Star Bringer - Tracy Wolff, Nina Croft - ebook

Star Bringer ebook

Tracy Wolff, Nina Croft

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyobraź sobie połączenie kultowego serialu „Firefly” z filmem „Klub winowajców” doprawione humorem, sarkazmem i gorącym romansem. To właśnie taki jest „Star Bringer”! Siedmioro nieznajomych. Jeden skradziony statek kosmiczny. I cały wszechświat na głowie…

Słońce umiera… i to cholernie szybko.

Czasu jest coraz mniej, a jedyną nadzieją Dziewięciu Planet na przetrwanie pozostaje stacja badawcza i strzeżony w niej artefakt Obcych. Więc to doprawdy słabe, gdy pewien dupek, który ma wszechświat gdzieś, wysadza tę stację w powietrze… z tobą na jej pokładzie.

Masz wybór: śmierć w płomieniach albo kradzież latającego kawałka kosmicznego złomu. Wybierasz zdezelowany statek i wraz z siedmiorgiem nieznajomych i ich niebezpiecznymi sekretami zostajesz zamknięty w jego wnętrzu. Kogo my tu mamy?… Księżniczkę, kapłankę, strażnika, więźniarkę, oszusta, kretyna i dupka, który niby za nas wszystkich odpowiada.

A teraz z jakiegoś powodu każda frakcja w galaktyce zaczyna polować na nasz statek, od Siostrzeństwa po Korporację. Nawet rebelianci dołączyli do zabawy. Jeśli tylko przestaniemy pić, kłócić się i pieprzyć… to może wtedy uda się nam uciec im wszystkim i uratować ten cholerny wszechświat… Może.

Tak: okazuje się, że od umierającej gwiazdy do zbawienia nasz świat dzieli siedmioro totalnych wykolejeńców…

Znaczy: bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 727

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2023 by Tracy Deebs-Elkenaney and Nina Croft. All rights reserved, including the right to reproduce, distribute, or transmit in any form or by any means.

For information regarding subsidiary rights, please contact the Publisher.

Entangled Publishing, LLC

644 Shrewsbury Commons Ave., STE 181

Shrewsbury, PA 17361

entangledpublishing.com

Ta książka jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały użyte na potrzeby fikcji. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.

Okładka

LJ Anderson, Mayhem Cover Creations & Bree Archer

Grafika: Nadezhda_Shuparskaia/Gettyimages, xyligan_987/Depositphotos

Przekład

Paulina Pietrzyk

Redakcja

Marek Stankiewicz

Korekta

Aleksandra Marczuk-Radoszek

Skład i przygotowanie do druku

Martyna Potoczny oraz Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68352-31-3

Nr partii N1/9788368352306

Wydawca / producent

Insignis Media S.C.

StoryLight, imprint Insignis Media

ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media

TikTok: @wydawnictwostorylight, @insignis_media

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

Moim chłopcom, którzy są dla mnie wszystkim Tracy

Dla Roba, który obiecał lecieć ze mną w kosmos, gdy nadarzy się okazjaNina

Rozdział 1Kalinda, następczyni tronu Dziewięciu Planet

To już przesada. Przywileje należne ci jako damie do towarzystwa zostają oficjalnie cofnięte.

Lara odgarnia z twarzy pasmo długich, brązowych włosów. Niespeszona, przygotowuje potworną, purpurową szatę, którą wybrała dla mnie na dziś. W samym kąciku jej ust pojawia się cień uśmiechu.

– A jakież to przywileje, jeśli można wiedzieć, Wasza Wysokość?

– Uważasz, że nie masz żadnych? – Rzucam jej ironiczne spojrzenie ze swego miejsca na łóżku. Ale ona już na powrót skupia całą uwagę na wygładzaniu sukni. – Niewdzięcznica.

Jedną z największych zalet posiadania przyjaciółki w roli damy do towarzystwa jest możność ciśnięcia jej do woli. Rzecz jasna Lara zachowuje etykietę, nawet gdy jesteśmy tylko we własnym towarzystwie, ale i tak najlepsze są momenty, kiedy na tej sztywnej, oficjalnej powłoce pojawiają się skazy. Szeroki uśmiech, którym mnie właśnie obdarza, rozgrzewa mnie od wewnątrz.

Oczywiście gdy ma się przyjaciółkę pełniącą taką właśnie funkcję, może ona wkręcać człowieka w robienie różnych pierdół, na które nie ma się najmniejszej ochoty – takich jak odzianie się w tę absurdalną purpurową suknię, w której będę wyglądać jak kirdacejski pustynny slog ciężko chory na kosmoospę.

– Jeśli mówiąc o przywilejach, masz na myśli zaszczyt zrywania się co dnia przed piątą rano, to niechaj Starsi ci wynagrodzą. – Lara odpina rząd guziczków tej najbrzydszej z istniejących szat. Przynosi też dobrane do niej obuwie na wysokim obcasie.

Robię słodkie oczy.

– Przyznaj. Uwielbiasz pływać ze mną tak rano.

– Och, naturalnie, Wasza Wysokość. – Odpina zdobioną klejnotami delikatną klamerkę pierwszego buta. – Prawie tak bardzo, jak ty uwielbiasz urocze spotkania z synami ambasadorów. Może powinnam napomknąć cesarzowej, jak mocno brakuje ci Jorathona.

– Nie ośmielisz się – syczę, mrużąc oczy.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, nasz transporter się zatrzymuje. Zadokowaliśmy w Imperialnej Stacji Kosmicznej ISS Caelestis.

Czuję skurcz w brzuchu, trochę ze stresu, trochę z ekscytacji. Odkąd oficjalnie uruchomiono Caelestis, pragnęłam zobaczyć ów klejnot w koronie programu badawczego Imperium. Pierwszy raz mam okazję z bliska obejrzeć tę stację. Entuzjazm mnie wręcz rozpiera.

To pierwsza powierzona mi samodzielna misja dyplomatyczna, co odrobinę studzi mój zapał. Ponadto perspektywa paradowania w pełnym ceremonialnym przyodziewku również działa trzeźwiąco – mam to zrobić z godnością i niczego nie spaprać. Najdrobniejszy błąd będzie niczym woda na młyn Wielkiej Rady i utwierdzi jej członków w przekonaniu, że nie należy mnie w ogóle wypuszczać z pałacu. Utknę tam na najbliższe pięćdziesiąt lat.

Z tego właśnie powodu nie zamierzam popełnić żadnego błędu. Bo o konsekwencjach nie chcę nawet myśleć.

– Daj nogę. – Wciąż spoglądam na nią z grymasem niezadowolenia, więc bezceremonialnie chwyta mnie za kostkę i wciska stopę w but. Zatrzaskuje sprzączkę z takim impetem, że aż syczę z bólu, i sięga po drugi but.

– Ile razy mam ci powtarzać, że sama mogę to robić. – Usiłuję przejęć purpurowy obcas i dostaję za to po łapach.

– Jestem. Damą. Do. Towarzystwa – mówi tylko, wzuwając mi go, choć już znacznie delikatniej.

– No właśnie. Towarzystwa, a nie: przyodziewku.

– Bez różnicy. To należy do moich zadań. – Kończy zapinanie drugiego buta. Rysy jej twarzy łagodnieją. – Będziesz wyglądać olśniewająco w tej sukni, Wasza Wysokość.

Wzdycham.

– Na tyle olśniewająco, by jakiś atrakcyjny strażnik ze służb ochrony Korporacji albo naukowy nerd zechcieli spędzić ze mną miłe chwile? – Robię znaczącą minę, na wypadek gdyby nie wyłapała podtekstu w słowie „miłe”.

Jej twarz o śniadej cerze przybiera na powrót oficjalny wyraz, niewykrzywiony nawet najmniejszym grymasem.

– W żadnym razie. Z wielu powodów.

Lara podtrzymuje suknię, bym mogła się w nią wśliznąć – wkładam ją od dołu, wsuwając najpierw stopy, by nie zdemolować misternej fryzury, nad którą biedziła się przez godzinę.

– Żartuję. Przecież nie zapomniałam. Jesteśmy tu, by toczyć poważne rozmowy o tym, jak ocalić cały Układ przed unicestwieniem. Uważam, że to ważniejsze niż moje ewentualne erotyczne podboje.

– Dyskusyjne – mruczy Lara prawie niedosłyszalnie i tak szybko, że nawet nie mam pewności, czy w ogóle to powiedziała.

– Poza tym – dodaję – matka sprzeciwiła się Radzie, upierając się, by wysłać na tę misję mnie. Ufa, że sobie poradzę i niczego nie spieprzę. Radosne igraszki z przypadkowym osobnikiem nadybanym gdzieś w jakimś laboratorium to wręcz podręcznikowa ilustracja spieprzenia sprawy.

Usiłuję wziąć głęboki wdech, nagle przytłacza mnie ciężar odpowiedzialności, która jeszcze przed chwilą nie wydawała się aż taka wielka. Lara zaczęła już jednak dopinać na mnie suknię, tak ciężką i tak obficie inkrustowaną klejnotami, że mogłaby służyć za zbroję. Brakuje przestrzeni na ruchy przepony. Koniec żartów. Z oddychaniem też, niestety, koniec.

– Wyglądasz pięknie, Wasza Wysokość. – Lara dopina ostatnie inkrustowane guziczki i cofa się o krok. – Co myślisz?

– Czy są jakieś slogi większe od kirdacejskich? Bo tak właśnie wyglądam.

– Nie ma – wyrokuje, odwracając mnie w stronę lustra pokrywającego całą ścianę. – Kirdacejskie są największe.

Spoglądam na swoje odbicie i wzdycham posępnie.

– Wyglądam zatem jak zupełnie nieznany, nowy gatunek. Oby niejadowity.

Lara wyjmuje z szafy pelerynę i narzuca ją na moje ramiona. No jasne, właśnie tego brakowało do kompletu – gigantycznej, purpurowej peleryny.

Rzucam jej mordercze spojrzenie, które lekceważy i spina pelerynę pod moją szyją za pomocą wielkiej broszy w kształcie promienistej gwiazdy.

Nie dostaję szansy, by zaprotestować i namówić ją do zrezygnowania z peleryny – wszak co za dużo, to niezdrowo – bo odzywa się komunikator. Wymieniamy spojrzenia; wzdycham ciężko. Jest tylko jedna osoba, która mogłaby dzwonić na komunikator akurat teraz. Jej tytuł zaczyna się na „ce”, a kończy na „sarzowa”. No super.

– Czego ona znowu chce? – mruczę niezadowolona, osuwając się na siedzenie przed monitorem. Czy też raczej usiłując to zrobić. Suknia skutecznie uniemożliwia mi przyjęcie pozycji siedzącej. W końcu odstawiam krzesło na bok i po prostu staję przed monitorem.

– Z pewnością pragnie życzyć ci powodzenia – mówi Lara powściągliwie. Dokładnie tak, jak powinna odpowiedzieć dama do towarzystwa. Na krótką chwilę traci jednak panowanie nad mimiką i dostrzegam jej irytację.

Chichoczę, gdy odbieram połączenie.

Cesarzowa mruży oczy, spoglądając na mnie z ekranu.

– Mam nadzieję, że nie będziesz tak rechotać, schodząc ze statku, Kalindo. Co ja ci nieustannie powtarzam?

– Że twarz monarchini pozostaje niewzruszona – recytuję milionowy chyba raz.

– Otóż to. Wiem, że sobie poradzisz, Kalindo. – Cesarzowa posyła mi uśmiech, który przez bardzo krótką chwilę sprawia wrażenie pobłażliwego. Ale zaraz potem jej głos oczywiście przybiera znany ton: – Żebym nie musiała żałować, że cię wysłałam z tą misją. Chyba nie muszę powtarzać, jak jest ważna?

