Spalona za czary. Historia Triny Papisten - Patrycja Pelica - ebook + książka

Spalona za czary. Historia Triny Papisten ebook

Patrycja Pelica

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 376

Data ważności licencji: 9/13/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Patrycja Pelica

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redaktor prowadzący

Agnieszka Sabak

 

Korekta

Anna Piechota

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68560-47-3

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134

60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie nie lubią tego, co za bardzo różni się od nich samych.

 

Mathias Malzieu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

1651

 

 

– Przesuń się, sąsiedzie! Ja też chcę popatrzeć, jak wiedźmy przypiekają!

Szły powoli, jakby ich nogi zesztywniały od tygodni spędzonych w baszcie. Żyły tam jak w ciemnej norze, w brudzie i strachu. Bertha z daleka wyczuwała, że cuchną ziemią i lękiem. Podest skrzypiał cicho pod każdym ich krokiem, skołtunione włosy prawie zasłaniały twarze, ale Bertha domyślała się, co można z nich wyczytać. Strach. Wszechogarniająca panika. Paraliżujący lęk. Obłęd. Dwórki księżnej Anny de Croy, Runga i Scholastyka, popadły ze strachu w obłęd. A kto się boi, nie jest już sobą. Staje się niewolnikiem lęku. I nie chce już nic, nawet żyć, byle zakończyć błędne koło tortur i fałszywych oskarżeń. Dlatego ten, kto się boi, przyzna się do wszystkiego. Nawet do tego, czego nie zrobił.

Może zwłaszcza do tego.

Obie ze zwieszonymi głowami wyznały już, mamrocząc poranionymi wargami, listę swoich win. Recytowały je jak pacierz, przerywając jedynie, by odpowiedzieć na pytanie sędziego. Zawsze twierdząco, zawsze tak jak chciał tłum.

– Tak, widywałam się z diabłem – krzyknęły z początku cicho, zaraz jednak krzyk zaczął przechodzić we wrzask. – Tak, sprowadziłam na sąsiadów zarazę! Tak, jestem skalana i zła, tak, oczyśćcie mnie z grzechów! Choćby ogniem… – kończyły już z rezygnacją, jakby dopiero teraz dotarło do nich, że nie ma już ratunku i że wyrok zapadł.

Bertha bała się tego oczyszczenia i tego, co z nimi zrobią. Pierwsza, Scholastyka, była tak blada, że niemal przeźroczysta: wydawała się wycięta z papieru. Druga, Runga, miała rude włosy w tak intensywnym odcieniu, że trudno je było z czymś porównać. Nie były rdzawe jak cynamon czy spękana ziemia, ale krwiście czerwone jak wino, którego służący właśnie dolewał sędziom. Mieszczanie od dawna szeptali, że Runga jest czarownicą, choć podobno plotki te wyszły od parobków, którym zamiast całusa, krewka dwórka dawała po gębach. Teraz jej twarz była równie czerwona jak włosy, przez co nie dało się zauważyć innych śladów.

Ale Bertha widziała. Każde zadrapanie, otarcie, siniak.

Kat gładził wypolerowaną rękojeść miecza jak dłoń ukochanej. Ostrze sięgało mu od uda do ziemi: gdyby postawić je równo, przewyższyłoby niejedno dziecko przyniesione tu, by oglądało egzekucję z ramion rodziców.

– Kiedy grzesznik żyć już nie ma prawa, wtedy go głowy kata miecz pozbawia – wyrecytował, szczerząc zęby w uśmiechu, na co zebrana gawiedź odpowiedziała zgodnym rechotem. To ci dopiero okaz, i kat, i kuglarz w jednym, i powiesi, i zabawi, jeśli trzeba. Zaraz jednak wesołość uciekła z twarzy mistrza, gdy wskazał na dwie skazane. – Ale nie dla takich miecz!

– Nie dla takich! Na stos!

Setki rąk, głodnych jak płomienie, chwytały służki księżnej za ramiona i postrzępione sukienki. Lada chwila, a rozerwą je na strzępy. Może dlatego sędzia dał knechtom znak, by stanęli po obu stronach skazanych niczym straż przyboczna. Pancerze żołdaków lśniły jak powierzchnia wody. Pod ich nogami, jak wścibskie szczeniaki, kręciły się dziesiątki dzieci. Brudne potomstwo pijaczków, ale i mieszczan. Bertha naliczyła ich więcej niż na festynie czy jakimkolwiek odpuście. Ojcowie sadzali je na ramionach, matki wskazywały palcem na czarownicę.

