Sonia - Kateryna Babkina - ebook + książka

Sonia ebook

Babkina Kateryna

0,0

Opis

Polskie tłumaczenie powieści „Соня” wydanej na Ukrainie w 2013 roku i nominowanej do ukraińskiej nagrody Książka Roku BBC 2013. Historia młodej Ukrainki Soni, pokazuje, że gotowość do bycia matką nie zawsze pojawia się wraz z wieścią o ciąży. Bohaterka powieści, znalazłszy się na życiowym zakręcie, udaje się w podróż, by spotkać własnego ojca, którego nigdy nie poznała, wierząc, że pomoże jej to odnaleźć własną tożsamość i w przyszłości nawiązać lepszą więź z dzieckiem. Podróże jednak nie zawsze przynoszą rozwiązanie, jakie sobie wyobrażamy. Historia nieprzewidywalna, pełna zwrotów akcji i opisów niekiedy magicznych, co może wynikać z wyjątkowego stanu Soni. 

Kateryna Babkina (ur. 1985 w Iwano-Frankiwsku) – znana ukraińska pisarka, dziennikarka, scenarzystka i menedżerka kultury. Autorka kilku tomików poezji (debiut „Ognie św. Elma”, 2002), powieści „Sonia” (2013), zbiorów opowiadań, książek dla dzieci, a także scenariuszy filmowych oraz sztuki „Hamlet Babylon”, wystawianej w Kijowie, Genewie i Wiedniu. Jej twórczość tłumaczona jest na angielski, czeski, francuski, hiszpański, niemiecki, szwedzki, rumuński, rosyjski i hebrajski. W 2017 r. nakładem wydawnictwa Warsztatów Kultury ukazał się zbiór opowiadań „Szczęśliwi nadzy ludzie” (wyd. ukr. 2016), który był pierwszą książką Kateryny Babkiny wydaną w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wschodni Express

Se­ria wy­daw­ni­cza

Ka­te­ryna Bab­kina

So­nia

Prze­ło­żył Boh­dan Za­dura

Warsz­taty Kul­tury

Lu­blin 2022

Tak w ogóle to ży­cie jej się po­do­bało. Od kwiet­nia do wrze­śnia li­zało ją słońce, po­zo­sta­wia­jąc pod skórą przy­jemne ła­sko­ta­nie i mie­sza­jąc na Soni ulotne pa­ste­lowe cie­płe od­cie­nie. Ko­lor wy­cho­dził taki, jaki ma wy­pa­lona trawa czy go­rąca her­bata z ja­maj­skim ru­mem, od­bi­cie po­ran­nego księ­życa w zie­lon­ka­wej wo­dzie na­grza­nego płyt­kiego je­ziora czy pia­sek na od­sło­nię­tych la­tem głę­bo­ko­ściach. Od paź­dzier­nika do marca słońce li­zało So­nię tak samo, tyle że przez ubra­nie, i to też ją cał­ko­wi­cie za­do­wa­lało. Cien­kie nie­zau­wa­żalne wło­ski na łyd­kach i rę­kach, któ­rych ni­gdy się nie po­zby­wała, były prze­zro­czy­ste. Męż­czyźni lu­bili na nie dmu­chać i pa­trzeć, jak drżą. Cza­sem w ciem­no­ści te wło­ski świe­ciły, jakby prze­bie­gał przez nie nie­zau­wa­żalny cie­le­sny prąd.

Pie­nię­dzy nie miała pra­wie ni­gdy. Nie to, żeby So­nia nie była zdolna do pracy – po pro­stu ta­kie ży­cie też się jej po­do­bało. Dwa razy w roku myła skromne okno w kuchni i wiel­kie okno w nie­praw­do­po­dob­nie ma­łym po­koju, który zda­wał się za­pro­jek­to­wany tak, żeby w nim żyć w górę, ściany wzno­siły się na wy­so­kość aż trzech Soń, co unie­moż­li­wiało wy­mianę ża­ró­wek i uważne przy­glą­da­nie się ciem­no­skrzy­dłym, nie­zgrab­nym noc­nym mo­ty­lom. Dla­tego So­nia lu­biła wszel­kie ży­ran­dole, oglą­dała mo­tyle na ob­ra­zach i fo­to­gra­fiach. I jesz­cze dwa razy w roku So­nia myła cu­dze okna, a po­tem za „wy­myte” pie­nią­dze ku­po­wała so­bie lek­kie po­wiewne su­kienki, san­dały z se­cond handu, na­szyj­niki z ema­lii i cza­sem srebrne łań­cuszki, które owi­jała wo­kół nad­garst­ków. Kiedy So­nia ma­lo­wała, łań­cuszki ci­cho po­brzę­ki­wały. W zi­mie So­nia za­pa­rzała zioła i po­da­wała do nich ro­bione la­tem – z naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych rze­czy, prze­waż­nie jed­nak z owo­ców i kwia­tów – po­wi­dła, kon­fi­tury i dżemy. Te, któ­rych nie po­da­wała – za­wo­ziła do skle­piku przy­ja­ciela. Za pie­nią­dze ze skle­piku za te dżemy ku­po­wała włóczkę i ro­biła z niej swe­try i czapki, sza­liki, rę­ka­wiczki, wy­so­kie skar­petki, które pa­so­wały jej nie­wia­ry­god­nie – zwłasz­cza je­śli prócz nich nie ubie­rała się w nic. Te skar­petki, czapki, rę­ka­wiczki, mufki, swe­try i koł­nie­rze, które wy­dzier­gała, ale ich nie no­siła z czymś in­nym czy bez ni­czego in­nego – roz­da­wała. No, i Bóg z nimi, z pie­niędzmi.

So­nia z wprawą pro­wa­dziła ja­sne, ob­szerne, lśniące auto marki WAZ, ja­sno­zie­lone, okrą­gło­okie, ja­koś wzru­sza­jące i bez­na­dziejne. Pach­niało w nim ra­dziec­kim dzie­ciń­stwem, wy­jaz­dami nad rzekę z bad­min­to­nem, piłką, dy­wa­nami do wy­czysz­cze­nia i wielką białą mied­nicą, w któ­rej to, za­miast w rzece, pły­wała cał­kiem jesz­cze nie­duża So­nia, póki mama prała dy­wany, dzia­dek mru­żył oczy, obie­ra­jąc jabłka, a czy­jeś białe i czarne kozy szwen­dały się w nad­brzeż­nej wi­kli­nie; pach­niało je­sien­nymi wy­pra­wami na grzyby i po dziką różę, które po­tem w domu su­szono – te pierw­sze jak na­szyj­nik, na nit­kach, wy­soko w kuchni, a tę drugą – roz­rzu­coną na pa­ra­pe­tach, po­ma­rań­czową, nie­przy­jemną, pa­skudną w środku – jak grudki szkla­nej waty w ja­skra­wej że­la­ty­no­wej osłonce; pach­niało też noc­nym od­pro­wa­dza­niem na po­ciąg ja­dący nad mo­rze, gdzie cho­ro­wało się na szkar­la­tynę, miesz­kało w pry­wat­nych kwa­te­rach i w ja­dal­niach z naj­bar­dziej zyg­za­ko­wa­tymi ja­do­wi­tymi żmi­jami ko­le­jek ja­dło zupę char­czo; pach­niało gu­mo­wymi ka­lo­szami, skrzyn­kami z jabł­kami, desz­czem prze­cie­ka­ją­cym przez stare uszczelki w oknach, i za­wsze tro­chę ben­zyną, bo pompę pa­li­wową So­nia przy­krę­ciła sama. Sa­mo­chód miał tyle lat, co So­nia, ale ona uwa­żała, że to nie­wiele.