W głębi ducha przewracam oczami.

– Nie musisz. Wiem, jak jest ważna. Chciałam znaleźć się na pokładzie Caelestis, jeszcze zanim stacja zaczęła na dobre działać. Nie przyniosę wstydu ani tobie, ani Imperium.

– Dopilnuj, by tak się stało. Wystrzegaj się rozmowy w cztery oczy z ambasadorem Holdrenem. Jego cele są sprzeczne z naszymi, nie chcę, żeby wymógł na tobie jakiekolwiek obietnice. Unikaj też delegata z Glacei. Z tego, co wiem, ma skłonność do zbaczania na niewłaściwe tory w konwersacji, a ja wolałabym ustrzec się przed kolejnymi niefortunnymi incydentami.

Spogląda na mnie znacząco – wiem, że ma mnie to zawstydzić. Ale w ogóle nie żałuję, że wepchnęłam radnego Salamaniego w krzewy verbosni w ogrodzie matki. Może jedynie tego, że musiałam w tym celu go dotknąć.

Ale w sumie było warto – od tamtego momentu nie wygłasza już żadnych komentarzy dotyczących mojego biustu.

Słychać pukanie do drzwi.

– Wybacz matko, ale przybył Arik. Muszę iść.

– Zaczeka, aż dokończymy rozmowę, zapewniam cię. – A jednak ustępuje. – Nie składaj wielkich obietnic. Nie zadawaj zbyt wielu pytań. Nie zapominaj o monarszym wyrazie twarzy, a poradzisz sobie znakomicie.

Jakbym kiedykolwiek mogła zapomnieć o monarszym wyrazie twarzy. Żadnego uśmiechania się. Żadnego marszczenia brwi. Wygląd znudzony i zainteresowany zarazem – a wszystko tak, by nie drgnął ani jeden mięsień twarzy. Zmuszała mnie do ćwiczeń, odkąd skończyłam pięć lat.

– Nie zapomnę. Dziękuję za tę możliwość, matko. – Rozłączam się, zanim powie cokolwiek więcej. Jestem wystarczająco zestresowana bez jej dalszych pouczeń i kazań.

– Co za błogosławieństwo, że ją mamy – stwierdza Lara. Kolejny powściągliwy komentarz. A jednocześnie niepowściągliwy.

Ponowne pukanie do drzwi.

– Już idę, Ariku – wołam.

Lara otwiera przede mną drzwi i puszcza mnie przodem. Wychodzę do centralnej części kapsuły transportowej – przestrzeni o połowę mniejszej niż królewskie komnaty, które właśnie opuściłam.

– Daruj, że pośpieszam, Wasza Wysokość – mówi Arik, skłaniając głowę w ukłonie. W jego zielonych oczach tańczą iskry rozbawienia.

– Nic nie szkodzi. Właśnie rozmawiałam z cesarzową.

Mruga do mnie krzepiąco. Towarzyszy mi od zawsze, tak jak Lara. Był przyjacielem ojca, ufam mu bezgranicznie.

Vance, drugi strażnik, to nowy członek mojej świty. Jestem prawie pewna, że donosi matce. Zawierzyłabym mu życie, ale nie sekrety – o ile w ogóle miałabym jakieś sekrety.

Niespodziewany ostry sygnał dźwiękowy przeszywa powietrze. Podskakuję, a na twarzach Arika i Vance’a pojawia się niepokój. W myślach znów przewracam oczami – czyżby tylko oni mieli prawo być nieco zdenerwowani? To moja pierwsza misja dla Imperium. Chyba mogę odczuwać jakiś stres.

Gdy będę już na miejscu, wszystko się ułoży.

Pilot najwyraźniej zauważył moją reakcję, bo uśmiecha się do mnie, po czym wraca do naciskania jakichś klawiszy. Według mnie wszystkie wyglądają dokładnie tak samo.

– To tylko sygnalizator gotowości, Wasza Wysokość – mówi uspokajająco. – Jesteśmy przygotowani do wyjścia.

– Dziękuję.

Lara wyciąga do mnie rękę w pocieszającym geście, ale cofa ją w ostatniej chwili. Od teraz przechodzimy na oficjalny dworski protokół. Nie można tak po prostu wyciągnąć ręki i dotknąć księżniczki Układu Senestris – nikt, nawet osoba, która tę następczynię ubiera każdego dnia. To kolejna z osobliwych zasad matki, którą planuję zmienić, gdy przejmę rządy.

Biorę jeszcze jeden głęboki wdech i posyłam Larze uśmiech w stylu „mam wszystko pod kontrolą”. Odwzajemnia go i lekkim skinieniem głowy sugeruje, że pora iść.

Gdy trap statku się wysuwa, mój żołądek z nerwów aż podskakuje. Ignoruję to i skupiam się na misji. Znać swoje miejsce w szeregu. Dostarczyć przesłanie. Nie przynieść wstydu Imperium.

Prostuję się i przybieram swój najlepszy, najbardziej cesarski i znudzony wyraz twarzy. Odwracam się w stronę Lary, by mogła ocenić moje wysiłki.

Wygląda na nieco zaniepokojoną.

No dobra. Mniej grymasu, więcej szczerzenia zębów. Robi się.

– Gotowa? – pyta.

– Jeszcze jak – odpowiadam.

Chcę już wkroczyć na trap, ale Arik i Vance mnie uprzedzają. Jedno spojrzenie stalowoszarych oczu Vance’a zatrzymuje mnie w miejscu, choć z niecierpliwości aż we mnie buzuje. Na tym polega jego robota, musi się upewnić, że nikt nie ma do mnie dostępu. Poza, rzecz jasna, cesarzową…

Czekając, rozglądam się po doku. To wielka, przestronna hala ze srebrzystymi ścianami i łukowatym sklepieniem. Pełno w niej eleganckich, lśniących promów o najprzeróżniejszych konstrukcjach. Wszystkie wyglądają imponująco, nawet te nieco połatane – i wszystkie sprawiają wrażenie, jakby każdy delegat za punkt honoru obrał sobie pokazanie się z jak najlepszej strony.

Nagle moje spojrzenie zatrzymuje się na czymś, co nie do końca tu pasuje. To coś z suchego doku w odległym kącie hali. Chyba statek, na pewno sporo większy od pozostałych, ale trudno powiedzieć dokładnie, bo jest przykryty jakimś ciemnym materiałem.

W celu ochrony czy ukrycia?

Kocham tajemnice i aż mnie świerzbi, by tam zajrzeć i zbadać sprawę. Niestety – Arik w tym momencie daje sygnał z dołu, że jest bezpiecznie i możemy ruszać. Moje serce zaczyna bić jak szalone. Usiłuję zachować spokój, ale sprawa jest poważna. Nie tylko dla mnie.

Rzecz w tym, że głównym powodem naszej wizyty jest potrzeba ustalenia, jak daleko ach-jakże-wspaniała doktor Veragelen posunęła się w swych badaniach – bardzo ważnych i bardzo kosztownych badaniach.

Czy rzeka pieniędzy wpompowana w tę stację badawczą zapewni nam ocalenie przed rychłą zagładą w płomieniach?

Albo mówiąc wprost – czy wszyscy umrzemy?

Rozdział 2Deszcz, Arcykapłanka Siostrzeństwa Światła

Patrz, Merricku. Oto i ona. Jest taka idealna. Wygląda jak… Nie mogę znaleźć właściwego określenia, mam pustkę w głowie, jak zawsze, gdy jestem podekscytowana. Na szczęście ani pustka, ani ekscytacja nie przydarzają mi się zbyt często.

Może to przez leki, które dostałam, by pomóc ciału zaadaptować się do silnej grawitacji Caelestis. Stacja jest ustawiona na askkandiańskie wartości siły przyciągania, ponad dwukrotnie wyższe niż na Serati, mojej rodzimej planecie. Nigdy wcześniej nie czułam się tak ociężała. Zupełnie jakbym brnęła przez grząski grunt.

A może to tylko stres. Ze wszystkich miejsc, w jakich mogłabym się kiedykolwiek znaleźć, akurat tej stacji kosmicznej nigdy nie brałam pod uwagę. Nie tylko dlatego, że jej misja – powstrzymanie eksplozji słońca – jest sprzeczna ze wszystkim, do czego mam się przyczynić, ale także dlatego, że Arcykapłanki po prostu nie robią takich rzeczy.

– Myślę, że słowem, którego szukasz, jest „księżniczka”, Arcykapłanko – stwierdza Merrick głosem ociekającym ironią, jak zresztą zawsze. Sarkazm to jego druga natura, zaraz po byciu moim strażnikiem.

– Może i tak, ale skąd ja mam to wiedzieć? Przecież dotąd nie widziałam żadnej na oczy. – Nie żebym w ogóle widziała szczególnie dużo. Lecz to już nie jest wina Merricka.

Ani nikogo innego. Tak po prostu jest.

Księżniczka zbliża się do szczytu trapu, a ja staję na palcach, by lepiej ją widzieć. Jest wysoka, naprawdę wysoka, i choć wmawiam sobie, że to nie ma znaczenia, czuję ukłucie zazdrości.

Nie zazdroszczę tiary ani olśniewającej szaty, ale tej smukłej, majestatycznej sylwetki. Kapłance takiej jak ja nie przystoi baczyć na szczegóły wyglądu zewnętrznego i zazwyczaj tego nie robię. Ale czasem się zdarzy, że naprawdę mierzi mnie bycie najniższą osobą wśród zgromadzonych.

I właśnie dziś mierzi mnie to bardziej niż zwykle. Po części dlatego, że gubię się w tłumie, a po części dlatego, że gdy już zdołam rzucić na nią okiem, dostrzegam, jaka jest idealna. Królewska. Spokojna. Pewna siebie.

Bardzo by mi się przydało trochę jej spokoju i pewności siebie. Wszystkie Arcykapłanki Siostrzeństwa posiadały te cechy. Dopiero w moim przypadku tak się nie stało.

Kroczy w stronę podwyższenia, a jej stopy ledwie muskają ziemię. Wszyscy się wychylają, by przyjrzeć się dokładniej. Uzmysławiam sobie, że wkrótce ja i Merrick staniemy przed nią twarzą w twarz.

– Merrick?

– Tak, Arcykapłanko?

– Przypomnij, jak ja mam się do niej zwracać?

Wzdycha, a w tym westchnieniu słychać ukryte rozczarowanie. Nie musi nic mówić. Wiem, że jestem dla niego utrapieniem, ale podejrzewam, że w głębi serca zależy mu na mnie.

– Jeśli zwróci się do ciebie bezpośrednio, a wznośmy modły, by tak się nie stało, musisz tytułować ją „Wasza Wysokość”.

Jego słowa momentalnie studzą cały zapał, jaki wzbudzało przebywanie tutaj. W tej samej hali co następczyni tronu, zgadza się. Ale jednocześnie tu, na stacji kosmicznej, tak okropnie daleko od jedynego miejsca, gdzie mieszkałam. Daleko od domu.

Po chwili jednak energia tego miejsca, tych ludzi, sprawia, że krew znów przyspiesza w moich żyłach.

– Rozumiem. A, Merrick…

Kolejne westchnienie.

– Omawialiśmy to wszystko podczas lotu. Należało bardziej uważać.

– Tak, wiem. Ale to był lot kosmiczny, Merrick. W prawdziwej przestrzeni.

Chciałam wiedzieć, jak to wszystko działa. Podejrzewam, że swoimi niekończącymi się pytaniami zdołałam wyprowadzić z równowagi biednego pilota.