– Patrz! To ta plugawa wiedźma!

Do procesu obie były uznawane za najpiękniejsze w Stolp, ba!, w całej Pomeranii. Teraz nagle stały się wstrętne, obrzydliwe, plugawe. Oburzenie podchodziło Bercie do gardła jak żółć. Najchętniej krzyknęłaby, że sami są plugawi, ale wypowiedzenie tego byłoby jak wyrok. Tymczasem obie przyjaciółki minęły ją w asyście straży. Gdyby wyciągnęła dłoń, mogłaby ich dotknąć.

Szmery się nasiliły.

– Chciały otruć księżną! Ugryzły dłoń, która je karmiła!

– Niewdzięcznice! Morderczynie! Wiedźmy!

– Szatańskie dziewki!

– Sługi diabła!

– Zbaw nas, Panie, od czarownic!

Pojawiła się księżna, jakby czekała na kulminacyjny moment, gdy nikt już nad sobą nie panował; cała w czerni, jak nienaturalnie wielki kruk. Deski podestu skrzypiały pod każdym z jej powolnych kroków w rytmie raz-dwa. Osiadła w Stolp po śmierci męża, z synem jedynakiem. Miasto zawdzięczało jej dźwignięcie po wojnie trzydziestoletniej ze spustoszeń, które zostawili tu Szwedzi. Anna de Croy pochodziła z potężnego rodu Gryfitów, który rozrósł się jak wiekowe drzewo – i jak drzewo na jej oczach zaczął też usychać. Krewni umierali nagle i szybko, nie pozostawiając następców, a wszystko – jak szeptano – za sprawą Sydonii. Panna von Borck, jeszcze w czasach młodości Anny, zakochała się w jednym z jej gryfickich krewnych, wuju Erneście Ludwiku. Byli zaręczeni i zdawało się, że nic im nie stanie na drodze do szczęścia. Jednak ojciec Ernesta nie takiej żony chciał dla syna.

– Nie spotkamy się więcej. – Ernest Ludwik ostatni raz wyszedł na spotkanie z Sydonią.

– Nie kochasz mnie?

– Moja miłość nie ma tu nic do rzeczy. Nie poślubię cię, Sydonio.

– Nie zostawiaj mnie. Jak ja będę bez ciebie żyć?

Nie uległ jej prośbom ani łzom, kiedy więc znów spojrzała mu w oczy, nie patrzyła na niego jak zakochana. Raczej jak śmiertelny wróg.

– Zniszczyłeś mi życie, więc ja zniszczę twoje. Nie minie pół wieku, a twój ród wymrze!

I nawet ścięcie Sydonii, a następnie spalenie jej ciała nie zatrzymało klęsk, które zaczęły nagle spadać na pomorską dynastię. Od tego czasu Gryfici zaczęli umierać, a Anna de Croy uwierzyła w czarownice. W młodości wyśmiałaby zapewne naiwną wiarę w czary i uroki, ale im bardziej ubywało jej sił, tym mocniej czuła, że dzieje się coś złego, jakby gęsta, niewidzialna sieć oplatała Słupsk, mury miejskie i wieże kościołów. Jakby na jej ziemi mnożyło się zło, nad którym nie miała kontroli.

Dlatego też, gdy z dnia na dzień zmogły ją potworne bóle głowy, od razu się domyśliła wiedźmich sztuczek. Zaczęła uważniej przyglądać się tym, których miała najbliżej. Kucharki, pomywaczki, służące... Zwłaszcza te ostatnie. Dwie najstarsze, Scholastyka i Runga, zwróciły jej uwagę. Nagle ich szepty wydały się podejrzane, ich wzajemne kończenie za siebie zdań zastanawiające. A gdy odkryła, że znikają nocami, połączyła wszystko jak punkty na kole do wyszywania – i nie miała już wątpliwości, że to te dwie. To one musiały podać jej zaczarowany, zatruty napój.