So­nia za­wsze wszyst­kich pod­wo­ziła, zwłasz­cza przy­ja­ciół – wraz z in­stru­men­tami mu­zycz­nymi na kon­certy i z ob­ra­zami na wy­stawy, z no­te­bo­okami, pro­jek­to­rami i ekra­nami na pre­zen­ta­cje, z ubra­niami na po­kazy, z wi­za­ży­stow­skimi wa­liz­kami na se­sje fo­to­gra­ficzne i po pro­stu z wa­liz­kami na lot­ni­sko. I ta­kich bez ni­czego, pi­ja­nych, po­gu­bio­nych, śmiesz­nych, we­so­łych pod­wo­ziła także. Nie było jej ciężko. Za to przy­ja­ciele i inni lu­dzie da­wali Soni piękne rze­czy – ma­lut­kie, pra­wie nie­uży­wane pó­łeczki z IKEI, ku­beczki z Bu­tlers, kie­liszki z re­stau­ra­cji, da­wali też pra­wie nowe fla­kony per­fum, swe­try i ko­szulki z All Sa­ints, The­rapy czy Bo­lon­garo Tre­vor, a pew­nego razu na­wet su­kienkę z Comme des Ga­rçons, którą można no­sić na wiele spo­so­bów, i oku­lary Ba­len­ciaga. To dla­tego So­nia za­wsze była naj­pięk­niej­sza. Cho­ciaż ist­nieje po­dej­rze­nie, że So­nia była naj­pięk­niej­sza z in­nego po­wodu. Ma­lo­wała So­nia prze­waż­nie sie­bie samą. Do cza­so­pism, stron in­ter­ne­to­wych, wy­daw­nictw i pla­ka­tów, lo­go­ty­pów, ksią­żek dla dzieci, wła­snymi rę­kami i w Pho­to­sho­pie So­nia ma­lo­wała So­nię. Cza­sami So­nia była czarna, cza­sami blond. Cza­sami krótko ob­cięta, cza­sami z dłu­gimi wło­sami. Cza­sami ubrana ład­nie i ze sma­kiem, a cza­sami naga i z bez­wstyd­nie roz­chy­lo­nymi no­gami (było i tak). Cza­sami So­nia była dziec­kiem, które wy­ko­nuje różne akro­ba­tyczne ćwi­cze­nia z li­te­rami do ele­men­ta­rza, a cza­sami męż­czy­zną. Ale za­wsze to ewi­dent­nie była So­nia.

So­nia cho­dziła na im­prezy.

So­nia uczyła się ję­zy­ków na kur­sach, cza­sami nie­miec­kiego, cza­sami fran­cu­skiego.

So­nia ła­mała ob­casy i za­ła­my­wała ręce ze śmie­chem, kiedy ob­casy się ła­mały.

So­nia miała za­świad­cze­nie o tym, że może uczyć ję­zyka mi­go­wego i nie miała żad­nego po­ję­cia o ję­zyku mi­go­wym.

So­nia się za­ko­chi­wała.

So­nia miała cer­ty­fi­kat o ukoń­cze­niu kursu z hi­sto­rii, co prawda, nie wy­szcze­gól­niono w nim, czego hi­sto­ria ta do­ty­czyła – cza­sem So­nia mó­wiła, że to hi­sto­ria wszech­świata, cza­sem, że to hi­sto­ria z psem w nocy, cza­sem – że hi­sto­ria za­py­tań ofer­to­wych, a cza­sem, że hi­sto­ria kul­tury po­czątku stu­le­cia*.

So­nia czę­sto ma­rzyła.

So­nia miała klu­cze od go­łęb­nika, mało tego, w po­dwó­rzu jej sta­li­nówki też był go­łęb­nik. So­nia za­wsze była życz­liwa dla sta­rych lu­dzi, na­wet cza­sami ze szkodą dla sie­bie sa­mej.

So­nia za­wsze koń­czyła, kiedy się ko­chała, a cza­sami na­wet, kiedy nie.

So­nia ni­gdy nie my­ślała o tym, że mo­głoby być le­piej, niż jest.

So­nia śmiesz­nie tań­czyła i spra­wiało to jej sa­tys­fak­cję.

So­nia nie chciała ni­gdy ni­kogo oszu­kać, więc kiedy oszu­kała – a So­nia oszu­ki­wała stale – to po­tem przy­cho­dziła i mó­wiła całą prawdę. So­nia bała się wielu rze­czy, na przy­kład sa­mot­no­ści, sta­ro­ści, nie­spo­dzie­wa­nych kon­troli dro­go­wych, nie­wyj­ścia za mąż, tego, że za­cznie źle ma­lo­wać, zo­sta­nie przy­ła­pana na tym, że cze­goś nie wie, po­zo­sta­nie na całe lato w mie­ście, zgubi te­le­fon, nie wy­ko­rzy­sta wszyst­kich wy­ku­pio­nych go­dzin na ba­se­nie, roz­mów z ludźmi, od któ­rych za­leży jej ży­cie, ale cza­sami So­nia była też zu­peł­nie bez­wstydna, i to bar­dzo jej po­ma­gało.

Wszystko było ta­kie do­bre.

Co z tego wszyst­kiego nie spodo­bało się Lu­isowi – było nie­ja­sne.

ˑ

– I do­kąd on po­je­chał? – py­tała Ka­tia, sior­biąc w kuchni Soni z kok­taj­lo­wej szklanki kon­fi­turę roz­pro­wa­dzoną wodą z lo­dem. So­nia wzru­szała zło­tymi ra­mio­nami. Sie­działy w sa­mej bie­liź­nie – nowo na­ro­dzony maj był jak późny li­piec, kli­ma­ty­za­cji So­nia nie miała.

– „Nie ko­cham cię wię­cej” – prze­czy­tała Eteri z mocno wy­tar­tej już kartki – przez ostat­nie kilka go­dzin prze­ka­zy­wały ją so­bie z rąk do rąk. – „To by­łoby nie­uczciwe. Po­sta­raj się mi wy­ba­czyć”. Tak?

– Tak – po­wie­działa So­nia. Te­raz uczyła się fran­cu­skiego, i Luis na­pi­sał do niej też po fran­cu­sku.

– A więc jest na­pi­sane – „nie ko­cham cię wię­cej”? – po raz drugi upew­niła się Na­stia.

– Dla mnie „mniej” też brzmia­łoby na­tu­ral­nie – po­wie­działa So­nia i wszyst­kie za­mil­kły.

– I do­kąd on po­je­chał? – znowu za­py­tała Ka­tia. Poza kuch­nią Soni Ka­tia od­po­wia­dała za ko­mu­ni­ka­cję klien­tów z di­zaj­ne­rami, za­wsze więc wie­lo­krot­nie za­da­wała py­ta­nia, do­póki nie uzy­skała od­po­wie­dzi. Eteri ły­kała ze swo­jej szklanki i to nie kon­fi­turę z wodą, a ko­niak. Bie­li­zny la­tem Eteri nie no­siła, więc sie­działa naga, nie czu­jąc z tego po­wodu żad­nego dys­kom­fortu. Piersi Eteri były cięż­kie, z ciem­nymi sut­kami. Eteri miała pra­wie trzy­dzie­ści lat, a czym się zaj­mo­wała, nikt nie miał po­ję­cia.

– Do pracy po­je­chał – po­wie­działa Eteri – wró­cił do swego Lille. Ile tu sie­dział i ro­bił te swoje ba­da­nia? Rok. A ile miał sie­dzieć?

– Rok – z re­zy­gna­cją po­wie­działa So­nia. – No i ja też nie ko­cham go wię­cej. Ko­cham go tak samo jak wcze­śniej – ani wię­cej, ani mniej.

– Prze­cież on cię wy­ko­rzy­stał – po­wie­działa Na­stia i oczy jej zwil­got­niały. – Na­stia miała małe dziecko i wszystko brała so­bie do serca, zwłasz­cza kiedy zbli­żała się usta­lona pora kar­mie­nia i ze­wnętrzny na­cisk na serce się zwięk­szał.

– Za­pła­cił za wszystko? – za­py­tała Ka­tia.

– Za co za­pła­cił? – po­pa­trzyła na nią So­nia.

– Nie wiem. No za coś chyba za­pła­cił.

– Wy­ro­dek – pod­su­mo­wała Eteri.

– Jak był, to ze mną coś ta­kiego się działo – po­wie­działa So­nia – że serce pęka. Ni­gdy się nie kłó­ci­li­śmy. Wszystko, co on ro­bił, było do­bre.

– Ni­czego do­brego nie ro­bił – za­uwa­żyła Eteri.

– Jeź­dzi­li­śmy do Pa­ryża – po­wie­działa So­nia. – Wszystko mi opo­wia­dał i po­ka­zy­wał. Gdzie miesz­kał i gdzie cho­dził do szkoły, i gdzie pra­co­wał w przed­szkolu – wła­śnie tak do­kład­nie go so­bie wy­obra­ża­łam, wy­so­kiego, opa­lo­nego, z tymi ma­leń­kimi dziećmi, czar­nymi cze­muś, może dla­tego, że to było Château-Ro­uge, a tam wszy­scy byli czarni. I jesz­cze ten dom, w któ­rym się wy­cho­wał, dom, jakby cały za­miesz­kały przez jego próżną, nie­mo­gącą usie­dzieć na miej­scu rudą sio­strę śpie­waczkę z bia­łymi zę­bami i gę­stymi brwiami; tam wsta­jesz rano i pod­cho­dzisz boso do okna w sy­pialni, a za oknem ogró­dek dwa na dwa me­try, w ogródku – stare krze­sło i ma­ro­kań­ski sto­lik, a gdzieś za krza­kami ulica i pach­nie chle­bem i my­dłem. I jego oj­ciec jest po­cho­wany na Père-La­cha­ise, a matka w sześć­dzie­sią­tym ósmym rzu­cała kostką bru­kową i krzy­czała, że pod bru­kiem jest plaża. I bu­tel­kami z sub­stan­cją za­pa­la­jącą też rzu­cała, a ja ni­kogo ta­kiego nie mam. Cho­dzi­li­śmy na spa­cer do Be­lville – tam jest do­kład­nie tak jak w Trio z Bel­le­ville, i do dziel­nicy chiń­skiej, a tam są lam­piony i też cze­muś wszy­scy czarni, i jesz­cze po ulicy Ménil­mon­tant, i on mi śpie­wał – mają taką pio­senkę: „Ma­dame, tu na tej ulicy, kie­dyś stra­ci­łem serce, ale zna­la­złem nowy pło­mień, który mnie unosi”, i tak da­lej, albo może wy­my­ślam, ale jest taka pio­senka.

