Spotted: Czerwony szalik - Freja Sagor - ebook

Spotted: Czerwony szalik ebook

Freja Sagor

4,5

Opis

Kiedy Maja gubi ukochany czerwony szalik — prezent od babci i jedyny talizman przeciw chaotycznej rzeczywistości — nie spodziewa się, że ta drobna zguba wywoła w internecie małą śnieżycę. Hasztagi trendują, lokalne radio szaleje, a przypadkowi przechodnie przeszukują miasto w poszukiwaniu „najbardziej świątecznej zguby sezonu”.

A to dopiero początek.

Bo po drugiej stronie historii stoi Bartek — introwertyk, rysownik webkomiksów i właściciel kota, który potrafi zniszczyć więcej w jeden dzień niż huragan w trzy. Kiedy przez bardzo niefortunny splot okoliczności Bartek wplątuje się w szalikową aferę stulecia, ich losy przecinają się… w najgorszym możliwym momencie. A może w najlepszym?

W kamienicy, gdzie sąsiedzi kontrolują wszystko (łącznie z twoją ilością brokatu), prąd znika wtedy, kiedy nie powinien, a koty rządzą niepodzielnie, rodzi się historia pełna głośnych kolęd, nieporadnej magii świątecznej i chemii, której nie da się ukryć — nawet pod warstwą brokatu. Jeśli kochasz komedie romantyczne, które: rozgrzewają serce jak grzane kakao, wywołują śmiech do poduszki, mają bohaterów, którym nie sposób nie kibicować, i klimat grudnia gęsty jak piernikowe ciasto…

…ta powieść będzie Twoją nową świąteczną tradycją. Witaj w historii, w której jeden czerwony szalik zmienia absolutnie wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ: Spotted: Czerwony Szalik

Autor: Freja Sagor

Redakcja i korekta: Joanna Nowak

Wydawcy: Enovia Books by Wojciech Nowak

Copyright © 2025 by Freja Sagor

Copyright © 2025 Enovia Books

Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Reda 2025

Na zlecenie Enovia Books

plik przygotowała Joanna Nowak

Rozdział 1 – Zguba

Gdyby ktoś mi powiedział, że najważniejsza decyzja tych świąt zależy od kawałka czerwonej wełny, parsknęłabym śmiechem i wróciła do przewijania memów. No bo sorry, ale serio, szalik? Przecież ja ledwo decyduję, czy zamówić pierogi ruskie czy z kapustą – a tu nagle los wszechświata miałby się rozegrać na mojej szyi. A jednak stałyśmy z Igą w kolejce po pierniki jak dwie wojowniczki z koszami, a mój szalik – ukochany, czerwony, z małą zadziorną metką po wewnętrznej stronie – żył jeszcze wtedy spokojnym, nieświadomym życiem na mojej szyi.

– Weź dwa opakowania, znikają szybciej niż wiara w ludzi, kiedy otwierasz sekcję komentarzy na BookToku – poradziła Iga, wywijając telefonem jak batutą.

To było typowe dla niej: multitasking level ekspert – zakupy, scrollowanie i wydawanie rozkazów jednocześnie. Ja w tym czasie próbowałam nie upuścić paczki anyżowych gwiazdek, które już zaczynały mi się ślizgać z rąk.

Kolejka pachniała cynamonem i tlenionymi lokami pani przede mną. Gruby pan w swetrze w renifery sapnął teatralnie, że „wszystko drożeje”, a jego żona zaśmiała się tym tonem, który mówi: „Janusz, nawet nie zaczynaj, bo święta”.

– Nie zapomnijmy jeszcze o bateriach do lampek – Iga wbiła mi się w ramię. – Grube paluszki, te pakowane w czteropaku. I na zapas te małe, do tych drucików ledowych, żeby nasze choinki bliźniaczki nie wyglądały jak trupki.

– Choinki bliźniaczki? Przytargałaś dwie choinki do mieszkania? – zdziwiłam się, balansując piernikami, suszem, suszoną pomarańczą i życiem.

– Mamy. Jedna do ujęć „przed”, druga do „po”. Content, Maju. W tym kraju content buduje gospodarkę.