Anna powoli wspięła się na swoje miejsce. Uniosła podbródek i zastygła w bezruchu, tylko jej wąskie oczy śledziły najmniejsze poruszenie. Szeptano, że lepiej do niej nie podchodzić. Jak do ognia. W ciemnej wdowiej sukni, jakie nosiła od trzydziestu lat, z włosami skręconymi w miękkie loki zdawała się wyglądać idealnie. Bertha jak nikt wiedziała jednak, że to tylko pozory, księżna była jak piękna fasada rozpadającego się budynku. Sama malowała bielidłem głębokie bruzdy na jej policzkach. Sama wkładała perukę na prawie łysą czaszkę. Wiedziała tylko ona. I jej przyjaciółki. Przypomniała sobie ich nagie ciała w świetle księżyca, gdy nocami kąpały się we trzy w stawie leżącym w letniej posiadłości de Croy. Teraz były sine, czerwone, brudne. Palce, którymi wyszywały, miały zmiażdżone. Stopy, które niosły je do tańca, były dziwacznie wykręcone. Jej przyjaciółki. Jej dziewczyny. Kat, który pełnił zarazem rolę zamkowego cyrulika, znał aż za dobrze kobiece ciała. Wiedział gdzie uderzyć, by zabolało najmocniej. Runga i Scholastyka nie przyznawały się jednak, mimo że miażdżono im palce i wyrywano barki ze stawów. Nawet wtedy, gdy kropla po kropli wlewano im do ust roztopiony ołów. Wtedy przecież nie mogły już mówić. W skowycie, który czuwająca Bertha słyszała nocą, rajcy usłyszeli przyznanie się do winy. Ona słyszała jedynie rozpaczliwy jęk.

I tak znalazły się na Radebergu, miejscu straceń, gdzie jedni spluwali przez lewe ramię, a drudzy żegnali się raz po raz. Deski podestu skrzypiały, powróz kiwał się na wietrze. Pachniało maciejką, cuchnęło strachem. Księżna ocierała twarz wilgotną od potu, nie od łez. Wiadomo – służące są jak meble. W każdej chwili można je zastąpić kimś innym. Bertha obejrzała się na miasto, na ostrą iglicę kościelnej wieży, wyrastającą nad szachownicą nieregularnych domostw i spiczastych dachów. Uczepiony jej ściany zegar zaczął bić szóstą. Nim uderzył sześć razy, obie winne przywiązano już do słupów. Bertha mrugnęła – i ogień sięgał im rąk, jeszcze raz – i nie miały twarzy. Później odwróciła wzrok, gdy oba ogniska strzeliły w niebo snopem iskier. Wtedy poczuła, że i ona płonie.

Czuła pulsowanie w podbrzuszu, najpierw ledwie wyczuwalne, teraz promieniujące aż po koniuszki palców. Wewnętrzny ogień, który rozprzestrzeniał się tkanka po tkance. One płonęły, ale i ona czuła się, jakby stała w ogniu; jakby wznieśli dla niej dodatkowy, trzeci stos. Z przerażeniem wyciągnęła przed siebie dłonie z obgryzionymi paznokciami. Pokaleczyła je, oczekując na wyrok dla przyjaciółek. Tych, które znały każdy jej sekret. Z którymi gubiła się w lesie, szukając jagód, i rozlewała do butelek słodki gruszkowy cydr albo kryła się w tataraku szumiącym tak, że zagłuszał ich śmiech. Z którymi splatała wianki, włosy i dłonie. Które straszyła opowieściami o duchach szwedzkich najeźdźców. Którym obiecywała, krzyżując palce, że będą druhnami na swoich ślubach. Teraz nie chciała już ślubu, nie – jeśli one nie upną jej włosów i nie założą welonu. Zresztą z żadnym z mężczyzn nie była tak blisko jak z nimi. Obawiała się, czy ktoś nie widzi ognia, który ją spalał. Był tak potężny, że nie czuła przy nim żaru stosów. Cofnęła się dopiero, gdy zobaczyła, że została sama. Wszyscy inni zdążyli uciec przed gryzącym dymem, żarem i deszczem iskier.

Słońce zachodziło krwawo. Płonęło niebo, dopalały się stosy. Księżna miała twarz znudzoną jak mała dziewczynka, której zabrano ulubioną zabawkę, gdy zapytała:

– To już koniec?