Na­stia po­chli­py­wała.

– Wszystko tak mi się po­do­bało, i te jego żarty, i to, że mo­głam po pro­stu cie­szyć się każ­dym sło­wem, które on wy­po­wia­dał, i każ­dym zda­niem, które pi­sał. Po­do­bało mi się, że naj­bar­dziej mi się po­do­bają jego ulu­bione miej­sca, i że za­wsze sma­kuje mi je­dze­nie, które on wy­biera, i że za­wsze plan spa­ce­rów i plan ży­cia, które on przed­sta­wiał, były bar­dzo obie­cu­jące, i że dla mnie jest cie­kawe i ko­rzystne wszystko, co ze mną się dzieje, kiedy z nim je­stem. I że lu­bię, jak ukła­dają się jego włosy, i jak ro­śnie mu skórka wo­kół pa­znokci na rę­kach i na no­gach, i jak on wyj­muje so­czewki mi­nus 5 każ­dego wie­czora, za­kłada oku­lary, robi się cał­kiem inny, taki swój, i jak po­mnaża na lo­ka­cie pie­nią­dze, żeby od­no­wić stary ro­dzinny dom na po­łu­dniu, i jak chce się na­uczyć ro­bić i od­na­wiać me­ble, jak mi jest wszystko jedno, czy ma pie­nią­dze i czy kie­dyś bę­dzie je miał, i jak ra­puje w pa­rze z są­sia­dem, i na­wet jak pi­jany trzyma plecy pro­sto niby tan­cerz, i je no­żem i wi­del­cem, jakby całe ży­cie tak jadł, i je rę­kami, jakby był małpą, i jaki ma ka­lo­ry­fer na brzu­chu, ja­kie do­sko­nałe i pro­por­cjo­nalne ciało, jak zmięte ko­szule roz­pro­sto­wują się na jego ra­mio­nach, i jak o po­ranku świa­tło prze­bija się przez ro­lety i błysz­czy na jego przed­ra­mio­nach i na ko­la­nach. I naj­waż­niej­sze – że on cały ze mną był. To mi się po­do­bało.

– Przy­naj­mniej to może ci się już nie po­do­bać – po­wie­działa Eteri. – To po­dej­rzane. Moim zda­niem ty po pro­stu po­trze­bu­jesz ko­goś, żeby o nim do­brze my­śleć.

Ka­tia do­piła kon­fi­tury. Eteri od­lała jej tro­chę ko­niaku ze swo­jej szklanki.

– Jak­bym cały czas tań­czyła, na­wet kiedy spa­łam czy ma­lo­wa­łam, a ma­lo­wa­łam wtedy tak dużo. I na­wet czy­ta­łam jego ba­da­nia, cho­ciaż, prawdę mó­wiąc, wię­cej ro­zu­miem po nie­miecku. Kiedy spał, pa­trzy­łam, jak peł­znie po nim świa­tło. Kiedy mnie do­ty­kał – we mnie jakby za­czy­nały pły­wać kwiaty cze­re­śni, świe­cący plank­ton i ma­leń­kie me­duzki. Ro­bi­łam się ja­kaś taka, że na ulicy wszy­scy się za mną oglą­dali, kiedy szli­śmy ra­zem.

– Za tobą i tak wszy­scy się oglą­dają, So­niu – po­wie­działa Eteri.

– Nie wiem, co mam bez niego ro­bić. Jak­bym się za­mknęła. To taka mi­łość? – Jaka na­prawdę jest mi­łość, So­nia cze­muś za­po­mniała, a bez tego trudno było jej po­ła­pać się w szcze­gó­łach.

– Nie, taka to do kitu – po­wie­działa Eteri.

ˑ

Po­tem od­wio­zły Na­stię do domu, na­stęp­nie po­je­chały do lasu. Las świe­cił się od środka.

So­nia wy­łą­czyła świa­tła, sie­działy ogar­nięte wil­gotną nocą i pa­trzyły, jak mię­dzy po­bli­skimi drze­wami pul­suje grudka ko­lo­ro­wego od re­flek­to­rów dymu, i syl­wetki lu­dzi wy­gi­nają się, po­ru­szają, pod­no­szą ręce. Cza­sami syl­wetki wy­cho­dziły z ja­snego dymu i szły w mrok – po­je­dyn­czo, żeby się od­lać, albo po dwie czy po kilka – w róż­nych za­mia­rach. Mu­zyka do­pły­wała jakby z bar­dzo da­leka, gi­nęła po­śród pni, krza­ków i mło­dej zie­leni, a ma­jowa noc była cała wo­kół nich, z wszyst­kimi swymi ma­leń­kimi zgrab­nymi, gę­stymi dźwię­kami – sze­le­stami, kro­plami, ci­chym prze­cie­ka­niem so­ków drzew, trza­skiem na­mna­ża­nia się ko­mó­rek w no­wym li­ściu, od­de­chami wil­got­nej ziemi. Ciemne niebo po­ło­żyło się na las i tarło oń mięk­kim brzu­chem.

– No wła­śnie – po­wie­działa So­nia. – Serce pęka.

Jed­nak moż­liwe, że serce pę­kało w niej nie przez Lu­isa, a tak po pro­stu.

– A czy wy wie­cie, co u Heny? – nie wy­trzy­mała Ka­tia.

– Co u Heny? – spy­tała Eteri.

– Hena jest skoń­czony – po­wie­działa Ka­tia. Po­tem opo­wie­działa. Bez wąt­pie­nia skoń­czony Hena, kiedy mi­nęły obo­wiąz­kowe dwa ty­go­dnie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych spo­tkań, tę­pych bez­sen­sow­nych po­stów, noc­nych te­le­fo­nów po pi­ja­nemu i wza­jem­nych wy­obra­żeń, od któ­rych za­ko­cha­nie roz­dyma się gdzieś pod żo­łąd­kiem jak błę­kitna świe­cąca ża­rówka z wstąż­kami cie­płego od­de­chu we­wnątrz, przy­wiózł Ka­tię do domu, za­par­ko­wał niby to na całą noc, ob­jął ją za szyję i po­wie­dział po­waż­nie:

– Chcesz? Na­uczę cię la­tać. – Tak do­kład­nie po­wie­dział.

– Może to me­ta­fora? – spy­tała Eteri.

– To jest moż­liwe – po­wie­dział – wiem, jak.

– Może po pro­stu coś so­bie za­apli­ko­wał?

– Nic so­bie nie za­apli­ko­wał, jest prze­ciwny sub­stan­cjom.

– Prze­ciwny zu­peł­nie wszyst­kim sub­stan­cjom? – za­py­tała So­nia.

– Nie, tylko nie­któ­rym.

– No i co? – spy­tała Eteri.

– Nic – smutno od­po­wie­działa Ka­tia. – Po pro­stu jest skoń­czony. Skoń­czony w sen­sie kli­nicz­nym, no, chory. Ja się ta­kich boję, oni zo­stają po­tem prze­śla­dow­cami albo ma­nia­kami-za­bój­cami.

– To nie bar­dzo ci za­le­żało – po­wie­działa Eteri.

– Tak – po­wie­działa Ka­tia, choć na­prawdę za­le­żało jej bar­dzo.

So­nia wy­szła z sa­mo­chodu na trawę, było jej zimno i nie­pew­nie w lek­kich san­da­łach. Wy­soko pod­no­sząc nogi, po­dą­żyła w kie­runku świa­tła i mu­zyki, za każ­dym kro­kiem kro­ple z ło­dyg wy­pry­ski­wały spod san­da­łów i dzwo­niły srebrne bran­so­lety, jakby two­rząc dźwięk, od któ­rego Soni roz­ry­wało się serce. Ka­tia i Eteri szły za nią, nie dzwo­niły, pach­niały per­fu­mami, wy­dy­cha­jąc w noc mo­tyle swo­ich róż­nych ocze­ki­wań. Po­tem wszyst­kie trzy we­szły w ko­lo­rowy dym im­prezy.