Czego właściwie Merrick oczekuje? Dotychczasowe dziewiętnaście lat egzystencji spędziłam w klasztorze na Serati. I pomijając tę jedną wyprawę, resztę życia spędzę zapewne również tam – jak wszystkie Arcykapłanki. Zamierzam jak najlepiej wykorzystać tę wyprawę.

– Nie trzeba dygać – dodaje. Spoglądam na niego, gdy wielką dłonią wygładza swe białe szaty. – Etykieta nie wymaga tego od ambasadorów. I na Gasnące Słońce, nie dotykaj jej. To jest karane śmiercią. Pamiętaj, reprezentujesz nie tylko Siostrzeństwo, ale i całą Serati.

Jak mogłabym zapomnieć? Całe życie, każdego dnia, wpajano mi, jak ważną jestem osobą.

Choć szczerze mówiąc, wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Nie tak miało być. Podczas kolacji cztery noce temu ambasadorka, która miała lecieć… Szybko odpędzam tę myśl, nim w moim umyśle znów rozgości się jej obraz, gdy dławi się, tocząc pianę z ust.

Merrick uważa, że została otruta. Przez kogoś, kto nienawidzi Siostrzeństwa. Kogoś, kto chciał, by cierpiała.

Nawet po tym, co spotkało tę nieszczęsną kobietę, nie sądziłam, że wyślą w tę podróż akurat mnie. Jako Arcykapłanka i druga co do ważności postać w hierarchii Siostrzeństwa mam świadomość, że jestem istotna – dla Siostrzeństwa i dla swojej planety. Zwykle jednak nie odgrywam żadnej aktywnej roli. Po prostu… czekam. I zachowuję wiarę. A kiedy nadejdzie właściwy moment, uczynię… no cóż, tego tak naprawdę nikt nie wie. A jeśli wie, to nie podzielił się tą wiedzą ze mną.

Lecz przecież z czasem wszystko zostanie wyjawione.

Albo i nie.

Jak każda Arcykapłanka przede mną umrę w nieświadomości, by się odrodzić i przeżyć życie na nowo.

Tyle że po raz pierwszy to może nie być prawda.

Merrick mówi, że czasy są bezprecedensowe. Moi duchowi doradcy twierdzą, że obecnie wszystko jest inne.

Nadszedł bowiem czas Gasnącego Słońca. Zaczęło się niemal dwie dekady temu. Początkowo były to zaledwie drobne oznaki niestabilności, głównie rozbłyski słoneczne. Ale z czasem nasze słońce zaczęło zmieniać kolor. Najpierw stało się pomarańczowe, a teraz jego barwa wpada w czerwień. Ponadto rozszerza się, powodując wzrost temperatury w Układzie, co odczuwają – przynajmniej w tej chwili – głównie Planety Wewnętrzne. Na Serati zawsze było gorąco, ale obecnie panuje tam prawdziwy żar.

Czasy są trudne, choć trzeba przyznać, że dla Siostrzeństwa sprzyjające; mamy rekordową liczbę nowych członkiń i członków. Niestety dla mnie, w klasztorze wciąż wieje nudą.

Myśli o ponownym narodzeniu przypomniały mi o czymś.

– Wiesz, że obie jesteśmy z Askkandii? – pytam Merricka.

Arcykapłanki zawsze pochodzą z Serati. Mój przypadek to niejako anomalia, ale żaden z omenów nie pozostawiał wątpliwości. Kiedy umiera stara kapłanka, rodzi się nowa. Istnieje mnóstwo znaków i wskazówek, które pozwalają Siostrzeństwu ją znaleźć. W tym przypadku znaki prowadziły do mnie.

– Ja i następczyni tronu – doprecyzowuję.

– Wiem – odpowiada zwięźle Merrick. Merrick wie przecież wszystko.

– I że obie mamy po dziewiętnaście lat?

– O tym także wiem. – Wskazuje brodą w stronę księżniczki. – Skup się.

Merrick uważnie obserwuje wszystkich. Jest kapłanem wojownikiem i pełni służbę w mojej straży od czterech lat. Szczerze mówiąc, to niezbyt wymagające zajęcie. Posiada wprawdzie wyszkolenie bojowe, ale w klasztorze nie czyha zbyt wiele niebezpieczeństw. Może poza trucizną, choć to świeża sprawa. Uściślając, to nowość, która pojawiła się przed czterema dniami.

Od tamtej nocy Merrick próbuje każdego przeznaczonego dla mnie jadła i napitku, zanim jeszcze ja dotknę czegokolwiek. Strażnik i tester dań w jednym.

Trudno się dziwić, że ma kiepski nastrój.

Poza tym dzisiejsze spotkanie to zupełnie inna sytuacja, która ewidentnie go rozprasza od samego początku. Nie jestem pewna, czy to dlatego, że się martwi o moje bezpieczeństwo, czy po prostu zastanawia się, dlaczego to właśnie mnie wybrano na ambasadorkę Serati.

Jak Siostrzeństwo mogło uznać, że ze wszystkich osób na naszej planecie to akurat ja powinnam zastąpić ambasadorkę Frellen po jej śmierci? Bez wątpienia znalazłby się ktoś bardziej odpowiedni. Ktoś, kto odebrał należyte kształcenie w zakresie etykiety Wysokich Rodów.

Ja nawet nie wyglądam jak Seratianka.

Ludzie z Serati, rodzinnej planety Merricka, są naprawdę szczególni. Przez pokolenia dostosowywali się do tamtejszych niełatwych warunków, do wysokich temperatur i niskiej grawitacji, nie wspominając o niebotycznych wartościach promieniowania. Podczas gdy ja jestem niska i mam bladą cerę, Merrick jest wysoki i szczupły. Jego skóra jest ciemniejsza od mojej, bo częściej przebywa na zewnątrz, ale również grubsza i delikatnie łuskowana – trochę jak u grzechotnicy – oraz szorstka niczym u mieszkańców surowych gór wznoszących się w pobliżu równika Serati. Oczy ma wąskie i nieco skośne, z czarnymi tęczówkami, by mogły jakoś funkcjonować w warunkach wysokiej radiacji, a włosy koloru blond platyny.

Wyróżnia się. Stojąc przy nim, czuję się wyblakła i nijaka. Ta podróż odciągnęła jego myśli od innych spraw. Niedawno zmarł bowiem jego ojciec i to był dla niego cios. Merrick wprawdzie nie opowiada mi o swojej rodzinie, ale wyczuwam, że chyba byli blisko.

Skupiam się na teraz. Księżniczka właśnie wkracza na podwyższenie. Nie idzie, ale jakby płynie w powietrzu, powoli i majestatycznie.

Chyba jestem nią zauroczona.

W miarę jak się zbliża, spoglądam po innych delegatach. Są tacy barwni, jak egzotyczne stworzenia z deszczowych lasów Ellindan. Wzdycham ukradkiem i patrzę na własne zgrzebne białe szaty. Wiem, że nie przystoi mi rozmyślać o sprawach tak przyziemnych – wszak mój umysł przeznaczono do wyższych celów – ale prawda jest taka, że tęsknię za kolorami.

No i to jest jeszcze jedna rzecz, która mnie od nich wszystkich odróżnia, jakby nasze odmienne systemy wierzeń nie wystarczały.

Wiem z lektur – dużo czytam, bo w klasztorze niewiele mam do roboty – że każda delegacja przywdziewa inne barwy, podyktowane tradycją. Błękit, zieleń, fiolet, szkarłat, żółć, pomarańcz i biel. Naturalnie jedynie członkowie Wysokich Rodów mogą nosić te kolory. Gildia Robotników to brązy i szarości. Technicy pracujący dla Korporacji noszą się na czarno.

W tym barwnym tłumie przemykają odziani w szaro-czarne mundury oficerowie ochrony stacji, o ile dobrze rozpoznaję. Sporo ich. Czyżby spodziewali się kłopotów? Może dlatego Merrick jest taki spięty.

Od godziny wszyscy stoimy na podwyższeniu w centrum doku, ustawieni zgodnie z kolejnością planet, od najdalszej do najbliższej względem Serai, naszego słońca. Najpierw są ci z Planet Zewnętrznych – Glacei, najbardziej oddalonej, potem z Vistenii, Askkandii, Ellindan. Następnie reprezentanci Planet Wewnętrznych: Permuny, Kridacus i na końcu Serati, gdzie mieszkam. Serati jest jedyną planetą niezarządzaną przez Wysokie Rody. Władzę sprawuje tam Siostrzeństwo. Oczywiście wśród nas nie ma żadnych przedstawicieli najdalszych „martwych” planet: Tybrisu i Nabroch – są zbyt zimne i niegościnne, by podtrzymywać ludzkie życie.

Na samym skraju kolejki, odziany w długi błękitny płaszcz obszyty futrem, stoi delegat z Glacei. Jest niski, niższy nawet ode mnie – jak większość ludzi stamtąd. Gęste włosie chroni go przed zimnem. Szczerzy w uśmiechu ostre zęby, jego szarobrązowa skóra jest spękana i łuszczy się od wiatru i mrozu. Księżniczka odpowiada skinieniem głowy, mówi coś krótko, idzie dalej.

Widzisz, Deszcz, to nie takie trudne. Dasz radę.

Przez chwilę wyobrażam sobie, jak będzie wyglądał moment naszego powitania. Uśmiechnie się, obdarzy mnie łagodnym spojrzeniem swych srebrzystych oczu – uwielbiam ten kolor – spoglądając w moje pospolicie brązowe, zada jakieś pytanie o Serati, a ja olśnię ją odpowiedzią, która sprawi, że te same oczy rozszerzą się z wrażenia. Jej uśmiech przestanie wyrażać jedynie uprzejmość, zainteresuje się mną…

– Uwaga – syczy Merrick.

Wzdycham, lecz by dać mu do zrozumienia, że słyszałam, wyprężam się na baczność, aż bolą mnie mięśnie pleców, ciągnięte w dół tutejszym silnym polem grawitacyjnym. Może wszystko dookoła nie jest aż tak spektakularne, jak sobie wyobrażałam, ale przyznaję, że spotkanie osób z pozostałych siedmiu zamieszkanych planet jest całkiem fascynujące.

Następna w kolejce jest delegatka z Vistenii, najbliższej sąsiadki Glacei. Vistenia to główny producent zboża w naszym układzie słonecznym. Ambasadorką jest wysoka, jasnowłosa kobieta o perłowej skórze. Ma ogromne źrenice, co jest typowe dla mieszkańców tej często spowitej mrokiem planety. Jest odziana w zieleń. Przypomina mi lilie gala, piękne, pełne gracji kwiaty, które kwitną na Vistenii zaledwie jeden miesiąc w roku.

– Wasza Wysokość – szepcze.

Księżniczka obdarza ją cieplejszym uśmiechem.

– Ambasadorko Terro, mam nadzieję, że miała pani dobrą podróż.

Kolej na Askkandię. Purpura, jak u księżniczki.

I tak dalej.

Wita ambasadorkę z Ellindan, odzianą w dopasowany czerwony kostium, ledwie kilka odcieni ciemniejszy od jej miedzianej skóry. Ambasadorka błyska zębami w uśmiechu. Słyszałam, że każdy z Ellindan ma czerwone zęby, zabarwione nadmiernym spożyciem soku z akary. To fascynujące przekonać się, że w istocie tak jest. Według mnie widok nie jest szczególnie piękny, ale mieszkańców Ellindan ewidentnie napawa to dumą. Zresztą sok jest na tyle uzależniający, że kwestie estetyki najpewniej schodzą na dalszy plan.