Nim ze skazanych zostały dymiące szczątki, opuściła podest. Lecz czy opuścił ją strach przed czarownicami? Nie minęło dziewięć lat, gdy krótka choroba, która zmogła ją zaraz po nocy świętojańskiej, nie pozwoliła jej się dźwignąć z łoża. Bertha słuchała z zamkowej kuchni rzężenia i jęków. Czasem księżna wyła prawie tak jak jej przyjaciółki, gdy wlewano im do ust roztopiony ołów w Hexenturm, Baszcie Czarownic, którą – gdyby się wychyliła z okien na parterze – dostrzegłaby naprzeciw zamku. Sprowadzali jej medyków z całego Pomorza, a jednak z dnia na dzień potężna Gryfitka gasła. W ostatnich godzinach była bezbronna jak dziecko – i nie pomógł jej żaden lekarz, nawet syn, biskup kamieński. Bertha niby przypadkiem musnęła dłonią kwiaty w bukietach. Nikt prócz niej nie wiedział, że ich niewielka dawka przyniosłaby ulgę. Większa – śmierć. Śmierć... Gdy ogłaszali ją w mieście, wieszając w zamkowych oknach zwoje czarnego sukna, Bertha nie kryła uśmiechu, choć od śmierci przyjaciółek czuła, że każdy jest wyjątkowo gorzki.

– Koniec? To dopiero początek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1694

 

 

Miała włosy jak ogień. I nie było w tym przesady. Nie sądził, że to możliwe, by jakakolwiek kobieta miała włosy w tak intensywnym odcieniu czerwieni. Ceglaste, rdzawe, prawie kasztanowe. Ogniste. Gdy Andreas Zimmermann na nią patrzył, nie wiedzieć kiedy zniknęło przed nim miasto. Zniknęły pnie drzew i wieże wymierzone w niebo jak groty strzał; zniknęły targowiska kupców i szyldy szynków kołyszące się na przerdzewiałych łańcuchach z upiornym brzękiem. Rozpoznał izbę starej zielarki, ciasną jak szalupa statku. Kobiecina trzęsła się, jakby panował najsroższy mróz, choć był przecież środek lata. Stara była, patrząc w jej twarz pociętą zmarszczkami jak bliznami, gotów był uwierzyć, że ma sto lat.

Za to on był młody. Młody, spragniony życia i wszystkiego, co to życie może przynieść. Zdaniem starowiny miało mu przynieść żonę. I to już wkrótce.

– Niespieszno mi do ożenku – uśmiechnął się. Był marynarzem, prędzej ciągnęło go do przygód niż do małżeństwa. Już raczej widział się na pokładzie okrętu niż przy boku żony, która wykluczałaby morskie przygody, a jeszcze lepiej w każdym porcie przy boku stęsknionej przyjaciółki. Starowina mówiła jednak dalej, jakby nie przejęła się zapewnieniami Andreasa – albo w ogóle ich nie dosłyszała.

– Ta, którą ci los przeznaczył, pomiesza ci w głowie. Jak wino. Nie zapytasz, czy to już pora, czy nie za wcześnie. Będziesz wiedział, że to ona. I wtedy spieszno ci będzie do małżeństwa.

Nie chciał jej urazić śmiechem, a jednak zaniósł się nim w głos.

– I jak ją poznam? Jeśli jest taka wyjątkowa, to chyba jakaś królowa?

Od jej spojrzenia odechciało mu się śmiechu. W stalowych oczach był tylko chłód.

– Nie królowa, ale po koronie ją rozpoznasz. Twoja żona będzie nosić koronę... z ognia.

Śmiał się. Już z dala, gdy go przestała widzieć, śmiał się do rozpuku. Do bólu brzucha i do łez. Jakoś nie umiał sobie wyobrazić korony z płomieni. Do dziś. Do chwili, gdy zobaczył włosy nieznajomej na tle ognia, jakby złączone w jedno.

Nawet nie spostrzegł, że jak ćma wabiona płomieniem, idzie w jej kierunku. Było już późno; tak późno, że knoty topiły się w wosku. Słupsk jednak nie zasypiał. W ogóle nie zamierzał dziś spać. Zamiast tego podsycał płomień, wciąż niesyty, wciąż spragniony, wciąż...

Poruszała się bez wstydu i zahamowań, jakby nie patrzył na nią nikt poza księżycem; jakby nikt jej nie widział i nie oceniał. Jakby była tu sama. Andreas nie przestawał gryźć wąsa. Ona tańczyła, jakby nie miała publiczności, on patrzył, jakby widział tylko ją. Zniknęły tłumy, pary splecione ramionami i dziewczęta wirujące w kole. Wiele z nich znał nie tylko z widzenia, ale i z mroku ich sypialni. Kiedyś prawie złamał kark, skacząc z balkonu, ścigany przez zazdrosnego męża, który z pistoletu kołowego posłał za nim dwie kule. Zniknęły rozbiegane dzieci i potrząsający głowami z oburzeniem mężczyźni; była tylko ona, jedynie ona, wyłącznie ona, w pomarańczowym świetle, w ciepłym blasku, na skraju ogniska.