Kiedy So­nia tań­czyła, pa­sma jej wło­sów jakby za­wi­sały w po­wie­trzu wo­kół jej głowy i ra­mion i tylko ko­ły­sały się w rytm ru­chów jej ciała. So­nia za­mknęła oczy i wsłu­chała się w to, co dzieje się niej bez Lu­isa. Ale w niej bez Lu­isa nie działo się nic. Ja­kaś dźwięczna pustka ścier­pła w środku, chłodna i gorzka, sta­rała się przy­po­mnieć so­bie jego twarz, ale nie mo­gła. So­nia sta­rała się od­two­rzyć w pa­mięci ruch, kiedy on od­wraca głowę, ale pa­mięć pod­su­wała w za­mian ja­kieś inne ru­chy – jak się wiąże wę­zeł ho­low­ni­czy, jak pod­ska­kują pod T-shir­tem piersi Eteri, jak uru­cha­mia się Pho­to­shop, jak prze­su­wają się bu­dynki i drzewa w lu­sterku wstecz­nym. So­nia spięła się i chciała wy­obra­zić so­bie Lu­isa, jego po­stawę, włosy, ręce, ko­lor ko­szuli, uśmiech, zmru­żone oczy i zmarszczki wo­kół nich, ale pa­mięć zbie­rała ja­kieś cu­dze, przy­pad­kowe rysy, i oto na So­nię pa­trzył wy­obra­żony nie­spo­dzie­wany, nie­przy­jemny męż­czy­zna, zło­żony z po­szcze­gól­nych ka­wał­ków, zbyt wy­raź­nych, i gdyby na­prawdę zło­żyć je ra­zem – po­dobny do męża lalki Bar­bie, po­więk­szo­nego do ludz­kich roz­mia­rów. So­nia zre­lak­so­wała się i wy­pu­ściła po­twora, otwo­rzyła oczy i pa­trzyła na lu­dzi, któ­rzy tań­czyli wo­kół. Wszy­scy byli to zie­loni, to ró­żowi, to nie­bie­scy, to fio­le­towi, po­tem świa­tło lekko bły­skało i wtedy lu­dzie świe­cili oczami, zę­bami i bia­łymi de­ta­lami ubrań i po­ru­szali się jak ro­boty. Dym, wy­pusz­czony na pla­cyk, nie miał smaku ani za­pa­chu. Ktoś przy­tu­lił się do Soni od tyłu i tań­czył ra­zem z nią, od­dy­chał w jej po­ty­licę i chwy­tał ustami jej włosy. Po­od­dy­chał, po­ca­ło­wał ją w kark, od­stą­pił na krok i znik­nął. So­nia znów się na­pięła i pró­bo­wała ze wspo­mnień po­skła­dać Lu­isa, ale przed oczami po­ja­wiały się cał­kiem inne rze­czy. Eteri i Ka­tia sie­działy w ba­rze. So­nia na­gle za­trzy­mała się, włosy jesz­cze troszkę po­wi­siały w po­wie­trzu, a po­tem po­ło­żyły się na jej ra­mio­nach. Wśród po­ru­sza­ją­cych się spo­co­nych noc­nych ciał So­nia czuła we­wnątrz sie­bie ja­koś szcze­gól­nie wy­raź­nie sta­tyczną nie­zwy­cię­żoną pustkę.

– Zu­peł­nie go nie za­pa­mię­ta­łam – po­wie­działa So­nia, zaj­mu­jąc sto­łek mię­dzy Eteri a Ka­tią.

– I co to zna­czy?

– Że po­win­nam z nim jesz­cze do­kład­nie je­den raz się spo­tkać. Spo­tkać, obej­rzeć i za­pa­mię­tać. Te­raz na­wet nie po­tra­fi­ła­bym go na­ma­lo­wać. To na­prawdę wstrętne, że na­wet nie uprze­dził – prze­cież nic nie zo­stało. Jakby nie było żad­nego Lu­isa. Mia­łam prawo pa­mię­tać go wiecz­nie, a te­raz na­wet nie mogę so­bie wy­obra­zić, jak on wy­gląda.

– Obej­rzyj so­bie zdję­cia w te­le­fo­nie – po­ra­dziła Eteri.

So­nia wy­cią­gnęła apa­rat. Luis na do­ty­ko­wym ekra­nie wy­glą­dał jak Luis, ale gdy tylko od­wra­cała wzrok – za­pa­mię­tane rysy znowu zni­kały, roz­sy­py­wały się, gi­nęły czy ukła­dały się w ja­kiś prze­ra­ża­jący ma­jak.

– Też tak mia­łam, jak umarł oj­ciec – na­gle po­wie­działa Ka­tia. – Sie­dzia­łam i my­śla­łam, jaki był. Wszystko mo­głam od­two­rzyć w sło­wach – że miał ły­sinę i bro­dawkę pod le­wym okiem, że oczy miał brą­zowe, a rzęsy i brwi pra­wie mu wy­pa­dły, że dolna warga się wy­krzy­wiła w wy­niku wy­padku jesz­cze sześć lat temu, kiedy mó­wił, to za­wsze jakby uśmie­chał się jedną stroną, dla­tego stale wy­da­wało się, że do cze­goś robi alu­zję. Czę­sto przez to się kłó­ci­li­śmy. Że miał długą szyję, za­wsze za duże koł­nie­rzyki, ja­kieś kru­che ra­miona, że prawe ucho od­sta­wało, a lewe nie. Ła­two mi było to wszystko po­wie­dzieć, jak­bym na­uczyła się tek­stu i no­siła go w so­bie, ale w ogóle nie mo­głam się sku­pić i znów go zo­ba­czyć. A to nie Luis. To był mój tato. Całe ży­cie na niego pa­trzy­łam, może nie z taką przy­jem­no­ścią, jak ty na Lu­isa, ale przez całe ży­cie.

Tato Ka­tii uto­pił się w ja­kimś przy­pad­ko­wym je­zio­rze, jeż­dżąc na nar­tach z jej młod­szym bra­tem. Śnieg przy­sy­pał cienki lód i wpa­dli obaj, kiedy zjeż­dżali poza trasą sze­ro­kim pu­stym zbo­czem. Brat Ka­tii pły­wał tam kil­ka­dzie­siąt mi­nut, zdjąw­szy pod wodą narty i cięż­kie buty, a mimo to nie mógł się wy­do­stać, lód ła­mał się i kru­szył, a je­zioro nie miało końca, było wszę­dzie wo­kół. Tato też zdjął pod wodą swój sprzęt, i tak po­tem wszystko to le­żało na za­mar­z­nię­tym dnie – dwie pary nart, dwie pary nar­ciar­skich bu­tów i siny tato Ka­tii w kom­bi­ne­zo­nie i w weł­nia­nej czapce.

– A po­tem przy­po­mnia­łaś so­bie?

– Po­tem mi się przy­śnił – po­wie­działa Ka­tia – z nar­tami. W mo­krej czapce. Jak bar­dzo się sta­ram – tylko tak go so­bie przy­po­mi­nam. Cza­sem sia­dam i my­ślę – oto moja ro­dzina. Wi­dzę: mama – schu­dła tego lata, brat – po­sta­rzał się, do­rósł, wy­gląda wresz­cie jak czło­wiek; tato i narty.

– A Luis też mi się przy­śni? – spy­tała Ka­tia.

– Tak – po­wie­działa Eteri. – Kiedy umrze.

So­nia miała po­wie­dzieć, jak bar­dzo nie chce, żeby Luis w ogóle kie­dy­kol­wiek umie­rał, ale wsłu­chała się w sie­bie – było jej wszystko jedno. W środku w Soni jakby znaj­do­wał się ja­kiś pu­sty, za­mknięty na czas re­montu ba­sen, skąd mi­łość i ból spusz­czono jak błę­kitną chlo­ro­waną wodę. Cze­muś jej się zda­wało, że to jest o wiele gor­sze niż prze­ży­wa­nie mi­ło­ści i bólu. Zo­stały tylko co­dzienne wspo­mnie­nia i plany ży­cia we dwoje, które już nie mo­gły się zi­ścić – po­dobne do szcząt­ków słup­ków i tram­po­liny, wy­łą­czo­nych prysz­ni­ców i za­mknię­tych szatni. Od tego, że nie można z tego wszyst­kiego da­lej ko­rzy­stać, pę­kało jej serce.

– Tak nie można – po­wie­działa So­nia. – To nie do wy­trzy­ma­nia. Mu­szę jesz­cze raz go zo­ba­czyć.