Westchnęłam. Brzmiało to jak motto XXI wieku. Dawniej wystarczała jedna choinka i trochę serca. Teraz potrzebowałyśmy dwóch, trzech filtrów i dobrego zasięgu w godzinach szczytu.

Mimo wszystko uśmiechnęłam się, bo z Igą było jak z kakao: zawsze robiło się cieplej. I tak, oczywiście, wrzuci nasz wieczorny maraton pieczenia na story na Instagramie. I tak, znowu obiecam sobie, że będę mniej siedzieć w telefonie, a potem znów odpowiem komuś na DM o drugiej w nocy, bo nie potrafię zostawić czyjejś wiadomości bez odpowiedzi.

Wyszłyśmy na zewnątrz. Śnieg niby się zastanawiał, czy padać, czy jednak nie psuć nam fryzur. W powietrzu mieszały się tłumione kolędy z głośników i szelest papieru do pakowania prezentów – ten szczególny hałas grudnia, w którym nawet cisza brzmiała świętami. Tramwaj podjechał na przystanek z jękiem starego pianina. Podobno mój przystanek ma szczęście – zawsze łapię tramwaj, który już stoi. Może to los, może nawyk biegania. Albo to, że znam rozkład jazdy na pamięć.

We dwie wpadłyśmy do środka, uderzając w ścianę zapachów: czyjeś perfumy, chłodny metal, imbir z siatki pana po lewej. Z kurtki sypnął mi się śnieg, a buty zapiszczały na mokrej podłodze jakby też chciały oznajmić: hej, idą święta!

Zajęłyśmy miejsce naprzeciw wejścia, a ja przez chwilę po prostu chłonęłam ten chaos. Na zewnątrz wciąż wirowały płatki śniegu, w środku ktoś nucił pod nosem „Let it snow”, a ludzie krzątali się z tym przedświątecznym błyskiem w oczach – zmęczeni, ale jakby trochę szczęśliwsi. Iga jednak nie miała czasu na sentymenty.

– O siedemnastej live z dekorowania pierniczków, o dziewiętnastej mini-quiz, i pamiętaj, żeby robić close-upy, widzowie kochają lukier – miotała planami, jakby właśnie reżyserowała świąteczny odcinek „MasterChefa dla influencerów”.

– A ty kochasz zasięgi – mruknęłam.

– Nie wyklucza się – mrugnęła.

Wtedy zobaczyłam ją – dziewczynkę z warkoczem grubym jak linia tramwajowa, w różowej czapce z uszami i z dzwoneczkiem, który chyba przyszył jej ktoś z ambicjami lutnika. Patrzyła na mnie z oburzeniem, które mają tylko dzieci i niektóre babcie.

– Proszę pani! – zawołała przez pół wagonu, wskazując na mnie triumfalnie. – Pani ma niewidzialną szyję!

Wszyscy spojrzeli. Dotknęłam odruchowo miejsca pod brodą i zrozumiałam: zsunęłam szalik, kiedy grzebałam w torbie po bilety, a potem… no właśnie, a potem co? Wbiłam spojrzenie w siedzenie po drugiej stronie i zobaczyłam koniuszek czerwieni znikający pod czyjąś torbą.

– Przepraszam! – rzuciłam i próbowałam przebić się przez plątaninę nóg, toreb i reklamówek z „ostatnimi okazjami”.

Gruby mężczyzna przesunął się niechętnie, starszy pasażer w swetrze ze wzorem reniferków westchnął jak człowiek, którego złamano w pół przez los i tłum, a wtedy tramwaj zrobił swoje ulubione „teraz skręcamy tak, jakbyśmy nie mieli hamulców” i wszyscy zrobiliśmy falę.

– Szalik! – zaświszczałam jak czajnik.

Czerwony błysk mignął raz jeszcze. Torba, pod którą zniknął, należała do wysokiego chłopaka w ciemnym, prostym płaszczu. Stał tyłem, ręce miał w kieszeniach, a słuchawki wystawały mu spod czapki. Pomyślałam o tych wszystkich poradach na forach: „Nie zaczepiaj nieznajomych, bo to dziwne”, i w tej samej sekundzie go zaczepiłam.

