym wspo­mniał wcze­śniej, i namó­wił niskiego rangą Nihila, który został wyzna­czony na szefa kuchni Ude­rze­nia Gromu, aby przy­go­to­wał mały wege­ta­riań­ski posi­łek – nie dla Miria­lanki, ale dla niego samego. Był wybred­nym sma­ko­szem i lubił uda­wać, że jest jesz­cze bar­dziej gry­ma­śny niż w rze­czy­wi­sto­ści. Dzięki temu wiele się nauczył o innych: o tym, jak daleko są w sta­nie się posu­nąć, aby dosto­so­wać się do wymo­gów czy­jejś diety.

Słod­kimi słów­kami namó­wił Viess, aby opo­wie­działa mu kilka histo­rii o swo­ich wyczy­nach – na tyle krwa­wych, że cie­szył się, iż nie słu­cha ich na trzeźwo. Usły­szał mię­dzy innymi szcze­gó­łową rela­cję o tym, jak była świad­kiem egze­ku­cji Wiel­kiego Mistrza Jedi Vetera – cał­kiem jakby cała galak­tyka nie widziała trans­mi­sji – oraz dowie­dział się o podzi­wie, jakim Viess darzyła Mar­chiona Ro.

Szcze­rze mówiąc, on rów­nież podzi­wiał nie­które cechy Ro: może i Oko był nie­bez­piecz­nym mega­lo­ma­nem, ale pod­po­rząd­ko­wał sobie pokaźny zaką­tek galak­tyki, tuż pod nosem Repu­bliki. Tego nie dało się kupić za żadne pie­nią­dze. Xylan mógłby też przy­znać, gdyby został do tego zmu­szony, że pie­nią­dze to nie wszystko. Dobrze było mieć rów­nież na przy­kład wyjąt­kowo uro­czego psa. Mimo to wciąż pozo­sta­wał nie­prze­ko­nany odno­śnie do korzy­ści pły­ną­cych z posia­da­nia męża. Taka rela­cja wią­zała się nie tylko z iry­tu­ją­cymi uczu­ciami, ale i z nie­bez­pie­czeń­stwem, że owe uczu­cia zostaną odkryte i wyko­rzy­stane prze­ciwko niemu.

Zanim pogrą­żyli się zbyt­nio we wspo­mnie­niach lub zaczęli się kłó­cić – albo, co gor­sza, nim gene­rał Viess uznała, że Xylan z nią flir­tuje, aby coś ugrać – uśmiech­nął się, posłał star­szej Miria­lance całusa i się poże­gnał.

Kiedy upew­nił się, że jest sam, wypro­sto­wał ramiona i wyrów­nał chód. Nie był wcale tak pijany, jak uda­wał. Roz­wa­żał zatrzy­ma­nie się, aby omó­wić wyda­rze­nia dnia z dok­tor Mkampą, ale jak już wspo­mniał, nie lubił jej.

Jedyne osoby, które darzył sym­pa­tią, były daleko stąd.

Z wyjąt­kiem Plinki.

Jego kwa­tery na pokła­dzie Ude­rze­nia Gromu znaj­do­wały się na naj­wyż­szym pozio­mie. Były to pomiesz­cze­nia naj­bar­dziej zbli­żone do luk­su­so­wego apar­ta­mentu, na jakie można liczyć na czymś, co w zasa­dzie przy­po­mi­nało jedy­nie nieco pod­ra­so­wany holow­nik. Ma się rozu­mieć, Ude­rze­nie Gromu było ele­gancko zapro­jek­to­wane i utrzy­my­wane w ide­al­nym sta­nie. Xylan ni­gdy nie zanie­dby­wał tego, co nale­żało do niego – lub kie­dyś nale­żało. Poza tym sta­no­wiło to naj­now­szy ele­ment stra­te­gii domi­na­cji Nihi­lów, a życie Xylana zale­żało od tego, czy ta się spraw­dzi. Wszystko musiało dzia­łać bez zarzutu. Kon­struk­cja z jasnego stopu na dura­sta­lo­wym szkie­le­cie pysz­niła się w prze­strzeni kosmicz­nej jak smu­kła wieża, naje­żona ante­nami komu­ni­ka­cyj­nymi i lśnią­cymi krysz­ta­łami.

Kiedy poło­żył dłoń na panelu ste­ro­wa­nia, który odczy­tał jego sygna­turę elek­tro­ma­gne­tyczną i otwo­rzył zamek, Xylan poczuł, jak napię­cie opusz­cza jego mię­śnie.

W chwili, gdy wszedł do swo­jej kwa­tery, powi­tała go góra mięk­kiego, chłod­nego, bia­łego futra jego wiel­kiego śnież­nego thel­jań­czyka. Plinka wie­działa, że nie powinna go lizać, ale mimo to wysta­wiła nie­bie­ski jęzor i zaczęła się o niego ocie­rać, zata­cza­jąc wokół jego nóg kręgi tak cia­sne, jak tylko zdo­łała na swo­ich sze­ściu potęż­nych łapach.

Xylan pochy­lił się, zanu­rza­jąc śniade palce w jej gęstej sier­ści. Pach­niała piż­mem i kwia­tami czar­nego jaśminu, tym samym zapa­chem, który miały jego kosme­tyki do pie­lę­gna­cji wło­sów.

Nie powi­nien był zabie­rać ze sobą Plinki. Powinna być bez­pieczna na Coru­scant lub u jego babki. Może wró­cić na Thelj, zna­leźć sobie psiego męża i mieć gro­madkę dłu­go­no­gich szcze­niąt.

– Muszę się zdrzem­nąć – poin­for­mo­wał ją. Plinka cof­nęła się, mru­ga­jąc zawzię­cie czwor­giem oczu. Uśmiech­nął się do niej. Wie­dział, że bez­błęd­nie roz­po­znaje po zapa­chu, w jakim jest nastroju.

