Snowglobe - Soyoung Park - ebook

Snowglobe ebook

Park Soyoung

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nagrodzona koreańska dystopia YA* z klimatami „Squid Game”, „Czarnego lustra” i „Igrzysk śmierci”

KIEDY TAM JESTEŚ, ŚWIAT PATRZY NA CIEBIE…

W zniszczonym przez katastrofę klimatyczną, zamarzniętym świecie, każdy dzień Chobahm to walka o przetrwanie. Jedyną ucieczką od przytłaczającej codzienności dla niej i dla pozostałych mieszkańców skutej lodem pustyni są reality show transmitowane bezpośrednio ze Snowglobe, klimatyzowanego miasta pod kopułą, jedynego ciepłego miejsca na planecie.

Snowglobe. Raj. Szczęśliwcy, którzy się tam znaleźli, mają wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Oprócz prywatności – ich życie jest publiczne. Śledzą je miliony widzów przed ekranami telewizorów, marząc, by pewnego dnia dołączyć do wybranych.

Chobahm też o tym marzy.

Jej życie zmienia się w jednej chwili, gdy odwiedzają ją dwaj wysłannicy Snowglobe i przekazują szokującą wiadomość: Goh Haeri, największa gwiazda, nie żyje. A ponieważ Chobahm wygląda niemal identycznie jak ona, ma ją zastąpić.

Chobahm zgadza się zająć miejsce Haeri – w końcu może wyrwać się z okrutnej rzeczywistości i spełnić marzenia o dostatnim życiu. Ale czy świat, do którego dostała przepustkę, okaże się tym, czego tak bardzo pragnęła?

* Powieść „Snowglobe” otrzymała nagrodę główną za najlepszą powieść YA 2020 roku w prestiżowym konkursie pod patronatem jednego z największych południowokoreańskich wydawców Changbi Publishers i wiodącej internetowej platformy czytelniczej KakaoPage.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
falafelkowa
(edytowany)

Całkiem niezła

Szczerze? Spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Trochę było mimo wszystko za mało świata przedstawionego, za mało przedstawiono historię tego, co to ta Era Wojny, o co w tym tak naprawdę chodzi. Ale mimo to, historia inna niż wszystkie, polecam
00

Popularność




Ta książka jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały użyte na potrzeby fikcji. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.

Text copyright © 2020 by Soyoung Park

English translation copyright © 2024 by Joungmin Lee Comfort

Jacket art copyright © 2024 by Sasha Vinogradova

All rights reserved

Published in the United States by Delacorte Press, an imprint of Random House Children’s Books a division of Penguin Random House LLC, New York.

penguinrandomhouse.com

Przekład

Dawid Świonder

Redakcja

Katarzyna Zegadło-Gałecka

Korekta

Pracownia 12A

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68352-07-8

StoryLight, imprint Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media

X, TikTok: @insignis_media

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

Obsada

Aktorzy

Jo Miryu

Goh Haeri

Goh Maeryung

Goh Sanghui

Goh Rhim

Goh Shihwang

Goh Wooyo

Kim Jehno

Bae Serin

Hwang Sannah

Jo Yeosu

Reżyserzy

Cha Seol

Cha Guibahng

Cha Hyang

Producenci

Grupa Medialna Yibonn:

Yi Bonyung

Yi Bonshim

Yi Bonwhe

Era Śnieżnej Kopuły

W salonie zastaję babcię. Zapadnięta w fotelu, przykryta grubym kocem ogląda swój ulubiony program telewizyjny. Spoglądam na pasek pogody u dołu ekranu.

−45°C

O trzy stopnie mniej niż wczoraj. Sunąca za ikoną temperatury chmurka z płatkiem śniegu zapowiada dodatkowo śnieżycę. Babcia zwleka się z fotela i z czajnikiem w dłoni podchodzi do grzejnika elektrycznego. Dołącza do nas mój brat Ongi z typowym dla siebie porannym grymasem niezadowolenia.

– Jak ja żałuję, że nie chodzę już do szkoły! – narzeka, wymachując szczoteczką do zębów.

Przy temperaturze poniżej minus czterdziestu pięciu stopni szkoły są nieczynne.

– Myj się szybciej, proszę – odpowiadam beznamiętnie, przygryzając swoją szczoteczkę. Kieruję wzrok z powrotem na telewizor. Babcia jak zwykle ogląda Kanał 60, na którym bez przerwy leci Gohniąc za szczęściem.

– Ale zobacz – nie odpuszcza Ongi, podnosząc głos i stając przede mną. – Miałem szesnaście lat, jak jeszcze dziesięć miesięcy temu chodziłem do szkoły. Teraz dalej mam szesnaście i co, tylko dlatego, że skończyłem naukę, mam narażać się na te nieludzkie temperatury?

Zasłania mi telewizor. Przecież nie mam wpływu na pogodę.

– Przestań pluć pastą na podłogę, z łaski swojej – wypalam w nagłym przypływie irytacji.

Jesteśmy bliźniętami. Ponieważ jednak Ongi urodził się dziesięć minut wcześniej, lubi zgrywać starszego i mądrzejszego, co zwykle kwituję śmiechem. Powinien już dawno zrozumieć, że pozwoliłam mu wyjść na świat pierwszemu, aby go asekurować – trochę jak kapitan, który opuszcza okręt jako ostatni. Opiekowałam się nim, odkąd dzieliliśmy łono matki.

Siedząca ponownie w swoim wysłużonym fotelu babcia odwraca głowę w naszą stronę.

– Ongi, skarbie – strofuje go – nie zachowuj się jak bobas przy swojej dziewczynie.

Ongi robi wielkie oczy, po czym pędzi do kuchni, by wyjątkowo energicznie wypluć do zlewu spienioną pastę.

– Babciu! – woła – Jeon Chobahm nie jest moją dziewczyną!

Babcia cierpi na demencję. Od jakiegoś czasu myli mnie z nieistniejącą dziewczyną mojego brata.

Zostawiam Ongiego z tym problemem i wracam do łazienki, gdzie odkręcam kran, aby napełnić cynową umywalkę. Gdy nabieram w dłonie lodowatej wody i przemywam twarz, wzdrygam się z zimna, które przenika boleśnie do zębów i żuchwy. A muszę jeszcze umyć włosy… Wbijam wzrok w zawartość umywalki, szykując się na kolejne okropne doznanie, ale wtedy zjawia się babcia z buchającym parą czajnikiem.

– Uważaj, kochanie – mówi i ostrożnie przechyla go nad umywalką. – Zaparzyłam dla Ongiego, ale powiedział, żebym dolała tobie.

Miesza dłonią wodę, aby szybciej się ogrzała, a ja spoglądam na jej twarz przesłoniętą kłębami pary. Dostrzegam na niej radość i dumę z troskliwego młodzieńca, na jakiego wyrósł jej wnuczek – dżentelmen stawiający swoją dziewczynę na pierwszym miejscu. W tym samym czasie wspomniany młodzieniec myje włosy w kuchennym zlewie, wyjąc przy każdym kontakcie lodowatego strumienia z jego głową. Podczas gdy ja śmieję się z błazenady brata, babcia zabiera pusty czajnik i zbiera się do wyjścia.