Księżniczka powoli się zbliża. Moje mięśnie tężeją. Wkrótce nadejdzie kolej na mnie.

Nie dotykaj jej. Bez względu na to, jak uprzejme będzie jej srebrzyste spojrzenie, nie muśnij palcem nawet jej szaty. Nie wolno dotykać księżniczki.

Im bliżej jest, tym intensywniej się zastanawiam, czy faktycznie będzie dla mnie uprzejma. A może się rozzłości, że w ogóle śmiałam tu przybyć, ze względu na to, kim jestem i jakie są dogmaty mojej religii.

Piąty delegat pochodzi z Permuny, pierwszej z Planet Wewnętrznych. Ma klatę piersiową niczym beczka i ogromne uszy typowe dla większości Permunian. Jego długie szaty są żółte jak piaski pustyń pokrywających planetę, którą reprezentuje. Skóra wokół oczu jest ciemniejsza od reszty twarzy. Spoglądam niżej i widzę, że dłonie ma w tym samym kolorze.

Najwyraźniej od najmłodszych lat barwią wyeksponowane miejsca, by chronić się przed poparzeniami słonecznymi, aż wreszcie kolor się utrwala. Wygląda, jakby nosił maskę, przez co jego żółte oczy wyróżniają się jeszcze bardziej, jak oczy drapieżnika. Czytałam, że to skutek spożywania kaktusa gwiaździstego, jednej z nielicznych roślin rosnących na Permunie.

Ambasador nie wygląda na zachwyconego. Przystępując do powitania księżniczki, robi krok w przód. Jego oczy są zwężone, usta zaciśnięte, dłonie zwinięte w pięści. W mgnieniu oka między niego a księżniczkę wkracza ogromny mężczyzna o skórze w odcieniu sepii, krótkich siwych włosach, odziany w czarno-purpurową zbroję – zapewne strażnik księżniczki. Czuję, jak stojący u mego boku Merrick cały się spina.

– Stać! – Rozkaz księżniczki jest ledwie słyszalny, a jednak zamraża strażnika w bezruchu. Niezła sztuczka, chciałabym tak umieć. No ale strażnik czy nie, Merrick nie słucha nikogo, tylko siebie samego.

– Mówcie, ambasadorze Holdren – poleca księżniczka.

– Wasza Wysokość, w imieniu społeczności Permuny pragnę zapytać, gdzie się podziały ostatnie dwie dostawy zboża. Kończą się nam zapasy. Ludzie zaczynają głodować. Ja…

Ambasador z Vistenii postępuje krok naprzód.

– To chyba nie czas ani miejsce na to, Holdren.

– Przeciwnie, to jest właśnie odpowiedni czas i miejsce. Obiecano nam ciągłość dostaw. A teraz…

Patrzę zafascynowana, ale księżniczka unosi dłoń i ambasador natychmiast milknie.

– Przykro mi z powodu waszych kłopotów. Pomówię o tym z cesarzową, gdy wrócę.

– Że niby ona nie wie? – pyta ambasador gorzkim, pozbawionym szacunku tonem. Napięcie w tłumie rośnie, słychać szum komentarzy. Księżniczka unosi brwi z zaskoczenia lub arogancji, nie jestem pewna.

Merrick staje przede mną i choć mam ochotę odepchnąć go na bok, rozumiem, że się denerwuje. Mimo że Serati jest ściśle kontrolowana przez Siostrzeństwo i utrzymuje się w pewnej izolacji od pozostałych planet, pogłoski o niepokojach w Układzie docierają nawet do klasztoru. Od dziesięcioleci odnotowuje się wzrost temperatur, a produkcja rolna spada. Częste rozbłyski na słońcu sieją spustoszenie pośród systemów łączności, a gwałtowne ocieplenie zamienia części Planet Wewnętrznych w pustkowia niezdatne do życia.

Nasze święte pisma głoszą, że po okresie wielkiego trudu nadejdzie czas wielkiej radości. Wiem, że muszę zachować wiarę, choć to nie takie proste, gdy wokół tyle cierpienia.

Szmer niezadowolenia przybiera na sile. Księżniczka omiata tłum wzrokiem.

– Proszę o ciszę. Nie zapominajmy, jaki cel przyświeca dzisiejszemu zgromadzeniu. Jestem pewna, że doktor Veragelen ma jakieś wieści dotyczące rozwiązania doskwierających nam problemów. – Odwraca się z powrotem do ambasadora. – Obiecuję zająć się tą sprawą.

Nie wygląda na przekonanego, ale skłania głowę.

– Dziękuję, Wasza Wysokość.

Spodziewam się podobnego zachowania po ambasadorce z Kridacus, bystro wyglądającej kobiecie odzianej w pomarańczowe szaty, lecz jej pomarszczona od słońca biała twarz jakby celowo nie wyraża niczego.

I oto nadchodzi moja kolej. Księżniczka Kalinda zwraca ku mnie poważną twarz i łagodne – wiedziałam, że będzie łagodne – spojrzenie.

– Zachowaj spokój. Dasz sobie radę. – Dłoń Merricka spoczywa na moim ramieniu, a moje łopoczące serce momentalnie zwalnia, gdy wyczuwam jego fizyczną i psychiczną siłę. Może i bywam dla niego utrapieniem, ale przez ostatnie kilka lat był mi jedyną rodziną, nauczycielem, przyjacielem, obrońcą, wszystkim tym jednocześnie.

Skoro twierdzi, że będzie dobrze, to będzie.

Z bliska księżniczka jest jeszcze piękniejsza, ma złocistobrązową skórę i ciemnorude włosy, jak cesarzowa. Jej skórę znaczy jednak ten sam rysunek łusek grzechotnicy co u Merricka, choć zdaje się gładka i jedwabista niczym u ludzi z serratiańskich równin, nie zaś chropowata i szorstka jak u mieszkańców gór. Stojąc przed nią, czuję się buro i młodo, choć przecież jesteśmy w tym samym wieku.

– Ambasador Fr… – Ściąga brwi. – Nie jesteś Ambasadorką Frellen, pani.

To brzmi jak oskarżenie. Zastanawiam się, czy mnie poznała i czy to stąd jej mina. Wszak przybyła tu, by szukać rozwiązania problemu Gasnącego Słońca – a ja istnieję, bo takiego rozwiązania nie ma.

Przez krótką chwilę jestem w stanie jedynie mrugać powiekami w oczekiwaniu na jakąś uwagę dotyczącą naszych wierzeń. Kiedy nic takiego się nie dzieje i księżniczka po prostu patrzy na mnie z tym wyrazem twarzy, instynkt bierze górę i – mimo iż pamiętam, by się nie kłaniać – robię to i tak. Pochylam głowę i wykonuję niskie, głębokie dygnięcie, a Merrick zaciska dłoń na moim ramieniu, jakby próbował mnie powstrzymać.

Za późno, Merrick. O wiele za późno.

Niemal przyklękam, nim Merrick dźwiga mnie w górę jak marionetkę. Ale stało się. Wszyscy widzieli, co zrobiłam – zwłaszcza księżniczka.

Gdy wreszcie zbieram się w sobie na tyle, by spojrzeć jej w twarz, spodziewam się najgorszego. Tymczasem ona się uśmiecha, a w jej oczach skaczą wesołe ogniki.

– Nie sądzę, bym znała twoje imię, pani – mówi cicho.

– Deszcz – przedstawiam się. – To dla mnie zaszczyt, księżniczko.

Słyszę, jak Merrick gwałtownie wciąga powietrze. Kolejny błąd, a jakże. Zmieszana, z twarzą płonącą z zawstydzenia, w desperacji wykonuję jedyny gest, jaki przychodzi mi do głowy, by to jakoś naprawić. Wyciągam rękę w zamiarze dotknięcia jej. Więc już oficjalnie wszyscy wiedzą. Jestem jedną wielką katastrofą.

Całe szczęście Merrickowi udaje się mnie odciągnąć, zanim faktycznie moja dłoń dosięgnie celu. W tej samej chwili wielkolud w zbroi wdziera się między księżniczkę i mnie. Sięga po broń.

– Na litość, Vance – szepcze ona. – Odsuń się.

Vance wcale nie wygląda, jakby miał zamiar na to przystać, ale w końcu ustępuje.

Trudno mieć do niego pretensje; staram się wyglądać tak niegroźnie, jak tylko umiem. To niezbyt trudne, ostatecznie mam metr sześćdziesiąt wzrostu i dziecięcą twarz. Ale ze względu na zamieszanie, do którego właśnie się przyczyniłam, niczego już nie biorę za pewnik.

Tymczasem usta księżniczki drgają w tłumionym śmiechu. Cóż, jestem źródłem rozrywki, to kompletnie upokarzające.

– Może pora na oficjalne przedstawienie? – sugeruje księżniczka.

Merrick występuje o krok.

– Wasza Wysokość pozwoli. Oto Deszcz, Arcykapłanka Siostrzeństwa Światła i tymczasowa ambasadorka Serati.

– Arcykapłanka? – Jej oczy się rozszerzają, a ja rozważam, jakie uczucia żywi względem Siostrzeństwa. Nasze kontakty z Wysokimi Rodami bywają nieco… napięte.

– Cieszę się, że nie pozwoliłam Vance’owi cię zastrzelić, pani. To byłby niechybnie dyplomatyczny incydent.

– Tak, księżn… – Milknę, nabierając powietrza. – Tak, Wasza Wysokość – mówię. – I ja się cieszę. Niezmiernie.

Śmieje się, wciąż patrząc w moje oczy. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że dostrzegam w jej spojrzeniu rezerwę, a może litość. Ale wtedy wyciąga rękę i palcem dotyka emblematu drugiego słońca, który jest przypięty do lewej górnej klapy mojej szaty. Wokół wzbiera szmer; za mną Merrick napręża się jak struna.

Zanim ktokolwiek zdąży uczynić z tego aferę, rozlega się głośny sygnał. Dźwięk uwalnia napięcie zgromadzone w hali doku; nad podwójnymi wrotami zaczyna migać światło.

Księżniczka opuszcza rękę i robi krok w tył.

– Chyba nareszcie coś się dzieje. – A potem ot tak odwraca się i odchodzi pośród wciąż rozbrzmiewającego dźwięku.

I rzeczywiście, coś się dzieje. Chyba pora przenieść uwagę z bycia katastrofą na katastrofę, od której nas wszystkich mam ocalić.

Rozdział 3Ian, najemnik, przemytnik i (bardzo) okazjonalnie porządny gość

Głośniki rozbrzmiewają brzęczącym sygnałem – przybywa kolejny statek. Wbijam wzrok w fikuśny zegar nad drzwiami.

Jeszcze dwadzieścia dwie godziny i jakieś siedemnaście minut do mojego odlotu z tej latającej kupy złomu. Nie żebym odliczał czy coś.

Ciężko jednak nie odliczać, gdy utknie się na jakiejś zasranej dziurze na dwa razy dłużej, niż pierwotnie zakładaliśmy z Maxem.

Jasne, większość osób uznaje Caelestis za klejnot w koronie imponującej floty Imperium. Może i tak jest – na pewno błyszczy się jak sam chuj – ale spędziłem tu dość czasu, żeby wiedzieć, że to również cholerne szambo zła. Będę uradowany, widząc, jak niknie w oddali. Jutro przybywa Reformer, statek więzienny, i zamierzamy z Maxem do niego wsiąść.

Reformer doprowadzi nas do Milli. Musi – bo inaczej utkniemy w martwym punkcie.