Ona i ogień.

Andreas oblizał wargi. Były tak spierzchnięte, że niemal czuł, jak odrywają się od nich płaty skóry. Żadna nie poruszała tak biodrami. Żadna nie wirowała tak blisko ognia. I żadna nie miała tak ognistych włosów; rudo-czerwonej peleryny do połowy pleców. Minął Rusinkę Olgę, która wirowała wokół własnej osi, dopóki wyczerpana nie wsparła się o Caspara, strażnika miejskiego, który gdy trzeba, mógł i wybatożyć, i zakuć w dyby. Dziś jednak nawet jego ponura sława przygasła, a twarz, czerwona od ognia, zmęczenia i piwa, wydawała się życzliwsza.

Jeszcze chwila. Już prawie ją miał, już wyciągał po nią dłoń, gdy mu się wymknęła – i zdążył dotknąć jedynie jej paska.

– Jesteś zuchwały, panie Zimmermann.

Podkręcił wąsa. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat i nie postarzała go nawet krótka, czarna broda. Gdy się uśmiechał, zęby połyskiwały jak kolczyk w jego uchu, a był to uśmiech zuchwalca, który zawsze dostaje to, czego chce. Gdyby wstąpił do armii, jako rekrut rozkochałby w sobie całe miasto. A przynajmniej jego damską połowę. Szczupły, ale zwinny, miał wąskie biodra i muskularne ramiona, w które wtuliłaby się niejedna mieszczka.

Dziś jednak kobiety niewiele go obchodziły. Tylko ta jedna, za którą powiewały ogniste włosy jak ogon komety.

Nie zdziwił się, że zna jego nazwisko. I on ją znał. Teraz, z bliska, rozpoznał w niej wdowę po kowalu, Martinie Nipkowie. Niby znał ją od dawna. Słyszał, że kiedy jej mąż wyrywał gnijące zęby, po jej wywarach ból przechodził jak ręką odjął. Widywał ją zresztą nieraz na targowisku z ciężkim koszem. Wydawała mu się wtedy zwyczajna, ot, kolejna rudowłosa kobieta o piegowatej skórze i zielonkawych, kocich oczach. Do dziś.

Teraz, widziana z bliska, była kimś więcej niż sylwetką kobiety na tle płomieni. Andreas chłonął każdy szczegół jej wyglądu: włosy, które przechodziły w łagodne fale, obsypane piegami policzki i lekko zadarty nos. Ręce ozdobione dziesiątkiem bransoletek i miękkie wgłębienie między piersiami, na które próbował się nie gapić bezczelnie.

– Mam jeszcze wiele zalet, pani Nipkow.

– A czy ja powiedziałam, że to zaleta?

Jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden i znalazła się tak blisko ogniska, że iskry przemknęły przy brzegu jej spódnicy. Kropla zimnego potu spłynęła ze skroni Andreasa. Jeden ruch, jeden nieostrożny krok i płomień wyciągnie po nią ognistą dłoń. Kathrina, a właściwie Trina, nie sprawiała jednak wrażenia, jakby się bała, a małe ogniki połyskiwały u jej stóp, jakby dołączyły do niej w hipnotycznym, nieustannym tańcu. Zimmermann przetarł oczy, tak nierealistyczny wydał mu się ten obraz. Może przesadził z winem, może zmysły płatały mu figla, może... Nie, Trina wciąż tańczyła w blasku ogniska, a jej włosy połyskiwały wokół głowy jak miodowa, świetlista aureola. Nie miała jednak w sobie nic ze świętej. Pomyślał, że ta kobieta świadomie prowokuje. Lubi igrać z ogniem i tańczyć niebezpiecznie blisko płomieni. Celowo naruszać granice ryzyka. Być może większość uznało ją za wariatkę, kręcąc głowami i szepcząc: patrzcie, rok nie minął, jak męża pochowała, patrzcie, nie nosi już żałoby, patrzcie, wdowa, a zabawia się jak swawolna pannica, patrzcie...

Podniósł jej dłoń do ust, ale wyrwała ją z wyraźną złością.

– Przestań!

– Chciałem tylko zapewnić, pani, że jestem do usług!