Prze­bie­gła przez miękki dywan do łuko­wa­tego wej­ścia pro­wa­dzą­cego do jego sypialni. Usły­szał stłu­mione skrzyp­nię­cie szafy i się roze­śmiał. Domy­ślił się, że nie mogła zna­leźć jego ulu­bio­nej koszuli noc­nej.

– Idź się poło­żyć, Plinko – powie­dział i zaczął zdej­mo­wać swój wie­lo­war­stwowy jedwabny strój. Gdy się prze­brał, umył twarz i zęby, a następ­nie nało­żył na skórę kilka warstw kre­mów i bal­sa­mów. Roz­cze­sał włosy – naprawdę uro­sły już zbyt dłu­gie. Ale nikomu na pokła­dzie Ude­rze­nia Gromu nie można było powie­rzyć ich przy­cię­cia. Nikt na żad­nej z pla­net, na któ­rych spo­ra­dycz­nie bywał po tej stro­nie Wału Burzo­wego, nie potra­fiłby odpo­wied­nio tego zro­bić.

Pomy­ślał, że będzie musiał wró­cić do prze­strzeni Repu­bliki raczej wcze­śniej niż póź­niej. Minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz roz­ma­wiał szcze­rze ze swoją neme­zis.

Poczy­niw­szy przy­go­to­wa­nia do snu, usiadł przy swoim oso­bi­stym ter­mi­nalu łącz­no­ści i zabrał się do nagry­wa­nia wia­do­mo­ści dla gene­rał Viess.

– Pani gene­rał – powie­dział – prze­pra­szam za kło­pot, ale zasta­na­wia­łem się nad tym, o czym roz­ma­wia­li­śmy, i tym, co powie­działaś o koniecz­no­ści zwięk­sze­nia liczby ludzi. Pod­trzy­muję swoje zapew­nie­nia, że nie potrze­buję więk­szej siły robo­czej, ale przy­da­łoby się nieco dodat­ko­wych zaso­bów. Chciał­bym pro­sić o zezwo­le­nie na przej­ście przez Wał Burzowy i moż­li­wość spo­tka­nia z sena­tor Ghirrą Star­ros, aby poroz­ma­wiać o tym, co może dla mnie zro­bić. Dla nas. Był­bym zobo­wią­zany, gdy­byś udzie­liła mi tej zgody. – Xylan posta­rał się, by w jego głos wkra­dły się cie­płe nuty. Babka byłaby z niego dumna. – I… mógł­bym przy­wieźć tro­chę tego likieru chili, o któ­rym roz­ma­wia­li­śmy pod­czas kola­cji.

Naci­snął przy­cisk, aby wysłać prośbę, i usiadł wygod­nie. Plinka wes­tchnęła głę­boko, jak to śnieżne psy mają w zwy­czaju, i oparła się o niego ciężko. Xylan miał nadzieję, że do rana otrzyma zgodę. Wtedy w przy­szłym tygo­dniu mógłby być już na Coru­scant. Warto będzie zno­sić obec­ność prze­ra­ża­ją­cego ochro­nia­rza Nihi­lów – czyli w zasa­dzie niańki – któ­rego mu przy­dzielą.

Dosko­nale wie­dział, gdzie w Jądrze można zro­bić świetną fry­zurę.

Rozdział trzeci

ROZ­DZIAŁ

TRZECI

Avon Star­ros stała przed wej­ściem do Świą­tyni Jedi na Coru­scant i sta­rała się wto­pić w tłum uczo­nych, odwie­dza­ją­cych archiwa Jedi. Popra­wiła nie­bie­ską szatę, licząc na to, że nikt nie zwróci uwagi na chudą dziew­czynę o burzy krę­co­nych wło­sów i brą­zo­wej skó­rze. Lekki wiatr tar­gał rąb­kiem jej kap­tura, więc nacią­gnęła go moc­niej na oczy i spró­bo­wała uspo­koić sza­leń­cze bicie serca. Brała głę­bo­kie odde­chy, przy­wo­łu­jąc kojące wizje – oce­anów, wód na jej rodzin­nym Hosnian Prime, pta­ków gaja, szy­bu­ją­cych nisko nad falami i wyła­wia­ją­cych z toni nie­ostrożne ryby…

Kiedy poczuła się lepiej, bar­dziej sku­piona i mniej prze­stra­szona, obej­rzała się przez ramię, aby upew­nić się, że nikt jej nie śle­dzi.

O ile była w sta­nie stwier­dzić, nikt za nią nie podą­żał.

Przed sie­dzibą zakonu było tłoczno – roiło się tu nie tylko od Jedi przy­cho­dzą­cych do Świą­tyni i ją opusz­cza­ją­cych, ale i od peten­tów, pra­gną­cych przed­sta­wić swoje sprawy zako­nowi. Wcze­śniej osoby szu­ka­jące pomocy Jedi były nie­liczne – spo­ra­dyczni piel­grzymi z odle­głych miejsc, któ­rych cza­sami można było zoba­czyć w oko­li­cach Świą­tyni. Teraz wzdłuż nie­dawno utwo­rzo­nego szpa­leru świą­tyn­nych straż­ni­ków gro­ma­dziły się tłumy istot, woła­ją­cych o pomoc, krzy­czą­cych do Jedi, aby wyzwo­lili tę lub inną pla­netę odciętą przez Wał Burzowy, uwię­zioną i uci­śnioną pod jarz­mem Nihi­lów.

Jarz­mem, które Avon znała aż za dobrze.