– Dziękuję, babciu – mówię.

Przystaje i odwraca się powoli. Przez dłuższą chwilę przygląda się mojej twarzy szklistymi oczami.

– Brzmisz dokładnie jak moja wnuczka – oznajmia tęsknym tonem. Następnie odchodzi, aby rozsiąść się ponownie w starym fotelu.

W przedsionku naciągamy z wysiłkiem śniegowce na stopy. Utrudniają nam to warstwy ocieplanych ubrań – bluz, spodni i kalesonów – które nosimy pod spodniami narciarskimi. Następnie zakładamy parki, łapawice i maski narciarskie. Jeszcze tylko kaptury na głowę i jesteśmy gotowi.

– Wychodzimy, babciu! Do zobaczenia! – krzyczy swoim naturalnym, pogodnym tonem Ongi w stronę salonu.

Jednak gdy tylko chwyta za klamkę, dolatuje nas zaaferowane wołanie babci:

– Zaczekajcie! Rany, Ongi! Chobahm jest w telewizji!

Słysząc jej przepełnione wzruszeniem zawodzenie, spoglądamy po sobie.

– Ojej… Chobahm! Moja malutka.

Bez patrzenia wiem, że na ekranie pojawiła się właśnie Goh Haeri. Jesteśmy do siebie bardzo podobne, choć Ongi z jakiegoś powodu nie chce tego przyznać. Urodziłyśmy się nawet tego samego dnia i – jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie – obie jesteśmy leworęczne. Ale nikt oprócz babci nie pomyliłby mnie z jej ukochaną aktorką. Wystarczy tylko spojrzeć na moje wyschnięte policzki, wiecznie zaczerwienione od codziennego kontaktu z suchym, lodowatym powietrzem. Albo na moje szorstkie włosy, krótko przycięte, aby łatwiej było je przemywać zimną wodą. W odróżnieniu ode mnie Haeri ma gładką niczym porcelana cerę o pięknie zaróżowionych policzkach i długie, lśniące włosy, jakimi poszczycić się może wyłącznie ktoś mieszkający w Śnieżnej Kopule.

Czym jest Śnieżna Kopuła? Na świecie, gdzie średnia roczna temperatura wynosi minus czterdzieści pięć stopni Celsjusza, to jedyne cieszące się umiarkowanym klimatem, ciepłe i pełne barw miejsce. Stanowi ono szczególną osadę, zbudowaną na źródle geotermalnym i oddzieloną od reszty świata gigantyczną, wodoszczelną szklaną kopułą. Nie każdy jednak może tam zamieszkać. Szczęśliwcy, którym się to udało, to aktorzy. Ich życie toczy się co prawda bez scenariusza, ale jest nieustannie rejestrowane przez kamery. Następnie materiał ten montuje się i transmituje na cały świat w formie programów rozrywkowych. Goh Haeri nie jest jednak zwykłą aktorką, lecz wielką gwiazdą. I właśnie otrzymała najbardziej pożądaną rolę w Śnieżnej Kopule – została pogodynką. Najmłodszą w historii tej osady.

Zerkam obojętnie na ekran telewizora. Ubrana w stylowy kostium Haeri wygląda, jakby urodziła się do tej roli.

– Cześć, tu Goh Haeri – wita widzów ożywionym tonem. – Z wielką radością i zaszczytem będę służyć naszej społeczności jako nowa pogodynka. Nie przegapcie Info Dziewiątki w Nowy Rok!

Raczy nas perfekcyjnym uśmiechem, po czym znika z ekranu.

Zastanawiam się, nie pierwszy raz zresztą, czy kiedykolwiek będzie mi dane poznać ją osobiście. Gdyby moje włosy rosły proporcjonalnie do mojego pragnienia zamieszkania w Śnieżnej Kopule, mogłabym golić się co wieczór na łyso i rano budzić się z czupryną sięgającą podłogi. Ciekawe, czy moje marzenie o tym miejscu przyczyniło się jakoś do tego, że babcia zaczęła mylić mnie z Haeri. Zupełnie jakby któregoś razu dostrzegła w mojej duszy chęć wyrwania się z tej przeklętej lodowni i ułożenia sobie życia w Śnieżnej Kopule na wzór Haeri.

Ongi odwraca się do drzwi, cmokając z niezadowoleniem.

– Co? – syczę, łypiąc na niego spode łba.

– Gdybyś tylko nie wygadywała tych bzdur o byciu zaginioną bliźniaczką Goh Haeri…

– Przestań – uciszam go i daję mu kuksańca w żebra. Na samo wspomnienie o tym, co mówiłam, robię się czerwona. – Albo będziesz sobie torował drogę przez zaspę!

Jest zbyt grubo ubrany, by mój cios zrobił na nim jakiekolwiek wrażenie. Zaczyna więc swoją gadkę od nowa. W odpowiedzi popycham go, a on mnie. Przepychanki przeradzają się w bójkę. Zadajemy ciosy, robimy uniki, obijamy się o ściany, aż wreszcie – wybuchamy śmiechem z taką mocą, że nie jesteśmy w stanie kontynuować walki. Po chwili uspokajamy się. Otwieramy drzwi i wychodzimy na zewnątrz.

Czterdzieści pięć stopni poniżej zera. Zamarznięty świat wita nas, wyrywając nam dech z piersi. Mój nos momentalnie pokrywa szczypiący szron, a po kilku mrugnięciach na rzęsach formują mi się przesłaniające widok kryształki lodu.

– Przeklęte zimno – rzuca Ongi, którego przechodzi dreszcz.

Odkąd skończyliśmy sześć lat, towarzyszyliśmy sobie z bratem w drodze do szkoły codziennie przez dekadę. Jednak w lutym, wraz z jej ukończeniem, celem naszych wędrówek stała się elektrownia.

Spoglądam na przypominające marmur niebo. Jego stalowoszary kolor zwiastuje już drugą śnieżycę w ciągu ostatnich trzech dni. Poniżej zaś rozciąga się równie posępny zimowy krajobraz poprzetykany gdzieniegdzie przysadzistymi domkami z bali i przykrytymi okiścią wysokimi sosnami.

Idziemy na przystanek autobusowy. Moglibyśmy dotrzeć do elektrowni piechotą, ale z racji niepewnej pogody bezpieczniej będzie pojechać. Drałujemy przez sięgającą kolan zaspę. Już po chwili para wydobywająca się z moich ust osiada na masce narciarskiej lodową warstwą. Lepiej jednak na masce niż na twarzy. Kilka metrów przede mną Ongi zatrzymuje się pod drzewem, żeby na mnie poczekać. „Jak chce, to potrafi być kochany”, myślę. Brat szybko jednak wyprowadza mnie z błędu, gdy z histerycznym śmiechem skacze, by szarpnąć za gałąź i strącić mi na głowę śnieżną lawinę.

Kipiąc gniewem, nabieram trochę śniegu na dłoń i formuję ciasno ubitą kulę. Ongi zrywa się biegiem i krzyczy:

– Kto pierwszy na przystanku!