– Przepraszam! Czy mógłby pan… – zaczęłam, gdy tramwaj znowu zabawił się naszymi kręgosłupami.

Chłopak odwrócił się spokojnie, gdy poczuł, jak złapałam go za ramię, aby utrzymać się w pozycji stojącej. Miał ciemne oczy, które wydawały się jaśniejsze przez to, że cała reszta jego twarzy była śmiertelnie poważna. Drgnęły kąciki ust, jakby był w połowie uśmiechu, ale nie chciał się wydać. Cokolwiek, co mogło znaczyć, że cieszy się ze zbliżających świąt, zniknęło w ułamku sekundy.

– Mój… – wskazałam na podłogę, gdzie nie było już nic prócz błota pośniegowego, kilku paprochów i gumy do żucia, której nie chcę znać z bliska. – Szalik.

Spojrzał pod swoje buty, potem pod torbę, którą uniósł bez wysiłku. Pod nią było czyste nic. Takie szybkie, bezczelne nic.

– Był – powiedziałam, co brzmiało jak oskarżenie.

– Przed chwilą? – upewnił się.

– Jeszcze przed chwilą byłam kobietą z szyją opatuloną cieplutkim szalikiem – potwierdziłam z godnością.

To było śmieszne? Może. Czy się zaśmiał? Nie. Kącik ust znów minimalnie drgnął, jakby miał umowę z resztą twarzy, że nie robią niczego pochopnie.

– Może przesiadł się do następnego wagonu – zachichotała Iga, która dołączyła do śledztwa. – Albo wysiadł.

– Szaliki nie wysiadają bez właścicielek – oznajmiła poważnie różowa czapka z warkoczem.

– Czasami mają dość i zaczynają nowe życie – powiedział pan w swetrze w renifery, z takim smutkiem, że prawie mu uwierzyłam.

Chłopak w ciemnym płaszczu wyciągnął rękę, w której trzymał… czerwone coś. Nadzieja podskoczyła we mnie jak piłeczka do ping-ponga, uderzona rakietką, ale szybko opadła: to była rękawiczka. W dodatku nie moja.

– Przepraszam – powiedział cicho, podając rękawiczkę pani po swojej prawej. Była w radośnie zielonej czapie i wyglądała, jakby wcześniej już pogodziła się z utratą rękawiczki. – To pani?

– Ojej, jest! – ucieszyła się.

W tym czasie tramwaj prychnął i zatrzymał się gwałtownie. Ja i Mój Szalik nie zdążyliśmy się pożegnać.

– Wysiadamy! – Iga popchnęła mnie do wyjścia, bo przecież czekały nas baterie, a jej plan dnia lubi porządek.

Zgubiłam go – pomyślałam. Nie była to myśl dramatyczna, nie w stylu „życie się skończyło”, ale tak zwyczajnie smutna, jak gubi się coś, co jest „twoje” od bardzo dawna; wełnę, która pamiętała moje pierwsze poważne zimowe przeziębienie i komplement pani Zofii z parteru („Pani Maju, w tym to pani jak latarnia morska!”).

– Jeszcze wróci. – To już powiedziałam na głos, chyba do siebie, bo Iga ciągnęła mnie do kiosku z bateriami jak sanie w psim zaprzęgu.

– Szalik? Dobra, zrobimy ogłoszenie na grupie – zdecydowała Iga, już stukając w telefon z prędkością, jakby od tego zależało, czy odbędzie się Boże Narodzenie. – „Zgubiono czerwony szalik, nagroda: pierniczki, sława i udostępnienie na profilu Igi K.” Zapisałam, jak się ogarniemy ze wszystkim, to udostępnimy.– Idź w sławę, pierniczki zostaw – poprosiłam, ale było już za późno.

W jej oczach błyszczał ten znajomy płomień: „to pójdzie viralowo”.

Mimo to, nasz śmiech odbił się od witryny kiosku i poturlał po chodniku razem z grudniowym wiatrem. Było zimno tak, że aż czapka zaczęła mi przymarzać do włosów, a powietrze pachniało jednocześnie piernikami, spalinami i desperacją ludzi, którzy jeszcze nie mają prezentów. Typowy klimat przedświątecznej apokalipsy.