Patrzyła na nich wszyst­kich – i czuła nie­wy­mowny smu­tek. Dobrze wie­działa, jak się czują. Pró­bo­wała nawet tego samego, co oni, aby zna­leźć rycerkę Jedi Ver­ne­strę Rwoh, swoją przy­ja­ciółkę i jedyną nadzieję, jed­nak straż­nicy świą­tynni byli uprzejmi, ale sta­now­czy, nie udzie­la­jąc jej pomocy – nie ofe­ru­jąc nawet zapew­nie­nia, że prze­każą wia­do­mość.

Teraz zamie­rzała wyko­rzy­stać to, czego nauczyła się pod­czas pobytu wśród Nihi­lów.

Rozej­rzała się ukrad­kiem jesz­cze raz, aby upew­nić się, że Deva stoi dokład­nie w umó­wio­nym miej­scu i obser­wuje ją z daleka. Kie­dyś nie­na­wi­dziła, gdy ktoś kom­pe­tentny i sta­now­czy miał na nią oko. W końcu ostat­nie kilka lat spę­dziła z dro­idką opie­kunką, J-6, którą łatwo było zma­ni­pu­lo­wać. Ale Deva słusz­nie zauwa­żyła, że nie­któ­rzy z Nihi­lów na­dal ukry­wają swoje praw­dziwe prze­ko­na­nia, tak jak przez długi czas robiła to Ghirra. Ostat­nią rze­czą, na jaką miała ochotę Avon, było sta­nie się tym, co Deva zawsze nazy­wała łatwym celem – eufe­mi­styczne okre­śle­nie na ofiarę, która podaje prze­ciw­ni­kom swoją głowę na srebr­nej tacy.

– Czy wszy­scy gotowi? – roz­legł się zakłó­cany szu­mami obrę­czy trans­la­cyj­nej głos. Itho­riań­ski wykła­dowca, dok­tor Yomo Vrex, obrzu­cił znie­cier­pli­wio­nym spoj­rze­niem grupę stu­den­tów, za któ­rych był odpo­wie­dzialny. Nie chciał pozwo­lić Avon do niej dołą­czyć, ponie­waż jej praca doty­czyła teo­rii krysz­ta­łów, a nie agro­bio­lo­gii, ale kiedy wspo­mniała, że pra­cuje pod kie­run­kiem pro­fe­sor Glenny Kip nad hybry­dami Dren­gi­rów, zmie­nił zda­nie. Dzięki niech będą gwiaz­dom za prze­wi­dy­wal­ność har­mo­no­gramu wykła­dów z nauk bio­lo­gicz­nych i coroczną wycieczkę do banku nasion w archi­wach Jedi. Gdyby tylko wydział geo­lo­gii był choć w poło­wie tak zor­ga­ni­zo­wany…

Grupa zaczęła kie­ro­wać się w stronę pil­nie strze­żo­nego bocz­nego wej­ścia, mija­jąc z pra­wej peten­tów, któ­rzy przy­byli pro­sić Jedi o wspar­cie. Avon bar­dzo chciała zapy­tać ich, co wie­dzą na temat Strefy Oklu­zji, obszaru prze­strzeni za Wałem Burzo­wym, ści­śle kon­tro­lo­wa­nym przez Nihi­lów – i czy sły­szeli coś wię­cej na temat uwię­zio­nych tam człon­ków zakonu. Nie­dawno poja­wiły się pogło­ski o ucieczce rycerki Jedi ze Strefy Oklu­zji, a Avon nie posia­dała się z rado­ści, gdy o tym usły­szała. Było to na tyle ważne, że prze­rwano nawet zaję­cia, aby ogło­sić triumf przez szkolny sys­tem komu­ni­ka­cyjny, a wszy­scy zaczęli wiwa­to­wać. Avon spo­tkała kie­dyś Avar Kriss – mistrzy­nię, któ­rej udało się prze­drzeć przez Wał Burzowy. Wyglą­dała tak samo jak wszy­scy Jedi, jakich Avon kie­dy­kol­wiek poznała – z wyjąt­kiem iry­tu­ją­cego nawyku nuce­nia pod nosem. Ale jeśli ona potra­fiła to zro­bić, to inni też mogli.

Wzięła głę­boki oddech i po raz kolejny powtó­rzyła sobie, że nie może się mar­twić o Imriego. Z pew­no­ścią był bez­pieczny. W prze­ciw­nym razie wszystko, co robiła, oka­za­łoby się daremne – przy­naj­mniej w więk­szo­ści. No i pozo­sta­wała jesz­cze kwe­stia jej zemsty.

Przez chwilę znów prze­by­wała na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku, bie­gnąc kory­ta­rzami wraz z J-6 i Imrim, pod­czas gdy alarmy wyły, a oni pró­bo­wali zna­leźć drogę ucieczki z pokładu sta­cji – byli już nie­mal wolni, pra­wie bez­pieczni. A potem wszystko poszło bar­dzo, ale to bar­dzo źle.

Wspo­mnie­nie znik­nęło rów­nie szybko, jak się poja­wiło, a Avon prze­łknęła ślinę.

„Koniec ze łzami” – upo­mniała się w duchu. Imri był na razie bez­pieczny. Nad­szedł czas, by dzia­łać.

Tłum stu­den­tów bio­lo­gii w końcu ruszył do przodu, a ona wraz z nim. Świą­ty­nia Jedi robiła spore wra­że­nie – to zna­czy, jeśli ktoś inte­re­so­wał się archi­tek­turą i sztuką. Ona nie­spe­cjal­nie, więc sku­piała uwagę wyłącz­nie na maja­czą­cych w oddali drzwiach. Miała ochotę biec w ich stronę, ode­pchnąć sto­jącą przed nią Pan­to­rankę i skie­ro­wać się pro­sto do naj­bliż­szego ter­mi­nala łącz­no­ści, ale powstrzy­mała się i zamiast tego sku­piła na odde­chu. Sły­szała histo­rie o straż­ni­kach Jedi, któ­rzy zatrzy­my­wali nihil­skich sabo­ta­ży­stów, wyczu­wa­jąc ich agre­sywne myśli. Nie chciała ryzy­ko­wać, że ktoś zorien­tuje się, iż kie­rują nią inne motywy niż chęć odwie­dze­nia banku nasion – zwłasz­cza że wszy­scy na uni­wer­sy­te­cie znali ją jako Avon Sunvale, a nie Avon Star­ros. Nie­stety miała do ukry­cia wię­cej, niż inni mogliby przy­pusz­czać.