– Czekaj! – wołam za nim, ruszając. – Jeon Ongi, jesteś oszustem!

Z każdym krokiem zapadamy się w śniegu, który lepi się do butów i skutecznie nas spowalnia.

– Przegrany robi pranie przez miesiąc! – wrzeszczy Ongi.

– Och, już po tobie, Jeon Ongi!

Z całych sił prę naprzód. Gdy docieramy na miejsce, rzucam się, by chwycić zakrzywiony słupek znaku informacyjnego jako pierwsza.

– Ha! I co, zrzedła ci mina? – wykrzykuję zwycięsko, wciągając łapczywie powietrze. Nie ma znaczenia, że wyprzedziłam go jedynie o włos. Zwycięstwo to zwycięstwo. Z dłońmi opartymi na kolanach pochylam się, by uspokoić oddech.

Wtem Ongi łapie mnie i odciąga za siebie.

Zdenerwowana prostuję się i zauważam, że bacznie przygląda się stojącej przed nami kobiecie. „Pewnie czeka na autobus jak inni, więc o co mu chodzi?”, myślę początkowo. Wtedy jednak nieznajoma dostrzega naszą obecność i wita nas nieśmiałym skinieniem głowy. Poznajemy ją. Nie odwzajemniamy powitania.

Nazywa się Jo Miryu i jest byłą gwiazdą Śnieżnej Kopuły, gdzie trafiła jako dziewiętnastolatka. Przez siedem lat występowała w hitowym serialu kryminalnym. Do domu wróciła przed kilkoma laty, gdy nieoczekiwanie skasowano produkcję. Pomimo prawie trzydziestki na karku wciąż ma twarz leśnego elfa i pełną wdzięku figurę, przy wzroście wynoszącym sto siedemdziesiąt centymetrów. Przez tę aurę młodzieńczej niewinności aż trudno uwierzyć, że w serialu mordowała mężczyzn i właśnie to przyniosło mu sukces. Kiedy zdjęto go z anteny, miała na koncie dziewięć zabójstw, a jego reżyser otrzymał Narodowy Medal Sztuk za wybitne osiągnięcia. Podobnie jak miliony fanów znam na pamięć całą listę faktów z jej życia. Wiem nawet, że ma grupę krwi A.

Jednakże po powrocie do domu Miryu spotkała się z odrzuceniem za to, czego dopuściła się w Śnieżnej Kopule. Na wieść, że wraca, jej rodzina przeniosła się do innego miasta, nie chcąc mieć nic wspólnego z morderczynią. Mieliśmy wtedy z Ongim po trzynaście lat. Pamiętam histerię, jaka ogarnęła mieszkańców. Zabroniono nam z nią rozmawiać, a nawet patrzeć na nią, gdybyśmy mijali ją na ulicy.

Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale przyznam, że Miryu zawsze bardziej mnie intrygowała, niż przerażała. Chciałabym ją wypytać o Śnieżną Kopułę. Ponieważ Ongi zna mnie jak nikt inny, widzi, co mi chodzi po głowie, i posyła mi ostrzegawcze spojrzenie, jak gdyby mówił: „Nawet o tym nie myśl”.

Nagle ciszę rozdziera warkot silnika i na przystanek wjeżdża ciemnozielony, pordzewiały piętrowy autobus. Pojazdy te stanowią jedyny środek lokomocji w naszym mieście, więc w godzinach szczytu przewożą nawet stu pasażerów ściśniętych jak sardynki. Drzwi otwierają się z sykiem i kolejka oczekujących zaczyna wsiadać. Zaraz jednak zatrzymuje się.

– Wynocha z mojego autobusu! – krzyczy gniewnie pan Jaeri, kierowca. Patrzę, co się dzieje, i widzę, że kieruje te słowa do wsiadającej właśnie Miryu.

– Proszę… Muszę się dostać na pocztę – odzywa się kobieta cichym, błagalnym tonem.

Pan Jaeri unosi mimo to ramię w geście sprzeciwu.

– Powiedziałem: wynocha! Ale już! – grzmi.

Wszystkie podstawowe punkty handlowe i usługowe, takie jak poczta, sklepy spożywcze, pralnie, klinika i tak dalej, mieszczą się na terenie elektrowni. Dla większości pracujących tam osób jest to wygodne. Ale nie dla wyrzutka pokroju Miryu. Tacy jak ona żyją z tego, co zdołają upolować lub złowić w dziczy, a do elektrowni wybierają się tylko wtedy, gdy nie mają innego wyboru.

– Proszę – próbuje znowu Miryu. – Zwichnęłam sobie kostkę, ledwo chodzę. Mogę prosić o podwózkę, tylko ten jeden raz?

Pan Jaeri zaśmiewa się złośliwie.

– Ojoj, biedactwo – mówi drwiąco, po czym dodaje gromkim głosem: – Nie!

– Po co w ogóle z nią rozmawiasz? – pyta ktoś z głębi autobusu. – Wpuść pozostałych i jedźmy już!

Wtóruje mu gromadka dzieci:

– Tak, panie Jaeri, jedźmy! Bo spóźnimy się do szkoły!

Miryu spuszcza wzrok i bez słowa odwraca się, schodząc ze schodka pojazdu. Kolejka przesuwa się ponownie razem z nami. Gdy mam już wsiąść tuż za Ongim, słyszę nieśmiałe:

– Przepraszam.

To Miryu, patrzy na mnie błagalnym wzrokiem.

– Tak? – wyduszam z siebie.

– Mogłabyś sprawdzić na poczcie, czy przyszło coś dla mnie? – pyta i zaraz dodaje przepraszająco: – Nazywam się Jo Miryu.

Po chwili kiwam potakująco głową, zbyt osłupiała, by odpowiedzieć.

– Dziękuję. Bardzo dziękuję – mówi z ulgą kobieta, a jej twarz łagodnieje. – Spotkamy się tutaj, gdy wrócisz?

Bąkam niewyraźne „tak”, zanim kolejka wciąga mnie bezwładnie do środka autobusu. W momencie, gdy zamykają się drzwi, Ongi krzyczy do Miryu:

– Nie waż się tu przychodzić!

Następnie zwraca się do mnie jadowitym szeptem:

– Oszalałaś? Nie wiesz, co ona może ci zrobić i do czego jest zdolna?

Wzruszam ramionami, unikając jego gniewnego spojrzenia. Wciąż się wścieka, kiedy mruczę pod nosem:

– Wiem, że zabiła dziewięciu mężczyzn. Ale ja nie jestem mężczyzną.

– Co? – sapie Ongi, piorunując mnie wzrokiem.

W tym samym czasie pan Jaeri, mocno przygryzając wargę, wrzuca bieg i pojazd zaczyna się toczyć. Zapewne przeklina swój los i martwi się, czy Miryu przypadkiem nie zemści się na nim za to, jak ją potraktował.

Motłoch

Cześć, słodziaki! – woła mama, machając do nas z głównej hali elektrowni, gdzie plotkuje właśnie z koleżankami.