Zaciskam zęby, idąc wąskim korytarzem. Mógłbym się dziś obejść bez dodatkowej zmiany – mam sprawy do załatwienia. Ale wszyscy są na służbie. Dzieje się coś grubego, jakaś poważna prezentacja doktor Veragelen, znanej też jako doktor Podła, którą ma prowadzić dla przybyłych ważniaków. Pojęcia nie mam, w czym rzecz, i prawdę powiedziawszy, gówno mnie to obchodzi.

Muszę jakoś przetrwać tę dodatkową zmianę – i całą ceremonię, którą Veragelen ukradkowo planuje od tygodni. Może paradować, udając, że w ogóle się nie przejmuje wydarzeniami wokół, jakby stanowiły niedogodność lub coś w tym stylu, ale każdy, kto pracuje z nią blisko, wie, że Veragelen nie myśli o niczym innym.

Ponieważ mam tego pecha, że pracuję z nią bliżej niż większość – ochranianie doktor prowadzącej ma wiele wad – wiem dokładnie, jak stresująca jest dla niej dzisiejsza prezentacja. W końcu niełatwo podbijać kosmos, mając słabe notowania u cesarzowej. A jeśli jest coś, czego pani doktor pragnie bardziej niż sukcesu swego pokręconego eksperymentu, to jest tym dostęp do tajemnic wszechświata. I władza, którą daje ich znajomość.

Pewnie dlatego tak się dzisiaj wystroiła. Ma na sobie swój zwykły czarny laboratoryjny strój, ale zarzuciła na niego frymuśną czarną pelerynę. Wygląda niedorzecznie. Kto chodzi w cholernych pelerynach?

Plotka głosi, że ta nie-za-dobra doktor ma ponad trzysta lat i że Korporacja – założona przez siedem Wysokich Rodów i ludzi odpowiedzialnych za całą technologię wokół nas – odkryła metody wydłużania życia. Jeśli nawet tak jest, trzyma to dla siebie.

Oto cała Korporacja. Dranie od wielkich tajemnic.

Tak czy siak, odkąd doktor V skierowała ku mnie wzrok, gdy przybyłem dwa miesiące temu, jestem jej regularnym osobistym ochroniarzem. Chyba wpadłem jej w oko, ale nic z tego, nigdy w życiu. Prędzej wychędożyłbym sloga.

Pomijając już fakt, że ona przyprawia mnie o dreszcze, uważam, że ponosi osobistą odpowiedzialność za to, co spotkało Millę. Widziałem parę razy, co się wyprawia w tutejszych laboratoriach, i na myśl o tym, że postępowano w ten sposób z jedną z najważniejszych dla mnie osób, krew się we mnie gotuje. Myślę, że gdy Milla będzie już bezpieczna, złożę pani doktor osobistą wizytę i wyrównam kilka rachunków.

Bynajmniej nie tak, jak się tego spodziewa.

Wrota doku rozsuwają się, w miarę jak jesteśmy bliżej, a ona wchodzi do środka. Idę dwa kroki za nią, zgodnie z jej życzeniem. Jestem hiperczujny – co też bardzo jej odpowiada – skanuję wzrokiem tłum w poszukiwaniu oznak jakiegokolwiek zagrożenia. Gówno mnie obchodzi, czy ktoś ją zabije, ale nie chciałbym, żeby z jakiegokolwiek powodu więzienny statek nie mógł tu jutro wylądować.

W doku jest mnóstwo promów należących do przybyłych gości – więcej, niż się spodziewałem – a na samym jego środku ustawiono podwyższenie. Wzdłuż ustawiła się banda jaskrawo wystrojonych głąbów.

Mój wzrok przyciąga kobieta stojąca w środku tej grupy, nieco wysunięta przed pozostałych. Czuję drgnięcie ust. Następna przemądrzała ważniaczka, która w gruncie rzeczy nie ma o niczym pojęcia, tyle że nosi pelerynę w purpurze, a nie w czerni.

Jest wysoka, być może to najwyższa kobieta w hali. Pod peleryną nosi dopasowaną, długą aż do ziemi suknię koloru głębokiej purpury, która podkreśla jej – bezspornie – atrakcyjne krągłości. Założę się, że rozpinanie wszystkich tych malutkich, błyszczących guzików byłoby upierdliwe. Mógłbym jednak spróbować.

Prawie docieramy do podium, gdy podnoszę wzrok i spoglądam na jej twarz. Ma duże, pełne usta i wydatne kości policzkowe. Zerka na mnie swoimi dziwnymi, srebrnymi oczami. W sposobie, w jaki patrzy, jest coś, co daje mi do zrozumienia, że widok się jej podoba.

W odpowiedzi unoszę brew, a moje usta wykrzywiają się w uśmiechu, którego nawet nie próbuję kryć. Otwiera oczy szerzej, wciąga powietrze i obdarza mnie wyniosłym spojrzeniem. To całkiem seksowne. Tak jak i ona, mimo peleryny.

Trochę szkoda, że nie mogę tu zostać.

Doktor wstępuje po schodach na podium i staje przed nią, zasłaniając mi widok. Przesuwam się nieco w bok.

– Wasza Wysokość – mówi, skłaniając ceremonialnie głowę.

Wasza, kurwa, kto?

A zatem rozbierałem wzrokiem samą księżniczkę. No nieźle.

Na patrzeniu się jednak zakończy, bo po prostu, kurwa, nienawidzę Wysokich Rodów. To banda pasożytniczych dupków, którzy dbają tylko o siebie, a całą resztę mają gdzieś. Jestem przekonany, że ta księżniczka z kijem w dupie w niczym nie ustępuje pozostałym.

– To zaszczyt gościć cię dziś na ISS Caelestis, pani – ciągnie doktor Veragelen w swoim stylu. Nie ma zwyczaju tracić czasu na kurtuazję.

– To zaszczyt być tutaj, doktor Veragelen – odpowiada Księżniczka-Z-Kijem-W-Dupie głosem tak chłodnym i pełnym klasy, jak ona sama. – Cieszę się na wizytę w laboratoriach. I na wieści o postępach.

Zastanawiam się, czy faktycznie planuje zwiedzić wszystkie laboratoria, czy też tylko te, których Veragelen nie ukrywa za tabliczkami: „Ściśle tajne”. No ale umówmy się, pewnie jej uprawnienia są znacznie szersze – a to oznacza, że doskonale wie, co dobra pani doktor odwala za zamkniętymi drzwiami.

W końcu to Wysokie Rody założyły i zasadniczo prowadzą Korporację, która ma monopol na technologię w Układzie Senestris. Do niedawna miałem o tym niewielkie pojęcie. Mieszkańcy mojej planety zwykle trzymają się możliwie najdalej od Korporacji, jak każdy rozsądny człowiek. No ale teraz jesteśmy tutaj i lepiej poznać swojego wroga.

Gage, facet, który jest pokładowym technikiem, pomaga nam – nie za darmo – i co nieco opowiedział o Korporacji. Rzeczy, które usłyszałem, sprawiają, że nawet tak zatwardziały kryminalista czuje się jak siostrzyczka z Siostrzeństwa Światła.

– Nie mogę się doczekać, by oprowadzić Waszą Wysokość. – Doktor V wykrzywia lekko wargi, co sprawia, że wygląda, jakby pękała jej twarz.

Tkwię tu od prawie dwóch miesięcy i jeszcze nie widziałem, żeby się uśmiechnęła. Nie sądziłem, że umie.

– Ale wszystko w swoim czasie – kontynuuje, po czym zwraca się do reszty zebranych na podwyższeniu. – Jak zapewne wiecie, Caelestis to najbardziej zaawansowana technologicznie jednostka w całym Układzie, a może i w znanym wszechświecie. Mamy tu dwadzieścia siedem laboratoriów, a ponadto najszybsze, najnowocześniejsze komputery, jakie kiedykolwiek zaprojektowano. Dziś będziemy…

Urywa w pół słowa, gdy nad wrotami do śluzy zaczyna migać zielone światło. Statek, który wcześniej wzbudził alarm, musiał wylądować. Doktor V ściąga brwi, widząc zbliżającego się członka załogi stacji. Wchodzę w tryb czujności, kładę dłoń na pistolecie laserowym przypiętym do uda.

– Szanowna pani, Reformer prosi o pozwolenie na dokowanie.

Ożeż kurwa. No nie. To nie są dobre wieści. Max i ja nie jesteśmy gotowi.

– Mieli przylecieć jutro. Osobiście umawiałam termin. – Nozdrza doktor V się rozszerzają, ale to jedyna widoczna oznaka jej irytacji.

Obecność księżniczki ewidentnie wymusza na niej zadziwiająco dobre zachowanie.

Ściąga usta, zastanawiając się, co zrobić, po czym mówi:

– Mają przyjąć ładunek i odlecieć, zanim nasz obchód po laboratoriach dobiegnie końca.

Kolejne złe wieści. Jebana katastrofa, przynajmniej dla mnie. A to dlatego, że – obchód czy nie obchód, księżniczka czy nie księżniczka – nie ma mowy, bym tkwił tu aż do kolejnego przybycia Reformera. Nie, jeśli to może potrwać całe miesiące. Nie, jeśli to by oznaczało, że przez te miesiące Milla będzie zdana sama na siebie, chuj wie gdzie, znosząc chuj wie jakie koszmarne rzeczy.

Nie ma, kurwa, mowy.

Max! – wołam telepatycznie, sposobem, który znamy od dzieciństwa. Przez chwilę nie odpowiada.

Co jest? Jestem zajęty.

Nie sprawia wrażenia wkurzonego, że mu przeszkadzam. Cały Max. Taki po prostu jest – pogodny, niezależnie od wszystkiego. Prawdę mówiąc, czuję się wykończony na samą myśl o tym, w jaki sposób utrzymuje tę pogodę ducha, ale jego niegasnący optymizm to chyba moja ulubiona cecha tego gościa. To i jego słynne racuszki z chobwaladą.

Reformer dokuje w tej chwili. Musimy zmienićplan, trzeba się pospieszyć – mówię.

Czego potrzebujesz? – Zanim zdążę odpowiedzieć, dodaje: Idę po Gage’a.

Idź. Pora, żeby zapracował na te horrendalne pieniądze, które mu płacę. Spotkajmy się w doku. Wrócę tu, jak tylko uda mi się wyrwać od doktor Podłej. Może zdołasz wykręcić jakąś dywersję. Wiesz, co robić.

Czaję.

Doktor V bierze głęboki wdech, przykleja do twarzy totalnie sztuczny uśmiech i skupia się na księżniczce.

– Ruszajmy na obchód. – Obraca się i idzie w stronę, z której przybyliśmy, a ja zajmuję swoje miejsce za nią.

Odchodząc, niemal czuję na sobie królewskie oczy pani Purpurowej Peleryny. Wciąż myślę, że dla niej mógłbym obniżyć swoje standardy.

Szkoda, że mam zaledwie jakieś dwadzieścia minut na wydostanie się z tej łajby i wbicie się na Reformera. W przeciwnym razie stracę szansę ocalenia Milli, być może na zawsze.

Rozdział 4Kali

Nie gap się na tyłek seksownego strażnika. Nie rób tego, zwłaszcza podczas swojej pierwszej misji reprezentowania cesarzowej. Muszę zachowywać się wystarczająco arystokratycznie cały czas, bez względu na to, jak gorący jest strażnik doktor Veragelen.

A jest gorący, nie da się ukryć. Ciacho.

Gęste czarne włosy, podkreślające wydatne kości policzkowe.

Ostro jak brzytwa zarysowana linia żuchwy.

Wysoki, szeroki w ramionach, choć wnosząc po znakach na mundurze, pochodzi z Kridacus. W życiu nie słyszałam, by ktoś pochodzący z miejsca o tak silnej grawitacji urósł taki wysoki. Tutaj, gdzie przyciąganie jest słabsze, musi dysponować nadzwyczajną krzepą.