W krótkim czasie przekonałyśmy się, że kupowanie baterii to czynność, która odbiera człowiekowi resztki godności. Zawsze pomylisz rozmiar – to prawo fizyki. My pomyliłyśmy wszystkie. Od paluszków AA po jakieś nano-coś, które wyglądały jak źle wyrośnięte tic-taci.

– Weźmy wszystkie, niech los zdecyduje – zarządziła Iga, a ja tylko przytaknęłam, bo w tej chwili marzyłam już o gorącej herbacie i życiu bez lampek choinkowych. Albo z lampkami, ale już gotowymi do podziwiania.

Sprzedawca spojrzał na nas z miną człowieka, który widział naprawdę różne rzeczy. Takiego, co nie wierzy już w święta, ale jeszcze wierzy w klientów, którzy nie znają różnicy między baterią a akumulatorem. Podał paragon i rzucił:

– Przyda się, dziewczyny. Zawsze się przydają.Brzmiało to jak życiowa rada. Albo ostrzeżenie.

Zanim zdążyłam policzyć, ile wydałyśmy na baterie, Iga już miała w ręku telefon. Typowe. Ja próbowałam jeszcze przeżyć żałobę po utraconym szaliku, a ona w tym czasie rozkręcała akcję ratunkową na miarę internetowego sukcesu.

– Dobra – Iga machnęła mi przed oczami podświetlonym telefonem jak płonącą pochodnią.. – Opisz go.

– Czerwony.

– No błagam.

– Mięsisty, wełniany, trochę gryzie, ale w stylu „kocham cię tak, że trudno cię znieść”. Gładki, bez wzoru. Po lewej stronie, od środka, metka z literami „MR”.

– MR?

– Maja Rogowska – wyjaśniłam, czując, jak mi się ciepło robi w środku na dźwięk własnego nazwiska. Jakbym była kimś, kto ma rzeczy z inicjałami. Jak angielska dama z XIX wieku.

Brakowało jedynie dżentelmena, który znajdzie szalik i odda w moje ręce w zamian za dozgonną wdzięczność i pozwolenie na dożywotnie uwielbianie mojej osoby.

– Znak rozpoznawczy – przytaknęła Iga, stukając w ekran. – Dobrze. Hashtag? #Szalik, #Zguba, #Czerwony, #OddamDoRąkWłaścicielki. Bo to chwyta.

Pokręciłam głową. Te straszne i wspaniałe czasy: wszystko ma hasztag. Ale lubię je. Lubię to, że można czasem obrócić drobiazg w opowieść. Może dlatego odkąd pamiętam klikam w webkomiksy w środku nocy. W szczególności jeden, „Zimowy Cyrk”, o grupie dziwaków, którzy robią sztuczki tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy. Autor podpisuje się „B.K.” i nie ma o nim prawie nic. Lubię to. Tajemnice są jak ciepłe skarpety: nie musisz ich pokazywać, żeby działały.

– Zrobione – orzekła Iga, kończąc post. – Patrz. Już mam polubienia.

– Cudownie – powiedziałam, drżąc dyskretnie brakiem szalika.

Wracałyśmy pieszo, bo tak się lepiej myśli, a ja chciałam pomyśleć: jakie jest maksymalne prawdopodobieństwo, że mój szalik trafi do kogoś, kto go pokocha? A jakie, że do pralki z programem „zróbmy filc”? Nie powinnam tak myśleć. Wiem.

Przed kamienicą pani Zofia krzątała się z małą choinką w doniczce. Miała czapkę z pomponem tak dużym, że powinien mieć własny kod pocztowy.

– Pani Maju! – zawołała. – No nie wierzę, bez czerwonego szalika? Pani teraz to jak latarnia bez światła!

– Przeniosłam światło do wnętrza – zażartowałam, dotykając czapki. – Szalik poszedł w świat.

– One wracają, te porządne. Mnie kiedyś płaszczyk wrócił po dwóch miesiącach. Przez dłonie sześciu sąsiadek przeszedł – opowiedziała z satysfakcją. – A kto ma być, to będzie. To jak z tramwajem: co twoje, nie odjedzie.