– A więc zo­ba­czysz – po­wie­działa Eteri.

ˑ

I wtedy So­nia zo­ba­czyła Lu­isa.

Bie­gła za nim, szedł wiel­kimi kro­kami, na jego ra­mio­nach jakby zo­stało jesz­cze tro­chę dymu i świa­tła, ciemny las ota­czał go nie­spiesz­nie, a on, idąc, roz­pi­nał spodnie. Plecy miał wiel­kie i równe, jak za­wsze. So­nia po­de­szła nie­mal bez­sze­lest­nie, za­trzy­mała się i cze­kała, kiedy za­ła­twiał się na ja­kiś dąb czy grab. Co zresztą miała mu po­wie­dzieć? „Nic – po­sta­no­wiła So­nia – tylko po­pa­trzę i za­pa­mię­tam. Po­tem niech so­bie idzie, do­kąd chce”. Luis po­za­pi­nał się, od­wró­cił i nie­mal na­dział się na So­nię. So­nia za­mknęła oczy i wcią­gnęła no­sem po­wie­trze.

– No co ty? – po­wie­dział, a Soni pra­wie na­tych­miast ze­brało się na płacz. Męż­czy­zna był wy­soki, giętki i cały ja­kiś twardy, miał zmarszczki wo­kół oczu i roz­czo­chrane włosy, brodę, gę­ste równe brwi, wiel­kie ręce (jedną wciąż jesz­cze trzy­mał za­mek dżin­sów), wą­skie usta. Plecy, ko­szula, wą­skie uda. Wszystko to nie po­ma­gało. Wszystko było jak u Lu­isa, ale ra­zem skła­dało się, jak w spu­sto­szo­nej So­ni­nej wy­obraźni, w cał­kiem in­nego czło­wieka.

– Może cię na­ma­luję? – nie­spo­dzie­wa­nie po­wie­działa So­nia. Zgrabne brwi na­sro­żyły się, pa­trzył na nią ja­koś bar­dzo z góry.

– No tak – po­wie­dział – te­raz je­stem bar­dziej cier­pliwy i mogę po­zo­wać. Te­raz? Nie za ciemno? Szłaś za mną, żeby mnie na­ma­lo­wać?

– Tak – po­wie­działa So­nia i na­tych­miast się po­pra­wiła. – Nie. Prze­pra­szam, ni­gdy nie oszu­kuję.

– Ja też – po­wie­dział. Soni to się spodo­bało.

– Je­steś pi­jana? – spy­tał. – Ja je­stem.

– Nie – po­wie­działa So­nia – piję wodę. Pro­wa­dzę sa­mo­chód.

– Do­brze, że pro­wa­dzisz – po­wie­dział męż­czy­zna. – Jedźmy.

– Jedźmy, pod­wiozę cię – zgo­dziła się So­nia, po­my­ślała i spy­tała: – A co, gdy­bym była pi­jana?

– To by­śmy nie po­je­chali – po­wie­dział męż­czy­zna.

I była to prawda.

ˑ

Kiedy So­nia ostroż­nie wy­do­sta­wała się na drogę, a koła buk­so­wały w mo­krej tra­wie, męż­czy­zna za­snął. So­nia za­trzy­mała się i za­pięła na nim pas bez­pie­czeń­stwa, głowa od­chy­liła mu się do tyłu i w bok. So­nia po­wą­chała jego szyję, pod uchem. Nie zbu­dził się, kiedy za­dzwo­niła Eteri.

– Gdzie je­steś?

– Jadę do domu – po­wie­działa So­nia. – A wy?

– Nikt nas nie po­de­rwał – prze­krzy­ku­jąc mu­zykę, po­wie­działa do słu­chawki Ka­tia.

– Mnie też – po­wie­działa So­nia i po­pa­trzyła na sie­dze­nie pa­sa­żera. Męż­czy­zna spał i wcale jej nie pod­ry­wał.

– Zo­sta­niemy jesz­cze – po­wie­działa Eteri.

Przy wjeź­dzie do mia­sta na drogę wy­sko­czył za­jąc, ja­kiś czas ska­kał obok sa­mo­chodu. „Je­śli śni ci się za­jąc – przy­po­mniała so­bie So­nia – ozna­cza to wiel­kie zmiany. Je­śli za­jąc ucieka – trzeba go do­go­nić, wtedy to będą zmiany na lep­sze”. So­nia przy­ha­mo­wała i za­jąc zna­lazł się z przodu. Do­dała gazu, za­jąc się prze­stra­szył, pod­sko­czył ja­koś krzywo i znikł w tra­wie, nim So­nia go do­go­niła. Nic strasz­nego, prze­cież mi się to nie śni. I po­my­ślała: „nie można prze­chy­trzyć sie­bie i za­jąca. Przy­naj­mniej jed­no­cze­śnie”.

Męż­czy­zna sa­pał. Luis, kiedy spał, czę­sto mó­wił po fran­cu­sku, śniły mu się nie­przy­jemne mę­czące rze­czy – że ucieka przed po­li­cją i nie może się scho­wać albo że nie może wsiąść do sa­mo­lotu w Bel­gra­dzie, sa­mo­lot od­la­tuje, a on wciąż mę­czy się z ja­kimś do­ku­men­tami, któ­rych bra­kuje, albo jesz­cze, że cho­dzi po Père-La­cha­ise i nie może zna­leźć grobu ojca. So­nia bu­dziła się i dmu­chała mu w ucho – kie­dyś ktoś jej po­wie­dział, że tak można po­dzie­lić się snem, a Soni za­wsze śniły się lek­kie, do­bre, pro­ste sny. Kie­dyś w tro­lej­bu­sie So­nia dmuch­nęła w ucho ja­kiejś ba­bie, która nie­spo­koj­nie za­snęła na sie­dze­niu obok niej, a baba prze­stra­szyła się, pod­sko­czyła, upa­dła i zła­mała so­bie szyjkę ko­ści udo­wej. So­nia ku­po­wała i wo­ziła jej je­dze­nie i leki, aż po­tem gdzieś z Iżew­ska przy­je­chały córki ko­biety i krzy­czały, że So­nia chce wpę­dzić ko­bietę do grobu i za­brać jej miesz­ka­nie. So­nia prze­stała przy­wo­zić je­dze­nie i leki, ko­bieta szybko umarła i wtedy córki dzwo­niły i py­tały, czy So­nia nie chce ku­pić miesz­ka­nia za przy­zwo­itą cenę, bo one chcia­łyby już wró­cić w spo­koju do Iżew­ska, ale So­nia nie chciała, bo z tym miesz­ka­niem prze­cież były zwią­zane jej smutne wspo­mnie­nia i ja­kieś nie­ja­sne po­czu­cie winy. So­nia wtedy spy­tała Eteri, Ka­tię i Na­stię, ale one też nie chciały. W ogóle nikt z oto­cze­nia Soni nie chciał ku­pić miesz­ka­nia – każdy ze wszyst­kich sił sta­rał się nie chcieć, bo chce­nie jest zu­peł­nie nie do znie­sie­nia, kiedy się nie jest w sta­nie. Na­wet za przy­zwo­itą cenę.

ˑ

Zbu­dził się, kiedy So­nia za­par­ko­wała na po­dwórku i zga­siła sil­nik. Śpie­wały ptaki.

– Gdzie je­ste­śmy? – spy­tał męż­czy­zna.

– U mnie w domu – po­wie­działa So­nia. – No, jakby w domu. Pra­wie.

– I co bę­dziemy ro­bić?

So­nia mil­czała.

– Masz ko­goś? – spy­tał męż­czy­zna.

– Nie mam – po­wie­działa So­nia. – A ty?

– A ja mam – po­wie­dział męż­czy­zna. Ni­gdy nie oszu­ki­wał. – Je­steś piękna. Co chcesz?

So­nia za­częła przy­po­mi­nać so­bie wszystko, czego chce. Było tego bar­dzo dużo, ale wła­śnie te­raz nic jej nie przy­cho­dziło do głowy.

– Chcę wszystko pa­mię­tać – po­wie­działa So­nia.

– No to mu­sisz zna­leźć go­łę­bie jajko i je wy­pić – po­waż­nie po­wie­dział męż­czy­zna. – Masz go­łę­bie?

– Nie – po­wie­działa So­nia – ale jest go­łęb­nik. Jak to u mnie, po pro­stu jest.

– Po­każ – męż­czy­zna nie uwie­rzył.