Ciemne oczy – o intensywnym spojrzeniu, obramowane długimi, gęstymi rzęsami – zdają się przebijać na wskroś całą tę królewską otoczkę i dostrzegać wszystko, co usiłuję ukryć przed światem.

Jaka szkoda, że nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Oddala się, więc pewnie nigdy się nie dowiem. Uznaję, że to bardzo dobrze. Takich rzeczy się po prostu nie robi… bez względu na to, jak atrakcyjne są jego szerokie ramiona i umięśniona klatka piersiowa w czarnym mundurze strażnika.

A są bardzo, bardzo atrakcyjne.

Lara pociąga mnie za pelerynę, spoglądam na nią.

– Być może zechciałabyś rozważyć zmianę wyrazu twarzy – szepcze pod nosem, w równym stopniu rozbawiona, co zmartwiona.

– Jakiego wyrazu?

– Pragnę-dobrać-się-do-spodni-strażnika-i-się-zabawić. Takiego.

Niestety, prawdopodobnie ma rację, chociaż strażnik wygląda od tyłu równie dobrze, co od przodu. Wygląda też jak kłopoty, takie przez duże K. Na krótką chwilę ogarnia mnie tęsknota za wszystkim, czego mi nie wolno.

I wtedy on rzuca mi spojrzenie przez ramię; wciąż z tym cwanym uśmieszkiem, jakby dobrze wiedział, o czym myślę, a moje pragnienie ustępuje miejsca irytacji. W odpowiedzi obdarzam go swoim najlepszym znudzonym, wyniosłym królewskim spojrzeniem – nauczyłam się go od matki dawno temu, jeszcze zanim się dowiedziałam, że na dziewięciu planetach naszego Układu przyciąganie ma różną siłę.

Nie peszy go to tak, jak zwykle peszy innych mężczyzn. Może robię to źle. A może jest odporniejszy. Tak czy owak, ignoruję uśmieszek i skupiam się na innych sprawach.

Zastanawiam się, czym jest Reformer – nigdy nie słyszałam o takim statku, a uważam się za ekspertkę w dziedzinie naszej floty. Niezależnie jednak od tego, czym jest, doktor się przejęła, a to intryguje mnie jeszcze bardziej.

Z tego, co wiem o doktor Veragelen – a wiem sporo, bo nauka fascynuje mnie od zawsze i jestem jej wielką fanką – w swojej karierze zajmowała się chyba wszystkim. Zaczynała na statku wyprawowym wiele lat temu, ale od tamtego czasu wciąż pięła się w górę aż na szczyt; obecnie jest nie tylko głównym naukowcem na stacji Cael­estis; nadzoruje też całą Korporację, odpowiadając jedynie przed zarządem kontrolowanym przez siedem rodów.

Nic dziwnego, że wszyscy się tu dziś zgromadzili, by ją poznać i zaznajomić się z efektami ostatnich czterech lat jej pracy. Doktor Veragelen zjada problemy na śniadanie i właśnie dlatego moja matka zleciła jej rozwiązanie naszego największego problemu – ocalenia Senestris przed całkowitą zagładą.

Idę za nią, a pozostali dyplomaci dotrzymują mi kroku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zarazem jest i nie jest taka, jak się spodziewałam. Wysoka i niemal wychudzona, z krótkimi, pragmatycznie przyciętymi siwymi włosami, prezentuje się dokładnie jak na każdym zdjęciu, które widziałam.

Tłumię swoje rozczarowanie jej szorstkim sposobem bycia i podążam za nią poprzez duże podwójne drzwi. Plus jest taki, że moje nerwy się uspokoiły i jedyne, co czuję, to ekscytacja wizytą.

Nie mogę się doczekać, aż obejrzę statek.

Mówi się, że mają tu jakieś tajemne artefakty Obcych, a mnie zawsze fascynowało wszystko, co dotyczy Starszych. Nadaliśmy tę nazwę istotom, które mieszkały tu na długo przed nami. Naturalnie są też tacy, którzy nie wierzą, że jakaś obca rasa zamieszkiwała którąkolwiek planetę naszego Układu, ale dowody jej istnienia są rozsiane w całym Senestris, choć najwięcej na Serati. Niektórzy pewnie wolą myśleć, że jesteśmy tu pierwszą cywilizacją – lepsze to, niż przyznać, że każda cywilizacja może kiedyś dobiec kresu. Zwłaszcza w obliczu wiszącej nad naszymi głowami groźby zagłady.

Drzwi otwierają się na korytarz o łukowatym sklepieniu i ścianach wykonanych z jakiegoś srebrzystego metalu. Światło oświetlające korytarz jest łagodne i pomarańczowe i choć usiłuję zlokalizować jego źródło, nie udaje mi się dociec, skąd pada.

Idziemy korytarzem, a w mojej głowie kłębią się pytania. Jest ich tak wiele, że trudno je wszystkie uporządkować. Jak zasilany jest statek? Ile osób w tym momencie znajduje się na pokładzie? Nad czym pracują? Gdzie są artefakty Starszych? I przede wszystkim: czy znaleźli sposób, by ocalić nasze słońce?

Chcę ją o to zapytać, ale doktor Veragelen kroczy dziarsko i ledwie za nią nadążam w swoim absurdalnym stroju.

Zatrzymuje się w końcu przy drzwiach, zapewne będących zabezpieczeniem przed nieautoryzowanym wstępem, i przykłada dłoń do skanera biometrycznego. Wykorzystuję okazję, by podejść bliżej.

– Doktor Veragelen, czy może mi pani przybliżyć, nad czym pracuje tutaj Korporacja? Czy nastąpił jakiś przełom?

Odwraca się do mnie z błyskiem w oku, który sprawia, że czuję się nieco niekomfortowo.

– Mogę potwierdzić, że jesteśmy na dobrej drodze do znalezienia rozwiązania kwestii przyspieszonej degeneracji naszego słońca. Uważamy, że nie tylko jesteśmy w stanie zatrzymać ten proces, ale wręcz odwrócić jego skutki. Wasze życie niewątpliwie jest w naszych rękach, i ocalimy was wszystkich.

W jej głosie dźwięczy zdecydowanie, ale sama nie wiem – coś w jej krótkim spojrzeniu mówi mi, że to nie wszystko. Poza tym trudno nie zauważyć, że zasadniczo nie odpowiedziała na moje pytanie.

Otwieram usta, by jakoś je przeformułować, ale ruszamy dalej i znów całą uwagę muszę skupiać na tym, by nie potknąć się o pelerynę. Protokół czy nie, nigdy więcej jej na siebie nie włożę.

Ścigamy się wciąż tym samym korytarzem, prawdopodobnie wytyczającym pętlę równoległą z obwodem statku. W zasadzie nic się nie zmienia. Po obu stronach liczne drzwi. Wszystkie wyposażone w skomplikowane panele zabezpieczające. Wszystkie z opisami: „Tajne” i „Wstęp tylko dla personelu”.

Im więcej zabezpieczonych drzwi mijamy i im dłużej doktor Veragelen milczy, tym większa wzbiera we mnie ciekawość. Co się stało z jej „obchodem”?

Owszem, na drzwiach napisano: „Tajne”, ale reprezentujemy rządy każdej z planet. Mamy wstęp do najbardziej tajnych miejsc. I prowadzi nas kobieta, która zarządza całym tym statkiem i zapewne ma dostęp do wszystkiego, co się na nim znajduje.

Zatem na co ona czeka?

Całemu temu spotkaniu przyświeca zamysł, że delegaci usłyszą dobrą nowinę i będą mogli przekazać ją swoim ludziom, uspokoić ich, dać im nadzieję na jakieś jutro. Wszyscy musimy wierzyć, że cesarzowa, do spółki z Korporacją, pracuje nad rozwiązaniem, a to się nie uda, jeśli nie zobaczymy namacalnych dowodów, że takie rozwiązanie istnieje.

– Doktor Veragelen – mówię w końcu, gdy z pełną prędkością mijamy kolejny zakaz wstępu. Zaczynam podejrzewać, że trenuje na przyszłoroczne igrzyska międzyplanetarne. Nie może być innego powodu dla takiego pośpiechu. – Faktycznie mamy w planie wizytę w którymkolwiek z laboratoriów czy po prostu będziemy je omijali?

Słyszę stłumiony chichot; spoglądam w stronę strażnika, ale jego twarz nie wyraża niczego. Może mi się tylko zdawało.

– Jesteśmy już prawie na miejscu – zapewnia doktor Veragelen i uśmiecha się jakby z bólem.

– Czyli gdzie? – dopytuje ambasadorka Terra. – Idziemy od dziesięciu minut i widzimy jedynie drzwi, przez które nie wolno nam przejść.

Słyszę pomruk zgody. Ewidentnie nie tylko mnie irytuje ta strata czasu.

Arcykapłanka jako jedyna nie wygląda, jakby chciała żywcem obedrzeć doktor Veragelen ze skóry – i mnie przy okazji. Na zadowoloną jednak też nie wygląda. Pozostaje raczej otępiała, co wciąż nie jest tym, co ludzie powinni zapamiętać z naszej wizyty.

A zatem będę musiała powiedzieć coś innego. Nawet jeśli jeszcze nie mam pojęcia, co takiego.

Mimo to, odkaszlnąwszy, daję z siebie wszystko:

– Doktor Veragelen. – Spojrzenie, którym mnie obrzuca, tym razem wyraża więcej zniecierpliwienia, ale kontynuuję z determinacją. – Czy może nam pani przynajmniej powiedzieć, jakie eksperymenty prowadzi pani w tych laboratoriach?

Wpatrujemy się w siebie przez kilka długich sekund i wyłapuję moment, w którym przypomina sobie, kim właściwie jestem. Robi długi, powolny wydech przez nos. Jej zasznurowane usta przybierają odrobinę delikatniejszy wyraz.

– Przykro mi, Wasza Wysokość – odpowiada, choć w ogóle to nie brzmi, jakby było jej przykro. – Obawiam się, że to dla waszego własnego dobra. Wstęp do tych pomieszczeń jest zabroniony ze względu na środki chemiczne, których tam używamy. Są niebezpieczne, jeśli nie ma się odpowiedniej odzieży ochronnej.

Obdarza mnie kolejnym wymuszonym uśmiechem, który wygląda jak grymas. Zapewne dlatego, że jednocześnie mówi i się „uśmiecha”, a jej usta pozostają ściągnięte.

– Nie chciałabym, byś wróciła do matki… uszkodzona, pani.

To brzmi bardziej jak groźba niż wyraz troski, ale ostatecznie mam za sobą dziewiętnaście lat życia pod jarzmem biernej agresji cesarzowej. Doktor będzie musiała postarać się bardziej, jeśli chce, żebym uciekła z podkulonym ogonem.

– Być może tak jest w pomieszczeniach, do których wstęp ma tylko kwalifikowany personel, ale co z tymi, na których jest napisane: „Tajne”? – nie ustępuję. – I dlaczego są tu takie pomieszczenia, na statku, którego przeznaczeniem jest rozwiązanie bynajmniej nie tajnych problemów? Problemów dotyczących nas wszystkich.

Jej strażnik odwraca się, by na mnie spojrzeć, a gdy nawiązujemy kontakt wzrokowy, czuję dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Jakimś cudem jednocześnie zdaje się być pod wrażeniem i wyglądać na znudzonego. Niech będzie.