Na jej widok od razu robi mi się raźniej, bo rzadko się widujemy. Praca tutaj odbywa się w systemie czterozmianowym. Do zmian przydzielają nas losowo. Mama trafiła do pierwszej, więc pracuje codziennie od szóstej rano do szesnastej.

Odmachuję i kieruję się prosto do kiosku po „Przewodnik Telewizyjny” – darmowy tygodnik z rozpiską programów nadawanych na kilkuset kanałach ze Śnieżnej Kopuły. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Zdarza się nawet, że sam w sobie bywa ciekawszy niż to, co akurat leci w telewizji. Czytanie o nadchodzących premierach lub o tym, który serial zniknie z anteny, urzeka mnie niezależnie od tego, czy oglądam dane produkcje.

– Jest! – wykrzykuję szeptem, gdy natrafiam wzrokiem na temat tygodnia: wywiad z reżyserką Gohniąc za szczęściem, Cha Seol, czyli osobą, którą podziwiam najbardziej we wszechświecie. Zaznaczam stronę, zaginając róg, i zastanawiam się, co zrobić. Kusi mnie, by przeczytać wywiad od razu, ale jednocześnie wolałabym delektować się nim w zaciszu domu po ciężkim dniu pracy. Ostatecznie druga opcja zwycięża i chowam gazetę do wewnętrznej kieszeni parki. Po chwili łapię się jednak na tym, że znowu po nią sięgam.

„Zerknę tylko na Porady”, wmawiam sobie. Porady to dział z podpowiedziami dla osób pragnących zacząć karierę aktorską lub reżyserską. Jest to oczywiście moja ulubiona część „Przewodnika”.

– Ej, Jeon Chobahm, słuchasz mnie? – dopytuje się Ongi, czym wyrywa mnie z zamyślenia i przyprawia o irytację.

Spoglądam na jego nagrymaszoną twarz.

– Powiedziałem, że masz nie rozmawiać z tamtą kobietą, rozumiesz? – powtarza, biorąc sobie egzemplarz „Przewodnika” ze stosu.

Mam ochotę mu odpyskować, ale nie ma chyba sensu rozdmuchiwać tej sprawy, więc zbywam go słowami:

– Boże, Jeon Ongi, wyluzuj. – I wracam do przeglądania Porad.

Ale znowu nie mogę się skupić, tym razem przez krzyk kierownika.

– Jeon Ongi, ty leniwa niezguło! – Facet stoi przy doku przeładunkowym po przeciwnej stronie holu i jak zawsze ma minę osoby cierpiącej na zatwardzenie. – Co ty wyprawiasz?! – drze się jeszcze głośniej. – Chodź tu i pomóż w rozładunku!

Ongi zrywa się z miejsca jak rakieta.

– Już biegnę, proszę pana! – odkrzykuje.

Każdy ich dzień zaczyna się tak samo. Kwituję tę sytuację chichotem, gdy nagle ktoś klepie mnie po plecach, wołając dźwięcznie:

– Jeon Cho!

Odwracam się i widzę swoją przyjaciółkę Jaeyun, uś­miech­niętą od ucha do ucha.

– Jaeyun! Wróciłaś! – wydzieram się rozentuzjazmowana. – Jak trasa?

– Dobrze! Jak widać, wróciłam w jednym kawałku – odpowiada, dodając smętnie: – Śnieżyca szalała przez bite trzy dni.

Jaeyun jest maszynistką na linii Ja, jednej z czternastu linii kolejowych tworzących sieć transportu towarowego, która ciągnie się od Śnieżnej Kopuły do osad zewnętrznych niczym tętnice i żyły. To właśnie koleją rozwozi się światu żywność i niezbędne zasoby. A niekiedy coś ekstra – tym, których na to stać. Dostawy dowożone są do elektrowni osad dysponujących połączeniem kolejowym. Na liniach od Gah do Ha maszynistów wybiera się z miast pełniących rolę stacji końcowej, a więc osad leżących na obrzeżach cywilizacji. Takich jak moje. Jaeyun, która ma dwadzieścia parę lat, pracuje na kolei od sześciu.

– Wiedziałaś, że telewizor w lokomotywie nie działa przy złej pogodzie? – pyta, przewracając oczami. – Wyobraź sobie, jakie to uczucie gapić się na niekończące się tory, nie mając żadnego źródła rozrywki. Siedzisz w kabinie i słuchasz wycia wiatru albo obserwujesz nadlatujące z każdej strony płaty śniegu. A jakby tego było mało, raz za razem słychać grzmoty. W pewnym momencie nie wytrzymałam, padłam na kolana i pierwszy raz w życiu zaczęłam się modlić.

Milknie i wzdryga się, aby dodać swojej opowieści dramatyzmu. Znam jednak Jaeyun na tyle dobrze, by wiedzieć, że chce mnie po prostu rozbawić. W rzeczywistości to jedna z najdzielniejszych osób, jakie spotkałam. Inaczej nie wykonywałaby tej pracy. Mimo to udaję przejęcie.

– O rany. Musisz to powtórzyć Ongiemu – stwierdzam. – Temu cykorowi też roi się zostanie maszynistą.

Mój brat zgłosił się na ochotnika do pracy w magazynie tylko po to, by być bliżej kolei. Jo Woong, drugi maszynista linii Ja, wkrótce przejdzie na emeryturę i chodzą słuchy, że kierownik już rozgląda się za jego następcą.

– Serio? – dziwi się Jaeyun. – Myślałam, że chce raczej zostać blisko domu.

Pierwsze słyszę. Aż nie wiem, co powiedzieć. Wykorzystując moje zaskoczenie, Jaeyun kontynuuje:

– Chodzi o zdrowie waszej babci. Ty niedługo wyjedziesz do szkoły filmowej. Jeśli Ongi zostanie maszynistą, będzie w trasie przez pół roku. Kto się nią wtedy zaopiekuje? Powinien zostać dla jej dobra.

Ach, racja, szkoła filmowa… Nagle ogarnia mnie poczucie zażenowania, a w głowie odbija się echem treść sztampowego listu, który otrzymałam przed tygodniem: „Pomimo Pani imponujących zdolności i potencjału z przykrością informujemy, że nie została Pani przyjęta…”.

Akademia Filmowa Śnieżnej Kopuły to najbardziej prestiżowa instytucja edukacyjna na świecie, którą każdego roku kończą wybitni reżyserzy. To już drugi raz, kiedy mnie odrzucono. Pierwszy taki list dostałam rok temu.

Przestępuję nerwowo z nogi na nogę, podczas gdy nieświadoma mojej porażki Jaeyun przegląda „Przewodnik” i natrafia na temat tygodnia. Moją uwagę przykuwa oprawiony w ramkę biogram reżyserki Cha. Akurat jej biografię znam na pamięć. Była jedną z tych geniuszek, które przyjęto na Akademię za pierwszym razem. A potem ukończyła ją z najwyższym wyróżnieniem.

– Ale nie zapomnisz o mnie, jak już zostaniesz sławna, co? – drażni się ze mną Jaeyun, trącając mnie lekko łokciem.