– Chyba że ma opóźnienie – mruknęła Iga. – To wtedy twoje, ale spóźnione.

– A spóźnione też bywa dobre. – Puściła nam oko pani Zofia. – Idę zawiesić jemiołę na klatce. Będzie możliwość całowania się legalnie, ale pamiętajcie: tylko z pasem bezpieczeństwa.

Zaśmiałyśmy się. Z panią Zofią nigdy nie wiadomo, czy żartuje, czy właśnie ustaliła nowe prawo wspólnoty.

Wdrapałyśmy się na pierwsze piętro. W mieszkaniu od razu uderzył mnie zapach choinek. Iga Kupiłam je za wcześnie – wiem, ale nie wiem, czy Iga to wie – ale podobno były tak idealne że nie mogła nie wziąć. Poza tym, jak wyjaśniła wcześniej, choinki bliźniaczki były narzędziem do pracy. Przynajmniej tak Iga planuje wyjaśnić swojej księgowej fakturę na trzysta złotych.

Postawiłam kosze na stole. Iga już otwierała pudełka z bateriami z precyzją chirurga operującego serce.

– Mamy sto dwadzieścia lampek, trzydzieści sześć baterii i żadnego szalika – podsumowała. – Dobra. Jedno story z „sytuacją”, niech będzie ludzko. Uśmiechnij się tak, jakbyś naprawdę wierzyła, że dobro zwycięża i twój szalik wróci na twoją szyję.

Uśmiechnęłam się. Po dziesięciu minutach mierzyłyśmy girlandy, po dwudziestu tańczyłyśmy z nimi, po trzydziestu Iga udawała mikrofon, ja publiczność, a lampki migały, jakby miały ADHD. W połowie „Przybieżeli do Betlejem” mój telefon zadzwonił krótkim, bezczelnym dźwiękiem powiadomienia z lokalnej grupy.

„Znalazłem czerwony szalik w tramwaju 10. Nie oddam byle komu. Pytania kontrolne w DM. P.S. Dobrze mu z moim kotem, ale wygląda jak ktoś, kto lubi wracać. – K.”

Zamarłam. Pytania kontrolne? To brzmiało jak casting. Albo jak test, którego nienawidzę, bo kto lubi testy w święta?

– No – Iga zaglądała mi przez ramię. – No, pisz, pisz do tego tajemniczego “K.”!

Potulnie więc napisałam wiadomość prywatną, do konta, które wyglądało jak jeden wielki FAKE, ale cóż… Chcę mój szalik!

Po chwili pojawiła się kropka. I druga. I trzy. Potem wyskoczyło:

„1) Jaka jest twoja ulubiona kolęda i dlaczego ta z dziwną zwrotką?

2) Co robi szalik, kiedy nikt nie patrzy?3) Jaki kształt mają twoje inicjały?”

Zachichotałam. To było… dobre. Absurdalne, ale dobre. Wbiłam palce w klawiaturę, zanim mój mózg zdążył mi zabronić.

„1) „Gdy się Chrystus rodzi” ma jedną, o „blasku z niebios rodzącym się w stajence” – zawsze mylę kolejność.

2) Szalik ćwiczy sztukę znikania jak Houdini, tylko bez skrzyni.3) MR, jak ‘mała rewolucja’. To ja.”

Trzy kropki odwrotnie. Odpowiedź przyszła po chwili, krótsza, ale tak samo miękka.

„Dobre. Spotkajmy się jutro, kawa? Oddam go osobiście. Bez zdjęć, bez nazwisk. Zaufasz?”

Zerknęłam na Igę. Pokiwała głową tak energicznie, że czapka mikołajowa (założyła ją w domu, bo „jest vibe”) prawie spadła.

– Zaufasz – powtórzyła, jakby była moim aniołem stróżem, który mówi rzeczy oczywiste. – W najgorszym wypadku będę dwie uliczki dalej z kamerą i pieprzem Cayenne, ale… to może być historia twojego życia!