Skupiam się na doktor Veragelen, która zerka na najbliższe drzwi, wzdycha i pociera czoło dłonią, jakbym robiła jej jakiś wielki kłopot. I dobrze. Stwierdzam, że moje dziecięce zauroczenie nią właśnie kona gwałtowną śmiercią.

Najwyraźniej przyjmuje do wiadomości, że nie odpuszczę, dopóki nie dostanę jakichś odpowiedzi, bo w końcu się odzywa:

– Obiecuję, księżniczko, że jeśli zdołasz powściągnąć swą… niecierpliwość, będziesz więcej niż usatysfakcjonowana. – I natychmiast wystrzela do przodu, nim zdążę zapytać o cokolwiek innego.

Zatrzymujemy się w końcu przed podwójnymi, szerokimi drzwiami. Również mają umieszczoną na samym środku tabliczkę z napisem: „Tajne”, ale w przeciwieństwie do poprzednich teraz wygląda na to, że mamy szansę – choć nie większą niż płatek śniegu na przeżycie na Serai – żeby faktycznie przez nie przejść.

Doktor Veragelen klaszcze w dłonie niczym nauczycielka w klasie próbująca skupić uwagę krnąbrnych uczniów. Genialna czy nie, ta kobieta ewidentnie ma problem z kontrolą, co również rozpoznaję bez pudła po dwóch dekadach życia u boku mamy.

– Teraz pokażę państwu nasze najważniejsze laboratorium. – Patrzy wprost na mnie, z uniesioną brwią. – Ma tę dodatkową zaletę, że na czas wizyty nie jest utajnione.

Ostatnia uwaga jest wyraźnie uszczypliwa. Matka by jej tego nie darowała, wypatroszyłaby ją za to, ale ja odpuszczam, skuszona perspektywą zobaczenia wreszcie czegokolwiek interesującego.

Mam tylko nadzieję, że cokolwiek się tam znajduje, ona tego nie przecenia i faktycznie jest spektakularne. Od tego zależy życie nas wszystkich.

Tłumek za mną się niecierpliwi.

Doktor Veragelen również musi to czuć, bo nagle wygłasza kilka słów, które, odnoszę wrażenie, pierwotnie planowała przekazać w postaci długiej przemowy.

– To, co tu mamy – mówi, wskazując gestem drzwi – znacznie przewyższa wszystkie dostępne technologie obecnie stosowane w Imperium Układu Senestris. To, co tutaj mamy, zadziwi was. Zainspiruje. I udowodni raz na zawsze, że jestem zdolna dokonać czegoś więcej, niż tylko zapobiec katastrofie. Jestem zdolna, my jesteśmy zdolni, do zaoferowania absolutnego wybawienia. Wybawienia dla waszych rodzin. Dla waszych planet. – Jej głos zniża się do szeptu, który niesie się cichym teraz korytarzem. – Dla całego Układu.

No cóż, to brzmi o wiele lepiej. Moje serce wali jak młotem, gdy doktor Veragelen przykłada dłoń do skanera biometrycznego.

Tak. Tak. Proszę, niech tak będzie.

– Ambasadorowie – spogląda na każdego z nas po kolei – daję wam coś, co, jestem przekonana, jest odpowiedzią na wszystkie wasze pytania. I modlitwy.

Po czym teatralnym gestem otwiera skrzydła drzwi.

Opada mi szczęka.

Do zasranej drokarońskim łajnem ciężkiej cholery.

Rozdział 5Kali

Przez chwilę wszyscy stoją jak wryci, w ciszy.

Tkwię w korytarzu i z rozchylonymi ustami wpatruję się przez szeroko otwarte drzwi, usiłując zrozumieć, co właściwie mam przed sobą. Sala jest gigantyczna, większa niż hala doku. Wysoka chyba na całą wysokość statku w jego środkowym punkcie. Większość tej przestrzeni wypełnia czarna sfera zawieszona w powietrzu bez żadnych widocznych podpór, jakiś metr nad podłogą.

Przełykam ślinę.

Doktor Veragelen stoi nadęta niczym bambamolus, który właśnie połknął warmaka. No ale faktycznie ma powody do dumy. Czy kiedykolwiek wcześniej tak liczna grupa polityków zaniemówiła?

– Możemy wejść? – pyta Deszcz głosem, w którym słychać przemożną chęć, by to zrobić. Ze wszystkich delegatów stoi najbliżej mnie, oddziela nas tylko Arik, dbający o to, by nikt zanadto nie skracał dystansu. To jej nie powstrzymuje od wyciągania szyi, by dojrzeć jak najwięcej. Wygląda raczej jak podekscytowana młoda dziewczyna niż Arcykapłanka Siostrzeństwa.

– Oczywiście, oczywiście – odpowiada doktor Veragelen, wkraczając do sali. – Wszak właśnie dlatego zaprosiłam was tutaj, byście mogli to zobaczyć.

Nie umyka mi subtelny nacisk, jaki kładzie na słowo „to”. Wyłapuję też piorunujące spojrzenia, które rzuca w moją stronę, gdy myśli, że nie patrzę.

Deszcz wyrywa się do przodu, lecz jej strażnik powstrzymuje ją, dotykając jej ramienia, zanim zdąży zrobić choć krok. Rzuca mu pytające spojrzenie, na co on delikatnie wskazuje głową w moją stronę. Gdy to robi, Deszcz wzdycha z przerażenia, chowa głowę w ramionach i mruczy coś pod nosem.

Chcę jej powiedzieć, że nic nie szkodzi, że nie dbam o to, kto wejdzie pierwszy. Ale matka podchodzi do etykiety z wielkim pietyzmem i jako że ją tutaj reprezentuję, muszę być równie pryncypialna – w przeciwnym razie już więcej nie opuszczę naszej planety.

A jest całe mnóstwo miejsc, które pragnęłabym odwiedzić. I może, tylko może, jeśli doktor Veragelen w istocie jest zdolna uczynić to, co szumnie zapowiada, będę w końcu mieć czas, by to zrobić.

Ale ta druga gafa – a może trzecia? – w wykonaniu Deszcz każe zadać sobie pytanie: dlaczego wysłali z Serati ambasadorkę, która nie ma pojęcia o dworskim protokole, na wydarzenie tak wielkiej wagi? Taka decyzja nie miałaby sensu w przypadku jakiejkolwiek planety, a już przede wszystkim takiej, której kodeks prawny jest do tego stopnia rozbudowany, że cesarzowa to przy tym anarchistka. Próbuję przypomnieć sobie wszystko, co wiem na temat Arcykapłanki. Wiele tego nie ma – Siostrzeństwo jest niezmiernie tajemnicze – niemniej pamiętam, że Arcykapłanka zazwyczaj nie bierze jakiegoś szczególnego udziału w życiu politycznym.

Ich błąd to nie jej wina, więc wchodząc do pomieszczenia, obdarzam ją życzliwym skinieniem głowy, po czym koncentruję całą uwagę na czarnej kuli. Co to jest? Gdzieś w zakamarku umysłu miga niejasne wspomnienie – widziałam już coś podobnego. Ale we śnie.

Gdy miałam trzynaście lat, zaczęłam śnić dziwne sny. Sny o Gasnącym Słońcu i o artefaktach, o których wiedziałam, że nie zostały wykonane przez ludzi. O podróżach w przestrzeni, choć nigdy nie byłam na statku. Opowiedziałam o tym ojcu, a on kazał mi zachować sny dla siebie. Nie jestem pewna dlaczego; może sądził, że nie spodobałyby się mamie. Nawet w moje dobre dni potrafi być względem mnie… osobliwie usposobiona. Ostatnie, czego potrzebowała, to przypominanie jej, że nie jestem chodzącym ideałem.

Mój ojciec zginął w zamachu dwa lata później. To był najgorszy dzień mojego życia. I do dziś nikomu nie powiedziałam o tych snach.

Kula ma wysokość mniej więcej trzypiętrowego budynku. Nie jest nieprzezroczysta, jak z początku myślałam, ale delikatnie przezierna, choć nie da się zajrzeć do środka. W centrum widnieje jakiś motyw – jakby gwiazda wpisana w okrąg. Kiedyś już śniłam o tym symbolu. Przechodzi mnie dziwny dreszcz.

Laboratorium jest wypełnione technikami w dopasowanych czarnych uniformach, wszyscy poruszają się wokół sfery. Pod ścianami w regularnych odstępach stoją strażnicy uzbrojeni w broń laserową i pałki elektryczne – czyżby doktor spodziewała się kłopotów?

Obok kuli wznosi się rusztowanie. Na nim także roi się od techników dokonujących odczytów z różnych punktów powierzchni. Inni kręcą się wokół obiektu, wyposażeni w specjalistyczny sprzęt i wyświetlacze HUD. Przy konsolach stoją kolejni pracownicy z insygniami Korporacji.

To najbardziej tłoczne laboratorium, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogę przestać się zastanawiać, co konkretnie doktor Veragelen myśli, że tu ma. Czy też raczej – do czego według niej to coś jest zdolne.

Dlatego strażnicy są tak dobrze uzbrojeni? Bo ona sądzi, że to jest tak cenne, że wręcz niebezpieczne?

Czuję strach i podniecenie, aż oddech więźnie mi w gardle. Czy to jest właśnie to? Kula, lub czymkolwiek jest ta rzecz, to właśnie obiekt naszych nieustających poszukiwań?

Larze musi chodzić po głowie to samo, bo nachyla się w moją stronę i szepcze mi do ucha:

– Jak myślisz, co to takiego?

– Nie mam bladego pojęcia. – Nie jestem całkiem szczera. To artefakt Obcych. Duży artefakt.

Cholernie niesamowite. Nagle aż mnie ręce swędzą, żeby podejść i tego dotknąć.

– Nie da się ukryć, imponujące. – Ambasadorka Kellarp pokazuje w uśmiechu czerwono zabarwione zęby. – Ale co to jest?

– To heptosfera – odpowiada towarzysz Arcykapłanki głosem wyzutym z emocji. – Pochodzi od Starszych.

Nigdy dotąd nie słyszałam terminu „heptosfera”, ale fakt, że wspomina o Starszych, potwierdzając moje przypuszczenia, przyciąga moją uwagę. I nie tylko moją. Pierwszy raz od naszego przybycia na Caelestis doktor Veragelen wygląda niemal na… zadowoloną.

– W rzeczy samej – przytakuje mu entuzjastycznie, jakby był jej ulubionym uczniem. – A pan to?

– Merrick, szanowna pani. Z Siostrzeństwa Światła. Delegat drugiego rzędu z Serati.

Rzucam nań szybkie spojrzenie. Dotychczas unikałam patrzenia na niego zbyt uważnie, w obawie, że zostanę posądzona o gapienie się. Jego wysoka, szczupła sylwetka, śniada skóra i platynowe włosy tak bardzo przypominają mi ojca, że boli mnie serce. Ojciec był najlepszą osobą, jaką kiedykolwiek znałam. Wciąż bardzo mi go brakuje, każdego dnia.

Przeganiam wspomnienia i skupiam się na teraźniejszości.

– Gdzie pani to znalazła? – pytam.

I dlaczego wcześniej o tym nie słyszałam? Bez wątpienia matka powiedziałaby mi o czymś tak imponującym jak heptosfera, gdyby tylko sama o niej wiedziała. A jeśli nie wie o jej istnieniu, doktor Veragelen będzie musiała odpowiedzieć na wiele bardzo niewygodnych pytań.

– Odkryto ją na Askkandii niemal dwadzieścia lat temu – odpowiada. – Głęboko w górach Rodos. Z jakiegoś powodu, według nas po wielu wiekach spoczywania pod ziemią, zaczęła nadawać sygnał, który wychwyciliśmy. Wydobycie jej i sprowadzenie tutaj było poważnym przedsięwzięciem. Cesarzowa musiała przysłać do pomocy swoich najlepszych specjalistów, badaczy i inżynierów. Stacja Caelestis powstała specjalnie w celu przeprowadzania badań nad heptosferą.