Dławiąc narastający wstyd, odpowiadam poważnie:

– Oczywiście, że zapomnę. No co ty? – Po czym obie wybuchamy śmiechem.

Staram się cieszyć tą chwilą i spycham wspomnienie o odrzuceniu w głąb umysłu. W końcu liczy się tylko to, że w przyszłości stworzę najbardziej zadziwiający program wszech czasów. Taki, jakiego nie wymyślił jeszcze żaden reżyser. Dopóki trzymam się tej myśli, nie będę się przejmować tym, kiedy to nastąpi. Najwyżej dokonam tego parę lat później, niż bym chciała. To nic. Tak przynajmniej sobie wmawiam. Bo jeśli przestanę wierzyć w swoją przyszłość, to obawiam się, że nie zniosę monotonii i beznadziei mojego tak zwanego życia. Nawet przez minutę.

– Druga zmiana, do pracy! – krzyczy kierownik, na co około dwustu pracowników rusza ku centrum hali, gdzie stoi wielki silnik elektryczny.

– No już! – popędza. – Ruchy! – Jak zawsze klaszcze przy tym w dłonie, wybijając rytm, do którego maszerujemy na swoje stanowiska: przypominające zabawki dla gryzoni, zdolne pomieścić człowieka kołowrotki połączone z silnikiem. Osoby o nieparzystym numerze identyfikacyjnym zaczynają pracę wewnątrz kołowrotków, natomiast te o numerze parzystym siadają na zewnątrz i ręcznie kręcą korbami wystającymi z osi urządzenia. Energia kinetyczna poruszanych w ten sposób mechanizmów kierowana jest do wzmacniaczy energii sprzężonych z przetwornikami elektromagnetycznymi, które wprawiają w ruch prądnicę główną, która wytwarza prąd elektryczny. Ujmując prościej: produkcja energii opiera się całkowicie na amplifikowanej pracy fizycznej ludzi. Bez niej nasz świat po prostu by zamarł. Nie byłoby pociągów towarowych, autobusów, nie wspominając o czajnikach elektrycznych, dzięki którym możemy w kilka minut podgrzać lodowatą wodę na kakao. Zresztą, co tam kakao. Już sam smród spoconych, niemytych pracowników stałby się poważnym zagrożeniem dla zdrowia publicznego.

Ja zaczynam zmianę w kołowrotku. Zwykle ograniczam się do szybkiego marszu w tempie ponad sześciu kilometrów na godzinę. Tyle bowiem potrzeba, aby zasilić wbudowany w kołowrotek telewizor. Nie chodzi jednak o rozrywkę, lecz o to, by ciemny ekran nie zwrócił uwagi kierownika. Zaraz by przybiegł i zaczął mnie lżyć. „Gdzie twoje poczucie odpowiedzialności za wspólnotę? Jeśli nie chce ci się pracować na rzecz społeczeństwa, możesz w każdej chwili wyjść i zamarznąć na śmierć” itepe, itede.

Zakładam słuchawki podłączone do telewizora i pilotem włączam Kanał 60. Gohniąc za szczęściem. Zawsze wybieram ten program, gdy chcę wyłączyć umysł. Widziałam już niemal wszystkie odcinki, dzięki czemu mogę bujać w obłokach, nie gubiąc głównego wątku serialu.

– Osoby pracujące w tempie dokładnie sześciu kilometrów na godzinę – przebija się przez słuchawki drażniący głos kierownika – to pozbawieni ambicji frajerzy bez przyszłości. Zakały społeczeństwa.

Odwracam głowę i przestraszona odkrywam, że stoi tuż obok z megafonem przy ustach.

– Jak można zadowalać się odwalaniem absolutnego minimum? Coś wam się stanie, jeśli przysłużycie się społeczeństwu? – grzmi. Oparty o uchwyt pozwalający mi zachować równowagę w kołowrotku patrzy na mnie z jawną pogardą.

„A czy jemu coś by się stało, gdyby zachowywał się odrobinę grzeczniej?”, zastanawiam się w myślach. Nagle przypominam sobie Miryu. Wątpię, by kierownik miał dość odwagi, żeby zrugać tak ją. Jestem tego wręcz pewna. Starając się ignorować jego spojrzenie, odtwarzam w pamięci poranne zajście z Miryu w roli głównej. Ciekawe na jaką czeka przesyłkę. Czyżby od rodziny, która się jej wyrzekła? A może od byłego nadal mieszkającego w Kopule?

– Zwiększyć tempo! Wszyscy! – warczy kierownik, po czym odwraca się na pięcie i nareszcie oddala od mojego stanowiska. – Jak będziecie się tak guzdrać, nie zarobimy nawet na rachunek za telewizję!

Ta konkretna groźba okazuje się skuteczna i po hali przetacza się zbiorowy jęk. Wszyscy zaczynają maszerować szybciej, przykładając się do pracy nieco bardziej.

Większość energii elektrycznej wytwarzanej przez pracowników takich jak ja trafia do Śnieżnej Kopuły, gdzie zasila życie mieszkających tam aktorów. W zamian my możemy obserwować ich codzienność pod postacią różnych reality show.

Warkot i wibracje głównego silnika wzmagają się. Zaczynam się pocić i czuję, jak bielizna termoaktywna lepi mi się do ciała.

– Przypominam wam, że jeszcze kilka pokoleń temu latryny były normą. – Tym razem wzmocniony megafonem głos kierownika dolatuje z wyższego piętra. „A ten znowu o tym”, kwituję w duchu. Kieruję wzrok na telewizor i zwiększam głośność w słuchawkach.

Za dwa dni Boże Narodzenie, więc na Kanale 60 lecą maratony wszystkich świątecznych odcinków Gohniąc za szczęściem. Czteroletnia Haeri bawi się właśnie cichutko laleczką. Zauważam diamentową bransoletkę na jej drobnym nadgarstku. Obok siedzi mama i obserwuje ją. Pyta, czy Haeri podoba się błyskotka, którą dała jej na święta. Haeri nie odpowiada. Zupełnie jakby nie słyszała.

Widziałam już ten odcinek. Kilka miesięcy wcześniej, podczas imprezy halloweenowej Haeri straciła zdolność mowy wskutek szoku psychicznego, jakiego doznała, gdy przestraszyła się osoby w przebraniu ducha. I chociaż wiem, że wiosną odzyskuje mowę i znowu się uśmiecha, zawsze wzruszam się na tych świątecznych odcinkach.

Następuje zbliżenie na anielską buzię Haeri.

– Latryna była koszmarem każdego dzieciaka. – Głos kierownika znowu mnie prześladuje, zagłuszając scenę w telewizji, jak gdyby komentował ją jakiś szurnięty lektor. – Nie bez powodu! Wiecie, ilu ludzi utopiło się w tych dołach podczas nocnych wypraw za potrzebą?

Nie uważam siebie za przesadnie wrażliwą, ale to naprawdę niemiłe być tak ordynarnie wyrwaną ze świata marzeń Haeri i wrzuconą do świata latryn. Aż zupełnie bezwiednie zaczynam myśleć o naszym przydomowym wychodku. Tymczasem kierownik dalej snuje swoją opowieść. Nigdy się nie zamyka.