Za­szli do go­łęb­nika. Że­la­zna dra­bina była śli­ska, bo opa­dła już na nią po­ranna rosa albo może jesz­cze wie­czorna. Na ni­ziut­kich drzwicz­kach wi­siała wielka kłódka, też śli­ska i mo­kra. So­nia otwo­rzyła ją i we­szła. W go­łęb­niku było ciemno i cia­sno, So­nia mo­gła się wy­pro­sto­wać, ale męż­czy­zna już nie. Nie było ani piór, ani od­cho­dów, tylko ja­kiś nie­uchwytny ptasi za­pach. Go­łęb­nik chwiał się od ich ru­chów. Męż­czy­zna siadł na pod­ło­dze. Przez ma­leń­kie okienka było do­brze wi­dać, że niebo na dwo­rze już za­częło ja­śnieć.

– A gdzie go­łę­bie? – za­py­tał męż­czy­zna.

– Wy­pu­ścił je. Go­łę­biarz.

– Dla­czego?

– Bo był już ślepy i nie mógł na nie pa­trzeć. A co z nimi można jesz­cze ro­bić, sam po­myśl.

– Po co w ogóle go­łę­bie? – spy­tał męż­czy­zna.

– One la­tają w koło. Do­bre go­łę­bie la­tają jak na­leży. Trzeba je kar­mić, poić, sprzą­tać po nich. Ten dzia­dek sprzą­tał, kar­mił. Do­bre miał go­łę­bie, szare i białe.

– Szare to ja­kie? – znowu spy­tał męż­czy­zna.

– To szare z mle­kiem i jesz­cze tro­chę nie­bie­skie.

– Co się stało po­tem?

– Po­tem on oślepł. Go­łę­bie bar­dzo się mę­czyły – nikt ich nie kar­mił, nie poił, nie po­ka­zy­wał im tych wszyst­kich ko­mend, żeby la­tały w koło. I nie la­tały. Sie­działy tu i się mę­czyły, ję­czały. Wiesz, jak go­łę­bie ję­czą?

– Wiem – po­wie­dział męż­czy­zna. – Miesz­kają u mnie na stry­chu. I w szy­bie windy.

– Po­pro­sił mnie i je wy­pu­ści­łam. Wy­ga­nia­łam ze­wsząd, ła­pa­łam i wy­rzu­ca­łam, w górę, a one biły skrzy­dłami, la­zły z po­wro­tem. Wszystko tu po­sprzą­ta­łam i za­mknę­łam, ale długo jesz­cze przy­la­ty­wały. Sie­działy. Po­tem na­stała zima, i do­piero wtedy prze­stały przy­la­ty­wać.

– Chodź do mnie.

So­nia usia­dła na pod­ło­dze i męż­czy­zna ją ob­jął, przy­tu­lił do sie­bie.

– Opo­wia­daj jesz­cze. Tak pięk­nie opo­wia­dasz, mała. O go­łę­biach.

– Dzia­dek po­tem umarł – po­wie­działa So­nia.

– Szkoda go.

– Szkoda – zgo­dziła się.

Męż­czy­zna był cie­pły, chciało się z nim obej­mo­wać. Zie­lon­kawe, jesz­cze wą­tłe świa­tło prze­bi­jało się przez szpary mię­dzy de­skami, drżało za ma­leń­kimi oknami. Nie­wi­doczne nie­za­do­wo­lone go­łę­bie ję­czały gdzieś nad da­chem, sze­le­ściły skrzy­dłami, tu­liły się je­den do dru­giego, roz­sia­da­jąc się i mosz­cząc na po­ran­nych uko­śnych pro­mie­niach. So­nia wy­cią­gnęła usta i po­ca­ło­wała męż­czy­znę w brodę, gdzieś obok ust. Bo co jesz­cze można było zro­bić? On ostroż­nie wziął w dło­nie jej twarz i pa­trzył, jaka jest nie­mal przej­rzy­sta w gę­stym mroku, który po­woli ustę­po­wał. Po­tem przy­tu­lił się war­gami do jej warg i ostroż­nie we­pchnął w jej usta ję­zyk. So­nia za­mknęła oczy i otarła się oń swoim, po­sma­ko­wała. Serce nie pę­kało, ale było przy­jem­nie. Im głę­biej ją ca­ło­wał, tym wię­cej było świa­tła, tym cie­plej­szą miało barwę. So­nia wsu­nęła ręce pod jego T-shirt, gła­skała jego plecy i ra­miona, ogrze­wa­jąc swoje dło­nie i palce, kiedy on ca­ło­wał jej pod­bró­dek, szyję, piersi, brzuch. Brodę miał miękką, a usta wiel­kie. Od jego wil­got­nych po­ca­łun­ków So­nia wy­gi­nała się i uśmie­chała, wy­plą­tu­jąc się z cien­kiej su­kienki, ła­sko­tało ją – wy­obra­żała so­bie, jak peł­zną po niej żywe wiel­kie po­wolne śli­maki w musz­lach żół­tych z ró­żo­wym, ale od śli­ma­ków nie było wstręt­nie, tylko słodko. „Sło­neczne śli­maki” – po­my­ślała So­nia.

– Po­dra­piesz so­bie plecy – wes­tchnął męż­czy­zna, ob­ró­cił się, lekko pod­niósł So­nię i po­sa­dził na so­bie. So­nia ko­ły­sała się na nim i wiła, mię­dzy nimi prze­cie­kały cie­pło i świa­tło, on zdej­mo­wał włosy z jej twa­rzy i pa­trzył, do­ty­kał jej warg, za­nu­rzał palce w jej ustach. So­nia ści­snęła jego palce zę­bami, on wy­pu­ścił całe cie­pło, i wtedy So­nia mi­mo­wol­nie te palce przy­gry­zła, bo to cie­pło przy­jęła. Za­śmiał się ci­cho, So­nia głę­boko wes­tchnęła i długo nie od­dy­chała, po­tem zła­pała ustami po­ranne po­wie­trze, po­chy­liła się i prze­ka­zała je męż­czyź­nie. On ją ob­jął, jej głowę po­ło­żył so­bie na ra­mie­niu, wy­gła­dził lekko włosy i gła­skał po brzu­chu ko­łami, jak la­tają do­bre go­łę­bie, do­póki jej od­dech nie spo­wol­nił i do­bre sny nie we­szły do jej ucha, je­den przy dru­gim, jak ob­ra­żone ptaki w drzwiczki go­łęb­nika.

ˑ

Gdy So­nia się obu­dziła, męż­czy­zny nie było. Słońce są­czyło się do go­łęb­nika spo­mię­dzy de­sek, prze­ci­nało mrok cien­kimi płasz­czy­znami, w któ­rych wi­siały i błysz­czały kurz, pie­rze i dawne pta­sie jęki. Był upał, So­nia za­mknęła oczy i przy­po­mniała so­bie miękką brodę, wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe, na­piętą szyję, palce na swo­ich udach, na­wet rude za­mszowe pół­buty – ale nie przy­po­mniała so­bie ca­łego męż­czy­zny. Wtedy na­ło­żyła cienką su­kienkę, która tro­chę pach­niała noc­nym la­sem, wil­go­cią i grzy­bami, a tro­chę – ob­cym cia­łem i go­łę­biami, i spły­wała po jej ciele jak cie­płe mleko, ła­siła się. Włosy się roz­pro­sto­wały. So­nia je przy­gła­dziła, żeby wy­glą­dać przy­zwo­icie, i wy­szła na dwór.

– A ty co, na­wet maj­tek nie no­sisz? – zdzi­wiła się do­zor­czyni, skru­pu­lat­nie się przy­glą­da­jąc, jak za­spana So­nia scho­dzi po dra­bi­nie z go­łęb­nika.

– No­szę – bez­wstyd­nie od­po­wie­działa So­nia, ale na­tych­miast się po­pra­wiła. – Nie no­szę. Cza­sami. Dzień do­bry.

– Ty tam śpisz? – spy­tała nie­do­wie­rza­jąco do­zor­czyni.

– Śpię – zgo­dziła się So­nia.

– Oto co z ludźmi robi brak prze­strzeni ży­cio­wej – po­ża­ło­wała jej na­gle stara. – Naj­waż­niej­sze, nie śpij w sa­mo­cho­dzie. Zwłasz­cza zimą, Za­du­sisz się spa­li­nami. La­tem się nie za­du­sisz – la­tem okna się otwiera. Ale mimo wszystko nie śpij.

– Nie będę – obie­cała So­nia i po­szła do domu.

O spa­li­nach wie­działa.