A zatem matka wie. Dlaczego nie powiedziała mi o tym przed wizytą? Przecież jest świadoma, jak bardzo interesują mnie Starsi – i odkrycie sposobu ocalenia naszego Układu.

No ale cesarzowa robi, co chce. Może miała jakiś powód, by to przemilczeć, a może nie miała. Wiem tyle, że ta wyprawa rodzi więcej nowych pytań niż odpowiedzi.

– Ale co ona robi? – naciska ambasadorka Terra.

Wszyscy wstrzymują oddech w oczekiwaniu.

Po raz pierwszy doktor Veragelen wydaje się mniej pewna siebie.

– Nie do końca wiemy. – Unosi dłoń, by gestem uciszyć pomruk rozczarowania. – Nasze badania wykazały jednak, że tkwi w tym klucz do ocalenia naszego Gasnącego Słońca.

– Więc to jest to? – pyta ambasadorka Kellarp. – Tego zamie­rzacie użyć, by nas ocalić?

– To jest to – odpowiada doktor Veragelen pewnym tonem. – Jesteśmy na etapie odszyfrowywania wszystkich tajemnic tego obiektu i wkrótce uzyskamy władzę nad jego potężną mocą.

– Powodzenia – mruczy Merrick pod nosem.

Jego głos jest wyzbyty emocji, ale dłonie zaciska w pięści i wyczuwam, że jest bardziej zszokowany, niż daje po sobie poznać. To naturalne, że odczuwa poruszenie. Siostrzeństwo Światła od paru tysiącleci modli się tylko o to, by słońce zgasło, tak aby to właśnie Siostrzeństwo miało okazję nas ocalić. A teraz ktoś inny usiłuje zatrzymać ten proces jako pierwszy.

To jest główna zasada ich religii – przygotowanie na nadejście Gasnącego Słońca – wywodzącej się od cywilizacji, która zamieszkiwała ten Układ przed nami. Starsi, jak nazywa nich Siostrzeństwo, pozostawili po sobie resztki zaawansowanej cywilizacji, rozsiane po wszystkich dziewięciu planetach, choć najwięcej na Serati – planecie położonej najbliżej słońca i najbardziej… niesprzyjającej ludzkiemu życiu.

Badając tę obcą cywilizację, dawni Seratianie wydedukowali, że Starsi byli stwórcami Układu, i uznali, że na jakimś etapie słońce zacznie gasnąć, Starsi powrócą do naszego Układu, by przywrócić je do życia i wszystkich nas ocalić. Tak powstał zakon Siostrzeństwa Światła, głoszący, że Gasnące Słońce przyniesie wielkie zmiany i czas oświecenia.

Naturalnie nikt dokładnie nie wiedział, kiedy słońce zgaśnie, ale z pewnością nie była to bliska perspektywa. A zatem nie należało się tym martwić. Prawdę mówiąc, istniało wiele planet, zwłaszcza tych bardziej przyjaznych życiu, takich jak Askkandia, na których Siostrzeństwo było niemal nieobecne. Dzieci na Askkandii dorastały z legendami o Gasnącym Słońcu, ale traktowano je tam bardziej jako fantazję niż przepowiednię. A potem, dwie dekady temu, wszystko się zmieniło. Zastanawiam się, czy to wtedy odkryto heptosferę?

Choć skutki zmian były natychmiastowe i tragiczne – całe ekosystemy ulegały zniszczeniu, upadało rolnictwo, a słoneczne rozbłyski stawały się intensywniejsze – Siostrzeństwo utrzymywało, że to cud, odpowiedź na ich modlitwy, i że musimy zachować wiarę, a wszystko zostanie nam objawione. Mieszkańcy siedmiu zamieszkałych planet poczęli tłumnie się nawracać.

Siostrzeństwo tego nie komentuje.

Sądzę, że oni faktycznie czekają na jakiś cud. Niestety, pozostali z nas – w tym również cesarzowa – pragną po prostu uniknąć masowej zagłady.

Jakkolwiek miła wydaje się ich Arcykapłanka, to nie wiary nam teraz potrzeba. Potrzeba nam nauki.

Spoglądam na Deszcz, spodziewając się jakichś oznak gniewu na jej twarzy, takich jak u jej strażnika. Tymczasem ona wygląda na zaciekawioną, wpatruje się w heptosferę, jakby chciała jej dotknąć równie mocno jak ja.

– Czy możemy dotknąć? – pytam. Bo dlaczego nie?

Lecz gdy chcę podejść bliżej, strażnik doktor Veragelen – ten ze świetnym tyłkiem i żuchwą jak brzytwa – wysuwa się do przodu, blokując mi drogę. Jest wystarczająco wielki, by mnie skutecznie zatrzymać. Niemal czuję, jak stojący za mną Arik i Vance się jeżą. Nawet u Lary wyczuwam rosnące napięcie, jakby gotowała się, by wkroczyć między tego przystojniaka a mnie.

Uspokajam ich, unosząc dłoń, i skupiam uwagę na strażniku. Rzadko się zdarza, by ktoś odważył się zachować w ten sposób wobec członka Rodziny Królewskiej. Sporadyczne przypadki tego rodzaju zwykle kończą się tak, że śmiałek wycofuje się prędko, uznając swój błąd.

Ale nie on. O nie. Stoi twardo, gapi się na mnie bezczelnie swoimi ciemnobrązowymi oczami, zupełnie jakby rzucał mi jakieś wyzwanie.

Ta bezczelność nie ma uzasadnienia – jestem pewna, że nie spotkaliśmy się nigdy wcześniej. Nie przypominam sobie, żebym widziała go na Askkandii, a zapamiętałabym to na pewno. Takiego faceta nie dałoby się zapomnieć – zwłaszcza gdy reprezentuje temperament wściekłego drokaronia.

Może nie spodobało mu się, że wcześniej pożerałam go wzrokiem.

– Cofnij się – nakazuje Arik głosem nieznoszącym sprzeciwu. Tamten ani drgnie, przechyla tylko głowę, jakby nasłuchując muzyki, która dociera jedynie do niego. I choć część mnie gorąco pragnie stać tak i mierzyć się z nim na spojrzenia, to jestem boleśnie świadoma, że wszyscy nas obserwują. Tymczasem uwaga należy się doktor Veragelen i heptosferze, a nie konkursowi nerwów rozgrywającemu się pomiędzy jakimś strażnikiem a mną.

Robię zatem krok w tył, lekceważąc błysk triumfu, który na krótką chwilę pojawia się głęboko w jego oczach. Mam ważniejsze zmartwienia niż troszczenie się o aroganckiego bęcwała, demonstrującego wszem wobec, jaki z niego kozak. Los naszego świata – całego naszego Układu – wisi na włosku.

– Naturalnie, że można dotknąć – odpowiada doktor Veragelen, gdy odwracam się w jej stronę. Rzuca strażnikowi zirytowane spojrzenie, a on odwzajemnia się tak nijakim, pozbawionym wyrazu spojrzeniem, że musi być tworem sztucznym. – Proszę darować, jeśli w tym względzie wynikła chwilowa wątpliwość. Szeregowy Ian, podobnie jak my wszyscy, jest niezmiernie troskliwy względem heptosfery.

– W porządku – mówię, bo faktycznie tak jest. Odkrycie naukowe, zwłaszcza na tę skalę, jest o wiele ważniejsze niż chęć zaspokojenia mojej ciekawości. By to udowodnić, celowo trzymam ręce w kieszeniach peleryny, gdy ruszam na obchód wokół sfery. – Wystarczy, że się przyjrzę.

Nadal wygląda na nieco zmartwioną.

– Nie, naprawdę. Można dotknąć, śmiało. To interesujące doświadczenie. – Odwraca się w stronę pozostałych delegatów. – W zasadzie każda ze zgromadzonych tu osób może teraz dotknąć sfery. Wykonano ją z niezwykłego materiału, i z tego, co wiemy, jest odporna na uszkodzenia.

Ledwie kończy zdanie, a już wszyscy rzucają się ku obiektowi. Każdy wyciąga rękę i wykrzykuje, jak przedziwne są to wrażenia. Zimna. Gorąca. Gładka. Chropowata. Namacalna. Nienamacalna. Wydaje się, że każdy doświadcza czegoś innego, więc teraz pragnę dotknąć sfery bardziej niż kiedykolwiek i sprawdzić, jakie będą moje wrażenia.

Ale jedno spojrzenie na szeregowca Iana utwierdza mnie w postanowieniu, by nie ujawniać się ze swoim zainteresowaniem. Obserwuje mnie, a jego mina przypomina wyraz twarzy mojej matki, która tylko czeka, aż coś spapram, żeby rzucić mi się do gardła.

Nie dam mu tej satysfakcji – tak jak już nie daję jej matce.

Nie wiem, kto go tak kosmicznie wkurzył ani dlaczego wyładowuje złość akurat na mnie, ale to jest fakt. Irytuje mnie na tyle, że odwzajemniam jego spojrzenie z ostentacyjnym zainteresowaniem, po czym spokojnie przechodzę na drugą stronę heptosfery, gdzie nie będzie mnie widział.

Oczywiście nie mogę się do niej zbliżyć, bo roi się tu od innych delegatów. Mogłabym po prostu zażądać, by mnie przepuścili – ambasador musi ustąpić księżniczce – ale nie taką władczynią chcę być.

Zamiast więc skupiać się na heptosferze jak pozostali, odwracam się w stronę konsoli biegnącej wzdłuż ściany. Wydaje się inna niż reszta komputerów w laboratorium i przypuszczam, że to coś w rodzaju panelu kontrolnego służącego do zbierania i analizowania informacji o sferze. Jest rozbudowana i skomplikowana, a mnie przebiega mimowolny dreszczyk ekscytacji. Przebywam w jednej sali z obiektem wytworzonym przez starożytną rasę tak dawno temu, że jej historia to bardziej hipoteza niż fakt.

Nie próbuję nawet zgadywać, do czego służą poszczególne elementy sterujące, lecz zakładam, że doktor Veragelen ma już o tym jakieś pojęcie, zważywszy że zajmuje się tym czymś od prawie pięciu lat. A może dłużej, jeśli badania rozpoczęły się przed ukończeniem konstrukcji Caelestis.

Nad pulpitem jest mnóstwo monitorów, całe tuziny. Małe, duże, ogromne – i na wszystkich widać nieustanny napływ informacji, czego dowodzi tempo, w jakim dane przesuwają się po ekranach.

Czy to są odczyty w czasie rzeczywistym, pobierane przez techników pracujących przy sferze? Sama myśl o tym, że można czerpać tak wiele informacji ze starożytnego artefaktu, jest fascynująca.

Pochylam się nieco, by się lepiej przyjrzeć, gdy nagle powietrze wypełnia jakieś stłumione dudnienie. Potężny wstrząs przeszywa statek. Następuje moment absolutnej ciszy, a po nim gwałtowna eksplozja.

Myślę tylko: Co, do nagłej kurwy…

A potem lecę w tył.

Uderzam z impetem w coś twardego i obezwładnia mnie ból. Wszystko ogarnia czerń.

Rozdział 6Kali

Co tu się, kurwa, właśnie wydarzyło?

Leżę na boku, a fala gorąca pali mnie w policzek. Słyszę trzaski. Kiepsko to wygląda.

Muszę się stąd wydostać.

Otwieram oczy i widzę chaos.