– Wyobraźcie sobie, że musielibyście kucać ze ściągniętymi portkami przy minus czterdziestu pięciu stopniach. Odmrozilibyście sobie tyłek.

Przed wprowadzeniem obecnej technologii wytwarzania energii elektryczność była dobrem rzadkim. Bez niej nie dało się zapobiec zamarzaniu i pękaniu rur, przez co zwyk­li ludzie mogli tylko marzyć o dostępie do bieżącej wody i kanalizacji.

– Spójrzcie, w jakich wspaniałych czasach przyszło nam żyć! – napomina kierownik. Wyciąga z kieszeni jabłko i podnosi je do ust, mówiąc: – Rozumiecie, jacy z was szczęściarze? – Nie czekając na odpowiedź, wgryza się w owoc.

Każdy pracownik otrzymuje codziennie rację żywnościową w postaci świeżych owoców lub warzyw uprawianych w szklarni na terenie elektrowni. Oczywiście środki na utrzymanie szklarni potrąca się nam z wypłaty. Dziś w ramach lunchu każdy otrzymał dokładnie jedną ósmą jabłka. To znaczy każdy oprócz brygadzisty.

– Szczęściarze? Dobre sobie. W takim razie całe nasze szczęście przypadło chyba w udziale jemu, skoro jakimś cudem dostał całe jabłko – mruczy mama w kołowrotku obok mojego. Rozgląda się ukradkiem dookoła, po czym przysuwa się do mnie. – Czy to prawda, co mówił Ongi? – szepcze. – Rozmawiałaś z tamtą kobietą?

Domyślam się, że mówi o Miryu. Tamta kobieta. Potwór. Suka. Ludzie wymyślili dla niej najróżniejsze przezwiska, żeby tylko nie używać jej prawdziwego, plugawego imienia.

– Tak – odpowiadam tak niewinnie, jak tylko potrafię. – To nic takiego. Pan Jaeri nie wpuścił jej do autobusu, więc zapytała, czy mogłabym sprawdzić dla niej pocztę.

Mama wciąga gwałtownie powietrze i robi przerażoną minę.

– Kochanie – wzdycha – ona jest bardzo niebezpieczna, rozumiesz?

Wygląda, jakby chciała wyrwać mi pilota z ręki i przełączyć na Morderczynię z sąsiedztwa, żeby udowodnić swoją rację. W domu nie wolno nam oglądać tego serialu ze względu na jego skandaliczną i brutalną treść. Mama uznała, że zaszkodziłby naszym rozwijającym się umysłom. Nie wie jednak, że wraz z Ongim już dawno obejrzeliśmy po kryjomu wszystkie siedem sezonów. Zrobiliśmy to w dziewiątej klasie podczas ferii zimowych, kiedy mama była w pracy, a babcia drzemała.

– Tak, mamo – zapewniam ją. Jednocześnie wspominam pozbawioną emocji twarz Miryu, jak w pewnym odcinku celuje z broni do mężczyzny, w którym zakochała się wbrew sobie. W jaki sposób odważyła się na coś takiego? I o czym w tamtej chwili myślała? Mama na pewno by mnie zatłukła, gdyby usłyszała teraz moje myśli. Ale to silniejsze ode mnie. Te pytania nachodzą mnie same.

I dotyczą nie tylko Miryu. Bo zastanawiam się też nad tym, co ja bym zrobiła, gdybym była jej reżyserką? Jakich uwag udzieliłabym takiej aktorce? Jakie decyzje bym podjęła – nie tylko jako reżyserka, lecz także jako człowiek? Czy ja też zdecydowałabym się kontynuować pracę nad serialem pełnym ohydnych zdrad i morderstw? Niezależnie od opinii na temat tej produkcji, której emisja zakończyła się kilka lat temu, ustanowionego przez nią rekordu oglądalności jakoś nie pobito do tej pory.

Kieruję swoją uwagę na cieszącego się uznaniem reżysera serialu, Cha Guibahnga, który otrzymał za niego Narodowy Medal Sztuk. Nagle jego poważna twarz przeistacza się w moją i to ja stoję przed morzem błyskających fleszy, prezentując złote odznaczenie lśniące na mojej piersi. Serce mi przyspiesza na ten widok i nowe siły wtłaczają się w moje nogi. Nieświadoma zaczynam biec. Sprintem.

Pewnego dnia wyrwę się z tego zamrażalnika, z tego grobowca niedostatku i ponurej monotonii. Dostanę się do Śnieżnej Kopuły, gdzie wiem, że czeka na mnie moja historia – historia, którą tylko ja mogę urzeczywistnić. Widzę tam siebie już teraz, choć tkwię w tym wirującym donikąd kołowrotku.

Tajemniczy goście

Po pracy idę na pocztę. Przemierzam długi, wąski plac łączący centralną halę elektrowni z głównym wejściem. Wzdłuż placu mieszczą się sklepy i urzędy zapewniające podstawowe produkty i usługi. Szarość ich murów sprawia, że zlewają się w jednolitą bryłę. Nawet poczta jest tylko jeszcze jedną dziurą w ścianie. W niczym nie przypomina czerwonych niczym cukierki budynków w Śnieżnej Kopule. Ale czego ja wymagam… Powinniśmy się cieszyć, że w ogóle mamy pocztę. Bez niej stracilibyśmy kontakt z przyjaciółmi i rodziną mieszkającymi w innych osadach. Nie wspominając o możliwości zamówienia czegoś z Kopuły. Jednak ze względu na wysokie ceny wysyłki ruch panuje tu niewielki. Poza tym możliwość sprowadzenia czegokolwiek z Kopuły to też rzadki luksus.

A mimo to mama co roku wykosztowuje się, żeby zamówić nam przepiękny tort urodzinowy ze specjalnej cukierni w Śnieżnej Kopule. Przygotowany przez cukiernika, będącego aktorem oczywiście, przemierza koleją kawał drogi, by ostatecznie wylądować w naszym urzędzie pocztowym. Na samą myśl robi mi się ciepło na sercu. Już widzę, jak za kilka dni wraz z bratem zdmuchujemy świeczki przy wesołym Sto lat śpiewanym przez resztę rodziny.

– Cześć, Chobahm! – mówi Suji. Uśmiecha się przez okienko z takim zachwytem, jakby czekała na mnie od rana.

Suji porusza się na wózku inwalidzkim, ponieważ urodziła się z bezwładem nóg. Nie może pracować w kołowrotku, więc spełnia swój obywatelski obowiązek jako urzędniczka pocztowa.

Witam się z nią i zaczynam pytanie:

– Masz może jakąś przesyłkę dla…

Zanim wypowiadam imię Miryu, Suji wpycha mi w dłonie błyszczącą, złotą kopertę.

– Sprawdź awers – podpowiada z ledwie skrywaną ekscytacją.