– Czyżby, panie Zimmermann? Jesteś jak wszyscy.

– Nie jestem!

Zbliżyła twarz tak, że niemal czuł na policzku jej oddech. Między ich ustami iskry tańczyły jak świetliki.

– A nie pragniesz mnie? Widzę to w twoich oczach. – Nie zdążył odpowiedzieć, zresztą nie musiał. Zdradzały go oczy, domyślał się, że płoną jak stosy, gdy wysyczała mu prosto w twarz: – Nie będę twoją kochanką!

Miał wrażenie, że grają ze sobą w szachy i teraz ruch należy do niego. Chwycił ją tak nagle, że prawie straciła równowagę, tak prędko, że nie zdołała się wyrwać. Ich torsy się zderzyły, a oddechy zmieszały, tak blisko znalazły się ich usta. Jego ciemnobrązowe oczy patrzyły na nią bezwstydnie i bezczelnie.

– Więc zostań moją żoną, pani Nipkow.

Tłum wciągał ich w taniec jak w podwodny wir, a Zimmermann nie puścił rudowłosej wdowy, nawet gdy zakręciło mu się w głowie. Nigdy cię już nie puszczę, powtarzał sobie w myślach. Nie dam ci się oddalić. Nie dam cię skrzywdzić nikomu. Nigdy.

Oparł podbródek na ramieniu Kathriny. Ona niepokoiła się, czy nie zmiażdży jej kości. On nie niepokoił się niczym. Przeczuwał, że przy tej kobiecie czeka go wreszcie spokój.

– A co ty o mnie wiesz, panie Zimmermann?

Nie odpowiedział. Nawet nie spostrzegł, kiedy pochłonął ich tłum. Całkowicie i bez odwrotu.

 

Nie spostrzegli, że śledzą ich czyjeś oczy. Jacob Zienecker, zgarbiony nad dębowym stołem, znać także dał się oczarować wdowie po kowalu, bo nie spuszczał z niej wzroku. Nawet gdy ten łajdak, Zimmermann, wciągnął ją w wir tańczących. Teraz mógł jedynie patrzeć i przeklinać w myślach ich – i swoją opieszałość. Zbyt długo zwlekał. Nie zdążył podbiec. Chwycić jej dłoni. Poprosić do tańca. Teraz wszystko już było stracone.

Gniewnie wbił zęby w jagnięcy udziec, ale zaraz splunął z niesmakiem. Wprost w stronę tańczących. Ulubione mięsiwo miało dziś ohydny, gorzkawy posmak spalonych ziół.

Nie wiedział dotąd, że równie gorzko smakuje zazdrość.

 

 

* * *

 

Mijał tydzień, a Andreas nie dostał żadnej odpowiedzi: ani zgody, ani odrzucenia. Właściwie nawet nie widział Kathriny od tamtej nocy, gdy wpadli w trans i tańczyli objęci, dopóki nie zostali na rynku sami, a niebo nie przybrało seledynowej barwy na kwadrans przed wschodem słońca. Zastanawiał się, czy czekać jeszcze, czy wrócić nad Bałtyk. Nie wyobrażał sobie zostać tu, gdyby odrzuciła jego zaloty. Z drugiej strony, czy nie miała racji? Co naprawdę o niej wiedział? Może Trina miała innych starających, może obiecała już komuś rękę? Jeśli tak, dlaczego tańczyła wokół ognia bez zahamowań: jakby nie należała do nikogo? Jakby nikt ani nic nie mogło jej ujarzmić? Andreas przycisnął dłoń do pulsującej skroni. Czuł się chory, jeśli z miłości można być chorym.

Dzieciaki przemykały skrajem lasu z koszykami pełnymi jagód. Fioletowe owoce, połyskujące w słońcu, sprawiały, że mimowolnie przesunął językiem po wargach. Dawno nie próbował jagodzianek, właściwie od dzieciństwa, tak gorących, że parzyły dłonie, gdy wykradał je z kuchni matki. Zeskoczył z siodła i poprowadził konia w stronę tataraku. Tafla Słupi lśniła jak lustro. Rzeka płynęła tak wolno, że wydawała się być jeziorem. Jaszczurki wygrzewały się w słońcu na płaskich kamieniach, ale umykały, kiedy schodził bliżej wody.