ˑ

W domu nie­po­chwytna mi­łość do nie­obec­nego Lu­isa, jak mi­raż nad go­rą­cym as­fal­tem, drżała w po­wie­trzu nad po­wierzch­niami i pół­kami tam, gdzie po­winny być jego ko­szule i ma­ry­narki, jego książki z za­kład­kami i do­ku­menty w okład­kach, jego pół­buty, szczo­teczka do zę­bów, jego sza­liki i kra­waty, cie­pła kurtka, dzba­nu­szek, do któ­rego wrzu­cał wi­zy­tówki i za­gra­niczne mo­nety, które po­tem jesz­cze można wy­ko­rzy­stać, srebrne ozdoby i ze­staw do go­le­nia. Prócz drże­nia w po­wie­trzu po kom­ple­cie do go­le­nia zo­stały jesz­cze ślady pianki z ob­cię­tym ciem­nymi, ostrymi, krót­kimi wło­skami. Wię­cej nic. Nie cał­kiem było ja­sne, jak to oni te­raz nie po­jadą sa­mo­cho­dem nad mo­rze, nie będą miesz­kać w Pa­ryżu z rudą sio­strą, nie urzą­dzą się ra­zem w sta­rym domu na po­łu­dniu, nie będą na cztery ręce szli­fo­wali pro­stych, ale cen­nych me­bli, nie po­jadą na fran­cu­ską im­prezę pod ko­niec lata, by jeść wi­no­grona i sery, tań­czyć przy czy­imś nie­zdar­nym akor­de­onie, w ogóle było nie do po­ję­cia, że So­nia na­wet nie po­pa­trzy na mamę, która rzu­cała bu­tel­kami i ka­mie­niami i pa­liła po­li­cyjne sa­mo­chody, nie na­uczy się czy­tać fran­cu­skiego rapu, nie bę­dzie ku­po­wać go­rą­cego chleba na śnia­da­nie, nie bę­dzie rano wy­cho­dzić boso przez okno sy­pialni na kłu­jącą trawę i po pro­stu nie bę­dzie wię­cej ni­gdy tą So­nią, która jest z Lo­uisem.

– Ty nie chcesz być z nim – po­wie­działa Eteri przy śnia­da­niu. – Ty po pro­stu chcesz tro­chę być nim. To są różne rze­czy. To mimo wszystko by się nie udało.

Sie­działy na od­kry­tym ta­ra­sie, Eteri piła kawę i ja­kiś żółty fresh, a So­nia ja­dła sa­łatę z po­mi­do­rów, ziół i kre­we­tek. Pra­gnie­nie by­cia Lu­isem, żeby nie być So­nią, którą on zo­sta­wił, za­wsty­dzone przy­cup­nęło gdzieś nad płu­cami, ale nie zni­kło. Skoń­czony Hena po­ma­chał im przy­jaź­nie ręką, ale prze­szedł, żeby usiąść w dru­gim końcu ta­rasu.

– Wi­dzisz? – ci­cho spy­tała Eteri. Hena trzy­mał za rękę ko­bietę nie­wiel­kiego wzro­stu, pełną, uśmiech­niętą, ja­sno­włosą i też na pewno skoń­czoną. So­nia pa­trzyła. Usie­dli ra­zem i wy­brali je­dze­nie, uśmie­chali się, do­ty­kali się wza­jem­nie i naj­wy­raź­niej prze­by­wa­nie ze sobą spra­wiało im ra­dość.

– To i nie bar­dzo ci za­le­żało – z prze­ko­na­niem po­wie­działa Eteri. – Taka prawda.

Po­tem So­nia z Eteri po­szły do to­a­lety. Ka­bina była jedna, we­szły we dwie i za­mknęły się, drzwi do ka­biny były ma­towe z ze­wnątrz, ale ze środka jak z za­sadzki można było cze­muś zo­ba­czyć umy­walkę i małe okrą­głe lu­stro nad nią. So­nia od­wró­ciła się i cze­kała, aż Eteri zrobi, co na­leży w to­a­le­cie, choć oczy­wi­ście mało co tam na­leży ro­bić. Ma­leńka ko­bieta Heny za­szła tym­cza­sem do ła­zienki i myła ręce. Po­tem wy­jęła z to­rebki szminkę. Lu­stro wi­siało dla niej nieco za wy­soko. Ja­koś tro­chę nie­dbale spoj­rzała na ma­towe drzwi, a po­tem zro­biła coś ta­kiego – jakby wspięła się na palce, pod­cią­gnęła się w górę, ode­rwała po­de­szwy bu­tów od pły­tek i wy­pły­nęła od­bi­ciem w okrą­głej ta­fli nad umy­walką. Chwie­jąc się i wi­sząc w po­wie­trzu, ma­lo­wała usta.

– Wi­dzisz? – sa­mymi war­gami wy­mó­wiła So­nia. Eteri wi­działa. Ko­bieta do­koń­czyła ma­ki­jaż, do­brze się so­bie przyj­rzała, pły­wa­jąc w po­wie­trzu przed lu­strem jak koło ra­tun­kowe na płyt­kiej wo­dzie, po­tem lekko ze­sko­czyła z po­wro­tem na pod­łogę, dla pew­no­ści tup­nęła nogą i wy­szła.

– Po­wiemy Ka­tii? – spy­tała So­nia po­tem, kiedy pod­wo­ziła Eteri.

– No co ty, głu­pia je­steś? – po­wie­działa Eteri i po chwili mil­cze­nia do­dała. – Na­uczył la­tać, wi­dzisz. Wiesz, ni­komu nie można wie­rzyć. Ale cza­sami trzeba.

ˑ

Wszystko bę­dzie do­brze, je­śli nie bę­dziesz dłu­żej my­śleć o Lu­isie, mó­wiły Eteri, Ka­tia i Na­stia. Albo może już nie bę­dzie tak do­brze, ale na pewno bę­dzie le­piej. Od kilku ty­go­dni So­nia ostat­kiem sił sta­rała się więc nie my­śleć o Lu­isie. Cho­dziła jed­no­cze­śnie na nie­miecki i fran­cu­ski, cza­sami my­śle­nie po tym było w ogóle nie­moż­liwe. Wy­mie­niła fil­try w sa­mo­cho­dzie i po­sprzą­tała wnę­trze, jesz­cze raz na wszelki wy­pa­dek umyła okna, cho­ciaż tej wio­sny już je myła, na­ma­lo­wała wszystko, co komu obie­cała, cza­sem na­wet dwa razy, żeby za­ma­wia­jący miał wy­bór, pod­wio­zła wszyst­kich, gdzie po­trze­bo­wali, nie­któ­rych na­wet tam, gdzie nie po­trze­bo­wali. Od na­tłoku za­jęć, na­wet tych ab­so­lut­nie bez sensu, od wy­peł­nio­nych pro­stych dni sta­wała się lżej­sza i jej też ro­biło się lżej. So­nia wresz­cie zna­la­zła czas i otwar­cie i uczci­wie na­pi­sała ma­mie o tym, jak to u niej wszystko jest nor­mal­nie. Mama Soni pra­co­wała w Szwaj­ca­rii w domu dla star­ców, spe­cja­li­zo­wała się w tłu­ma­cze­niu snów, cho­ciaż nie­wy­klu­czone, że na po­czątku miała ro­bić coś tro­chę in­nego. Po pro­stu sta­rzy lu­dzie znaczne czę­ściej śnili, niż ro­bili co­kol­wiek in­nego, a rze­czy­wi­stość prze­cież ko­ry­guje za­wód, tak jak na­uczy­cielka po­pra­wia nie­pewne li­nijki li­ter w szkol­nym ze­szy­cie. Cza­sami ta rze­czy­wi­stość od­ci­ska na czole piętno jak pie­czątkę o moż­li­wo­ści sprawy kar­nej za za­nie­dba­nia w opiece nad nie­peł­no­let­nimi, a cza­sami przy­nosi na tacy drugą szansę, pro­stą i upra­gnioną jak szen­geń­ska wiza z po­zwo­le­niem na pracę czy dar tłu­ma­cze­nia snów ko­muś, ży­ją­cemu w da­le­kim gór­skim przy­tułku. In­nymi słowy, w przy­padku mamy Soni wszystko skoń­czyło się do­brze.