Zmieszana odwracam kopertę. Jest zalakowana. Wtem dostrzegam na wosku symbol, którego nie pomyliłabym z żadnym innym: logo Grupy Medialnej Yibonn, nazywanej skrótowo Yibonn. To ona jest w posiadaniu całej infrastruktury nadawczej Śnieżnej Kopuły, kontroluje ją i nią zarządza. Jej nazwa pochodzi od założycielki spółki Yi Bonn, której pracę kontynuują jej potomkowie. Nie nazywamy ich jednak rodziną Yi, jak zwykłych obywateli, lecz Yibonn – aby podkreślić nasz szacunek dla roli, jaką odegrali w ustanowieniu ram instytucjonalnych, dzięki którym Kopuła istnieje już tyle lat.

– To od Yujin! – wykrzykuje Suji.

Robię wielkie oczy ze zdziwienia, przechylając na boki kopertę wielkości pocztówki, aby popatrzeć, jak pięknie mieni się w świetle.

– Czekaj, jeszcze nie mdlej – upomina mnie Suji. Podjeżdża do leżącego na podłodze tobołu przykrytego kawałkiem szarego materiału. Z wprawą godną iluzjonisty odkrywa przedmiot, na którego widok opada mi szczęka.

To pudło wielkości balii wypełnione ciastem czekoladowym. Widywałam brownie w telewizji – w końcu to ulubiony łakoć Haeri – ale nigdy na żywo. Co za uroczy widok, szczególnie że ciasto przyozdobiono świątecznymi choinkami z czerwono-zielonego lukru.

Suji bierze długopis i zaczyna odhaczać przedmioty na liście przesyłek.

– Dziesięć butelek soku pomarańczowego, jest. Opakowanie świeżych truskawek, jest.

Nos zaczyna mnie szczypać jak zawsze, gdy zbiera mi się na płacz. Yujin, moja najlepsza przyjaciółka, jest aktorką w Śnieżnej Kopule. Dostała się tam jako druga z naszej osady po Miryu, której udało się to dziesięć lat temu. Znowu się wzruszam. Nie do wiary, że znalazła czas, aby wysłać mi list wraz z tymi niesamowitymi prezentami. I to już po dwóch miesiącach od przeprowadzki.

Śnieżna Kopuła.

– Ach, zapomniałabym – mamroczę, przypominając sobie, po co tu przyszłam. – Masz jakieś przesyłki dla Jo Miryu?

Suji patrzy na mnie pytająco, jakby nie wierzyła w to, co właśnie usłyszała. Kiedy się nie poprawiam, odpowiada skwaszona:

– Kto miałby jej cokolwiek przysłać?

Wzruszam ramionami. Suji spogląda ponownie na listę przesyłek, a ja chowam list od Yujin do kieszeni na piersi niczym rzadki skarb.

– Shin Yujin przysłała ci świeże truskawki? I to całe opakowanie?! – wykrzykuje zdumiony Ongi, gdy ładujemy do luku bagażowego autobusu sanki zapełnione paczkami. Suji nalegała, by mi je pożyczyć, żebym nie musiała tachać wszystkiego w rękach.

Uciszam brata gestem. Nie chcę, żeby inni pasażerowie nas podsłuchali. Większość z nich nie miała okazji nawet spróbować świeżych truskawek.

– Ile, mówiłaś, tych butelek soku? – dopytuje się Ongi, przyciszonym już głosem.

– Dziewięć – odpowiadam. Nie mówię mu, że dałam jedną Suji. Świeże truskawki, sok pomarańczowy, brownie… Już nie mogę się doczekać, żeby podzielić się nimi z mamą i babcią, jak tylko wrócimy do domu.

Autobus zatrzymuje się na naszym przystanku i wysiadamy. Rozglądam się w poszukiwaniu Miryu, ale nigdzie jej nie widzę. Dziwne, rano wydawała się taka zdesperowana… Ściemnia się powoli, więc zakładamy z Ongim czołówki na głowy.

Włączam latarkę i omiatam okolicę wzrokiem ponownie. Niestety – nadal jej nie ma.

– Mogłabyś choć raz posłuchać starszego brata? – napomina mnie Ongi. – Trzymaj się z dala od tamtej kobiety! Nawet o niej nie myśl!

Zakłada narty, a ja przymocowuję sanki linką do jego uprzęży. Ongi zaoferował, że będzie robił dziś za konia pociągowego – w ramach wdzięczności losowi i jako starszy brat osoby z koneksjami w Śnieżnej Kopule.

Po raz ostatni rozglądam się, wypatrując Miryu i ignorując poirytowane spojrzenie Ongiego. Wtem obok pobliskiego drzewa dostrzegam dziwny kształt odznaczający się delikatnie w mroku. Ruszam bezwiednie w jego kierunku.

– Ejże! Dokąd to?! – krzyczy Ongi. – Wracaj!

Zrywa się biegiem za mną, ale obciążone sanki skutecznie go powstrzymują, przez co do drzewa docieram sama. Ze zdumieniem odkrywam, że dziwny obiekt to człowiek leżący na ziemi. Serce mi przyspiesza. Przyklękam obok i odwracam go na bok, zsuwając mu maskę narciarską aż pod brodę. Sprawdzam, czy oddycha. I wtedy przechodzi mnie dreszcz. To Miryu. Z rany na jej głowie sączy się krew i spływa na czoło. Tłumiąc narastający strach, przysuwam ucho do jej ust i nosa. Oddycha.

– Jeon Chobahm! Odsuń się natychmiast! – krzyczy wściekle Ongi, szarpiąc się z linką, w którą jakimś cudem się zaplątał.

Spoglądam z powrotem na Miryu. Próbuję ją ocucić.

– Proszę pani? Proszę otworzyć oczy!

Nie reaguje. Potrząsam nią za ramię.

– Miryu! Obudź się!

Dostrzegam delikatne drgnięcie jej powiek.

– Proszę, nie możesz tu zasnąć! – krzyczę. Chwytam ją pod pachami, żeby przyciągnąć ją do sanek. Moje podwójne łapawice okazują się zbyt śliskie, bym mogła ją pewnie złapać. Zdejmuję je więc i przytrzymuję zębami.

– Co ty wyprawiasz, do diabła?! – złości się Ongi. Udało mu się wyplątać i stoi tuż przede mną. To nie jest jednak odpowiednia chwila na kłótnie.

– Zdejmij paczki z sanek, proszę – mówię, ciężko dysząc. – Szybko. Musimy zawieźć ją do elektrowni. – Nie czekając na jego odpowiedź, ciągnę Miryu ku głównej drodze. Serce dudni mi w uszach. Jest zaskakująco ciężka. Dopiero teraz pojmuję prawdziwe znaczenie tego powiedzenia: „być dla kogoś ciężarem”. Gdyby nie nagły przypływ adrenaliny, nie dałabym rady.

Na terenie elektrowni mieści się klinika, z tym że kolejny autobus będzie dopiero rano, a Miryu potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej.

– Musimy sami zawieźć ją tam na sankach – oznajmiam.

– Oszalałaś?! – wybucha, chwytając mnie za nadgarstek. – Mamy ratować morderczynię?