Pierwszy dobiegł go ich śmiech, dopiero później dostrzegł sylwetki. Koszule bielały jak żagle, a wystające spod nich ramiona, spalone słońcem, miały ciemny, prawie brązowy kolor. Na widok Andreasa młode mieszczki zaczęły chichotać i się poszturchiwać.

Wtedy poczuł na sobie czyjś wzrok.

Nie śmiała się. Właściwie nawet nie wmieszała się w grupę. Stała o wiele dalej, a jednak nie miał wątpliwości, że to ona. Splecionymi dłońmi obejmowała kosz z praniem, brzeg jej przydługiej sukni namakał wodą z rzeki. I patrzyła, nie przestała nawet wtedy, kiedy napotkała jego spojrzenie. Bez zażenowania, odwracania wzroku, fałszywego wstydu. Tak jak on niedawno patrzył na nią.

Minął dziewczęta bez jednego spojrzenia. Kopyta konia, którego ciągnął za lejce, zapadały się w grząskim gruncie z cichym plaśnięciem.

– Śledzisz mnie?

– Wiedziałam, że tu będziesz.

– Umiesz czytać w myślach? Co jeszcze potrafisz?

Uśmiechnęła się samymi kącikami ust, jakby nieśmiało, ale Andreas przeczuwał, że wcale nie była nieśmiała. Było w tym coś tajemniczego i zastanowił się, czy kobieta taka jak ona da się odkryć do końca. Czy kiedyś wpuści go do swojego świata.

– Przemyślałaś to, co mówiłem?

Skinęła głową.

– I... wiesz?

– Wiedziałam już wtedy.

– Myślałem, że potrzebujesz czasu?

Wspięła się na palce. Zauważył pierwsze linie zmarszczek w kącikach oczu. Nie była już dziewczyną, ale w jej ruchach było zdecydowanie coś dziewczęcego.

– Ja nie, ale ty potrzebowałeś czasu. Co nagle, to po diable.

Diabła to ty masz w oczach, chciał jej powiedzieć.

– Więc się zgadzasz?

Być może zaczną gadać o ich szybkim ślubie. Ale czy kobieta taka jak Trina; ta, która tańczy, jakby nikt nie patrzył, i bezczelnie igra z ogniem, przejęłaby się ludzkim gadaniem? I czy on miał się nim przejmować? Nagle morze i wszystkie morskie wyprawy wydały mu się odległe, jakby wrócił z nich wieki temu, a nie zaledwie tydzień, a posada rzeźnika w Słupsku okazała się bardziej niż kusząca. Co prawda do Stolp miał zajrzeć tylko na chwilę, a starą zielarkę odwiedzić z nudów, tymczasem wszystko, co go spotykało, splatało się w misterny wzór jak w sieć, po której, jak pająk do ofiary, przemykał do swojego nowego życia.

Chwycił ją na ręce, nie bacząc na plusk wody, w której się znalazł, ani na kosz, który wytrącił jej z dłoni. W tamtym momencie żałował tylko jednego: że nie ma przy sobie żadnej błyskotki. Nawet najmniejszego wisiorka z bursztynem. Niczego, co nadawałoby się na zaręczyny.

Przypomniał sobie jednak o tym, co jako marynarz zawsze nosił przy sobie ukryte szczelnie w kieszeni marynarki. Kiedyś roztrzaskał nos jakiemuś złodziejaszkowi w portowym mieście, gdy ten pociągał już za łańcuszek, przekonany pewnie, że wyłowi zegarek w kopercie. Andreas przesunął palcem po czterech literach, wyznaczających cztery strony świata. Wskazówka kłuła go w opuszki jak ogromna igła.

– Weź. Nie mam nic cenniejszego.

Wzdrygnęła się pod ciężarem, kiedy zawiesił jej prezent na szyi. Zawsze chciał dotknąć jej szyi, musnąć kark w miejscu między włosami a suknią. Z niedowierzaniem ważyła w dłoniach ciężki kompas w srebrnej oprawie.

– Oddajesz mi go? Jesteś marynarzem. Jak znajdziesz dom?

Kiedy dotykał ustami jej ust, pomyślał, że smakują chlebem i jagodami. Wszystkim, co kojarzy się z domem. Tymczasem na jego wargach był smak soli, żelaza, dymu z ogniska. Tego, co wiązało się z wiatrem, morzem, podróżą. Tego, czego dobrowolnie się wyrzekał. Wystarczyła sekunda, by zrozumiał, że nie będzie już marynarzem.

– Już znalazłem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej