Sorpresa - Claudia Sawick - ebook
NOWOŚĆ

Sorpresa ebook

Claudia Sawick

4,0

160 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy można pokochać swojego oprawcę? 

Rosa Moretti miała być kartą przetargową w mafijnym układzie – piękną, młodą narzeczoną starszego bossa. Jej życie zostało sprzedane, zanim zdążyła zaprotestować. Ale los przygotował dla niej coś innego.

Kiedy ucieczka ze ślubu kończy się raną postrzałową i ukryciem w kontenerze, Rosa trafia w ręce człowieka, którego powinna najbardziej się bać. Hugo Sosa – bezwzględny mafioso, dla jednych potwór, dla innych wybawienie – od tej chwili staje się jej strażnikiem… i największym zagrożeniem.

Między lojalnością wobec rodziny a rodzącym się uczuciem zaczyna się gra, w której nie ma bezpiecznych ruchów. Każde spojrzenie jest walką, każdy dotyk – prowokacją, a miłość może kosztować życie.

„Sorpresa” to historia pełna napięcia, pasji i gniewu. Romans mafijny, w którym nikt nie pozostaje niewinny, a serce wybiera inaczej, niż dyktuje rozsądek.

Czy Rosa zdoła ocalić siebie – i jednocześnie pokochać wroga?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aquiva84

Nie polecam

Potencjał był ale styl pisania masakra
10
iwona531

Nie polecam

Styl pisarski na poziomie podstawówki, koszmar. Poddałam się po 30 stronie.
00
monika7780
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

♥️
00
Akami2121

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤️
00



Claudia Sawick

Sorpresa

© Claudia Sawick, 2025

Mafijny romans pełen napięcia i namiętności. W dniu ślubu Rosa Moretti traci rodzinę, wolność i życie, które znała. Porwana przez bossa hiszpańskiego kartelu trafia do świata, w którym lojalność ma swoją cenę, a zdrada oznacza wyrok śmierci. Zakazane uczucie staje się najniebezpieczniejszą z broni.

Publikacja przeznaczona dla osób pełnoletnich (18+)

ISBN 978-83-8431-005-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Sorpresa

Claudia Sawick

"Rodzina to jedyne miejsce, gdzie możesz być potworem i bohaterem jednocześnie.”

— Hugo Sosa

OD AUTORKI

Pisałam tę historię z sercem w gardle i dłońmi drżącymi od emocji. To nie była spokojna miłość. To był chaos. Iskra. Napięcie, które rosło z każdą stroną, aż nie dało się go zatrzymać.

Rosa i Hugo? Nie są łatwi. Nie są grzeczni. Ale są prawdziwi. Popełniają błędy, ranią się, kłócą, ale kochają tak, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie.

Bo miłość nie przychodzi cicho. Wchodzi z hukiem. I albo cię zbuduje — albo spali.

Ta książka to opowieść o wolności, którą trzeba sobie wyrwać. O lojalności, która boli. O uczuciu, które wcale nie musi rozbierać ciał, żeby obnażać dusze.

Dziękuję, że sięgasz po tę historię. Mam nadzieję, że zostanie z Tobą na długo.

Claudia Sawick

DLA MNIE

Za każdą noc, kiedy nie mogłam spać, bo Rosa znowu robiła po swojemu, a Hugo rzucał tekstami, które aż prosiły się o plaskacza.

Za momenty, gdy chciałam rzucić to wszystko w cholerę — i te, gdy nie potrafiłam przestać pisać.

Za te wszystkie „to bez sensu” i „to ma sens bardziej, niż myślisz”.

Za to, że waliłam w klawiaturę, kiedy serce waliło we mnie.

Bo to nie jest tylko książka.

To kawałek mnie.

Prawdziwy, emocjonalny i trochę niegrzeczny.

I wiecie co?

Jest zaje**ście.

Rozdział 1 — Rosa

Stoję przed lustrem w białej sukni. Patrzę na swoje odbicie i nie wierzę, że naprawdę się na to zgodziłam. Czuję, jak we mnie kipią emocje — gniew, bezradność, obrzydzenie. Jak ojciec mógł potraktować mnie jak towar, jak przetargowy pionek? Jak mógł wydać mnie za mężczyznę starszego o pięćdziesiąt lat? Obleśnego, pijącego świniaka, który śmierdzi potem i whisky?

Wszystko tylko po to, by zyskać więcej władzy. Połączyć nasze rodziny. Wzmocnić wpływy w Meksyku.

Nienawidzę go. Nienawidzę tego, w co zamieniło się moje życie.

Nie mogę sobie wyobrazić, że mam być jego żoną. Że mam się do niego zbliżyć. Pozwolić mu dotknąć mnie choćby palcem. Przeszywa mnie dreszcz obrzydzenia.

Zakrywam twarz dłońmi i opadam bezwładnie na krzesło.

Wtedy wchodzi on.

Mój ojciec.

Wysoki, postawny mężczyzna z czarnymi, starannie zaczesanymi włosami i wąsem, który zawsze uważał za swój znak rozpoznawczy. Jego obecność wypełnia pokój ciężarem, którego nie da się zignorować.

Szuka mojego wzroku, ale nie potrafię na niego spojrzeć.

Podchodzi bliżej. Bez słowa chwyta mnie za brodę szorstkimi palcami i unosi moją twarz ku sobie, zmuszając mnie do kontaktu wzrokowego.

— Wiesz, dlaczego się zgodziłem na ten ślub? — pyta chłodno, jakby to była sprawa oczywista.

Czuję, jak łzy zaczynają spływać mi po policzkach.

— Rodzina Sosa prawie nas pogrążyła — mówi dalej. — Zniszczyli wszystko, co budowałem latami. Nasze porty. Nasze układy. Przejęli towary, ludzi, wpływy. Nie dam rady sam. Oni są jak pieprzone wrzody — jak tylko jeden wytniesz, zaraz pojawiają się trzy nowe.

— Ojcze… ja nie potrafię. Nie mogę. To dla mnie zbyt wiele… — głos mi drży, dławi mnie płacz.

— Gdybym miał inne wyjście, nigdy nie oddałbym mojego największego skarbu — mówi, a w jego głosie po raz pierwszy słyszę coś, co przypomina żal.

— To znajdź inne wyjście! Błagam! — rzucam się mu na szyję jak mała dziewczynka, kurczowo go obejmując. — Musi być jakiś inny sposób!

Cisza.

Nie odpowiada. Nie tuli. Nie pociesza. Jego ciało pozostaje sztywne.

Wiem, co to oznacza.

Rozdział 2 — Hugo

— Pepe, jak dzisiejsza dostawa? — wstaję z fotela i podchodzę do barku. Napełniam dwie szklanki whisky, jedną z nich podaję swojemu człowiekowi.

— Bez zmian. Wszystko zgodnie z planem. — Zerka na zegarek na lewej dłoni. — Za dwie godziny będzie na miejscu.

Kiwnąłem głową, stukając palcami o blat. W mojej głowie już kłębiły się pytania, których nie chciałem wypowiadać na głos.

— Myślisz, że możemy ufać De La Peña?

Pepe marszczy brwi. Sięga po butelkę i dolewa sobie kolejnej porcji alkoholu, jakby sama wzmianka o tym nazwisku paliła gardło.

— Myślę, że nikomu nie możemy ufać, Hugo. Nie w tym świecie. Tu zaufanie to luksus, który kosztuje zbyt wiele.

Zaciskam szczękę.

— Meksykanie zawsze zostawiają po sobie smród. Ostatnim razem o mało nie straciłem brata.

— Wiem. Ale chcemy się rozwijać, musimy ryzykować. Oni mają zasięgi, które nam się jeszcze nie śniły.

Przez chwilę milczę, obracając szklankę w dłoni. Whisky pachnie dymem i wypalonymi nerwami. Wypijam do dna i w końcu rzucam:

— Dobra. Jadę uspokoić potwora, zanim mnie rozerwie od środka. Widzimy się w magazynie za dwie godziny.

Pepe unosi brew.

— Miłej zabawy. — Parska śmiechem i udaje, że kręci biodrami. — Ale nie zrób z niej kaleki, okej?

Nie odpowiadam. Tylko się uśmiecham i wychodzę.

Leżę na łóżku, patrząc, jak Camila idzie po zapalniczkę. Jej ciało porusza się jakby znało rytm, którego nikt inny nie słyszy. Wraca do mnie, naga, pachnąca potem i perfumami. Kładzie się obok, odpala papierosa i podsuwa mi go do ust.

Zaciągam się głęboko. Cisza. Tylko dym i pulsująca skóra.

— Byłeś dziś… ostry — mruczy, kładąc głowę na moim ramieniu. — Ale podobało mi się.

— Potrzebowałem odreagować. — Odpowiadam chłodno, wypuszczając dym. — Pierwsza dostawa od Meksykanów. Zbyt dużo niewiadomych.

Nie lubię przemocy wobec kobiet. Ale w łóżku… to co innego. Lubię mieć kontrolę. Lubię, kiedy jęczą nie z wyboru, a z przymusu przyjemności. Lubię, kiedy wiedzą, kto tu rządzi. Kiedy patrzą na mnie z lękiem, pomieszanym z pożądaniem.

***

Na lotnisku chłopaki przeładowują kontenery bez problemu. Całość trafia do magazynu. Czas rozpakować prezenty.

Ustawiam ludzi tak, żeby każdy miał dobre pole do strzału. Nie dam się zaskoczyć — Meksykanie już raz pokazali, do czego są zdolni.

Kontenery otwierane są jeden po drugim. Towar liczymy do grama, każdy nabój, każdy pakunek.

W końcu ostatni kontener.

— Szefie! Mamy coś! — krzyczy jeden z chłopaków.

Już wiedziałem. Kurwa, wiedziałem, że coś się odpierdoli.

Podchodzę bliżej, wskakuję do środka. Wpatruję się w białą plamę w kącie.

To kobieta.

— Co ona tu robi? — pyta Pepe za moimi plecami.

Zbliżam się. Ma ranę postrzałową w brzuchu, krew zaschnięta na sukni. Odgarniam jej włosy i przykładam palce do szyi.

— Jeszcze żyje — stwierdzam. Biorę ją na ręce.

— Pepe! Dzwoń do kliniki. Ranna. Trzeba ją ogarnąć natychmiast.

— Ranną, chyba — poprawia mnie.

— Jeden chuj — warczę, idąc do samochodu. — Chłopaki, zabezpieczyć towar, posprzątać i… możecie się dziś zabawić. W końcu sobota.

— Tak jest, szefie! — odpowiadają chórem.

***

Jedziemy z Pepe w stronę szpitala. Kobieta jest drobna, blada. Suknia ślubna porwana, we krwi. Twarz podrapana, ręce sine.

— Szefie, ona naprawdę ma suknię ślubną? — dopytuje Pepe, co chwila zerkając w lusterko.

— Na to wygląda — odpowiadam, wpatrując się w jej nieprzytomną twarz.

— Ma obrączkę?

— Nie. — Przyglądam się dokładnie. — Ani śladu. Może spierdalała sprzed ołtarza.

Pepe parska śmiechem.

— No to Meksykanie się popisali.

— Pytanie tylko… kto chciał ją zabić? I czemu trafiła do mojego kontenera?

— Jak się obudzi, dowiemy się. Jeśli się obudzi…

Patrzę na nią jeszcze raz. Słaba. Zniszczona. I cholernie zagadkowa.

Takiej niespodzianki się nie spodziewałem.

Rozdział 3 — Modlitwy zostały wysłuchane

Chcę zginąć. Boże, jeśli istniejesz — spraw, żeby ten ślub się nie odbył.

Ojciec trzyma mnie pod ramię, prowadząc powoli w stronę kościoła. Nogi mam jak z waty. W gardle rośnie gula, jakby za chwilę miała wyrwać się fala wymiotów.

Pod ołtarzem stoi on. Mój przyszły mąż. Obleśny, stary cap z wielkim brzuchem, czerwoną, spoconą twarzą i łysym plackiem na głowie. Patrzy na mnie z lubieżnym uśmiechem, a ja ledwo powstrzymuję odruch wymiotny.

Zerkam na ojca. Przełykam gorzko ślinę. Wiem już, co zrobię. Dziś, po ślubie, odbiorę sobie życie. Zniknę. Raz na zawsze.

Zamykam oczy, biorę głęboki wdech. Rozglądam się po zgromadzonych — ich uśmieszki, kłamliwe spojrzenia, fałszywe współczucie. Mam ochotę krzyczeć.

Docieramy pod ołtarz. Serce wali mi w gardle. To najgorszy dzień mojego życia.

Ojciec pochyla się i całuje mnie w policzek.

— Wszystko będzie dobrze, córeczko. Zaufaj mi — szepcze.

Zamykam powieki. Kłamca.

Oblech posyła mi szeroki uśmiech i mierzy mnie wzrokiem jak towar. Aż się wzdrygam. Jak ktoś taki może… uprawiać seks? Fuj!

Ksiądz zaczyna przemowę. Mówi coś o miłości, jedności, wierności — bzdury. Oblewa mnie zimny pot. To się naprawdę dzieje.

Nie wiem kiedy — ksiądz łapie moją dłoń i składa ją z ręką Oblecha. Przykrywa je materiałem. Serce mi zamiera.

To ten moment.

Moment przysięgi.

Panika ścina mi oddech. Boże, błagam, uratuj mnie…

Wtedy — BUM.

Granat dymny uderza w środek kościoła. Krzyki. Panika. Ktoś kaszle, ktoś się przewraca. Słychać strzały.

Instynktownie kucam. Zakrywam twarz skrawkiem sukni. Pomału przeciskam się w stronę drzwi. Ktoś mnie popchnął, ktoś inny nadepnął mi na dłoń. Ból. Tłum. Dym.

Brnę w stronę światła, aż w końcu udaje mi się wydostać z kościoła. Świeże powietrze. Chaos.

Rozglądam się, szukając jakiejkolwiek ucieczki. Ale nic — żadnego auta, żadnej szansy. Tylko goryle Oblecha, którzy już zmierzają w moją stronę.

Nie teraz!

Rzucam się do biegu. Całym ciałem, na oślep, z ostatkiem sił. Tłum za mną, wrzaski, kolejne strzały. Silnik motocykla ryczy w oddali.

Nie… tylko nie to!

Dyszę. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Ale nie przestaję biec.

Motocyklista zajeżdża mi drogę. Łapie mnie za rękę.

— Angel?!

— Wsiadaj! — krzyczy, wkładając kask. — Nie mamy czasu!

Wskakuję za nim. Obejmuję go w pasie najmocniej, jak potrafię. Mój brat nigdy mnie nie zawiódł. Wiem, że nie pozwoli, żeby mnie złapali.

Pędzimy jak szaleni. Angel mija kolejne uliczki, wciska się między samochody, wjeżdża w boczne alejki. Strzały nie ustają. Trzymam się go kurczowo, modląc się, żebyśmy przeżyli.

Zawsze mnie chronił. Zawsze. Gdy tylko dowiedział się o planowanym ślubie, wpadł w furię. Pokłócił się z ojcem tak, że odmówił przejęcia interesu. Ale potem… coś się zmieniło. Ojciec jakimś cudem przeciągnął go z powrotem na swoją stronę. Zdradził mnie.

A teraz… jest tutaj. Znowu po mojej stronie.

Nagle Angel hamuje z piskiem opon. Otwieram oczy. Stoimy przed magazynem z kontenerami.

— Szybko! Złaź! — warknął i pociągnął mnie za rękę.

Biegliśmy między kontenerami. Zatrzymaliśmy się przy jednym z nich. Angel chwycił mnie za ramiona. Jego oczy były poważne.

— Rosa, nie mamy czasu. To kontenery De La Peña. Zaraz lecą do Hiszpanii. Ojciec i ja od początku planowaliśmy cię ukryć. Wiedzieliśmy, że nie dopuścimy do tego ślubu. De La Peña nie będzie cię szukał w swoim towarze. Tam będziesz bezpieczna.

Łzy stanęły mi w oczach.

— Kocham cię, Angel. Dziękuję — rzuciłam się mu na szyję.

— Znajdę cię. Za jakiś czas. Ale pamiętaj — nikomu nie ufaj. I nie mów, kim jesteś.

— Dobrze — pokiwałam głową, ale nagle… — Aaa! — krzyknęłam, chwytając się za bok.

Spojrzałam w dół — cała suknia była we krwi.

— Angel… chyba mnie trafili — wyszeptałam przerażona.

— Kurwa! — rzucił, rozglądając się gorączkowo.

Dotknęłam jego ramienia. — Dam radę. Spójrz na mnie.

Patrzyłam mu prosto w oczy — tak podobne do moich. — Wpakuj mnie do tego kontenera.

— Zwariowałaś?! Lot trwa dwanaście godzin!

— Przetrwam. Byle tylko nie widzieć już więcej tego starego Oblecha.

Rozdział 4 — Wspomnienie Rosy

Miałam wtedy siedem lat, może osiem…

Byłam chuda jak patyk, z dwoma warkoczykami i kolanami wiecznie zdartymi od biegania po podwórku. Mama już wtedy nie mieszkała z nami. Ojciec mówił, że „uciekła”, a Angel — że „zrobiła to, co musiała”.

Pamiętam tamten dzień, jakby wydarzył się wczoraj.

Dwóch chłopaków ze starszej klasy zaciągnęło mnie za garaże, bo — jak to powiedzieli — „córeczki bossa trzeba nauczyć pokory.” Szarpali mnie, kazali klęknąć i przepraszać za coś, czego nawet nie rozumiałam. Byłam przerażona. Drżałam, próbując się wyrwać, ale byłam za słaba.

I wtedy zjawił się Angel.

Nie wiem, jak się dowiedział. Może czuł, że coś jest nie tak. Może miał ten instynkt, który zawsze miał. W każdym razie — pojawił się nagle. Wbiegł między nich z furią w oczach, jak burza. Jeden z chłopaków padł po pierwszym ciosie. Drugiemu krew trysnęła z nosa po uderzeniu głową o mur.

Nigdy wcześniej nie widziałam Angela takiego.

Gdy skończył, złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie.

— Już dobrze, Rosita. Nie płacz — powiedział, chowając mnie w swoim ramieniu.

— Bałam się… — łkałam cicho, tuląc się do jego torsu.

— Nikt cię więcej nie tknie. Przysięgam.

Spojrzałam na niego — brudnego, z rozciętą wargą, ale tak spokojnego. Takiego silnego. I wiedziałam, że nigdy mnie nie zawiedzie.

Tego dnia zrozumiałam jedno: nawet jeśli świat wokół nas płonie — mam Angela. Mojego starszego brata. Mojego bohatera.

Rozdział 5 — ANGEL & Ojciec

Gabinet był pogrążony w półmroku. Grube zasłony tłumiły światło dnia, a powietrze przesiąknięte było zapachem cygara i kosztownego koniaku. Ojciec siedział w swoim skórzanym fotelu, jak zawsze opanowany, z kamienną twarzą.

Angel wszedł bez pukania.

— Była postrzelona — rzucił od progu. — Rosa.

Ojciec uniósł spojrzenie znad szklanki. — Żyje?

— Tak. Ledwo. Ukryłem ją w kontenerze De La Peña.

Tym razem brew ojca lekko drgnęła. — W kontenerze?

— Tak. Lot już wylądował w Hiszpanii. Jest pod opieką. Nikt się nie zorientował. Jeszcze.

Zapadła cisza. Ojciec odchylił się w fotelu i sięgnął po cygaro.

— De La Peña… To była jego dostawa.

— Jego i nikt inny by jej tam nie szukał. — Angel podszedł bliżej. — Musimy działać, zanim zorientuje się, co się wydarzyło. Jeśli wpadnie w szał, stracimy układy, porty, broń. Wszystko.

— Musimy być ostrożni — powiedział wolno ojciec. — Nikt nie może się dowiedzieć, że to my zorganizowaliśmy ten cyrk. Ten… teatr, który doprowadził do zerwania ślubu mojej córki z jego błyszczącym brzuchem.

— Carlito już ma ludzi, którzy obserwują Rosę w szpitalu. — Angel mówił twardo. — Gdy tylko dojdzie do siebie, zabierzemy ją w bezpieczne miejsce. Nie zostawimy śladu.

Ojciec wstał, podszedł do barku i dolał sobie koniaku.

— De La Peña wie, że ślub się nie odbył. Że panna młoda zniknęła. Może i nie podejrzewa jeszcze nas, ale jeśli powiąże fakty…

— Musimy odwrócić jego uwagę. Podrzucić mu winnego. Kogoś z zewnątrz. Zasugerować, że to atak konkurencji.

Ojciec skinął głową. — Może Sosa? — to nowy sojusznik De La Peña. Oni zawsze byli chętni do wbicia noża w plecy.

Angel spojrzał ojcu prosto w oczy.

— Rosa już nigdy nie wróci do tego świata. Nie po tym, co się stało. Dajmy jej zniknąć na dobre.

— Nie masz co do tego wątpliwości? — zapytał cicho ojciec. — Wiesz, że jak De La Peña odkryje prawdę, rzuci wszystko, by ją odzyskać?

Angel uśmiechnął się chłodno. — Niech spróbuje. Wtedy będzie miał do czynienia ze mną.

Rozdział 6 — Obserwacja Rosy

Szpital wydawał się spokojny. Personel przechodził korytarzami z rutynową obojętnością, pacjenci spali lub narzekali na jedzenie, a ochroniarz przy wejściu zerkał co chwilę w telefon.

Nikt nie zauważył dwóch mężczyzn stojących na końcu korytarza. Nie mieli kitli, identyfikatorów ani potrzeby, by wchodzić do środka. Wystarczyło im jedno — widok pokoju 203.

W środku, nieprzytomna, leżała Rosa.

— Żyje — mruknął niższy z nich, poprawiając czapkę z daszkiem. — I nawet wygląda lepiej niż wczoraj.

— Angel będzie zadowolony — odpowiedział drugi, oparty o ścianę z założonymi rękami.

Niski zaśmiał się cicho. — Carlito nie zrobiłby tego lepiej — mruknął z nutą podziwu. — Ale teraz jest pod naszą opieką.

Obaj milczeli przez chwilę.

— Kiedy tylko wstanie z łóżka, zabieramy ją stąd. Bez pytań. Bez śladu.

— Do czasu… — dodał tamten. — Angel ma już dla niej miejsce. Bezpieczne. Dobrze ukryte.

Zza szyby błysnęło światło aparatury. Rosa poruszyła się lekko. Nieświadoma, że od teraz każda minuta jej życia zależy od ludzi, których nawet nie zna.

Ale oni znali ją doskonale. I znali mężczyznę, który oddałby za nią życie.

Rozdział 7 — Salvador — utracona władza

Cisza w willi była złowroga. Za złowroga.

Salvador De La Peña wszedł do głównej sali z trzaskiem drzwi. Garnitur miał jeszcze pokryty popiołem z dymnych granatów. Pot spływał mu po skroniach, a oczy błyszczały czystą furią.

— Gdzie ona jest?! — ryknął, zatrzymując się pośrodku marmurowej posadzki.

Jeden z jego ochroniarzy, młody Miguel, odsunął się niepewnie od ściany.

— Panie… była panika, kościół pełen ludzi… strzały, granaty…

— Powiedz mi coś, czego nie wiem, idioto! — warknął Salvador, chwytając chłopaka za kołnierz i pchając go na kolumnę.

— Myśleliśmy, że zginęła w zamieszaniu… ale jej ciała nie było wśród rannych. Po prostu… zniknęła.

Salvador puścił go i cofnął się powoli. Oddech miał ciężki, jakby trawił go wewnętrzny ogień.

— Zniknęła? — powtórzył z pogardą. — Młoda dziewczyna, w sukni ślubnej, znika? Pośród uzbrojonych ochroniarzy, pośród dwudziestu ludzi? — Obszedł stół dookoła. — Czy wy wszyscy jesteście kurwa ślepi?!

Uderzył pięścią w stół. Kryształowy wazon poszedł w drzazgi.

— To była zasadzka. Ktoś to zaplanował. Ktoś z góry wiedział, że będę bezbronny. I chcieli ją zabrać, zanim stanie się moją żoną. Przed podpisaniem kontraktu. — Zmrużył oczy. — Moretti…

Zawiesił głos.

— Tylko on mógł zyskać na tym wszystkim. To jego córka. I to jego syn ma jaja większe niż reszta z was razem wziętych. Angel…

Zamilkł na moment. Wciągnął głośno powietrze przez zęby.

— Znajdźcie mi ją. — Spojrzał zimno na Ramiro, jednego ze swoich zabójców. — Przeszukajcie wszystkie punkty przerzutowe. Sprawdźcie ostatni ładunek broni wysłany z portu. Każdy kontener. Każdy jebany kilogram.

Ramiro skinął głową i wybiegł z sali.

— I jeśli się okaże, że Moretti mnie zdradził… — Salvador spojrzał na resztę ludzi, jego głos był teraz niski, lodowaty. — To nie będzie wojna. To będzie egzekucja.

Rozdział 8 — SPOTKANIE — VITTORIO MORETTI & SALVADOR DE LA PEÑA

Restauracja na obrzeżach Palermo. Z zewnątrz wyglądała niepozornie, wręcz biednie. Ale w środku… marmur, ciemne drewno, czerwone wino i zapach czystego strachu. Cały lokal zamknięto na wyłączność. Nawet kucharze zostali wyproszeni po podaniu kolacji.

Przy okrągłym stole siedzieli tylko oni dwaj.

Don Vittorio Moretti — w czarnym garniturze, z sygnetem na palcu i wzrokiem, który uciszał nawet echo.

Salvador De La Peña — stary, masywny, z wypolerowaną laską opartą o stół, cygarem w dłoni i napuchniętą twarzą, w której wiek i władza zlały się w jedno.

Między nimi talerze pozostały nietknięte. Jedli tylko oczami. I tylko z nienawiścią.

— Dziękuję, że przyjąłeś zaproszenie, Salvador — powiedział spokojnie Vittorio, sięgając po kieliszek czerwonego wina.

— Kiedy moja narzeczona znika podczas własnego ślubu i trafia w krwawiącym stanie do kontenera, który leci do Europy… trudno odmówić — parsknął Salvador. — Liczę, że nie próbujesz ze mnie robić idioty, Vittorio.

Cisza. Don wziął łyk. Czerwone wino barwiło szkło jak krew.

— Wiesz, że wojny są kosztowne. A ja nie lubię przepłacać.

— Ja też nie. Ale za hańbę płaci się krwią. Ktoś rzucił dymny granat. Ktoś zorganizował ucieczkę. A panna młoda rozpłynęła się jak zjawa. Na moich oczach! — Salvador uderzył laską w podłogę. — Ktoś z twoich ludzi to zrobił!

Vittorio odchylił się w fotelu.

— Gdybym chciał cię upokorzyć, Salvadorze, zrobiłbym to prosto w oczy. W biały dzień. W kościele, przy świadkach. Nie chowam się za dymem i cieniami.

Salvador spojrzał na niego chłodno.

— Dziewczyna była moją przepustką do wspólnego interesu. Broni. Ładunków łatwopalnych. Portów. I nagle zniknęła. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.

— Ani ja. Ale w przeciwieństwie do ciebie nie szukam winnych na ślepo. — Vittorio pochylił się lekko. — Myślę, że ktoś trzeci chce, byśmy się pozabijali. Że gra na dwa fronty. I że właśnie dajemy mu dokładnie to, czego chce.

— A ty masz już pomysł, kto to może być? — zapytał szyderczo Salvador.

— Mam kilka typów. I kilku ludzi, którzy to sprawdzą. W międzyczasie proponuję, byśmy zakopali to gówno głęboko pod ziemię i udawali, że go nie ma.

— Udawali?

— Dla dobra rodziny. I dla naszych kieszeni.

Salvador wziął łyk whisky i zmrużył oczy.

— A jeśli znajdę ją pierwszy?

— Wtedy porozmawiamy jeszcze raz — powiedział Vittorio bez mrugnięcia okiem. — Ale pamiętaj: to nadal moja córka.

Ich spojrzenia zwarły się jak dwa miecze.

— Jesteś dobrym graczem, Vittorio. Ale ja też.

Don uniósł kieliszek.

— Więc grajmy dalej.

Dwa kieliszki zetknęły się cicho. Jakby ktoś odbezpieczył granat.

***

Gabinet De La Peña tonął w półmroku. Tylko światło z ekranu laptopa rozcinało ciemność.

— Mamy coś — odezwał się ochroniarz, podając Salvadorowi zdjęcie z telefonu. — Z portowego monitoringu. Kamera przemysłowa przy rampie załadunkowej, terminal drugi.

Salvador ujął ekran w obie dłonie, przymrużył oczy.

Na zdjęciu — mężczyzna w czapce, niosący kogoś na rękach. Kobietę. Ubranie podarte, nogi zakrwawione. W tle — kontener z oznaczeniem „EU LINES”.

— Zbliż — polecił.

Obraz zadrżał, ale wystarczyło jedno spojrzenie.

— Moretti — wycedził przez zęby. — Pierdolony Angel.

Milczał przez chwilę. Potem uniósł wzrok, w którym lśniła cicha furia.

— Zadzwoń do Morettiego.

— Don Vittorio? Po spotkaniu?

— Tak. Czas zagrać w inną grę.

ROZDZIAŁ 9 — TELEFON

Dźwięk telefonu rozbrzmiał jak wyrok. Vittorio siedział przy masywnym dębowym biurku, z kieliszkiem brandy w dłoni. Oparł się wygodnie i spojrzał na wyświetlacz.

— Salvador De La Peña.

Uśmiechnął się krzywo, po czym odebrał.

— Vittorio! — zabrzmiał z drugiej strony głos Salvadora, niemal przyjacielski, aż za bardzo. — Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Po naszej… uroczej kolacji pomyślałem, że warto jeszcze raz wrócić do tego, co się wydarzyło podczas… — zawahał się teatralnie — niefortunnego wesela.

Vittorio nie odpowiedział od razu. W jego oczach pojawiła się ostrożność.

— Salvador. Miło cię słyszeć. Rzeczywiście… dzień był dość burzliwy. Szczerze mówiąc, wciąż próbuję zrozumieć, co się właściwie wydarzyło.

— Ach, właśnie! — przytaknął De La Peña. — Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Moja przyszła żona zniknęła jak kamfora. Kościół w dymie. Ludzie ranni. I zero informacji, kto to zrobił. Cóż za… zbieg okoliczności, nieprawdaż?

Vittorio uniósł brew. Głos miał jak zawsze spokojny.

— Rzeczywiście zaskakujące. Choć… nie sądzisz, że ktoś z zewnątrz chciał pokrzyżować nasze plany? Taki atak… wymagał przygotowań. A przecież nasze środowisko ma wielu wrogów.

Salvador roześmiał się gardłowo, ale w jego śmiechu nie było ani krzty rozbawienia.

— Masz rację. Świat jest pełen wrogów. Tylko że niektórzy… są bliżej, niż myślisz. Nawet… w rodzinie. — Zamilkł na moment, po czym dodał: — Widzisz, mam wrażenie, że ktoś, komu zaufałem, wsadził mi nóż w plecy. A ja bardzo, bardzo nie lubię być robiony w idiotę, Vittorio.

— Salvador, jeśli próbujesz mnie o coś oskarżyć…

— Nie, nie, skądże! — wszedł mu w słowo. — Ja tylko pytam. I szukam. A jak już znajdę… to nie będzie rozmowy telefonicznej. Będzie pogrzeb.

Nastała cisza.

— Ale zanim do tego dojdzie… proponuję zachować pozory współpracy. Nasze towary, nasze układy… są zbyt cenne, by kończyć to wszystko z powodu jednej dziewczyny, prawda?

Vittorio uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne jak stal.

— Oczywiście. Rodzina to jedno. Interesy to drugie.

— Świetnie. — Salvador przeciągnął słowo jak jedwab. — W takim razie — życzę ci miłego wieczoru, Don Vittorio. I… przekaz pozdrowienia Angelowi. Takie od serca.

Klik.

Vittorio odłożył telefon i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ścianę, jakby widział coś, czego nikt inny nie widział.

Stary Moretti siedział w półcieniu, trzymając szklankę z brandy, kiedy do pokoju wszedł Angel — szybkim, zdecydowanym krokiem.

— Dzwonił — powiedział ojciec bez zbędnych wstępów. — Salvador.

Angel zmrużył oczy.

— I?

— Udaje, że nic nie wie. Ale słyszałem to w jego głosie. Pieprzony wąż. Nie pytał o Rosę wprost… ale powiedział „jeśli znajdę zdrajcę, nie będzie rozmowy — będzie pogrzeb”.

Angel przestąpił z nogi na nogę. Blizna na policzku drgnęła.

— Czyli podejrzewa. Może jeszcze nie wie wszystkiego, ale…

— ...ale czuje krew — dokończył Vittorio. — Musimy działać ostrożnie. I szybko. Gdzie jest Rosa?

— Jeszcze w szpitalu. Ludzie Carlito mają ją na oku, nikt się do niej nie zbliży.

— Za długo tam siedzi. Jeśli Salvador wyśle swoich, mogą ją namierzyć.

Angel zacisnął pięści.

— Przyspieszę transport. Carlito już wszystko szykuje. Rosa zniknie jeszcze tej nocy.

Vittorio spojrzał na syna uważnie, z mieszanką dumy i niepokoju.

— Upewnij się, że nie zostawiacie śladów. Żadnych.

— Rozumiem, ojcze. — Angel skinął głową i wyszedł.

ROZDZIAŁ 10 — Willa De La Peña. Gabinet Salvadora. Noc

Salvador stał przy oknie, patrząc na ciemność rozciągającą się poza ogrodem. W dłoni ściskał kieliszek z koniakiem, którego nie tknął. Obok niego stało trzech ludzi — lojalnych, milczących, czekających.

— Mój brat miał rację — odezwał się w końcu. — Moretti to pies. Ładnie się uśmiecha, mówi o interesach, ale jego oczy… zawsze były fałszywe.

Odwrócił się powoli do swoich ludzi.

— Dziewczyna zniknęła. Z moich rąk. Przed samym ołtarzem. Wiecie, co to znaczy?

Żaden nie odpowiedział.

— To znaczy, że ktoś mi splunął w twarz.

Cisza.

— Chcę ją znaleźć. Rosę Moretti. Żywą… albo martwą. Ale jak martwa, to bez twarzy. — Jego głos był spokojny, aż lodowaty. — Żeby Angel nie miał co chować.

Zawiesił głos.

— Wysyłam was do portu. Przeszukajcie każdy kontener, każdą przesyłkę, każdą dziurę. Ona nie zniknęła. Ona się ukrywa.

— A jeśli znajdziemy ją wcześniej? — spytał ostrożnie jeden z nich.

— To przywieźcie ją do mnie. Osobiście. Chcę jej spojrzeć w oczy, zanim wydam wyrok.

Rozdział 11 — Przebudzenie Rosy

Światło. Białe, zimne. Powoli przedzierało się przez moje powieki jak ostrze.

Pachniało czystością. Dezynfekcją. Ciszą.

Gdzie ja jestem…?

Nie poruszyłam się. Jeszcze nie. Leżałam nieruchomo, nasłuchując.

Szum urządzeń. Pikanie monitora. Delikatny ból w boku.

I… oddech. Ciężki, głęboki. Nie mój.

Otworzyłam oczy. Powoli. Najpierw kontur. Potem kształt. Potem on.

Wysoki. Potężny. Czarne włosy, krótko przycięte. Czarne oczy — ciemniejsze niż wszystko, co znałam. Zarost. Tatuaż wystający spod kołnierza. Kolejne na ramionach. Wyraźne, ostre, jakby ktoś wyrył je na jego ciele z bólu. Stał przy oknie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. I patrzył na mnie. Jak drapieżnik, który nie wie jeszcze, czy powinien atakować.

Serce mi przyspieszyło. Przełknęłam ślinę.

Nie panikuj, Rosa. Pamiętaj, co mówił Angel. Nie ufaj nikomu.

Mężczyzna podszedł wolno. Każdy jego krok był kontrolowany, jakby nie robił niczego przypadkiem.

— ¿Cómo te sientes? — zapytał niskim głosem.

Zabrzmiało to jak wyzwanie. Twarde, ostre dźwięki hiszpańskiego uderzyły mnie jak kolejna fala niepokoju.

Zamrugałam.

— Co…? — szepnęłam po włosku, zupełnie nie rozumiejąc, co powiedział.

Jego brew uniosła się lekko. Zmarszczył czoło.

— Non capisco… — dodałam, starając się wyglądać na zdezorientowaną.

Przez moment mierzył mnie wzrokiem. Potem westchnął i znów odezwał się, tym razem w innym języku.

— Do you speak English?

— Yes… a little — odpowiedziałam cicho.

Kiwnął głową z minimalnym grymasem ulgi. Ale spojrzenie pozostało twarde. Przeszywające.

— Obudziłaś się — stwierdził. Jego głos brzmiał jak papier ścierny i whisky.

Spojrzałam na niego zdezorientowana, robiąc minę, która wcale nie była trudna do udawania.

— Gdzie… gdzie ja jestem? — szepnęłam, pozwalając, by głos mi zadrżał.

— Szpital. Trafiłaś tu z raną postrzałową. Z kontenera.

Zamrugałam. Udawałam szok. Strach. Amnezję.

— Kontener…?

— Tak. — Podszedł bliżej. Za blisko. Czułam, jak moje mięśnie się spinają. — Pamiętasz coś?

Zawahałam się. To była ta chwila. Jedna szansa.

— Nie… — wyszeptałam. — Nie wiem… kim jestem. Ani… co się stało…

Milczał. Długo. Przestudiował moją twarz z uwagą, która przyprawiła mnie o dreszcze. Potem odwrócił się, jakby musiał przetrawić coś w głowie.

— Masz szczęście, że żyjesz — powiedział tylko. — I jeszcze większe, że to ja cię znalazłem, a nie ktoś inny.

Zadrżałam. Ten głos… ten ton. Jakby mówił o sobie jako o potworze, którego lepiej nie spotkać.

— Kim… kim jesteś? — zapytałam niepewnie.

Uśmiechnął się kątem ust. Ale to nie był przyjazny uśmiech. Raczej coś między rozbawieniem, a ostrzeżeniem.

— To nieistotne. — Jego wzrok był lodowaty. — Na razie wystarczy, że to ja się tobą zajmuję.

Zamilkł na chwilę, jakby celowo przedłużał napięcie.

— Zresztą… imiona bywają mylące. A ja nie lubię, gdy ktoś myli moje z czyimś innym.

Potem skinął głową i ruszył do wyjścia.

Przed drzwiami zawahał się jeszcze na moment.

— Odpoczywaj. Wkrótce cię przeniosą.

Zniknął.

Dopiero wtedy wypuściłam powietrze z płuc.

Udało się. Na razie.

Ale wiedziałam jedno — on nie był głupi. I zbyt długo nie dam rady udawać, że nie pamiętam.

Nie powiedział, jak się nazywa. Ale ten wzrok… znałam takie spojrzenie.

Należało do ludzi, którzy nigdy nie pytają o zgodę.

Do ludzi, którzy nie mówią prawdy — bo nie muszą.

I którzy, jeśli już coś mówią, to po to, byś zapamiętała każde słowo.

Leżałam w tej sterylnej ciszy, patrząc na zamknięte drzwi, jakby mogły mi dać odpowiedź.

Ale nie dawały.

Nie dawały nic, oprócz jeszcze większego lęku. I dziwnego, idiotycznego przeczucia… że to dopiero początek czegoś, czego nie rozumiem.

Rozdział 12 — Hugo & lekarz

Stałem przed drzwiami, słuchając ciszy. Udaje. Nie wiem jeszcze, kim jest, ale wiem, że gra. A ja potrafię rozpoznać dobrą grę.

Jej ciało zareagowało, zanim zdążyła to kontrolować. Uderzenie serca. Szybszy oddech. Skurcz mięśni, gdy zrobiłem krok w jej stronę. Nie udawała przerażenia — ona je miała, tylko próbowała je ukryć.

Ale to nie tylko strach. W tej dziewczynie jest coś… innego.

Nie wygląda jak ktoś, kogo wrzuca się do kontenera. Długie nogi, zgrabna talia, biust, który przyprawiłby Camille o kompleksy, i te pełne, zmysłowe usta, które drżały, gdy mówiła, że nic nie pamięta. Gładka skóra w kolorze cappuccino, oczy jak orzechy zatopione w czekoladzie. Włoska klasyka. Ale coś było nie tak.

Akcent. Włoski, miękki, melodyjny. I bardzo dobrze maskowany. Rozmawia ze mną po angielsku, wyraźnie, poprawnie — bez błędów, ale z wyraźnym „r”. Na hiszpański nie zareagowała wcale. Albo naprawdę nic nie rozumie, albo gra bardzo przekonująco.

I ten zapach… Nawet po szpitalnym prysznicu, w tej białej pościeli — pachniała jak lato w Palermo i cynamonowe lody z dzieciństwa, które ojciec kazał mi jeść, zanim zabił właściciela lodziarni.

Nie. Nie wierzę w przypadek.

Zbyt piękna, zbyt czysta, zbyt idealna jak na to bagno, z którego ją wyłowiliśmy.

I właśnie dlatego muszę ją obserwować.

Ale przy niej nie ufam samemu sobie. Zbyt łatwo wchodzę w tryb drapieżnika — chcę ją rozebrać wzrokiem, sprawdzić, jak smakuje jej strach. Chcę wiedzieć, czy te usta są tak miękkie, jak wyglądają. A to bardzo zły znak.

Chyba znów odwiedzę Camille. Na wszelki wypadek.

Bo jeśli zostanę tu zbyt długo, to nie wiem, czy bardziej będę chciał ją chronić… czy zatrzymać dla siebie.

Korytarz był cichy, zbyt cichy. Dźwięk kroków Hugo odbijał się echem od ścian, jakby sam budynek chciał wiedzieć, kim jest i czego chce.

Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu. Nie pukał. Wszedł.

Lekarz siedział za biurkiem, przeglądając wyniki. Starszy facet z siwą brodą, okulary zsunięte na koniuszek nosa. Miał na sobie biały kitel, który chyba od lat nie widział emocji.

— Panie Sosa — podniósł wzrok. — Wszystko w porządku z pacjentką. Śpi spokojnie. Parametry wracają do normy.

— Nie przyszedłem pytać o ciśnienie — rzucił Hugo i zamknął za sobą drzwi. — Chcę wiedzieć, co się dzieje w jej głowie.

Lekarz odchrząknął i zdjął okulary. — Mówi pan o amnezji?

— Mówię o kłamstwie. — Hugo oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersi. — Dziewczyna się obudziła, wyglądała na przerażoną, zdezorientowaną… ale nie była w szoku. Była czujna. Za bardzo. I zbyt ostrożna, jak na osobę, która „niczego nie pamięta”.

— Może to mechanizm obronny. — Lekarz wzruszył ramionami. — PTSD, reakcja na traumę. Utrata pamięci bywa wybiórcza. Możliwe, że podświadomie coś ukrywa nawet przed sobą.

— Możliwe — Hugo zmrużył oczy. — Ale ja nie wierzę w zbieg okoliczności. Właśnie dlatego jeszcze żyję.

Lekarz milczał. Znał typ takich rozmów: lepiej mówić mniej niż za dużo.

— Czy kazał jej pan coś podpisać? — zapytał Hugo.

— Nic konkretnego. Dokumenty szpitalne, zgoda na leczenie. Bez tożsamości formalnie nie istnieje. W systemie figuruje jako „NN”.

— I tak ma zostać. — Hugo podszedł do biurka. — Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jest. Żadnych rejestrów. Żadnych gości. Żadnych zdjęć.

— Oczywiście, panie Sosa. Wszystko zostaje między nami. — Lekarz spuścił wzrok. — A jeśli ktoś zacznie szukać?

— Wtedy pan się nagle myli w dokumentach i nikogo takiego tu nie było.

Lekarz skinął głową. Hugo sięgnął do kieszeni i położył na biurku kopertę.

— Za kłopot. I za milczenie.

— Nie będzie problemu — odparł lekarz cicho.

Hugo przez chwilę patrzył na niego uważnie, jakby ważył, ile ten człowiek jest wart. A potem skinął głową i odwrócił się do wyjścia.

Na odchodne rzucił przez ramię:

— A tak między nami… coś mi w niej nie pasuje. Nie wiem jeszcze co, ale… ona nie wygląda na przypadkową dziewczynę wrzuconą do kontenera.

I wyszedł.

Rozdział 13 — Nie ten dzień

Camille zawsze wiedziała, czego chce. A dziś chciała mnie.

Otworzyła drzwi w koronkowym szlafroku, który więcej odsłaniał, niż zakrywał. Miała rozpuszczone blond włosy, perfekcyjny makijaż i ten głód w oczach, który znałem od lat.

Wszedłem bez słowa. W naszym układzie nie było miejsca na sentymenty. Była tylko potrzeba. Fizyka. Rozładowanie.

Usiadłem na sofie. Camille, pewna siebie, zrzuciła szlafrok i usiadła na mnie okrakiem, muskając palcami moją klatkę piersiową.

— Tęskniłeś? — mruknęła, całując mój kark.

Zamknąłem oczy. Powinno być dobrze. A nie było.

Jej ruchy, zapach, skóra — znajome, przewidywalne. Zbyt znajome.

Ale przed oczami miałem coś innego.

Nie. Kogoś innego.

Te ciemne oczy. Ten miękki, południowy akcent. Bladość policzków. Cień blizny pod opatrunkiem. I to spojrzenie — jakby wszystko zapomniała, ale jednocześnie pamiętała więcej, niż chciała powiedzieć.

Ta dziewczyna z kontenera.

— Hugo? — Camille uniosła głowę. — Co jest?

Nie odpowiedziałem. Moje ciało nie reagowało. Nie tak, jak powinno.

Odsunąłem ją delikatnie. Camille spojrzała na mnie jak na idiotę.

— Żartujesz?

Westchnąłem i zapiąłem guziki koszuli.

— To nie ten moment.

— A kiedy niby będzie? — prychnęła. — Odzywasz się po tygodniu ciszy, wpadasz tutaj, patrzysz, jakbyś chciał mnie połknąć, a teraz się wycofujesz?

Zacisnąłem szczękę. Zdecydowanie mówiła więcej, niż powinna. Ale jeszcze bardziej — trafniej, niż chciałem to usłyszeć.

— Może coś się zmieniło — rzuciłem sucho.

— Mhm. — Jej wzrok zrobił się zimny. — To przez nią, prawda? Tę nową? Tę, którą wyciągnąłeś z kontenera i nagle tak się nią interesujesz?

Zamarłem.

— Uważaj, Camille.

— Ludzie mówią, Hugo. — Wzruszyła ramionami. — Nie trzeba być detektywem. Od kiedy ją przywiozłeś, chodzisz jakbyś miał robaka pod skórą. Wściekły, rozkojarzony, nieobecny. A to coś znaczy.

Zbliżyła się do mnie.

— Kim ona jest?

— Nikim — odburknąłem i ruszyłem w stronę drzwi. — Nikim ważnym.

Ale oboje wiedzieliśmy, że kłamię.

Camille patrzyła za mną bez słowa. A ja zszedłem po schodach, czując, że wpadam po uszy.

Rozdział 14— Angel & Carlito — złe wieścI

Pokój był ciemny. Tylko ekran laptopa rozświetlał wnętrze bladoniebieskim światłem. Angel stał przy oknie z kubkiem kawy w dłoni, obserwując w milczeniu ciemniejące niebo nad Sycylią.

Telefon zawibrował. Carlito.

Angel odebrał natychmiast.

— Mów. — Głos miał jak ostrze.

— Otworzyła oczy. Dziś w nocy. — Carlito mówił szybko, ale precyzyjnie. — Przebudziła się. Lekarz zgłosił to natychmiast. Ale nie tylko mnie…

— Kto jeszcze? — Angel zamarł.

— Sosa. — Cisza w słuchawce na ułamek sekundy. — Hugo Sosa był w szpitalu godzinę po przebudzeniu. Spędził z nią kilkanaście minut. Potem poszedł do lekarza. Zostawił kopertę. Grubą.

Angel odsunął kubek. Palce mu zadrżały, choć twarz miał nadal jak z kamienia.

— Czy ona coś mówiła?

— Udaje, że nie pamięta niczego. Nazwiska, przeszłości, nawet własnego imienia. — Carlito chrząknął. — Ale nie jestem przekonany, że to prawda. Zachowuje się zbyt ostrożnie. Jakby grała. I robi to dobrze.

— Jak zareagował Sosa?

— Nic nie mówił. Ale wiesz, jak on patrzy. Zna takich jak my. Czuje, że coś się nie zgadza. — Carlito zawahał się. — Angel, jeśli Rosa zostanie z nim dłużej, może być problem.

— Nie może tam zostać — powiedział Angel przez zęby. — Hugo Sosa nie może się dowiedzieć, kim ona jest. I nie może jej dotknąć, rozumiesz mnie?

— Oczywiście. — Carlito zniżył głos. — Mam plan. Przerzucimy ją. Cicho, bez śladów. Potrzebuję tylko twojego pozwolenia.

Angel spojrzał w noc. W jego oczach nie było strachu. Tylko gniew. I determinacja.

— Masz je. Ale jeśli coś pójdzie nie tak, Carlito…

— To zginę pierwszy. Jak zawsze. — I się rozłączył.

Angel przez chwilę stał bez ruchu. Potem wyjął pistolet z szuflady i spokojnie załadował magazynek.

Nikt nie miał prawa zbliżyć się do Rosy. Nawet Hugo Sosa. Zwłaszcza Hugo Sosa.

Rozdział 15 — Hugo & Rosa — nieufność

Pokój był jasny, przesadnie sterylny. Rosa siedziała na łóżku z poduszką przyciśniętą do klatki piersiowej. Miała na sobie czystą koszulę szpitalną, a włosy opadały jej na ramiona w niedbałych falach. Gdy drzwi się otworzyły, jej ciało mimowolnie zesztywniało.

Hugo Sosa wszedł bez słowa.

Czarny T-shirt opinał jego ramiona, pokryte tatuażami. Na szyi — charakterystyczny wzór, jak znak przynależności do innego świata. Pachniał jak dym, skóra i zagrożenie. Zamknął drzwi powoli, jakby nie musiał się spieszyć. Jakby to on kontrolował czas.

— Dzień dobry — powiedział nisko. Jego głos był spokojny. Zbyt spokojny.

Rosa uniosła wzrok, delikatnie, jakby bała się spojrzeć mu prosto w oczy.

— Dzień dobry… — odpowiedziała szeptem.

— Jak się czujesz?

— Lepiej… chyba. Nadal nic nie pamiętam.

Hugo zmrużył oczy.

— To ciekawe, bo ciało pamięta szybciej niż umysł. A twoje zachowuje się, jakby wiedziało, kiedy się wycofać. Kiedy kłamać. Kiedy milczeć.

Zamarła. Zadrżała delikatnie, ale nie od chłodu.

— Ja… nie wiem, o czym pan mówi. — Udawała słabość. Głos jej zadrżał.

Hugo usiadł na krześle przy łóżku. Położył łokieć na kolanie i przyjrzał się jej jak łowca obserwujący zwierzynę, która jeszcze nie wie, że jest na muszce.

— Jesteś drobna. Blada. Ale nie jesteś słaba. Masz oczy kogoś, kto przeżył więcej, niż mówi. Kogoś, kto wie, jak przetrwać.

— Nie pamiętam… — szepnęła znowu, spuszczając wzrok.

— No właśnie — powiedział cicho. — Za często to powtarzasz. A ludzie, którzy naprawdę nie pamiętają… próbują sobie przypomnieć. Ty nie pytasz o nic. Nie drążysz. Nie panikujesz. Jakbyś wiedziała, że prawda jest gorsza od tej ciszy.

Zerknęła na niego, z ledwo widoczną paniką w oczach. Ale była dobra. Ograła to.

— Może się boję… tego, co mogę sobie przypomnieć. Może nie chcę wiedzieć…

Hugo uśmiechnął się krzywo. Nie był to ciepły uśmiech.

— Może. Ale jedno wiem na pewno: dziewczyny takie jak ty nie trafiają przypadkiem do kontenerów. Nie wyglądają jak ślubne zjawy z raną po postrzale i brakiem przeszłości.

Zamilkł. Wstał. Zbliżył się powoli.

— Kim pan jest? — zapytała nagle Rosa, cicho, ale wyraźnie. — Dlaczego… pan tu jest?

Zatrzymał się w pół kroku. Przez sekundę w jego oczach błysnęło coś, co mogło być zaskoczeniem.

— Kim jestem? — powtórzył z lekkim rozbawieniem. — Tym, który nie wierzy w bajki. Ani w dziewczyny bez tożsamości.

Pochylił się lekko.

— Kimkolwiek jesteś — powiedział niskim tonem — niech ci się nie wydaje, że mnie oszukasz.

Rosa uniosła wzrok. Na sekundę. I wtedy… coś się wydarzyło.

Jego spojrzenie nie było już tylko podejrzliwe. Było zaintrygowane. Zaciekawione. Jakby coś w niej nie pasowało do schematu. Jakby nie była tylko kolejną z setek, które kłamały mu w oczy.

Hugo cofnął się bez słowa.

— Odpoczywaj — rzucił chłodno. — Póki jeszcze masz na to czas. Wyszedł.

Oparł się plecami o zimną ścianę i przymknął oczy.

Coś było nie tak. Wszystko było nie tak.

Nie znała swojego imienia, ale nie wyglądała na zagubioną. Nie rozglądała się nerwowo. Nie zadawała głupich pytań. Nie jęczała, nie panikowała, nie wyła do księżyca o pomoc.

Nie, ta dziewczyna siedziała z tą cholerną poduszką jakby właśnie analizowała plan ucieczki. A może nawet — kontratak.

Zagrała dobrze. Za dobrze.

To „nie pamiętam”, to spojrzenie, ten cichy głos…

Miała go gdzieś w sobie wyćwiczony.

Ale była w tym też jakaś prawda. W oczach. W drżeniu rąk.

A może tylko chciał, żeby była.

Nie wiedział, co go bardziej wkurwiało — że kłamie, czy że zaczynało go to obchodzić.

Nie powinna go obchodzić. Żadna z nich nigdy nie powinna.

A jednak coś w niej było.

Nie tylko w tym ciele — choć ciało miała jak grzech.

W tych oczach.

Jakby znały już mrok. Jakby znały jego.

Odepchnął się od ściany. Zacisnął szczękę.

Nie miał czasu na takie gierki. Nie miał przestrzeni na fascynacje.

Ale do diabła — chciał wiedzieć, kim ona jest. I dlaczego czuje, że właśnie spotkał kogoś, kto może go rozbroić… bez jednego słowa.

Rozdział 16 — Rosa & Carlito — instrukcje nocą