Historia życia? Może. Taka, która zaczyna się w tramwaju jak piosenka, a kończy… no właśnie, gdzie? Złapałam się na tym, że chcę, żeby skończyła się dobrze. I że chcę, żeby ten ktoś miał głos, który brzmi jak coś, co znam od dawna.

Odpisałam:

“Dobrze. Kawiarnia na rogu przystanku mojego szalika, jutro 16:00. Rozpoznasz mnie po niewidzialnej szyi.”

Wysłałam. Potem przysiadłam na krześle, a świat zdążył do mnie wrócić: lampki mrugały, jakby były dumne z mojej decyzji, Iga gwizdała „Silent Night”, ale chyba w jakiejś wersji techno, a śnieg postanowił jednak padać – drobno i cierpliwie.

I wtedy wydarzyła się ta druga, bardziej cicha i dziwna rzecz. Otworzyłam nawykowo zakładkę webkomiksu. Nowy panel „Zimowego Cyrku”. Dziewczyna w tramwaju, włosy rozwiane wiatrem, szalik… czerwony, rozwiany jak flaga. Podpis: „Czasami coś gubisz, żeby znaleźć drogę.” – B.K.

Przygryzłam wargę. Przypadek? Zapewne. Albo – jak mówi pani Zofia – synchronizacja wszechświata, bo wszechświat też lubi święta. Zatrzymałam obraz palcem, żeby nie uciekł.

– Co jest? – spytała Iga stojąc nade mną.

– Nic – uśmiechnęłam się. – Chyba… dobry znak.

Telefon zapiszczał jeszcze raz. Tym razem to była wiadomość od nieznanego użytkownika. Krótka, konkretna, jak ktoś, kto nie marnuje słów:

„Będę trzymał Twój szalik, to mniej pompatyczne niż czerwona róża. K”

Patrzyłam na literę „K” dłużej, niż wypada. Jak wstążkę od prezentu, którą przeciąga się nożyczkami, żeby się zawinęła.

– Nie bądź romantyczna – mruknęłam do siebie.

– Bądź – poprawiła mnie Iga, nie mając bladego pojęcia, co mówię. – W tym roku każdej z nas należy się chociaż jeden dobry cud.

Skinęłam. Cud może być mały. Na przykład wielkości szalika.

Tego wieczoru zasnęłam z myślą, że jutro o szesnastej ktoś przyniesie mi moją czerwoną odwagę. Albo, że przyniesie mi odmienne zdanie o ludziach. Albo po prostu przyjdzie i zobaczę, że ma oczy, które śmieją się najpierw kącikami ust.

A jeśli nie przyjdzie?

Nie dokończyłam tej myśli.

Płatki śniegu jak białe przecinki postawiły na mieście zdanie, które kończy się pytajnikiem. A ja kocham dobre pytania na koniec rozdziału.

Rozdział 2 – Kot, który kradnie fabułę

Klops zniknął. To nic nowego. Nowe było to, że zniknął z czerwonym szalikiem zwiniętym jak naleśnik w zębach.

– Oddaj – powiedziałem tonem człowieka, który negocjował już z losem, kurierami i renderami w wysokiej rozdzielczości. Antyterroryści przy mnie to pikuś. – To nie jest twoja zdobycz, to depozyt.

Klops spojrzał, jak kot dobrze wiedzący, że słowa „to nie jest twoje” są tylko propozycją nowej teorii filozoficznej. Ogon w górę, łapy w tryb turbo i hyc pod łóżko. Zaryłem kolanami o podłogę, wsunąłem rękę w czeluść kurzu, przypadkowych ołówków i skarpet, które prowadzą własny, równoległy byt. Palce dotknęły wełny.

– Mam cię – wymamrotałem, a wtedy Klops uznał, że zaczynamy przeciąganie liny.

Nigdy nie wygrasz z kotem, co traktuje twoje życie jak rozrywkę na żywo. Puściłem na sekundę i wstałem, żeby przestawić lampę studyjną, którą potrąciłem stopą. Zrobiłem pół krok, pół wydech, półobrót godny Chucka Norrisa – i wtedy lampę uratowałem kolanem, siebie łokciem, a honor miękkim dywanikiem. Tymczasem Klops, ośmielony chaosem, zwiał pod biurko, po drodze zahaczając o kabel od tabletu graficznego. Ekran mignął. Program zapytał, czy „na pewno chcesz zapisać zmiany”.