– A jaki mamy wybór? Zostawić ją tu na śmierć?! – odpowiadam krzykiem i piorunuję go wzrokiem. Przez chwilę wydaje się zbity z tropu moją nieustępliwością, ale zaraz zacieśnia chwyt ponownie.

– No weź, jest prawie minus pięćdziesiąt – zauważa błagalnym tonem. – Przebywanie w takich warunkach dłużej niż pół godziny jest niebezpieczne!

Ma rację. Szczerze mówiąc, sama nie jestem pewna, czy dam radę dotrzeć do kliniki w pół godziny – ciągnąc przy tym dorosłą kobietę na sankach. Mimo to muszę spróbować. Jestem sprawną narciarką.

– Właśnie dlatego muszę to zrobić – odpowiadam. Wyrywam mu się i zabieram kijki, które trzymał w drugiej ręce.

Ongi tupie z frustracji.

– Zamarzniesz na śmierć!

– Gdyby tata był takim tchórzem jak ty, nie byłoby nas tutaj! – odpieram, wrzeszcząc. – Zdajesz sobie z tego sprawę, Jeon Ongi?

Jego twarz tężeje. Być może przesadziłam, ale jestem teraz zbyt podenerwowana, by silić się na delikatność.

– Nie ma mowy, żebym dziś zginęła – zapewniam go. – Zbyt wiele rzeczy chcę w życiu zrobić. Nic mi się nie stanie. Obiecuję.

Patrzy na mnie, po czym zaciska powieki i nasuwa grubą wełnianą czapkę na twarz, by wrzasnąć przeciągle z całych sił. Po chwili zdejmuje paczki z sanek i pomaga mi ułożyć na nich Miryu.

– Skoczę najpierw do domu – stwierdza – i cię dogonię. – Po tych słowach oddala się, sunąc po śniegu.

Brat uratuje mnie, gdybym przewróciła się po drodze. Nie oponuję z braku czasu.

„Pół godziny wystarczy. Dam radę”, myślę. Chwytam linkę sanek, biorę głęboki wdech, wbijam kijki w śnieg i odpycham się lewą stopą. Z początku jest mi ciężko, ale wkrótce łapię rytm.

Szuuu, szuuu…

Sunę gładko główną drogą, co ułatwiają mi nieco ślady pozostawione przez autobus. W głowie kołata mi tysiąc myśli, ale cały czas koncentruję się na drodze. Muszę uważać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy z pobocza wyskoczy łoś lub dziki koń.

Co chwilę zerkam przez ramię na Miryu. W końcu to bezwzględna morderczyni, a ja jestem tu z nią sama, na spowitym ciemnością odludziu. Za każdym razem, gdy o tym myślę, przechodzi mnie lodowaty dreszcz.

– Skup się, skup się… – powtarzam sobie na głos, aby przepędzić uczucie niepokoju, i wbijam wzrok w przestrzeń przede mną.

Nie wiem, jak daleko jeszcze, ale skąpo oświetlona droga wydaje się ciągnąć w nieskończoność. W świetle czołówki drzewa rzucają ponure cienie, które opadają na mnie jak kostki domina. Czuję zwątpienie wkradające się do mojego umysłu. Z nerwów zaczynam ciężej oddychać. Maska przeszkadza mi w zaczerpnięciu powietrza. Najchętniej bym ją zerwała, ale przy tej temperaturze byłaby to czysta głupota.

Ciągnięcie obciążonych sań na nartach to ciężkie ćwiczenie. Nic dziwnego, że jestem już przepocona. Moje ciało traci ciepło szybciej niż jest w stanie je wygenerować. Nogi robią się dziwnie ociężałe, a wraz z nimi umysł. Na domiar złego pogoda postanawia spłatać mi figla i ni stąd, ni zowąd – bez żadnego ostrzeżenia – rozpętuje się śnieżyca. To dopiero pech. Pochylam się, walcząc z wichurą.

Dławiąc w sobie wzmagające się poczucie beznadziei, wspominam historię, którą mama lubi nam opowiadać.

Rzecz dzieje się w czasach, gdy pan Jaeri dopiero zaczynał swoją karierę kierowcy. Pewnego ranka, po burzy śnieżnej, stracił panowanie nad autobusem, który z poślizgiem zsunął się na pobocze. Niedoświadczony jeszcze pan Jaeri wciskał gaz do dechy, przez co koła zakopywały się głębiej, aż do skrytego pod śniegiem lodu. Pojazd utknął na dobre. Oczywiście nie było mowy o tym, by garstka pechowych pasażerów wraz z kierowcą zdołała wepchnąć maszynę z powrotem na drogę. Co więcej, kończyło im się paliwo. Po godzinie zarówno silnik, jak i ogrzewanie przestałyby działać, a wtedy temperatura wewnątrz pojazdu zrównałaby się z tą panującą w skutej lodem tundrze. Autobus zmieniłby się w zamrażarkę. Szansa na to, że znalazłby ich inny kierowca, była nikła, ponieważ oprócz autobusu miasto dysponowało jedynie prowizoryczną karetką, którą lekarz z elektrowni jeździł na wizyty domowe.

Na szczęście wśród pasażerów znaleźli się tata wraz z będącą wówczas w zaawansowanej ciąży mamą. Nie widząc innego sposobu na ocalenie żony i nienarodzonych dzieci, tata założył narty i ruszył do elektrowni. W normalnych warunkach autobusem z tamtego miejsca jedzie się do niej czterdzieści minut.

Dwie godziny później zesztywniali, przemarznięci pasażerowie, kulący się wewnątrz niedziałającego pojazdu, usłyszeli zbliżające się syreny. Wkrótce ewakuowano ich do kliniki. To właśnie tam mama odnalazła tatę leżącego na OIOM-ie, całego sinego wskutek odmrożeń.

Ponieważ tata zawsze marzył, żeby zobaczyć ocean, trzy dni później mama wynajęła karetkę – za ciężkie pieniądze – aby rozsypać jego prochy na plaży. Tamtego grudnia urodziliśmy się my. Jak na wcześniaki, okazaliśmy się dość sporawymi dziećmi, bo Ongi ważył ponad dwa i pół kilo, a ja niewiele mniej.

Opowiadając nam tę historię, mama zawsze podkreśla, że tata zrobiłby to samo nawet, gdyby jej z nim nie było. Po prostu taki już był – brał sprawy w swoje ręce niezależnie od przeciwności i nie czekał, aż zdecyduje za niego los.

Śnieżyca wciąż szaleje. Straciłam czucie w stopach i dłoniach. Właściwie to wszędzie je straciłam. Ale prę naprzód, podtrzymywana na duchu historią mamy.

Śnieg zacina wściekle, utrudniając widoczność. Mam wrażenie, jakbym mierzyła się z monstrum pragnącym mojego unicestwienia. Z powodu odrętwienia wywołanego zimnem nie jestem w stanie ocenić, jak daleko jeszcze do elektrowni. Ani czy zdołam tam dotrzeć. Spoglądam w dół i dziwię się, że moje narty nadal poruszają się, niosąc mnie dalej. Resztkami przytomności dostrzegam wreszcie jak przez mgłę światła elektrowni w oddali.