W te ty­go­dnie So­nia przy­po­mi­nała so­bie wiele drob­nych epi­zo­dów, przy­jem­nych rze­czy, bez­i­mien­nych szcze­gó­łów – ja­kieś do­tyki, żarty, drobne po­da­runki, krót­kie nie­spo­dzie­wane po­dróże, po­ca­łunki bez dal­szego ciągu, do­bre im­prezy, do­bre po­ranki, ci­che noce, szczere roz­mowy. Na­wet nie wspo­mnie­nia – po pro­stu do­bre wra­że­nia roz­dy­mały się przed jej no­sem wy­soko, jak bańki my­dlane, drżały ra­do­śnie, lśniły i szybko pę­kały, opry­sku­jąc ją błysz­czą­cymi kro­pel­kami na­dziei na to, że wkrótce znowu bę­dzie tak samo. So­nia zbie­rała te wspo­mnie­nia i wra­że­nia ostroż­nie, jak wcze­sne słod­kie orzeszki pod krza­kiem lesz­czyny. Wy­łu­skaną z Lu­isa, na­peł­niało ją to je­śli nie no­wymi ocze­ki­wa­niami, to cią­głym ru­chem ra­do­ści, który wy­star­czał jej na co dzień. Tak w ogóle to ży­cie się jej po­do­bało, tylko wciąż do­kucz­li­wie cze­goś bra­ko­wało, jak bez­sen­sow­nie i głu­pio po­zo­sta­wio­nych na stole bi­le­tów i pasz­portu, kiedy już sto­isz przed sta­no­wi­skiem check-in na lot­ni­sku. Coś niby miało się stać i wcale się nie sta­wało, So­nia bała się, że te­raz, bez Lu­isa, tak bę­dzie już za­wsze, a cza­sami na­wet się bała, że tak samo było i przed Lu­isem, i z Lu­isem też, bo zu­peł­nie ja­koś nie pa­mię­tała do­kład­nie, jak wła­śnie było. Zda­wało się, że coś nie­wy­mow­nie zna­czą­cego jest wo­kół niej, ale w ża­den spo­sób nie można się do tego zbli­żyć, schwy­cić, przy­tu­lić do sie­bie, we­trzeć w skórę czy prze­łknąć. Po­tem ja­kie­goś ranka, nie wie­dząc, gdzie uciec przed za­pa­chem kwit­ną­cych lip, któ­rym nie wia­domo czemu prze­siąk­nięte było całe miesz­ka­nie, cho­ciaż lipy pu­ściły do­piero pączki, a ta woń nie­spo­dzie­wa­nie wy­róż­nia­jąca się spo­śród in­nych do­mo­wych za­pa­chów wdzie­rała się do jej mó­zgu ni­czym wier­tło przez nos, So­nia na­gle so­bie przy­po­mniała, czego jej wła­śnie bra­kuje, co ma się stać i się nie staje. Luis, trzeba przy­znać, nie miał już z tym nic wspól­nego.

ˑ

– Mama mówi, że śniły się jej ryby – So­nia po­sta­no­wiła roz­po­cząć oględ­nie.

– No i co? – po­wie­działa Eteri. – Twój dzia­dek ło­wił ryby, przy­wo­ził jej do domu i twoja mama mu­siała je wszyst­kie spra­wiać, i tak ca­łymi dniami za­bi­jała i czy­ściła dziad­kowi ryby, któ­rych po­tem na­wet nie ja­dła. Nic dziw­nego, że nie­winne i nie­wdzięcz­nie uśmier­cone ryby te­raz jej się śnią.

– Czy­ściła, bo wię­cej nie było komu – uspra­wie­dli­wiała dziadka So­nia. – U nich w domu prze­cież nie było mamy.

– Dzia­dek wy­cho­wał twoją mamę bez mamy, a mama wy­cho­wała cie­bie bez ojca. – Nadia za­my­śliła się. – Cie­kawe, co to kar­micz­nie zna­czy dla cie­bie. Jaką hi­sto­rię to za­po­cząt­ko­wało?

– Masz wy­cho­wać czy­je­goś ojca bez dziadka? – za­śmiała się Ka­tia.

– Masz wznieść się po­nad sie­bie na tyle, że­byś sama była za dziadka, ojca i mamę – po­wie­działa Na­stia.

– Masz być ostrożna i my­śleć głową – po­wie­działa Eteri.

– Już za późno – rap­tem przy­znała się So­nia.

– Na co? – po­wie­działa Ka­tia.

– No nie! – wes­tchnęła Na­stia.

– Który ty­dzień? – spy­tała Eteri.

ˑ

Je­śli ko­muś coś opo­wiesz – od razu sam od­bie­rasz te zda­rze­nia i zja­wi­ska tak, jakby to działo się na­prawdę. Szcze­gól­nie, je­śli wszystko rze­czy­wi­ście dzieje się na­prawdę. Ciąża jed­nak była dla Soni czymś tak nie­zgłę­bio­nym, że długo grze­bała w naj­dal­szych za­ka­mar­kach sie­bie, prze­rzu­ca­jąc kupę su­chych wspo­mnień i wil­got­nych prze­czuć, drobne ka­myczki róż­nych szcze­gó­łów i ci­chych ję­ków cu­dzych ta­jem­nic, ale i tak nie wie­działa, co my­śleć o tym, co dzieje się wła­śnie te­raz i wła­śnie z nią.

– Po­win­nam coś czuć? – spy­tała, pa­trząc na Na­stię.

– No ja ci nie po­wiem, czy tak od razu – po­wie­działa Na­stia.

– A kto po­wie? – zde­ner­wo­wała się Eteri. – Je­steś je­dyną żywą osobą z dziec­kiem, jaką znamy.

– Na­prawdę? – zdzi­wiła się Na­stia.

– Ja­sne, że nie, ale prze­cież wiesz, co chcę po­wie­dzieć. Co ona po­winna czuć?

– Może nud­no­ści – nie­pew­nie od­po­wie­działa Na­stia.

Ale Soni nie nu­dziło.

– I to na pewno nie Luis? – spy­tała Ka­tia.

– Na pewno – po­wie­działa So­nia. Nikt nie miał od­wagi spy­tać, co So­nia za­mie­rza ro­bić.

– No cóż – po­wie­działa Eteri. – Co­kol­wiek byś po­sta­no­wiła – trzeba pójść do le­ka­rza. No zo­ba­czyć, jak to tam.

– Już by­łam – po­wie­działa So­nia.

– I jak tam?

– Le­karz po­wie­dział, że wszystko w po­rządku.

– Ni­czego so­bie w po­rządku – po­wie­działa Ka­tia.

– Le­karz py­tał cię o abor­cję? – ostroż­nie za­in­te­re­so­wała się Na­stia. So­nia mil­czała.

– Zo­sta­wić czy po­zbyć się dziecka – to musi być twoja de­cy­zja – po­wie­działa Ka­tia. – Ale jak ty mo­żesz coś zde­cy­do­wać, skoro w ogóle nic nie czu­jesz?

– No nie mogę – zgo­dziła się So­nia. – My­śla­łam, że to staje się w ja­kiś szcze­gólny spo­sób, jak ka­ta­klizm w na­tu­rze. Że to cała hi­sto­ria. Nie mo­głam so­bie wy­obra­zić, że to ta­kie pro­ste, jak śnia­da­nie – wsta­łeś, wsze­dłeś pod prysz­nic, wsta­wi­łeś wodę na ryż, na­pi­sa­łeś SMS, po­pa­trzy­łeś w okno, czy był deszcz, po­czu­łeś za­pach lipy i kwiatu mo­reli – i hop, oka­zuje się, że je­steś cię­żarny.

– Może zna­leźć tego męż­czy­znę? – po­wie­działa Na­stia. So­nia po­ki­wała głową.

– Coś trzeba ro­bić – po­wie­działa Na­stia. – Bo­daj co­kol­wiek. To dzieje się tak nie­zno­śnie szybko. Nie mo­żesz so­bie wy­obra­zić, jak szybko. Czas, póki ono jest jesz­cze w środku, mija jak za­gaj­niki za oknem, kiedy roz­pę­dzisz się na tra­sie do dwu­stu. Po­wie­dzia­łaś ma­mie?

– Nie – So­nia po­pa­trzyła na swój brzuch, jakby cze­kała, że on jej pod­po­wie albo choć za­su­ge­ruje, jak na­leży po­stą­pić.

– Kogo jesz­cze masz?

– Nie mam ni­kogo – po­wie­działa So­nia.

– So­nia, gdzie jest twój tato? – spy­tała na­gle Ka­tia. So­nia ni­komu wcze­śniej o nim nie opo­wia­dała.

– Na pewno jest gdzieś tam, gdzie do­ra­sta­łam. Ni­gdy go nie wi­dzia­łam.

– A chcia­łaś? – spy­tała Eteri.

– On ni­gdy nie chciał – po­wie­działa So­nia.

– Jak można prze­żyć całe ży­cie i nie czuć, że gdzieś masz dziecko. Gnie­wasz się na niego? – spy­tała Ka­tia,

– Nie – od­po­wie­działa So­nia.

– Gnie­wasz – po­wie­działa Eteri.

– No ty prze­cież nie czu­jesz, że w to­bie jest dziecko, choć ono w to­bie już pra­wie jest. Może znajdź ojca i na­ucz się aku­rat na nim coś od­czu­wać? Po­czu­jesz głos krwi, uple­ciesz so­bie mi­łość z łań­cusz­ków wspól­nego DNA.