To była praw­dziwa iro­nia, że aby unik­nąć zde­ma­sko­wa­nia pod­czas wcho­dze­nia do Świą­tyni, wyko­rzy­sty­wała tech­niki medy­ta­cyjne, któ­rych uczyła ją Ver­ne­stra. Była odprę­żona. Była opa­no­wana i spo­kojna. Była jed­no­ścią z galak­tyką, a galak­tyka była jed­no­ścią z nią. Nie było powodu, aby straż­nicy sto­jący przy drzwiach poświę­cili jej wię­cej niż prze­lotne spoj­rze­nie…

W końcu zna­la­zła się w środku, w impo­nu­jąco zdob­nym, prze­stron­nym holu, pośród odbi­ja­ją­cych echo ścian, kie­ru­jąc się w stronę tur­bo­wind, które miały zabrać ją do banku nasion.

Stop­niowo zwal­niała, aż wresz­cie zna­la­zła się na końcu kolejki, cho­wa­jąc się za parą Togru­ta­nek, zachwy­ca­ją­cych się gobe­li­nami i posą­gami w holu. Następ­nie ukryła się w pobli­skiej wnęce. Zdjęła szatę i odwró­ciła ją na lewą stronę, zastę­pu­jąc nie­bie­skie barwy wyróż­nia­jące stu­den­tów bio­lo­gii poma­rań­czo­wymi, które nosili bada­cze geo­lo­gii. Następ­nie, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, zmie­niła kie­ru­nek i ruszyła w stronę głów­nego wej­ścia do archi­wów Jedi.

Była tu raz, kilka lat wcze­śniej. Miała wtedy nieco ponad dzie­sięć lat i uznała, że sek­cja publiczna poświę­cona teo­rii krysz­ta­łów kyber jest nie­kom­pletna i nieco nudna. Powie­działa o tym nawet biblio­te­ka­rzowi, który poma­gał jej w poszu­ki­wa­niach. Jej matka była tym zawsty­dzona i ziry­to­wana, a archi­wi­sta po cichu zgo­dził się zamó­wić dodat­kowe mate­riały, zasu­ge­ro­wane przez Avon.

Teraz, po tylu latach, na­dal odczu­wała podziw i eks­cy­ta­cję, które towa­rzy­szyły jej pod­czas tej pierw­szej wizyty w świą­tyn­nych archi­wach, tak dawno temu. Tym razem jed­nak były one zabar­wione despe­ra­cją. Na szczę­ście nawet Jedi w Świą­tyni nie wyglą­dali na tak spo­koj­nych, jak wcze­śniej.

Nihi­lo­wie zmie­nili życie wszyst­kich – na gor­sze.

Avon zna­la­zła wej­ście do archi­wów i prze­szła bez pro­blemu przez bramki bez­pie­czeń­stwa. Skie­ro­wała się do ter­mi­nala naj­bar­dziej odda­lo­nego od wej­ścia, usta­wio­nego pod takim kątem, że mogła stąd widzieć każ­dego, kto nad­cho­dził – zarówno z lewej, jak i pra­wej strony.

A potem zabrała się do pracy.

Sys­te­mów Jedi nie dało się łatwo zha­ko­wać, więc nawet nie pró­bo­wała. Zamiast tego zaczęła wyda­wać ter­mi­na­lowi pole­ce­nia – szyb­ciej, niż był w sta­nie reago­wać. Kiedy się zawie­sił, nie­zdolny do prze­two­rze­nia wszyst­kich komend, któ­rymi go zasy­pała, mach­nęła na jed­nego z krą­żą­cych w pobliżu dro­idów ser­wi­so­wych.

– Mój ter­mi­nal nie działa pra­wi­dłowo – oznaj­miła z uprzej­mym uśmie­chem, gdy pod­szedł do niej ocię­żale.

– Pro­szę pozwo­lić, że się temu przyj­rzę – odpo­wie­dział droid, otwie­ra­jąc port w klatce pier­sio­wej i łącząc się z ter­mi­na­lem za pomocą ramie­nia pobie­ra­nia danych. Zbyt pro­ste.

Gdy tylko wpiął się do sys­temu, klep­nęła go w plecy, umiesz­cza­jąc na nich nie­wiel­kie urzą­dze­nie. Natych­miast się wypro­sto­wał.

– Dostęp przy­znany. Miłego dnia – powie­dział, po czym scho­wał ramię i odszedł. Mikro­mo­duł został stwo­rzony przez samą Avon – choć jed­no­ra­zo­wego użytku, zawie­rał zapro­gra­mo­wany uprzed­nio zestaw instruk­cji. Był pry­mi­tywny, ale wystar­cza­jąco mały, aby nie wykryły go czuj­niki w Świą­tyni. Teraz, gdy droid zapew­nił jej swo­bodny dostęp do ter­mi­nala, mogła zabrać się do pracy.