– Nie – warknąłem do Wszechświata. – To kot chce.

Wcisnąłem „cofnij”. Klops wystawił pysk spod biurka w tym samym momencie, w którym telefon zadrżał. DM.

„1) „Gdy się Chrystus rodzi” ma jedną, o „blasku z niebios rodzącym się w stajence” – zawsze mylę kolejność.

2) Szalik ćwiczy sztukę znikania jak Houdini, tylko bez skrzyni.3) MR, jak ‘mała rewolucja’. To ja.”

Przeczytałem dwa razy. Trzy. Uśmiech pojawił się sam, ale taki nieśmiały, jakby przyszedł, ale nie chciał robić hałasu. Ta dziewczyna w tramwaju miała taki – o, właśnie taki – sposób mówienia: trochę żartu, trochę ciepełka, jakieś światło, które nie robiło z siebie spektaklu. Przez sekundę miałem ochotę napisać „OK, to twoje”, i zrobić to zwyczajnie: oddaję, dziękuję, koniec.

Zamiast tego powiedziałem do kota:

– Wyjdź.

Klops miałknął, co w jego wersji znaczyło „plebejuszu”. Oparłem się plecami o szafę i spuściłem ramiona. Od dwóch godzin próbowałem skończyć panel „Zimowego Cyrku” o dziewczynie w tramwaju, która gubi coś czerwonego, bo czerwone rzeczy lubią uciekać – i nie potrafiłem zdecydować, czy ma patrzeć przez szybę, czy na siebie. Od kiedy mama umarła, moje rysunki mają czasem problem z wyborem kierunku. Za dużo oczu, za mało głosów.

W tramwaju było prosto. Ona: śmiech, który zaczyna się od „przepraszam, ale to chyba moje”. Ja: „czy to tu?” i rękawiczka nie tej osoby, i to kącikowe drgnięcie, które mam zamiast ekspresji. Zanim zdążyłem ją przeprosić za to, że świat jest śliski, przystanek wypchnął jąz wagonu. Szalik został. Ja zabrałem go tylko dlatego, że kiedy coś czerwonego zostaje, robi się dziura w obrazie. Nie lubię dziur w obrazie.

Telefon zadźwięczał drugi raz. „Kawiarnia na rogu przystanku mojego szalika, jutro 16:00. Rozpoznasz mnie po niewidzialnej szyi.”

Wyobraziłem sobie tę niewidzialną szyję i prawie się zaśmiałem na głos. Prawie. Zamiast tego napisałem:„Będę trzymał Twój szalik, to mniej pompatyczne niż czerwona róża. K”, i odłożyłem telefon na kant biurka, który znał już mój oddech.

– K jak kto? – mruknąłem, a Klops w odpowiedzi zaczął miażdżyć łapą mój cienkopis. – K jak ktoś, kto nie robi sobie zdjęć – dodałem i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że myślę na głos. Dobrze, że nie mam sąsiadów za cienką ścianą, którzy lubią domowe seriale o cudzych monologach.

Pochyliłem się znowu, wsunąłem ręce pod biurko. Kot parsknął nosem. Wełna zahaczyła o listwę. Czułem przez palce fakturę – dobrą, gęstą – i przez moment, absurdalny moment, pomyślałem, że wełna to pamięć skóry. Ludzie też mają taką pamięć: nie to, co mówią, tylko to, co dotykają, kiedy przestaje padać.

Telefon zawibrował trzeci raz: Lena.

– No? – odebrałem, z czerwonym szalikiem przeciskającym się gdzieś między parkietem a moim uporem

– Bracie, sprawdzasz w ogóle wiadomości od ludzi żyjących? – Lena ziewnęła tak, że miałem wrażenie, jakby zawiało mi przez słuchawkę. – Dostałeś maila z wydawnictwa. Ta okładka.

– Widziałem – powiedziałem, obracając słowem „okładka” jak monetą, którą los podsuwa, kiedy śpisz. – Trzeba by… wychodzić z domu.