Spró­bo­wała spraw­dzić, czy zdoła wpiąć się do sys­temu loka­li­zo­wa­nia Jedi, ale nawet mając nie­ogra­ni­czony dostęp do danych, nie mogła go namie­rzyć. Zagry­zła dolną wargę i zasta­no­wiła się głę­boko. Może zna­la­złaby to, czego potrze­bo­wała, prze­szu­ku­jąc przy­cho­dzące i wycho­dzące wia­do­mo­ści? Ver­ne­stra z pew­no­ścią wysy­łała regu­larne aktu­ali­za­cje z miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wała…

Skie­ro­wała zapy­ta­nie do zewnętrz­nego sys­temu łącz­no­ści, szu­ka­jąc kore­spon­den­cji wysy­ła­nej do Ver­ne­stry – lub przez nią. Nie siliła się przy tym na fine­zję. Doszła do wnio­sku, że Jedi szybko zorien­tują się, iż coś knuje, ale dopóki pozwoli jej to wysłać wia­do­mość do Ver­ne­stry, to wystar­czy.

– Hej, co tu robisz? – zapy­tał ktoś za jej ple­cami. Wci­snęła przy­cisk wysy­ła­nia i odwró­ciła się z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Och, cześć! – powie­działa, otwie­ra­jąc sze­roko oczy tak, by wypeł­niły się łzami, i pocią­ga­jąc lekko nosem. Przed nią stał blady mło­dzie­niec o brą­zo­wych wło­sach i nie­wy­róż­nia­ją­cej się niczym szcze­gól­nym twa­rzy. Wyglą­dał jak ktoś, kto za dużo się mar­twi, i marsz­czył brwi, jakby podej­rze­wał ją o jakieś nie­cne zamiary. Oczy­wi­ście, tak wła­śnie było, ale ten Jedi nie musiał o tym wie­dzieć.

– Chyba potrze­buję pomocy – wes­tchnęła, mając nadzieję, że wygląda jak zagu­bione dziecko, a nie nasto­latka mysz­ku­jąca tam, gdzie nie powinna. – Pró­bo­wa­łam tylko zna­leźć naj­now­sze trak­taty Lerica Schmi­re­landa doty­czące pozy­cjo­no­wa­nia tras pro­mie­nio­wa­nia gwiazd w odnie­sie­niu do tech­no­lo­gii wyko­rzy­sty­wa­nej przez San Tek­ków do póź­niej­szego mapo­wa­nia szla­ków pod­czas Gorączki Nad­prze­strzen­nej. I po pro­stu, jakoś tak… – Urwała i dla lep­szego efektu ponow­nie pocią­gnęła nosem. Nie była dobra w uda­wa­niu pła­czu, więc miała nadzieję, że wzbu­dziła w Jedi wystar­cza­jące współ­czu­cie, aby jej pomógł.

Chło­pak uśmiech­nął się łagod­nie i nie­zręcz­nie pokle­pał ją po ramie­niu.

– Ojej, nie płacz! Mogę ci pomóc. Dopiero co je prze­glą­da­łem. Mogę ci je poka­zać na moim module – ten jest chyba uszko­dzony.

Avon zmu­siła się do zamknię­cia roz­dzia­wio­nych ust. Kim był ten chło­pak?

– Och, to… – zająk­nęła się, ale wtedy ter­mi­nal zaczął pisz­czeć. Otrzy­mała odpo­wiedź na swoje zapy­ta­nie.

Uśmiech Jedi znik­nął bez śladu, gdy prze­czy­tał wpis na ekra­nie. Wszedł mię­dzy Avon a urzą­dze­nie.

– Dla­czego szu­kasz Ver­ne­stry Rwoh? – W spo­so­bie, w jaki wypo­wie­dział to imię, było coś zna­jo­mego, co spra­wiło, że pomy­ślała, iż tra­fiła w dzie­siątkę.

Zamru­gała.

– Znasz Vern?

Skrzy­żo­wał ręce na piersi, prze­no­sząc cię­żar ciała na jedną nogę.

– Kim jesteś?

Wahała się przez chwilę, zasta­na­wia­jąc się, jakie są szanse, że zdoła ode­pchnąć Jedi i prze­czy­tać infor­ma­cje na ekra­nie, zanim chło­pak użyje Mocy, aby ją odsu­nąć, tak jak kie­dyś zro­biła to Ver­ne­stra. Cóż, gdy przez jakiś czas prze­by­wało się pod opieką przy­dzie­lo­nej ci w cha­rak­te­rze niańki Jedi, można było przy­swoić wiele cen­nych lek­cji – głów­nie na temat tego, jak bar­dzo uciąż­liwi potra­fią być człon­ko­wie zakonu.

Ale potem zdała sobie sprawę, że w przy­padku tego dziw­nego Jedi naj­le­piej spraw­dzi się to, co zawsze dzia­łało w przy­padku Ver­ne­stry: prawda.

– Nazy­wam się Avon Star­ros i szu­kam Ver­ne­stry, ponie­waż mam dla niej bar­dzo ważną wia­do­mość.

Jedi potrzą­snął głową.

– Cze­kaj, to ty jesteś tym genial­nym dziec­kiem?

Uśmiech­nęła się do niego – tym razem szcze­rze.

– Vern powie­działa, że jestem genialna? Cóż, to prawda, ale nie sądzi­łam, że to zauwa­żyła! Zawsze trak­to­wała mnie, jak­bym tro­chę sła­bo­wała na umy­śle, wiesz?

Chło­pak ponow­nie pokrę­cił głową.

– Wybacz, ale… czy przy­pad­kiem nie powin­naś być mar­twa? – bąk­nął. – Sły­sza­łem, że byłaś jedną z ofiar upadku Latarni Gwiezdny Blask…

– Cóż, to tro­chę… nie­zręczne, ponie­waż wła­śnie opusz­czam wykład na temat dłu­go­trwa­łej mani­pu­la­cji struk­tu­rami kry­sta­licz­nymi. Poza tym możesz mi wie­rzyć, że gdyby moja matka mogła wyko­rzy­stać moją śmierć jako broń, zro­bi­łaby to bez waha­nia.

Ski­nął głową.

– Hm. Masz rację.

– No to… teraz już wiesz, kim jestem. A ty, Jedi? – zapy­tała, rów­nież krzy­żu­jąc ręce na piersi.

Uśmiech­nął się, jakby coś w jej sło­wach go roz­ba­wiło.

– Nazy­wam się Reath. Reath Silas. Myślę, że Ver­ne­stra bar­dzo się ucie­szy, gdy się z nią skon­tak­tu­jesz.

– Mam taką nadzieję, bo potrze­buję jej pomocy. Bez niej nie zdo­łam wycią­gnąć Imriego ze Strefy Oklu­zji.

Reath otwo­rzył sze­roko oczy, wyraź­nie wstrzą­śnięty.

– Czy powie­dzia­łaś „Imri”? Jak… Imri Can­ta­ros? On żyje?

Ski­nęła głową, czu­jąc, że po roku spę­dzo­nym w samot­no­ści w końcu zna­la­zła sojusz­nika. Przy­naj­mniej jed­nego, który nie był Nihi­lem.

– Tak. Ale mamy nie­wiele czasu. Pla­neta, na któ­rej się ukrywa, zosta­nie wkrótce opa­no­wana przez Nihi­lów, a tam, gdzie oni, tam i ich Poże­ra­cze Mocy. Pomo­żesz mi zna­leźć Vern czy nie?

Reath potrzą­snął głową i odsu­nął się, aby Avon mogła wresz­cie zoba­czyć ekran ter­mi­nala.

– Łatwiej powie­dzieć niż zro­bić. Vern – to zna­czy Ver­ne­stra… Cóż, ona… znik­nęła. Nie wiem, gdzie się podziewa. Pra­co­wała z innym Jedi nad zabez­pie­cze­niem pew­nych arte­fak­tów, a potem pew­nego dnia po pro­stu ode­szła. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach w takiej sytu­acji zakon wysłałby kogoś, żeby ją odna­lazł i upew­nił się, że nic jej nie jest, ale cóż… nie mie­li­śmy na to środ­ków.

Avon zrze­dła mina, ale potem wzięła głę­boki oddech. Jej matka była obec­nie budzącą naj­więk­szy postrach kobietą w galak­tyce. Jeśli Ghirra Star­ros potra­fiła wodzić za nos Mar­chiona Ro, to jej córka z pew­no­ścią pora­dzi sobie z jed­nym samot­nym, nie­śmia­łym Jedi.

– Cóż, Reacie, wygląda na to, że dziś jest twój szczę­śliwy dzień. Bo już za chwilę odnaj­dziemy zagi­nioną Jedi.

Rozdział czwarty

ROZ­DZIAŁ

CZWARTY

Jordanna Spark­burn pochy­liła się nad ramie­niem Sylve­stri Yar­row, wpro­wa­dza­ją­cej „Mściwą Bogi­nię” do han­garu mobil­nej sta­cji napraw­czej Koali­cji Obrony Repu­bliki. Prze­śli­zgnęły się przez osłony i podą­żyły za sygna­łem napro­wa­dza­ją­cym – płyn­nie i gładko. Sylve­stri miała do tego praw­dziwy dryg.

Syl pochy­liła się do mikro­fonu i podzię­ko­wała tech­ni­kowi, potwier­dza­jąc jed­no­cze­śnie tym­cza­sowe zezwo­le­nie na lądo­wa­nie.

– Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, za trzy godziny wyru­szymy w dal­szą drogę.

Zer­k­nęła na Jor­dannę, która wzru­szyła ramio­nami. Fakt, iż zazwy­czaj to ona była winna, gdy coś szło nie tak, nie ozna­czał, że tym razem rów­nież skrewi.

– Wezmę M-2 i zabie­rzemy się za roz­ła­du­nek.

– W porządku – zgo­dziła się Sylve­stri ze znu­żo­nym uśmie­chem. Jor­danna zatrzy­mała się w pół kroku i obej­rzała się na nią. Syl wyglą­dała tak, jak zawsze: piękna, choć nieco zmę­czona, w świe­żym kom­bi­ne­zo­nie pilota, pod któ­rym nosiła ciem­no­czer­woną koszulę. Cienka czer­wona opa­ska utrzy­my­wała burzę jej nie­okieł­zna­nych czar­nych loków z dala od ciem­nego czoła, a w jej oczach migo­tał cie­pły blask. Jor­danna pochy­liła się i poca­ło­wała swoją dziew­czynę w poli­czek.

– Masz na nosie smar – skła­mała i czule musnęła go knyk­ciami.

Syl odsu­nęła dłoń part­nerki, ale jej uśmiech stał się nieco bar­dziej pro­mienny.

– Jeśli szybko się uwi­niemy, może Pop Teeno przy­go­tuje nam coś na ząb.

– Dobry pomysł, pani kapi­tan. – Jor­danna zasa­lu­to­wała jej leni­wie i wyszła z kok­pitu. Bywały tu regu­lar­nie od jakichś dwóch mie­sięcy, a Pop Teeno pro­wa­dził kan­tynę na pią­tym pozio­mie. Syl i Jor­danna tak go ocza­ro­wały, że trak­to­wał je jak swoje sio­strze­nice. Naj­więk­sze wra­że­nie zro­biły na nim praw­do­po­dob­nie zioła, które pod­rzu­ciły mu pod­czas jed­nej z ostat­nich wizyt.

Gdy tylko Jor­danna wyszła z kok­pitu, jej oswo­jona vol­lka Remy – przy­ja­ciółka, nie pupil, za jakiego brała ją więk­szość ludzi – szturch­nęła ją w bio­dro rogami wień­czą­cymi puchaty łeb.