– O nie – sarkazm Leny potrafi przywracać krążenie. – Wyjść z domu? Rozmawiać z ludźmi? W święta? Bartek, ty wiesz, że oni nie będą chcieli twojej krwi, tylko twojej kreski?

– Wiem.

– I? – dopytała.

– I nie wiem.

– Dobra, inna ścieżka. – W jej głosie włączył się tryb lekarki: równy, ciepły, nieprzekupny. – Masz jakiś mikro-wyjściowy powód jutro?

Spojrzałem na czerwony podstęp pod biurkiem.

– Kawę – przyznałem.

– Och. – Teraz w głosie był uśmiech. – Z ludźmi?

– Z jedną osobą. – Powiedziałem za szybko, więc dodałem: – Oddaję coś, co nie jest moje.

– To i tak najromantyczniejsze zdanie, jakie dziś usłyszę w tym szpitalu. – Westchnęła. – Słuchaj, mam dyżur do jutra. Jak ci coś potrzebne, pisz. I… Bartek?

– Mhm?

– Nie chowaj się za literkami. Przynajmniej nie wszystkimi.

Rozłączyła się, zanim zdążyłem zaprotestować, że chowanie się za literkami to mój zawód.

Wypełzłem spod biurka z wełną w dłoni. Klops, obrażony na świat, że go nie zrozumiał, wskoczył na parapet i włączył tryb „posąg egipski”. Położyłem szalik na biurku – na białym papierze, jak pacjenta na stole. Kot od razu, bez pytania, położył sięna nim.

– Nie – powiedziałem łagodnie. – To jedyna rzecz w tym mieszkaniu, która nie jest twoja.

Klops udawał martwego przez około trzy sekundy. Potem przeciągnął się, zrzucił ołówki i jednym sprawnym ruchem łapą wsunął sobie pod brodę kawałek wełny jako poduszkę.

Zrobiłem zdjęcie – nie szalika, kota. Kotów mi nie szkoda pokazywać. Wysłałem Lenie z podpisem: „Twój bratanek”.

Odkręciłem termos. Zaparzyłem herbatę z imbirem. Zapach szybko wypełnił całe pomieszczenie, otulając je ciepłą, domową nutą. W tle zostawiłem włączoną muzykę – starą playlistę mamy, „Świąteczne bez wstydu”: trochę Ella, trochę polskich kolęd, zero spiny. Kiedy byłem mały, święta przeżywaliśmy wszystkimi emocjami: były głośne, wzruszające, za długie i zawsze o włos od katastrofy. Odkąd nie ma mamy, są ciche. Ale cisza to nie zawsze pustka. Czasem to okazja, aby narysować to, co czujesz naprawdę.

Przewróciłem długopisem kartkę szkicownika. Pozwoliłem ręce zrobić to, czego głowa czasem nie ogarnia. Dziewczyna. Szkło. Czerwony szalik, ale już nie na szyi – jak ślad w powietrzu. Napisałem pod spodem: Czasami coś gubisz, żeby znaleźć drogę. B.K. Nie łudzę się, że to jakieś objawienie. To jedna linia w całym, długim, krętym zapisie. Ale są linie, które lubią wracać.

Klops zeskoczył z parapetu i podszedł do termosu z miną sommeliera. Polizał parę kropli z wieczka. Zgasiłem lampę. Pokój stał się miękki.

– Jutro – powiedziałem do ciszy. Miałem ochotę dodać: „Nie znikaj”, ale to za dużo jak na pierwszy rozdział cudzej opowieści.

Rano wszystko było proste do momentu, kiedy przestało. Budzik, herbata, mail z wydawnictwa, w którym ktoś pisał do mnie po imieniu (nie lubię, kiedy obcy piszą po imieniu, ale wiem, że to uprzejmość), siostra z „pamiętaj, że żyjesz”, ja z „pamiętam”. Klops urządził polowanie na gumkę do ścierania, przegrała z kretesem, gumka zniknęła jak przyzwoitość polityczna partii rządzącej dzień po wyborach. Niezależnie jakiej.