– Witaj, maleńka! – zagru­chała czule Jor­danna, zanu­rza­jąc dłoń w mięk­kiej sier­ści. Gigan­tyczna kotka towa­rzy­szyła jej rodzi­nie od co naj­mniej stu lat, ale Jor­danna poznała ją na Tii­kae. Cza­sami zasta­na­wiała się, czy Remy tęskni za roz­le­głymi łąkami, łowami i swo­bodą, którą miała na tej pla­ne­cie. Tam przynaj­mniej coś się działo. Nie żeby sama narze­kała ostat­nio na brak zajęć, ale ich praca pole­gała głów­nie na trans­por­cie towa­rów, więc Remy mogła jedy­nie prze­cha­dzać się meta­lo­wymi kory­ta­rzami lub zwi­jać w kłę­bek obok kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego.

– Tym razem musisz zostać na statku – poin­for­mo­wała vol­lkę, tar­mo­sząc ją lekko za ucho. Remy prych­nęła z wyraź­nym nie­za­do­wo­le­niem. – Ale posta­ram się skom­bi­no­wać ci coś pysz­nego.

– Przed­sta­wi­cielko Spark­burn? – roz­legł się zgrzy­tliwy głos M-227. Jor­danna skrzy­wiła się na dźwięk tytułu, któ­rym wciąż się do niej zwra­cał. Nie była już przed­sta­wi­cielką. Porzu­ciła swoje obo­wiązki – obo­wiązki jej rodziny – opusz­cza­jąc pla­cówkę na Tii­kae. W tam­tym momen­cie uznała, że warto to zro­bić, aby ura­to­wać osad­ni­ków San Tek­ków przed Nihi­lami i pomóc Jedi. Jed­nak więk­szość prze­sie­dleń­ców została prze­nie­siona do kolo­nii na pogra­ni­czu, które obec­nie znaj­do­wało się pod oku­pa­cją Nihi­lów w Stre­fie Oklu­zji – albo zgi­nęła pod­czas upadku Latarni Gwiezdny Blask.

Jor­danna nie zdo­łała ich ura­to­wać, a prze­by­wa­jąc po repu­bli­kań­skiej stro­nie Wału Burzo­wego, nie mogła pomóc tym, któ­rzy oca­leli. Człon­ko­wie jej rodziny, uwię­zieni w prze­strzeni Nihi­lów, mogli cier­pieć – lub zgi­nąć. Jor­danna nie wie­działa nawet, czy jej brat i bra­tan­ko­wie wciąż żyją. Wał Burzowy sku­tecz­nie blo­ko­wał wszelką łącz­ność.

Ale M-227 na­dal tytu­ło­wał ją mia­nem, które nosiła, gdy spo­tkali się po raz pierw­szy: przed­sta­wi­cielka Spark­burn. Pomimo moder­ni­za­cji, jaką prze­szedł w ubie­głym roku, po tym, jak zaro­biły pokaźną sumkę dzięki współ­pracy z Maz Kanatą, głos dro­ida ochro­nia­rza na­dal ranił uszy, jakby maszyna nie uży­wała go od tysiąca lat (choć Sylve­stri zapew­niła Jor­dannę, że M-227 ma tak naprawdę tylko około dwu­stu).

– Co jest, M-2? – zapy­tała, sta­ra­jąc się, by w jej głos nie wkra­dły się nuty nie­po­koju o bli­skich i brzmiał pro­fe­sjo­nal­nie.

– Sys­temy „Mści­wej Bogini” opie­rały się wdro­że­niu blo­kady bez­pie­czeń­stwa przez dwie sie­dem­na­ste sekundy.

– Praw­do­po­dob­nie nie­do­pa­trze­nie kon­struk­cyjne, pozo­sta­łość po poprzed­nim wła­ści­cielu – odparła Jor­danna lek­ce­wa­żąco.

Sta­tek został zapro­jek­to­wany i zbu­do­wany przez Xylana Grafa, zanim ten został zmu­szony prze­ka­zać go Sylve­stri w ramach zapłaty. Jako kuzynka rodu San Tek­ków, Jor­danna miała nie­jako obo­wią­zek pogar­dza­nia całą rodziną Gra­fów, ale musiała przy­znać, że to był wspa­niały sta­tek – piękny, choć budzący słuszną grozę, dosko­nale chro­niony i uzbro­jony. Nawet ona nie byłaby w sta­nie wymie­nić broni, którą można by dodać do impo­nu­ją­cego arse­nału „Bogini”. Kiedy sta­rały się uzy­skać kon­trakt na dostawy dla Koali­cji Obrony Repu­bliki, musiały przy­stać na wpro­wa­dza­nie pew­nych ogra­ni­czeń zwią­za­nych z dzia­ła­niem sys­te­mów obron­nych statku – za każ­dym razem, gdy doko­wały. „Mściwa Bogini” nie miała oso­bo­wo­ści – nie była dro­idem. Ale można było odnieść wra­że­nie, że w jej opro­gra­mo­wa­niu jest coś naro­wi­stego, sprze­ci­wia­ją­cego się odgór­nemu narzu­ca­niu zasad. A Jor­danna i Syl nie miały w sumie nic prze­ciwko.

– M-2? – zagad­nęła dro­ida. – Gotów do pomocy przy roz­ła­dunku?

– Do usług, przed­sta­wi­cielko.

Jor­danna po raz kolejny nie zadała sobie trudu, aby go popra­wić – wes­tchnęła tylko w duchu.

Kłó­cili się o to wie­lo­krot­nie, ale wie­kowy droid po pro­stu nie przyj­mo­wał tej infor­ma­cji do wia­do­mo­ści – praw­do­po­dob­nie z winy usterki opro­gra­mo­wa­nia podob­nej do tej, co u „Bogini”.

– W takim razie zabie­rajmy się do roboty.

Zosta­wiła M-227, powie­rza­jąc mu zada­nie odblo­ko­wa­nia paneli roz­ła­dun­ko­wych, i wyszła ze statku, żeby sko­or­dy­no­wać dzia­ła­nia z ekipą han­garu. Praca z orga­ni­za­cjami woj­sko­wymi była prost­sza, ale wyma­gała wię­cej biu­ro­kra­cji niż ich zwy­kłe zle­ce­nia. Przez jakiś czas po tym, jak ponow­nie połą­czyła siły z Sylve­stri, pra­co­wały dla Maz z Tako­dany, obra­ca­jąc się w śro­do­wi­sku bun­tow­ni­ków i prze­myt­ni­ków, z któ­rych więk­szość balan­so­wała na gra­nicy prawa. Wojna domowa na Gene­tii spra­wiła, że miały ręce pełne roboty nawet po tym, jak krif­fo­leni Nihi­lo­wie posta­wili ten swój krif­fo­lony Wał Burzowy i odcięli część galak­tyki od reszty. Jor­danna chciała natych­miast dołą­czyć do walk z Nihi­lami, ale były dwa pro­blemy: po pierw­sze, nie miała w tej kwe­stii zbyt dużego pola do manewru bez dołą­cza­nia do oddzia­łów zbroj­nych, a po dru­gie, Sylve­stri kate­go­rycz­nie sprze­ci­wiła się jej pomy­słowi.

Syl chciał dostar­czać żyw­ność i zaopa­trze­nie ludziom, któ­rzy tego potrze­bo­wali, a wal­cząc, nie mogłyby tego robić. Argu­men­to­wała, że mają dobrą pracę. Maz zała­twiała im świetne fuchy. Poma­gały ludziom i zara­biały – wystar­cza­jąco dużo, by dawny drugi pilot Syl, Neeto, prze­szedł na eme­ry­turę po zale­d­wie pię­ciu kur­sach. Miały wszystko, czego potrze­bo­wały. Czego mogłyby chcieć wię­cej?

To był prze­ko­nu­jący argu­ment – zwłasz­cza że oprócz dobrej pracy i lep­szych zarob­ków miały sie­bie nawza­jem.

Jor­danna wciąż krę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową, gdy przy­po­mi­nała sobie, jak nie­wiele bra­ko­wało, a ponow­nie utra­ci­łaby Sylve­stri. To wystar­czało, by powstrzy­mała się przed popy­cha­niem jej dziew­czyny w kie­runku, w któ­rym ta nie chciała podą­żać – mimo iż Jor­danna despe­racko tego pra­gnęła, ze względu na spo­czy­wa­jący na jej bar­kach cię­żar wie­lo­wie­ko­wej histo­rii rodu San Tek­ków. San Tek­ko­wie dzia­łali, odkry­wali, śmiało parli naprzód – odci­skali na galak­tyce piętno, pozo­sta­wiali po sobie ślad.

Ale ona i Syl miały dobrą pracę i dobre życie, i nawet pod­czas tego kata­stro­fal­nego dla Repu­bliki ostat­niego roku nie zbo­czyły z raz obra­nego kursu. Ale wciąż ist­niało tak wiele pytań bez odpo­wie­dzi, tak wiele kwe­stii doma­ga­ją­cych się ich uwagi… Matka Sylve­stri zagi­nęła i praw­do­po­dob­nie znaj­do­wała się teraz za Wałem Burzo­wym – i choć Syl pró­bo­wała uda­wać, że jej to nie obcho­dzi, to Jor­danna wie­działa, że dziew­czyna mar­twi się o nią. Nie mogło być ina­czej. Chan­cey Yar­row zosta­wiła córkę na pewną śmierć, więc Jor­danna rozu­miała postawę Syl, która chciała się nie przej­mo­wać, odpu­ścić i pogo­dzić z tym, że utra­ciła matkę już na zawsze. Ale to nie musiała być prawda! Chan­cey mogła zgi­nąć… ale co, jeśli wciąż żyła? Odpo­wie­dzi na te pyta­nia znaj­do­wały się jed­nak za Wałem Burzo­wym, na razie nie­do­stępne.

Podob­nie jak odpo­wie­dzi, któ­rych potrze­bo­wała sama Jor­danna.

Syl oskar­żyła ją o wyko­rzy­sty­wa­nie jej rze­komo mar­twej matki jako pre­tek­stu do osią­gnię­cia wła­snych celów. Strasz­nie się wtedy pokłó­ciły. W końcu Jor­danna przy­znała, że Sylve­stri ma rację. Jor­dan­nie naprawdę zale­żało na pozna­niu prawdy o losach Chan­cey, ponie­waż kochała Sylve­stri. Ale bar­dziej zale­żało jej na tym, co utra­ciła sama. I nie cho­dziło tylko o Tii­kae – tę zapo­mnianą przez Moc pla­netę, którą zajęli Nihi­lo­wie, mimo iż teo­re­tycz­nie była chro­niona przez San Tek­ków. Nie tylko o ludzi z pogra­ni­cza, któ­rym miała zapew­nić bez­pie­czeń­stwo – i któ­rych zawio­dła. Nie tylko o jej obo­wiązki. San Tek­ko­wie funk­cjo­no­wali na pogra­ni­czu od zara­nia dzie­jów. Posze­rzali gra­nice kosmosu, odkry­wali, two­rzyli, prze­wo­dzili – for­mo­wali Zewnętrzne Rubieże. Jor­danna pra­gnęła na­dal kształ­to­wać galak­tykę tak, jak czy­nili to jej przod­ko­wie – tak jak na­dal robili to San Tek­ko­wie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki